Skocz do zawartości

Krwawe Słońce [Z][Wojenny][Grimdark][Far East]


Verlax

Recommended Posts

Więc tak... zastanawiałam się czy na pewno ten post tu publikować, ale uznałam, że raz się żyje. Wiele do tematu nie dodam, chciałabym się po prostu odnieść do słów Verlaxa z jego pierwszego posta oraz do posta Poulsena.

 

Dnia 5.09.2017 o 09:37, Poulsen napisał:

jest wysoce nieuczciwym zarzutem, podobnie jak porównywanie go do SAM czy Cupcakes. Verlax wyjaśnił powody stojące za takim a nie innym wyborem co do tego, jak opisane zostały wydarzenia (oparte na faktach, które nawet w kontekście 2 wojny światowej są prawie bez precedensu), przyznał także, że zamierza wprowadzić pewne poprawki. Nie wyobrażam sobie, żeby siadając do fanfika powiedział sobie "a, jebne se opko na ponad 500 stron, wierne prawdzie historycznej, oparte na źródłach i z fabułą zawierającą solidne elementy polityczne i strategiczne, a na sam koniec dla beki dam trochę bezsensowego gore, bo mam takie widzimisię, huauahuahauh". Można się nie zgadzać z wyborem autora, ale moim zdaniem nie można mu zarzucić, że zrobił coś bezmyślnie i "bo tak".

 

Zależy. Autor wyjaśnił powody ("A bo ja nie chcę zakłamywać" i podobne) tych scen, i z początku można to kupić, ale bez względu na to co miał na celu, w końcu zmieniło się to w durne odhaczanie kolejnych punkcików z listy "Zbrodnie w Nankinie" i epatowanie brutalnością. Verlax chciał pokazać, że wojna to zło, spoko, ale widocznie tak bardzo się tym pokazywaniem zajął, że ostatecznie wyszło to co napisał Hoffman - "Just gore for the sake of having gore".

 

 

Dnia 4.09.2017 o 23:07, Verlax napisał:

Najważniejszym problemem, błędnym założeniem, kompletnie nieprawdziwym i nie mającym wspólnego z rzeczywistością jest to, że mniej lub bardziej dobro zwycięża. Objawia się to tym, że w fanfikach lekkich i “jaśniejszych” są owszem jakieś problemy, ale ostatecznie dobro zwycięża. Fanfiki “mroczne i poważniejsze” jednak w rzeczywistości robią to samo. Najczęściej się to objawia poprzez “X, Y oraz Z umarli, K jest kaleką, pół królestwa zrujnowane… ale przeżyliśmy, jest dobrze, dobro zwyciężyło”. To o czym jest Krwawe Słońce, to o tym, że Zło (przez duże Z) czasami, a nawet wręcz często zwycięża absolutnie i nie ma znaczenia ile kto poświęcił i dlaczego. Czasem znajduje się ten ostatni sprawiedliwy (którego rolę pełni Rising Storm) ale jest kompletnie bezsilny, kompletnie nie pasuje do sytuacji i najczęściej zawodzi na całej linii.

 

Aż mi się przypomina drama pod KO... Co mam na myśli? W temacie z Kryształowym Oblężeniem krytykowałam brutalność - masa brutalnych scen, kompletnego potępiania zbrodni tych złych, a marginalizowanie zbrodni "dobrych", sceny mordów, gwałtów które są tylko po to by łatwo szokować, ale nie wnoszą nic więcej do fabuły i akcji. Odpowiedział mi Ruhis, traktując mnie jak kogoś, kto z historii chyba na warunkach przechodził - zaczął mi mówić jaka ta wojna brutalna była, tłumaczyć jak dziecku, dawać jakieś filmiki z brutalnymi scenami (Nawiasem mówiąc... nie ma to jak uczyć kogoś historii dając jako przykład scenę z filmu "Furia"). A tak się składa, że ja się wtedy jeszcze II Wojną interesowałam, i wiedziałam jak to było z brutalnością. Wiedziałam o goumiers, UPA, zbrodniach armii czerwonej. Tylko uważałam, że słowo pisane ma swoje granice, i pewnych rzeczy się nie powinno pisać, czy to z punktu widzenia fabuły (spłycanie jej), czy to z punktu widzenia "moralnego" (obrzydzanie, szokowanie).

 

Ty, Verlax, robisz coś podobnego. Hoffman nie wypowiedział się na temat tego, czy dobro ma zwyciężać, a mimo to traktujesz go tak, jakby jednak o tej kwestii mówił. Traktujesz go jak dziecko które ślepo wierzy, że dobro wygrywa zawsze, bez strat, a zło zawsze przegrywa. Nie. Hoffman zwrócił uwagę na kwestię brutalnych scen, i nie oczekiwał bajkowego Happy End. Tak więc nie rozumiem czemu w ogóle tę kwestię poruszyłeś.

 

Dnia 4.09.2017 o 23:07, Verlax napisał:

Fanfik miał mieć oryginalnie tag [Tragedy] ale zrezygnowałem z niego bo nie było sensu go używać - [Grimdark] wypełniał wszystkie założenia. Esencją Grimdarku jest właśnie absolutna dominacja zła, a dobra tylko nieznaczące przebłyski. Nigdy nie obiecywałem, że nie będzie w nim gore, brutalnych scen, czy pojawi się dobre zakończenie.

 

Zależy od indywidualnego podejścia, ale jak dla mnie [Tragedy] i [Grimdark] się nie wykluczają. Grimdark to jest ciężka atmosfera, strach itp., Tragedy to tragedia, smutek. Tak samo z Gore - Grimdark to ciężka, przytłaczająca atmosfera, mrok, strach, Gore to flaki. Jak mówiłam, zależy od podejścia ale jak dla mnie te tagi się niezbyt zastępują.

 

Dnia 4.09.2017 o 23:07, Verlax napisał:

Drugie błędne założenie - to, że będę ugrzeczniał (?). Otóż ten kto zna historię powinien wiedzieć, jak bestialski był to czas i jak okrutna była to wojna. Jednak pomimo tego, zarówno nieznający jak i znający historię - może przyjąć założenie, że autor nie będzie pokazywał tych gorszych rzeczy albo je ukryje.  Dobrze to widać zresztą w twoim cytacie:

 

Ale historycznie nie było żadnej godności, żadnego smaku ani żadnego zdrowego rozsądku w tej zbrodni. Zasugerowałeś mi, innymi słowy - bym po prostu tej zbrodni nie opisał. Zasugerowałeś mi bym skłamał czytelnikowi w żywe oczy. No to dopiero dobry pomysł!

 

Ugrzeczniać? Cóż, można tak powiedzieć... oczywiście jeśli mocno wszystko naciągniemy. Znam historię i o Masakrze Nankińskiej czytałam jeszcze na długo przed pojawienie się twojego "dzieła", i podzielam zdanie Hoffmana. I nie, nie chodzi tu o "ukrycie" czy "nie pokazywanie", gdyż przykłady Hoffmana, z pierwszego jak i drugiego posta, nie mają w sobie nic z ukrywania. Można było użyć innych określeń, zrezygnować ze scen gore, gwałtów, o tym pisze Hoffman, mówi, jak by to mogło wyglądać.

 

Ummmm... nie? Tak, wtedy nie było żadnej godności. Zerknęłam na twoje "dzieło" i od razu wychwyciłam pewne nawiązania do prawdziwego świata np. jedna z bohaterek która chciała chronić klacze jest prawdopodobnie nawiązaniem do Minnie Vautrin która popełniła samobójstwo w 1941. Nie jestem jakąś wielką ekspertką, mam jednak pewną wiedzę. Przestań traktować swojego fica jak jakiś dokument. To jest ponyfikacja konfliktu, zbrodni która miała miejsce na prawdę, i sorry, już samo to jest dosyć niejednoznaczne moralnie. Nie chciałabym przeżyć wojny, oglądać gwałtów, mordów, obcinania głów, a potem się dowiedzieć że ktoś o tej zbrodni napisał, dając tam kolorowe kucyki zamiast ludzi.

 

Anyway, bo już odchodzę trochę od tematu. Więc tak... nie traktuj swojego fica jak dokument. To jest durna ponyfikacja prawdziwej zbrodni, prawdziwej wojny. To jest fanfic, słowo pisane. Historia. Nie jakiś dokument, serious business. Nie jesteś jakimś reporterem walczącym o prawdę. Gdybyś ominął tę kwestię to byś ominął, może byś dostał baty za to, bo jednak Masakra Nankińska to ważny epizod tej wojny, ale kurde... od razu skłamał? Hoffman w drugim poście podaje przykłady, nawet w pierwszym daje np. ogólny obraz po bitwie, masakrze. Skłamałbyś gdybyś powiedział "Masakry Nankińskiej nie było". A tak to byś w najgorszym wypadku ominął tę kwestię (a nie o to Hoffmanowi chodziło), a w najlepszym - opisał to tak, że da się to przeczytać bez odruchów wymiotnych. Tutaj tez odniosę się do tego co pisał Hoffman - w wiadomościach jeśli mówią "Sprawca wjechał samochodem w tłum ludzi" to widocznie dla ciebie oni okłamują oglądających, bo nie mówią jak to ktoś z połamanymi nogami czołgał się po chodniku, a jakiś dzieciak odleciał przy uderzeniu kilka metrów w tył rozbijając sobie czaszkę?

 

Dnia 4.09.2017 o 23:07, Verlax napisał:

Generalnie, (jako autor) mogłem przyjąć trzy różne modus operandii:

 

a) kompletnie pomijać elementy gore poprzez manewrowanie słowem w taki sposób, że końcowy produkt mógłby nawet wylądować poza MLN, a wszystkie prawdziwie brutalne sceny zaliczyłyby out

b) wybiórczo pisać sceny “złe”, ale przez ładowanie ich w tło bądź pisanie w sposób nieinwazyjny (suche opisy w stylu “Cesarska Armia spaliła miasto X, a trupy Sińczyków były zjadane po ulicach przez głodne psy, kompletne zniknięcie tak kontrowersyjnych rzeczy jak gwałtów).

c) być realistyczny i szczery. Opisać to tak jak należy.

 

Nie muszę wyjaśniać dlaczego nie wybrałem a), ale pozwolę sobie rozszerzyć dlaczego nie wybrałem b). Pierwszy powód - ten model po prostu by nie zadziałał tutaj, wypacza on obraz rzeczywistości, nie oddaje emocji jakie mogły czuć ofiary. Jak postać X mogłaby czuć się źle, jeśli scena, która zszokowała postać jest ukryta przed czytelnikiem? Czytelnikowi potem byłoby ciężko zrozumieć motywację postaci. Gdybyś był taki miły i nie wybiórczy, zamiast przeskakiwać do ostatniego rozdziału przeczytałbyś cały fanfik, to spotkałbyś się z Exodusem i Sanko-Sakusenem, gdzie są opisywane nippońskie zbrodnie. Tam jednak są one w tle, są opisywane suchym opisem. I poza tym, że budują to tło, nie mają żadnego uderzenia emocjonalnego.

 

Modus operandi - "charakterystyczny sposób zachowania się sprawcy czynu zabronionego". Szkoda że pisanie takich scen itp. nie jest czynem zabronionym. x3

 

Myślę, że model "b" by tutaj zadziałał, ale trzeba umieć to napisać. Czy ty byś potrafił? Z tego co wiem nie jesteś złym pisarzem... choć po ostatnio opublikowanych rozdziałach mogłabym wywnioskować coś zupełnie innego.

 

Człowieku... mówisz o wypaczaniu obrazu rzeczywistości, a sam ponyfikujesz zbrodnię. W Chinach są muzea poświęcone temu, ludzie obchodzą rocznice, do dzisiaj pamięć o tej zbrodni trwa, i Chińczycy są wkurwieni na Japończyków za to, że nie chcą się przyznać, a Japończycy są wkurwieni na Chińczyków bo według nich nie było masakry tylko "incydent", jakich na wojnie wiele, i w którym ucierpiało góra 2000 osób. Brak opisów wyciągania płodu z brzucha, rozrywaniu go na strzępy, i równoczesnego gwałtu to jest "wypaczanie rzeczywistości", a za ponyfikowanie tego to by cię masa ludzi chciała potępić.

 

Mówisz o emocjach, a jakie tam są emocje? Czytałam te sceny. Opis tego jak zabito staruszków broniących klaczek, jak te klacze gwałcono, jak jedna z nich odgryzła sobie język. Zero tam emocji. Jedynie bezsensowna przemoc, tak jakbyś wszedł na parę stron, przeczytał artykuły, zrobił listę, a potem odhaczał - gwałt jest, wyrywanie dziecka z brzucha jest, odcinanie głów jest, bezczeszczenie zwłok jest... Tutaj nie ma emocji, jedynie dałeś masę scen które nie wnoszą nic, a jedynie obrzydzają. Mocno obrzydzają, bo jak dla mnie prześcignąłeś KO i Mroczne Wieki, a to dosyć wysoka poprzeczka.

 

Jeśli w poprzednich rozdziałach również były opisy zbrodni, i nie miały uderzenia emocjonalnego bo były to "suche opisy" to widocznie nie umiesz pisać inaczej niż bez epatowania brutalnością. Sorry. Poza tym sceny z Sanko-Sakusen, szczególnie te w wiosce, również są mocne, bardzo mocne. Ale czytałam je. Gdyby przymknąć oko na scenę z łamaniem karku dla źrebaka to spełnia ona swą rolę - wioska jest niszczona, wieśniacy masowo mordowani, dzieje się to w tle, ale widać bezwzględność, brutalność armii, czuć to, ma to ładunek emocjonalny, a nie jest to tanim obrzydzaniem. Podobna scena była w filmie "Pluton", który bardzo lubię.

 

Dnia 4.09.2017 o 23:07, Verlax napisał:

Tym bardziej, że gdybyś czytał fanfik od początku do końca to zauważyłbyś pewną charakterystyczną rzecz - rosnącą progresję zła, rosnące okrucieństwo, większą brutalność. Poziom zła rośnie, od pierwszych rozdziałów do czternastego niczym bohater Jądra ciemności zbliżającego się do Kurtza. Pierwsze rozdziały mogłyby w ogóle nie być w MLN. Kolejne były brutalne, ale do przeżycia. Dalej mamy opisywane naprawdę potężne zbrodnie, ale wciąż opisem. I dopiero na zakończenie, w akcie finalnym mamy na zakończenie Rzeź Makinu.

 

Ktoś przyznaje się że nie czytał fica od początku do końca? No to jego zdanie widocznie traci na wartości, gdyby czytał całego to wtedy co innego, pewnie by inaczej spojrzał... Nie no, tu może odrobinkę wyolbrzymiam, ale mam wrażenie, że cytowane słowa mają takie ukryte znaczenie. ;3

 

Poza tym to i tak nie ma różnicy - brutalne, bezsensowne sceny wciąż są, wciąż bolą oczy, a to że pojawia się przy tym motyw "im dalej tym gorzej" ma małe znaczenie.

 

Co do reszty tej wypowiedzi - rozwinę tę kwestię na koniec, bo tu chciałabym podać trochę przykładów.

 

Dnia 4.09.2017 o 23:07, Verlax napisał:

Dlaczego więc zdecydowałem się tutaj pokazać to wszystko w pełnym świetle? A no właśnie dlatego by pokazać to takim jakim było, a nie durnie ugrzeczniać, bo czytelnik może poczuć się urażony. Gdybym zastosował schemat b), innymi słowy nie byłbym szczery, nie pokazałbym tego jakim było i spalił przedstawienie tego - bym po prostu czytelnikowi opowiadał słodkie kłamstwa, byle mu się to dobrze czytało. Uznaję osobiście realizm historyczny za jedną z największych zalet tego fanfika. Opisałem ją taką jaką była, a to że dla czytelnika jest to ciężkie - nie dziwota. Dlatego miałem zresztą tak ogromny problem z pisaniem tego rozdziału. Oddanie sprawiedliwości tej zbrodni, a nie ugrzecznianie uznałem za najważniejszy cel.

 

Użyję historycznej analogii. Powstał kiedyś chiński film “Miasto Życia i Śmierci”, który jest właśnie o tym o czym rozmawiamy tutaj - o rzezi nankińskiej. Film był sukcesem, ale poza pochwałami, zgarniał też opieprz od chińskich krytyków. Dlaczego? A no dlatego, że nie był to film szczery, że zbrodnie były pokazane za mało, że przez wybieloną postać jednego z cesarskich oficerów Japończycy nie zostali przedstawieni jako kompletnie obłędne dzikie bestie. I ta krytyka jest słuszna, bo historycznym realizmem byli Japończycy jako dzikie, całkowicie złe bestie.

 

Ugrzecznianie nie równa się napisanie fica tak, by pozostawał strawny.

 

Poza tym nie wiem czym czytelnik miałby się poczuć urażony, szczególnie że Hoffmanowi nie chodzi o ugrzecznianie, a o to, by tekst był choć trochę strawny. A nie jest. Nawet Coldwind zwrócił uwagę że sceny gwałtów były "zbyt obrazowe", i to ostatni rozdział, ten najbrutalniejszy, dostał od niego najniższą ocenę z całej trójki. Traktujesz to tak, jakby Hoffman proponował ci ocenzurowanie, kompletne usunięcie brutalności, a tak nie jest.

 

Nie oglądałam filmu, ale myślę, że ukazanie ogromu zbrodni nie polega na zarzucaniu oglądającego/czytającego coraz gorszymi scenami? W filmie ten oficer jest wybielony, z tego co wiem nie przeszkadza mu to w jednej ze scen "wziąć siłą" Chinkę w której się zakochał (sorry jak coś przypadkiem przeinaczę). Zbrodni było pokazanych za mało? Wiesz, że "ilość" a "jakość" to nie to samo? Bo można dać wiele scen, pokazujących ogrom zła, a przy tym strawnych, ale można też dać wiele scen, które co najwyżej obrzydzają, szokują, i są powodem do wystawienia niższej noty.

 

Dnia 4.09.2017 o 23:07, Verlax napisał:

Innymi słowy - oczekiwanie, że uniknę pisania o najgorszych, ale prawdziwych elementach rzezi nankińskiej tylko dlatego, że jest to ciężkie dla czytelnika jest złudne. Natomiast ja bym przyjął krytykę tyczącą się gore, brutalnych scen i gwałtów, ale tylko w dwóch wyraźnie zaznaczonych przypadkach:

 

a) gdyby autor by pochwalał te zbrodnie (czego nie robię)

b) gdyby zbrodni byłoby nawalone tak dużo, że straciłyby one shock value i czytałoby się to kiepsko (albo nie pełniłyby istotniejszej roli w fabule)

 

I przyznaję, że do punktu b) trochę spaliłem. Zwrócił mi na to uwagę Kredke i to jest jedyna rzecz jaką byłbym w stanie skorektować w rozdziale. I to nie dlatego, że “gore, gwałty i ola boga”, tylko właśnie dlatego, że flow w fabule jest średnie i rozdział czyta się gorzej.

 

Czy ciężkie... ty jesteś autorem i nie musisz dostosowywać się do czytelnika, lecz jednak warto zwrócić uwagę na to, co się pisze i jak się pisze. Poza tym "ja bym przyjął krytykę, ale". No właśnie, "ale". czyli nie przyjąłeś? Nieładnie. ;3 A nie, w punkcie b) spaliłeś, czyli przyjmujesz krytykę połowicznie, tak?

 

I czy "trochę" spaliłeś... według mnie spaliłeś kompletnie. Shock value został stracony, bo to jest tylko i jedynie odznaczanie kolejnych ptaszków na liście "Zbrodnie w Nankinie", i opisywanie ich jak najobrzydliwiej i najbrutalniej jak tylko się da. Gdybym nie miała nic do takich scen to by mnie to zwyczajnie zaczęło nudzić, pewnie bym nawet te sceny przewijała. Ale takie sceny nie są mi obojętne, i tutaj druga kwestia - to jest zwyczajnie obrzydliwe. Epatowanie brutalnością, gwałtem, znęcaniem się, rzucanie tego badziewia w twarze czytelników, "Patrzcie, widzicie, Masakra Nankińska była straszna!". Granica została przekroczona.

 

 

No i na koniec odniosę się do tego:

Dnia 4.09.2017 o 23:07, Verlax napisał:

Tym bardziej, że gdybyś czytał fanfik od początku do końca to zauważyłbyś pewną charakterystyczną rzecz - rosnącą progresję zła, rosnące okrucieństwo, większą brutalność. Poziom zła rośnie, od pierwszych rozdziałów do czternastego niczym bohater Jądra ciemności zbliżającego się do Kurtza. Pierwsze rozdziały mogłyby w ogóle nie być w MLN. Kolejne były brutalne, ale do przeżycia. Dalej mamy opisywane naprawdę potężne zbrodnie, ale wciąż opisem. I dopiero na zakończenie, w akcie finalnym mamy na zakończenie Rzeź Makinu.

 

Porównanie do Jądra Ciemności mnie dosyć mocno... zaciekawiło. Nie czytałam tej książki, ale grałam w grę która jest mocno inspirowana tą książką, szczególnie w kwestii motywu "Im dalej tym gorzej". Tą grą jest Spec Ops The Line. Od razu powiem, mogą być spoilery.

 

Więc tak... od czego zacząć. Dubaj nawiedziła potężna burza piaskowa która zasypała miasto. Pułkownik John Konrad sam zgłasza się do pomocy, i wraz ze swoim 33 batalionem wyrusza do miasta, gdzie słuch o nim, jak i o żołnierzach zaginął. Po pewnym czasie udaje się przechwycić transmisję z miasta, i na miejsce zostaje wysłany oddział dowodzony przez Martina Walkera, głównego bohatera, który ma zbadać sprawę.

 

Z początku gra wydaje się taką "typową" strzelanką, ale gdy tylko przejdzie się do 3-4 rozdziału już widać, że ma się do czynienia z czymś innym niż tylko zwykła strzelanina. Fabuła tej gry jest uważana za jedną z najlepszych jakie pojawiły się w grach. I właśnie bardzo opiera się na tym motywie, o którym sam wspominasz, i na którym się opierasz - im dalej, tym gorzej. Ta gra jest pełna strasznych scen - z czasem bohater zaczyna mieć halucynacje, na billboardach, plakatach spotykanych w grze pojawiają się twarze Konrada, w jednej ze scen można zobaczyć spopielonego człowieka powieszonego za nogi, mającego w ustach głośnik, który główny bohater wyjmuje (co wiąże się z mocnym przybliżeniem), na latarniach, słupach wiszą ciała żołnierzy, w paru momentach gracz jest zmuszony iść przez korytarz wypełniony zwłokami, do tego graffiti przedstawiające np. postaci z zamazanymi ustami i oczami, tuż obok stosów ciał żołnierzy, lub graffiti na którym reporterka i kamerzysta przedstawieni zostają jako szkielety, i to chwilę po tym jak znajduje się ukryte nagranie dotyczące tego, jak tuszowano wydarzenia w mieście. Główni bohaterowie również z czasem się zmieniają, stają się brutalniejsi, zmęczeni wszystkim, i np. podczas robienia finishera (wykończenie przeciwnika) na początku gry główny bohater po prostu szybko dobija przeciwnika, a na końcu np. rozbija mu głowę kolbą, zabija gołymi rękoma, skręca kark. Podczas śmierci ekrany ładowania pokazują zdania takie jak "If you were a better person, you wouldn't be here.", "To kill for yourself is murder. To kill for your government is heroic. To kill for entertainment is harmless.".

 

Gra jest bardzo, bardzo brutalna. Przed graczem są nawet stawiane wybory, w których nie ma dobrego wyjścia. Im dalej zajdziesz, tym coraz gorsze sceny można zobaczyć - stosy ciał nad którymi latają muchy, pomieszczenie w którym skryli się mieszkańcy wypełnione świecami, spłonięcie żywcem, powieszenie. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że to działa również na bohaterów. W tej grze nikt nie jest dobry. Żołnierze, mieszkańcy miasta, bohaterowie. Nikt.

 

I jak mówiłam i pokazałam na przykładach, gra jest bardzo groteskowa, brutalna. Ale ta brutalność ma sens. Każda scena, każdy szczegół mówi coś o bohaterach, o ludziach, o miejscu w którym się znaleźli. Istnieją dziesiątki teorii na temat gry, elementów które się w niej pojawiają, nawet piosenki z soundtracku nawiązują do wydarzeń, psychiki bohatera. Wszystko jest utrzymane w "ryzach" - scena w której trzeba iść przez tunel usłany zwłokami była szokująca, wręcz dało się czuć unoszący się smród, a przy tym nie czuć, że jest to scena wsadzona ot tak.

 

Do czego zmierzam? Można podjąć się trudnych tematów. Można pisać o masakrach, ludobójstwach. Ale o wszystkim można napisać tak, że ma to ładunek emocjonalny, a przy tym nie ma się wrażenia, że granica została przekroczona. Spec Ops i Krwawe Słońce są o wojnie, są brutalne, i nawiązują do Jądra Ciemności. Są bardzo podobne w założeniach, a w wykonaniu są zupełnie inne.

 

Na czym polega różnica? Spec Ops operuje brutalnością w taki sposób, że czuć szok, emocje, a przy tym nie czuje się, że to wszystko jest zrobione jedynie po to, by obrzydzać. Nie przekracza granicy. A Krwawe Słońce? Jak mówiłam, to tak jakby zrobić listę zbrodni i pisać kolejne sceny odhaczając przy tym na liście. W teorii ma to pokazywać ogrom zła, w praktyce jest to tylko zbiór obrzydliwych scen które jedyne co potrafią to obrzydzać czytelnika. Początek może niezły, ale końcówka zabiła wszystko.

 

 

Co do drugiego i trzeciego posta - nie wypowiem się. Kwestie które są w nich poruszone pojawiały się już w pierwszym, a do nich już się odniosłam. Pewnie skończyłoby się na powtarzaniu się w kółko.

 

 

Dzięki za uwagę. Widzę, że jeśli chodzi o teksty traktujące o wojnie to jeszcze długo nie ujrzymy czegoś, co będzie choć odrobinę wyżej od "Wojna jest zła, patrz, gwałt, o, a tutaj masz wybebeszanie!". Jest mi wstyd, że nasz fandom jest reprezentowany przez takie "dzieła", a ludzie jeszcze temu przyklaskują. Uspokaja mnie jednak to, że fandomy zagraniczne również mają podobne fanfiki, przynajmniej nie jesteśmy gorsi od nich. Szczerze mówiąc nie wiem czy będę tu odpisywać. Widzę, że towarzystwo lepsze niż w KO, to i dramy nie będzie... chyba. Tak czy siak, nie mam ochoty na długie dyskusje, rzadko jestem na kompie, ale chciałam wyrazić swoją opinię.

 

Jeszcze tylko co do moich minusów - pod każdym twoim postem dałam minusa. Dlaczego? Nie lubię cwaniactwa. Hoffman mówi A, ty zachowujesz się jakby mówił B. Przykład? Tekst o "myśleniu życzeniowym". Tak samo w pierwszym poście, gdzie zakładasz, że chce on zwycięstwa dobra w ficach, a tak nie jest, chodzi mu o coś innego. Sorry, ale wciskanie w usta rozmówcy tego, czego nie mówił, jest według mnie bardzo chamską zagrywką.

  • Nie lubię 5
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dobry Socks. Cieszy mnie, że przybyłaś do działu MLN [18+] by skomentować to dzieło. Ze względu na formę twojego postu w postaci poszatkowania mojej wypowiedzi cytatami pozwolę odpowiedzieć w tej samej formie - będzie to łatwiejsze jak i podejrzewam też, że trafniejsze.

 

1 godzinę temu, Socks Chaser napisał:

Ty, Verlax, robisz coś podobnego. Hoffman nie wypowiedział się na temat tego, czy dobro ma zwyciężać, a mimo to traktujesz go tak, jakby jednak o tej kwestii mówił. Traktujesz go jak dziecko które ślepo wierzy, że dobro wygrywa zawsze, bez strat, a zło zawsze przegrywa. Nie. Hoffman zwrócił uwagę na kwestię brutalnych scen, i nie oczekiwał bajkowego Happy End. Tak więc nie rozumiem czemu w ogóle tę kwestię poruszyłeś.

 

Mniej więcej z tego samego powodu dlaczego zarówno pierwszy post Hoffmana jak i pierwszy mój post w tej dyskusji były takie emocjonalne. Brak nici porozumienia - pierwszy post Hoffmana czytało mi się dosyć ciężko ze względu na ton wypowiedzi i generalnie wysoką emocjonalność tekstu (który był dużo agresywniejszy od mojego, chociaż tego nie zauważasz). Wraz z kolejnymi postami jak i prywatną dyskusją jaką mieliśmy na Discordzie zdaję się, że nawiązaliśmy bardzo dobry dialog, w którym wyjaśniliśmy sobie nawzajem różnice poglądów i w kolejnych postach dyskusji jak i prywatnej konwersancji wymiana argumentami poszła znacząco lepiej.

 

Stąd też, implikacja, że traktuję Hoffmana jak dziecko uznam za bardzo, ale to bardzo kiepską prowokację i conajmniej głupotę.

 

 

1 godzinę temu, Socks Chaser napisał:

Ummmm... nie? Tak, wtedy nie było żadnej godności. Zerknęłam na twoje "dzieło" i od razu wychwyciłam pewne nawiązania do prawdziwego świata np. jedna z bohaterek która chciała chronić klacze jest prawdopodobnie nawiązaniem do Minnie Vautrin która popełniła samobójstwo w 1941. Nie jestem jakąś wielką ekspertką, mam jednak pewną wiedzę. Przestań traktować swojego fica jak jakiś dokument. To jest ponyfikacja konfliktu, zbrodni która miała miejsce na prawdę, i sorry, już samo to jest dosyć niejednoznaczne moralnie. Nie chciałabym przeżyć wojny, oglądać gwałtów, mordów, obcinania głów, a potem się dowiedzieć że ktoś o tej zbrodni napisał, dając tam kolorowe kucyki zamiast ludzi.

 

Anyway, bo już odchodzę trochę od tematu. Więc tak... nie traktuj swojego fica jak dokument. To jest durna ponyfikacja prawdziwej zbrodni, prawdziwej wojny. To jest fanfic, słowo pisane. Historia. Nie jakiś dokument, serious business. Nie jesteś jakimś reporterem walczącym o prawdę. Gdybyś ominął tę kwestię to byś ominął, może byś dostał baty za to, bo jednak Masakra Nankińska to ważny epizod tej wojny, ale kurde... od razu skłamał? Hoffman w drugim poście podaje przykłady, nawet w pierwszym daje np. ogólny obraz po bitwie, masakrze. Skłamałbyś gdybyś powiedział "Masakry Nankińskiej nie było". A tak to byś w najgorszym wypadku ominął tę kwestię (a nie o to Hoffmanowi chodziło), a w najlepszym - opisał to tak, że da się to przeczytać bez odruchów wymiotnych. Tutaj tez odniosę się do tego co pisał Hoffman - w wiadomościach jeśli mówią "Sprawca wjechał samochodem w tłum ludzi" to widocznie dla ciebie oni okłamują oglądających, bo nie mówią jak to ktoś z połamanymi nogami czołgał się po chodniku, a jakiś dzieciak odleciał przy uderzeniu kilka metrów w tył rozbijając sobie czaszkę?

 

 

Innymi słowy, uznajesz w tym wypadku fakt trzymania się wydarzeń historycznych, które wydarzyły się naprawdę za jakąś chorą zbrodnię na opowiadaniu, która odbiera mu jakość. Nie mam bladego pojęcia na jakiej podstawie, ponieważ rozwiązanie w stylu “opowiedzenie tej samej historii, tylko w sposób alegoryczny, przez użycie X” jest motywem starym jak świat.

 

Spoiler

Maus.jpg

 

Powiem więcej, te dzieła byłyby zwyczajnie słabe gdyby nie użyto alegorycznie zwierząt do ich przedstawienia. Mogę zrozumieć nieznajomość Mausa, bo mimo, że to klasyka gatunku, to nie tak popularna. Ale przecież gdyby nie ten motyw, bardzo popularny, będący lekturą szkolną Folwark zwierzęcy Orwella byłby kompletnie niestrawny. Zarówno Maus jak i Folwark są przykładami świetnych opowiadań alegorycznych, które opowiadały dokładnie wydarzenia historyczne z dokładnością do ponad 80% wciskając zwierzęta zamiast ludzi. Sprawdziły się w swej roli wyśmienicie. Krwawe Słońce celuje w podobny gatunek.

 

1 godzinę temu, Socks Chaser napisał:

Czy ciężkie... ty jesteś autorem i nie musisz dostosowywać się do czytelnika, lecz jednak warto zwrócić uwagę na to, co się pisze i jak się pisze. Poza tym "ja bym przyjął krytykę, ale". No właśnie, "ale". czyli nie przyjąłeś? Nieładnie. ;3 A nie, w punkcie b) spaliłeś, czyli przyjmujesz krytykę połowicznie, tak?

 

Poza standardowym dla ciebie łapaniem za słówka, naprawdę dziwi mnie zarzut, bo mam reputację osoby, która akurat przyjmuje wszelką krytykę bardzo serio o ile nie jest wyrażona w idiotyczny sposób.

 

1 godzinę temu, Socks Chaser napisał:

I czy "trochę" spaliłeś... według mnie spaliłeś kompletnie. Shock value został stracony, bo to jest tylko i jedynie odznaczanie kolejnych ptaszków na liście "Zbrodnie w Nankinie", i opisywanie ich jak najobrzydliwiej i najbrutalniej jak tylko się da. Gdybym nie miała nic do takich scen to by mnie to zwyczajnie zaczęło nudzić, pewnie bym nawet te sceny przewijała. Ale takie sceny nie są mi obojętne, i tutaj druga kwestia - to jest zwyczajnie obrzydliwe. Epatowanie brutalnością, gwałtem, znęcaniem się, rzucanie tego badziewia w twarze czytelników, "Patrzcie, widzicie, Masakra Nankińska była straszna!". Granica została przekroczona.

 

W trzech postach wcześniej długiej dyskusji Hoffmanem (szczególnie drugim i trzecim) detalicznie tłumaczyłem dlaczego została taka, a nie inna decyzja o ilości gore w opowiadaniu. Możesz sobie detalicznie poczytać i odpowiedzieć na nie, zamiast je ignorować (uśmiech).

 

Co do przekroczenia granicy…

 

>> Zaloguj się (bez konta się nie da)
>> Wejdź do działu MLN z wyraźnie zaznaczonym [18+]
>> cytat: Możliwe treści to:
szczególna przemoc
brutalność
sadyzm
tortury

>> Wejdź do KSa posiadający tag Grimdark
>> Odpal Rozdział XIV (reszta opowiadania jest dla frajerów i mnie nie obchodzi)
>> Odsyła cię na stronę, który dodatkowo informuje, że rozdział jest ciężki, wejdź i tak
>> Narzekaj, że przekroczono granicę

 

1 godzinę temu, Socks Chaser napisał:

Człowieku... mówisz o wypaczaniu obrazu rzeczywistości, a sam ponyfikujesz zbrodnię. W Chinach są muzea poświęcone temu, ludzie obchodzą rocznice, do dzisiaj pamięć o tej zbrodni trwa, i Chińczycy są wkurwieni na Japończyków za to, że nie chcą się przyznać, a Japończycy są wkurwieni na Chińczyków bo według nich nie było masakry tylko "incydent", jakich na wojnie wiele, i w którym ucierpiało góra 2000 osób. Brak opisów wyciągania płodu z brzucha, rozrywaniu go na strzępy, i równoczesnego gwałtu to jest "wypaczanie rzeczywistości", a za ponyfikowanie tego to by cię masa ludzi chciała potępić.

 

Pozwolę się nie powtarzać i nie lać wody.

 

Spoiler

Maus.jpg


 

1 godzinę temu, Socks Chaser napisał:

Ugrzecznianie nie równa się napisanie fica tak, by pozostawał strawny.

 

Poza tym nie wiem czym czytelnik miałby się poczuć urażony, szczególnie że Hoffmanowi nie chodzi o ugrzecznianie, a o to, by tekst był choć trochę strawny. A nie jest. Nawet Coldwind zwrócił uwagę że sceny gwałtów były "zbyt obrazowe", i to ostatni rozdział, ten najbrutalniejszy, dostał od niego najniższą ocenę z całej trójki. Traktujesz to tak, jakby Hoffman proponował ci ocenzurowanie, kompletne usunięcie brutalności, a tak nie jest.

 

Nie oglądałam filmu, ale myślę, że ukazanie ogromu zbrodni nie polega na zarzucaniu oglądającego/czytającego coraz gorszymi scenami? W filmie ten oficer jest wybielony, z tego co wiem nie przeszkadza mu to w jednej ze scen "wziąć siłą" Chinkę w której się zakochał (sorry jak coś przypadkiem przeinaczę). Zbrodni było pokazanych za mało? Wiesz, że "ilość" a "jakość" to nie to samo? Bo można dać wiele scen, pokazujących ogrom zła, a przy tym strawnych, ale można też dać wiele scen, które co najwyżej obrzydzają, szokują, i są powodem do wystawienia niższej noty.

 

Wszystkie sceny z wyjątkiem jednej (mającej nie więcej niż 3000 słów) miały konkretne uzasadnienie fabularne (od budowy postaci po wyjaśnianie ich zachowań). Ta jedna bez tego uzasadnienia prawdopodobnie otrzyma właśnie re-write. Wszystkie inne miały swoje mniejsze bądź większe zadanie które wypełniły.

 

1 godzinę temu, Socks Chaser napisał:

Tą grą jest Spec Ops The Line. Od razu powiem, mogą być spoilery. <długie i niepotrzebne streszczenie>

 

 

Nie musisz wrzucać krótkiego streszczenia Spec Ops: The Line, grałem w to. Poza tym, że to shooter z dobrą fabułą i naprawdę dobrym klimatem, to miejscami zawodzi, głównie przez fakt, że tych złych decyzji nie da się uniknąć, chociaż w praktyce by się dało - szczególnie scena z fosforem w której nie można go nie użyć.

 

1 godzinę temu, Socks Chaser napisał:

I jak mówiłam i pokazałam na przykładach, gra jest bardzo groteskowa, brutalna. Ale ta brutalność ma sens. Każda scena, każdy szczegół mówi coś o bohaterach, o ludziach, o miejscu w którym się znaleźli. Istnieją dziesiątki teorii na temat gry, elementów które się w niej pojawiają, nawet piosenki z soundtracku nawiązują do wydarzeń, psychiki bohatera. Wszystko jest utrzymane w "ryzach" - scena w której trzeba iść przez tunel usłany zwłokami była szokująca, wręcz dało się czuć unoszący się smród, a przy tym nie czuć, że jest to scena wsadzona ot tak.

 

Do czego zmierzam? Można podjąć się trudnych tematów. Można pisać o masakrach, ludobójstwach. Ale o wszystkim można napisać tak, że ma to ładunek emocjonalny, a przy tym nie ma się wrażenia, że granica została przekroczona. Spec Ops i Krwawe Słońce są o wojnie, są brutalne, i nawiązują do Jądra Ciemności. Są bardzo podobne w założeniach, a w wykonaniu są zupełnie inne.

 

To dziwne. Piszesz tak jakbyś czytała tylko Rozdział XIV i na jego podstawie beształa całe opowiadanie, podczas gdy reszta fanfika, szczególnie w budowie postaci Rising Storma i Rainbow Dash przez wszystkie czternaście rozdziałów robiła właśnie to co opisujesz.

 

...zaraz. No tak.

 

1 godzinę temu, Socks Chaser napisał:

Co do drugiego i trzeciego posta - nie wypowiem się. Kwestie które są w nich poruszone pojawiały się już w pierwszym, a do nich już się odniosłam. Pewnie skończyłoby się na powtarzaniu się w kółko.

 

Muszę przyznać, że jest to ciekawe, że wycięłaś mi cytaty tylko z pierwszego posta gdzie odpowiedziałem emocjonalnie na post of Hoffmana, ale kompletnie zignorowałaś to co napisałem później kiedy już dyskusja moja i Hoffmana zeszła na bardzo dobry, cywilizowany poziom w którym argumenty jakimi się wymienialiśmy były dużo wyższej jakości. Rozumiem unikanie odpowiedzi na argumenty jakie przytoczyłem na obronę swojej tezy, ale żeby aż tak…

 

1 godzinę temu, Socks Chaser napisał:

Dzięki za uwagę. Widzę, że jeśli chodzi o teksty traktujące o wojnie to jeszcze długo nie ujrzymy czegoś, co będzie choć odrobinę wyżej od "Wojna jest zła, patrz, gwałt, o, a tutaj masz wybebeszanie!". Jest mi wstyd, że nasz fandom jest reprezentowany przez takie "dzieła", a ludzie jeszcze temu przyklaskują. Uspokaja mnie jednak to, że fandomy zagraniczne również mają podobne fanfiki, przynajmniej nie jesteśmy gorsi od nich. Szczerze mówiąc nie wiem czy będę tu odpisywać. Widzę, że towarzystwo lepsze niż w KO, to i dramy nie będzie... chyba. Tak czy siak, nie mam ochoty na długie dyskusje, rzadko jestem na kompie, ale chciałam wyrazić swoją opinię.

 

Nie ma sprawy. Wpadnij jak zdecydujesz się przeczytać resztę fanfika (no tak) albo zdecydujesz się odpowiedzieć na argumenty z postu drugiego i trzeciego mojej dyskusji z Hoffmanem.

 

1 godzinę temu, Socks Chaser napisał:

Jeszcze tylko co do moich minusów - pod każdym twoim postem dałam minusa. Dlaczego? Nie lubię cwaniactwa. Hoffman mówi A, ty zachowujesz się jakby mówił B. Przykład? Tekst o "myśleniu życzeniowym". Tak samo w pierwszym poście, gdzie zakładasz, że chce on zwycięstwa dobra w ficach, a tak nie jest, chodzi mu o coś innego. Sorry, ale wciskanie w usta rozmówcy tego, czego nie mówił, jest według mnie bardzo chamską zagrywką.

 

Jak uważasz. Pozwolę się zachować jak przyzwoity człowiek i takiego nie dawać za takie właśnie jak opisujesz zachowanie z twojej strony.

 

Pozdrawiam

 

- Verlax

Edytowano przez Verlax
  • +1 5
  • Nie lubię 1
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Moja przygoda z Krwawym Słońcem, jak na taki długi fanfik była relatywnie krótka. Opowiadanie pisało mi się szybko i udało mi się zachować twórcze paliwo przez większość czasu pracy nad nim. Tego dnia oficjalnie Krwawe Słońce zakończyło swoją fabułę i dzięki korekcie Gandzii, który pozostał ze mną od początku do końca Epilog jest już gotowy.

 

Oczywiście, fanfik ten podejrzewam zakończyłby się wcześniej przez brak motywacji autora, albo z powodów technicznych, gdyby nie część osób, która bardzo mi pomogła przy jego tworzeniu. Dla Gandzii podziękowania pisałem już wielokrotnie, ale wypada podkreślić jeszcze raz, że oryginalnej surowej formie, Krwawe Słońce było fanfikiem fatalnym i fakt, że da się to to czytać jest w dużej mierze jego zasługą. Po drugie, chciałbym pozostawić pozdrowienia i podziękowania dla wszystkich komentatorów ze szczególnym wyróżnieniem Dolara i Kredke - obydwaj dostarczyli mi mnóstwo bardzo zasłużonej i celnej krytyki, która potem pozwoliła (i pozwoli mi) to dzieło doszlifować i poprawić. Chciałbym wreszcie ostatecznie podziękować wszystkim czytelnikom, niezależnie od tego w jaki sposób złapali za dzieło i czy zostawili czy nie jakąś pamiątkę po tym w tym wątku. Każdy czytelnik mnie prawdziwie cieszy.

 

Czy to znaczy, że to już definitywny, absolutny koniec moich prac nad fanfikiem? Nie. Planuję jeszcze powrócić do Rozdziału XIV (Część 2) i dokonać nieznacznego re-write'a, bez zmieniania jednak czegokolwiek we właściwej fabule. Najprawdopodobniej posłużę się tutaj pomocą Kredke, który mi prywatnie pomógł dostrzec pewne problemy. Planuję napisać również w bliżej nieokreślonym czasie Posłowie, w którym chciałbym opisać i wyjaśnić niektóre wątki oraz przedstawić wam mój proces pracy nad fanfikiem. To jest póki co tylko planowane, bo jeśli czasem bardzo późno wykryję, że są jeszcze jakieś inne błędy czy niedopatrzenia z mojej strony, które wymagają poprawek to oczywiście również za poprawienie tego się wezmę. Kończąc ten przydługawy post, oto i link do ostatniej części Krwawego Słońca:

 

Epilog - Komm, Süßer Tod

 

To tyle. Nie pozostaje mi nic innego jak życzyć miłego czytania i jeszcze raz podziękować wszystkim, którzy przez wszystkie te rozdziały przeszli aż do samego końca.

 

Pozdrawiam

 

- Verlax

  • +1 1
  • Mistrzostwo 1
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

I skończone! Powiem krótko: chapau bas. *klaszcze*

 

Zakończenie właściwie całkiem dobrze pasuje do historii. Niby są wygrani i przegrani, ale w praktyce nikt tak naprawdę nie odniósł pełnego zwycięstwa. Ideały przegrywają w walce z rzeczywistością. Zwłaszcza te, które jakimś cudem zyskały uosobienie.

 

Czuć tu smutek, ale nie tylko z powodu tego, co się wydarzyło. Smutno mi, bo oto kończy się moja wspaniała przygoda z Krwawym Słońcem. Opowiadaniem, które uważam za jedno z najlepszych w polskim fandomie.

 

Jeżeli już miałbym się czegoś przyczepić... 

Spoiler

Można by było dodać jednak jakiegoś POV-a RD po powrocie do Equestrii. Aż się prosi o takie coś...

 

Mimo to daję tu ocenę 10/10, ładunek emocjonalny w ostatnich scenach rekompensuje ten brak.

 

A ocena ostateczna dla fanfika? Ode mnie też po dłuższym zastanowieniu 10/10 - choć pisałem wcześniej, że w końcówce coś nie pykło, to i tak oceniam fika bardzo dobrze. No gdyby nie to, to byłoby nawet 11/10. Z czystym sercem podtrzymuję swój głos na Epic i Legendary. Wierzę. że ostatni rozdział po tym rewrit'cie będzie lepszy.

 

Pozdrawiam i czekam na kolejne fiki, równie dobre, a nawet lepsze od tego.

  • +1 1
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Skończyłem

 

Do ostatniego rozdziału trochę się zbierałem - częściowo to wynikało z lenistwa, głównie z braku czasu, częściowo z pewnej obawy że się rozczaruje. No ale w końcu posadziłem szacowne cztery litery przed ekranem i pogrążyłem się w lekturze. Czy było warto?

 

Beware the spoilers!

 

Spoiler

 

Było. Naprawdę było warto. Ale nie od początku wszystko na to wskazywało

 

Pierwsza część finałowego rozdziału wydawała mi się za łagodna. Owszem było trochę wyżynania cywilów, ale gdzie temu do  masakry Nankińskiej? Śledziłem losy poszczególnych bohaterów mając nadzieję że w końcu skończy się coś, co najlepiej chyba można określić jako dokumentyzację zbrodni wojennych a zacznie się orgia śmierci i bestialstwa. Cóż w pierwszym rozdziale się tego nie doczekałem mimo iż ogólnie wypadał dobrze i trzymał bardzo wysoki poziom opowiadania.

 

Następnie pojawił się krótki przerywnik czyli Mentsu. Świetny. Po prostu świetny. Przenieśliśmy się do nie całkiem sielankowej atmosfery przeszłości, jednak tak odległej od wojny jak to tylko było możliwe. No i jeden z naszych bohaterów zyskał dodatkową głębię. Tak naprawdę nie mogę napisać wiele o tym fragmencie, ponieważ nie ma w nim co ganić a chwalić można za całkoształt.

 

No i w końcu pojawiło się Krwawe Słońce część 2. Mała dygresja - czytałem dyskusję w dziale w czasie której wiele osób zarzucało Verlaxowi przesadę. Jestem w stanie zrozumieć takie nastawienie, ponieważ rozdział rzeczywiście przesycony był brutalnością, bestialstwem i ogólnie wszystkimi najgorszymi cechami jakie tylko można sobie wyobrazić. Nie zawaham się stwierdzić, że niektóre sceny były szokująca i bardzo odległe od granic dobrego smaku....

 

I o to właśnie chodzi!

 

Podczas całej lektury najbardziej obawiałem się jak Verlax udźwignie opis tej słynnej masakry. Obawiałem się, że zobaczymy coś takiego jak w pierwszej części rozdziału, która ją na zimno dokumentowała. Na szczęście mój lęk okazał się bezpodstawny a Verlax pokazał dobitnie, iż potrafi pisać nie tylko o polityce, intrygach i wojowaniu, ale świetnie radzi też z sobie z dużo trudniejszymi opisami. Wspominał we wcześniejszej dyskusji że chce pokazać Zło. Że właśnie o tym jest fanfik. Cel został osiągnięty i to w doskonałym stylu. Tak, to co tam widzimy to bestialstwo, okrucieństwo przekraczające wszelkie wyobrażenia i rozkwit najgorszych ludzkich (czy w tym wypadku kucykowych) instynktów. To było spuszczenie ze smyczy tego co w bohaterach najgorsze. I to było prawdziwe. To był doskonały obraz tego co się działo w Nankinie. Idealne ukoronowanie fanfika - naprawdę opromienia go Krwawe Słońce. Rozdział powinien był szokować i szokuje. Abslutnie nie zalecam czytania go nikomu kto nie skończył 18 lat przed czym ostrzega też sam autor (i umiejscowienie fika w MLN).

 

Podsumowując druga część, to co pokazał Verlax nie było dobre ani miłe ani przyjemne - ale było to coś co należało pokazać, żeby zwieńczyć to opowiadanie.

 

Epilog czytało się szybko, no i dowiedzieliśmy się z niego trochę rzeczy o niektórych bohaterach - jak widać niektórym mimo wszytko udało się uniknąć... najgorszego splugawienia, chociaż cena jaką za to płacili była bardzo wysoka.

 

 

No i to by było na tyle przygody z Krwawym Słońcem, chociaż z całą pewnością jeszcze do nieg kiedyś wrócę. Póki co stwierdzam iż to najlepszy polski fanfik drugowojenny czy nawet wojenny i z całych sił zachęcam czytelników do głosowania na Epic i Legendary - bez dwóch zdań zasłużył na te wyróżnienia,

 

PS: A teraz idę śpiewać Kimi Ga Yo :rainderp: 

  • +1 3
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Trochę to trwało, bo nieco ponad rok, ale wreszcie doczekałem końca Krwawego Słońca. Pora zatem wyrazić moją opinię o fanfiku. Uwaga na spoilery.

 

Spoiler

Moja ocena jest jak najbardziej pozytywna. Fabuła, pełna intryg, tragedii i starć, ale i momentów spokojniejszych, prowadzona jest jak w doskonałym dramacie wojennym. Do tego otrzymujemy wyrazistych bohaterów - Rainbow Dash, nippońskich oficerów, sińskich polityków i wojskowych, zwykłych obywateli. Każdą z tych postaci kierują jakieś motywy, każda ma swój charakter i historię.

 

Czy wspomniałem już, że KS jest doskonałym dramatem wojennym? Na wszelki wypadek wspomnę o tym raz jeszcze. Wojnę obserwujemy zarówno z punktu widzenia najeźdźców, jak i najechanych - żołnierzy broniących kraju i cywili próbujących przeżyć. I o ile czytelnik raczej na pewno znajdzie swoich ulubieńców po obu stronach konfliktu, to od razu widać, która frakcja jest "tą złą". I co gorsza, to ona wygrywa. W przeciwieństwie jednak do innego fanfika o podobnej tematyce, jednak nawiązującego do działań na całkiem innym froncie, klęski są tu widoczne i odczuwalne, a zwycięstwa mogą co najwyżej opóźnić pochód nippońskiej machiny wojennej. Na to nakłada się dramat ludności cywilnej - znów w przeciwieństwie do konkurencji, doświadczamy go niejako "z pierwszej ręki".

 

Opisy i dialogi stoją na bardzo wysokim poziomie i nie mam się czego czepić. Jednocześnie Verlax popisuje się swoją wiedzą na takie tematy jak wojsko, polityka wewnętrzna i zagraniczna Chin i Japonii, ale nie wpada w pułapkę przekładania tego bez zmian, lecz dostosowuje je do kucykowych realiów. Zmianie ulega więc taktyka, pojawia się militarne użycie pogody i magia bojowa, wreszcie - do akcji wchodzą okręty powietrzne.

 

No i wreszcie ostatni rozdział i epilog. O ile rozumiem stanowisko, że Verlax przesadził z opisem masakry i że niektóre fragmenty mogą wywoływać gwałtowne reakcje, to jednak wydaje mi się, że ułagodzenie większości drastycznych scen znacznie osłabiłoby wydźwięk fanfika. Tym bardziej że sam temat był trudny - ciężko przedstawić na papierze bestialstwo, do jakiego doszło w Nankinie - ale Verlaxowi ta sztuka się udała. Natomiast epilog jest przygnębiający i gorzki, niesie ze sobą taki ładunek emocji, że stanowi klasę samą w sobie i choćby dla niego warto przeczytać to opowiadanie. Swoje robi też soundtrack - normalnie traktuję to raczej dodatek i ciekawostkę, ale w ostatnim rozdziale i epilogu tak dobrze wpasowuje się w tekst, że staje się jego integralną częścią.

 

Reasumując, Krwawe Słońce to kawał świetnego opowiadania i najlepszy fanfik wojenny w fandomie, nawet jeśli ostatni rozdział nie jest dla każdego. Ma wszystko to, co inne opowiadania wojenne, ale zrobione lepiej.

 

Głosuję na epic i legendary.

  • +1 3
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 weeks later...

Jest kilka rzeczy do których bardzo chciałbym się odnieść, ale na początku muszę poświęcić nieco czasu na dwie sprawy.

 

Punkt pierwszy - po ostatnim skierowanym do mnie poście Verlaxa ponownie przeczytałem wątek o "Kryształowym Oblężeniu" i pragnę przyznać, że kompletnie pomyliłem posty oraz ich autorów. Istotnie, Verlax napisał coś innego niż myślałem że napisał, skrytykował on "Oblężenie" używając innych argumentów i przytaczając inne aspekty konstrukcji świata czy podejścia autora do tematyki. Chcę aby to wybrzmiało, ponieważ przez moją pomyłkę wyniknęło poważne nieporozumienie. Dlatego też znów pragnę przeprosić za impulsywne zachowanie, ale po prostu już tyle się negatywnych opinii o "Oblężeniu" przewinęło, że najwyraźniej straciłem rachubę albo jakoś mi się to zlało w jedno i nawet nie pokwapiłem się sprawdzić czy aby na pewno Verlax pisał to co myślałem, że pisał, bo po prostu byłem święcie przekonany, że to był właśnie on, pośród wielu innych osób które poświęciły czas na krytyczną analizę wspomnianego fanfika. Nie gniewajcie się.

 

Punkt drugi - pragnę z całego serca, zupełnie szczerze zaapelować do wszystkich zainteresowanych zarówno tą, jak i wszelkimi przyszłymi dyskusjami na tematy fanfikowe o zdrowy rozsądek oraz szacunek. Hejt na Socks Chaser jest po prostu tak przesadzony, tak przerysowany, że naprawdę człowiekowi już się robi po prostu przykro. Nie mam tutaj na myśli Verlaxa który odniósł się do jej wypowiedzi i przytoczył własne argumenty, przykłady. Mam na myśli już takie trochę rytualne minusowanie postów bez merytorycznych odpowiedzi, odniesień do konkretnych cytatów czy ogólną "pełzającą nagonkę". Odnoszę również wrażenie, że jej osoba jak i prezentowane stanowisko nie są traktowane poważnie, a powinny. Socks jest osobą wrażliwą, można się z nią nie zgadzać, jednakże zwracam uwagę, że w dzisiejszych czasach, kiedy łatwiej jest wykonać pojedynczy klik zamiast poświęcić czas na pisanie akapitów i argumentację, a także w czasach kiedy coraz mniej ludzi ma swoje zdanie a ślepo podąża czy to za celebrytami, czy masami, osoby takie jak ona są bardzo wartościowe i potrzebne. Podśmiechujki z niej wydają mi się nieuczciwe również dlatego, że, z tego co widzę, ona naprawdę ma wiedzę na temat podejmowanych zagadnień i lubi patrzeć na sprawy wielowymiarowo. To również bardzo cenne podejście. Od razu powiem, że w kwestiach historycznych czuję się żółtodziobem zarówno przy niej, jak i przy Verlaxie.

Zresztą, moja pierwsza wypowiedź niewiele miała wspólnego z merytoryczną krytyką, była emocjonalna. A mimo to potem wywiązała się z tego dobra dyskusja, wymieniliśmy się argumentami, może dla przyszłych czytelników "Krwawego Słońca" nasze wypowiedzi i stanowiska okażą się interesujące i zdopingują do własnych przemyśleń. Krótko mówiąc, ze wszystkimi moimi emocjami oraz osobistymi odczuciami poczułem się uszanowany i byłoby dobrze gdyby Socks była traktowana tak samo.

 

 

A teraz odnośnie "Krwawego Słońca".

 

Jeżeli chodzi o te postacie, to zupełnie nie o to mi chodziło i szczerze mówiąc nie wiem skąd wyciągnąłeś wniosek, że chciałbym mordować więcej postaci z którymi czytelnik mógłby wcześniej się zżyć i których mógłby żałować. Może nie wyraziłem się precyzyjnie, ale zupełnie nie o to mi chodziło. Ale! Nie chciałbym teraz się o tym rozpisywać, gdyż przytoczyłeś w jednej ze swoich wypowiedzi coś dużo, dużo bardziej interesującego i co ma, w moim odczuciu, większe znaczenie w kontekście formy "Krwawego Słońca" oraz tego czym ono ostatecznie jest a czym mogłoby być.

 

Być może będziesz zdziwiony, ale... Nic nie wiem o "Folwarku Zwierzęcym'', to dla mnie prawdziwa terra incognita. No, poza tym tekstem, że "wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre są równiejsze" :P Natomiast, "Mausa" znam. Wprawdzie minęło sporo czasu odkąd ostatnim razem miałem go w rękach, ale co nieco pamiętam. I szczerze mówiąc nie spodziewałem się go w tym wątku, jako iż jest on... Idealną ilustracją tego czym "Krwawe Słońce" spokojnie mogłoby być przy Twoim warsztacie i źródłach, a czym niestety nie jest. Albo nie jest tak do końca.

 

Nie chcę tutaj rozstrzygać kto był gorszy, czyje zbrodnie były brutalniejsze, zło to jest zło. Przyjmijmy takie oto uproszczenie na potrzeby tejże dyskusji. Niemniej, "Maus" był właśnie bardzo, ale to bardzo oszczędny w środkach wyrazu i bardzo wielu rzeczy które mogłyby tam być ukazane po prostu nie było. Czy może raczej, były, ale genialnie ukryte, stonowane, bądź też tak przemyślane by czytelnik wiedział co się działo, miał to w głowie, ale nie przed oczami. Doskonały przykład tego, o czym pisałem wcześniej - czasem mniej to jest więcej. Pamiętam na przykład, że był tam kadr, gdzie przerażona mysz krzyczała, to w pewnym momencie podszedł do niej nazista, złapał za nogę i po prostu przywalił tą myszką o mur. Na tym kadrze widoczna była tylko czarna plama po krwi, a mysz ukazana była od pasa w dół, w następnych kadrach CHYBA ta plama została przykryta dymkiem, ale wciąż były widoczne niewielkie rozbryzgi. I to właśnie była ta znakomita powściągliwość - nie widzieliśmy zbyt wiele, ale mieliśmy pojęcie, że tam przecież jest pełno krwi, pewnie jeszcze głowa tej myszki została rozwalona, możliwe że nawet mózg wypłynął... I że to nie był odosobniony przypadek. Autor niczego nie zakłamał, a jednocześnie nakreślił bestialstwo nazistów. Pamiętam też, że w pewnych kadrach, już dużo później, ukazane były sterty martwych, wychudzonych mysz, a także kadry pokazujące ich kremację, gdzie autor skupił się na ich martwych oczach i utrwalonym na ich twarzach przerażeniu, podczas kiedy płomienie trawiły ich ciała. I znowu - zero przekłamań, powściągliwość w przekazie, czytelnik wie co się wydarzyło, ale nie odrzuca go od tytułu, bo zbrodnia została ukazana w możliwe jak najbardziej naturalistyczny sposób. Tam chyba jeszcze było pokazane wieszanie kilku myszy, to chyba najmniej brutalna ze wszystkich ukazanych tam metod egzekucji, ale znów, to nie byłby problem uczynić to brutalnym, szokującym aż do granic możliwości. Ale autor tego nie zrobił.

Poza tym, "Maus" ma wiele innych wątków i aspektów, również występuje tam motyw przemiany bohatera (jak ocalały Spiegelman stał się nieufny i podejrzliwy) i właśnie w żadnym momencie nie miałem wrażenia, że przez jakieś przesadnie dokładne obrazy bestialstwa wojny czy śmierci ofiar cała reszta traci jakoś na znaczeniu czy jakości, nic nie jest zakłamane, a cała opowieść jest szokująca i przejmująca. Nawet bardzo. I właśnie o to mi chodziło - nie ugrzecznianie, nie milczenie wobec pewnych zbrodni, ale właśnie zdrowy rozsądek, powściągliwość w środkach wyrazu czy formie, chociażby po to by nie stracić wrażenia szoku tak prędko i nie sprawić, że czytelnik ma ochotę by ten tekst jak najszybciej się skończył. A kiedy to następuje, to w głowie zostają tylko te przesadnie gorowate obrazy i cała reszta ulatuje. Jasne, "Maus" to powieść graficzna, a "Krwawe Słońce" to słowo pisane, ale nie wierzę, że Ty nie dałbyś rady odnaleźć złotego środka w tej formie.

 

 

Ale wiem, wiem. Odpowiadając Socks przywołałeś "Mausa" nie w kontekście gore czy formy przekazywanych wydarzeń, ale w kontekście alegoryczności "Krwawego Słońca". I przyznam szczerze, że na tym polu również "Maus" wypada lepiej, a dlaczego. Otóż "Maus" jest taką... No, prawdziwą alegorią. Mam na myśli to, że poszczególne postacie (narodowości) zostały ukazane jako zwierzęta, jako różne zwierzęta i takie a nie inne ich przedstawienie wiązało się z symboliką i generalnie było tam drugie dno. Eksterminowani Żydzi zostali przedstawieni jako myszy, a Niemcy jako koty - koty polują na myszy i w tym sensie Niemcy zostali ukazani jako myśliwi, drapieżnicy, a myszy jako ich ofiara, która w bezpośrednim starciu nie ma szans się obronić i tak zostanie pożarta. Francuzi chyba zostali ukazani jako żaby, Brytyjczycy jako ryby, co też ma jakieś głębsze znaczenie, niejednokrotnie spotkałem się opinią, jako w przypadku Brytyjczyków było to nawiązanie do powiedzenia "ryby głosu nie mają", albo że nawiązuje to do tego, że Wielka Brytania nie zabrała głosu w kluczowych momentach, nie zrobiła nic by powstrzymać Niemców, w ogóle, spora część Europy stała z boku kiedy działy się straszne rzeczy i zaczęła działać relatywnie późno, kiedy już pewnych rzeczy nie dało się cofnąć. W ogóle, w sieci można się natknąć na inne, bardziej precyzyjne czy lepiej ugruntowane interpretacje.

 

W "Krwawym Słońcu" czegoś takiego po prostu nie ma. Zgoda, może drugiego dna, jako takiego, nie miało być w ogóle, ale tam ludzie zostali po prostu zastąpieni kucykami. I teraz - w "Mausie" mamy prawdziwe zwierzęta, a kotom naprawdę zdarza się polować na myszy. Różne gatunki miały budzić określone skojarzenia w stosunku do danych narodowości. W "Krwawym Słońcu" magiczne kucyki nie wzięły się z realnego świata, są to istoty fantastyczne, pochodzące z serialu animowanego dla dzieci, bardzo cukierkowego. I w sumie, obawiam się, że za taką oto wymianą nie idzie nic więcej i stąd też "Krwawe Słońce" nie jest stricte alegorią, ale właśnie ponyfikacją. W mojej opinii to nie jest to samo. Zresztą, już sam serial w swojej "surowej" formie był oparty o personifikację, kucyki czerpały mnóstwo rzeczy ze świata ludzkiego (zachowania, cechy charakteru), zachowywały się i postępowały jak ludzie, toteż wzięcie ich do fanfika i użycie do czegoś co ma być alegorią, jest w mojej opinii działaniem nieco chybionym i w związku z tym nie przedstawiałbym "Krwawego Słońca" jako alegorię, ale jako ponyfikację. No, może gdyby różne narodowości były reprezentowane jako różne znane z serialu gatunki i miało to jakieś powiązania z tym jak wyglądały relacje między nimi w serialu, wówczas to by się lepiej zazębiało, a na pewno jakkolwiek kwalifikowało na alegorię.

 

Zresztą, "Maus" już trochę lat ma, nie wiem za bardzo z jakim odbiorem się spotkało w latach swej premiery i pierwszych tłumaczeń, ale na intuicję wydaje mi się, że byli tacy, którzy jako ocaleli, poszkodowani przez nazistów, poszkodowani przez Niemców, mogli poczuć się urażeni, że ich historia została przedstawiona w alegorycznej formie i że zrobiono z nich myszy. Może nawet czuli się obrażeni? Rzeź Nankińska to inna zbrodnia, inny wymiar bestialstwa, ale wciąż wydaje mi się, że gdyby okoliczności były inne i wśród odbiorców byli tacy co te czasy pamiętają, myślę, że taka ponyfikacja spotkałaby się z dużo bardziej podzielonymi opiniami, może nawet opiniami skrajnymi. Jakiś czas temu dorzuciłem swoje pięć groszy w statusie Lyokoherosa, który twierdził, że serial byłby jeszcze lepszy, gdyby wprost był o chrześcijaństwie i zawierałby sceny, w których kucyki chodziły na mszę, modliły się, takie tam. No właśnie nie. MIĘDZY INNYMI, wyobrażam sobie, że osoby wierzące mogłyby się poczuć urażone tym, że ich sfera sacrum zostaje sponyfikowana, że nagle kolorowe, cukierkowe postacie wykonują pewne obrzędy czy wypowiadają słowa zarezerwowane dla prawdziwych duchownych, to po prostu kompletnie nie ta atmosfera, nie ten nastrój. Tak jak pomysł by w programie rozrywkowym "Jaka to Melodia?" pojawiły się pieśni patriotyczne. Dwa kompletnie różne światy, różne nastroje. Podobnie uważam, że ponyfikacja pewnych ludzkich zbrodni czy aktów bestialstwa to cholernie ryzykowna operacja. Forma to również delikatna sprawa. I generalnie, w mojej opinii, lepiej jest zachowywać powściągliwość czy nie epatować przemocą i gorem, bo to naprawdę może zrobić każdy i to jest taka pierwsza z brzegu, najbanalniejsza metoda próby ukazania wojennych realiów. I nawet jeżeli cel jest sam w sobie ambitny, ostatecznie sprowadza się to do coraz liczniejszych, coraz bardziej dokładnych opisów czynów zbrodniczych w nadziei, że jednak się uda. A coś takiego co zaprezentował właśnie autor "Mausa" to nie każdy potrafi zrobić. I w swoim przekazie, pomimo braku wielu środków wyrazu, uważam, że tytuł ten jest potężniejszy.

 

 

Na zakończenie dodam, że chcę zrobić sobie przerwę. To znaczy, nadal będę działał w materii fanfików, ale także feedbacku i za jakiś czas zamierzam powrócić do "Krwawego Słońca" i zbadać je dokładniej, co może zaowocować nowymi postami. Póki co, myślę, że jeśli komuś takie klimaty i taka forma odpowiadają, to "Krwawe Słońce" jest lepszą pozycją niż "Kryształowe Oblężenie". Poza tym, jest krótsze i fabuła jest bardziej... Konkretna. Nie mam nic do tego jeśli komuś się taki finał podoba, różni ludzie mają do tego prawo, aczkolwiek... No wiecie, nie czuję się komfortowo widząc "O to chodziło!" w odniesieniu do tego kawałka. Wydarzyła się straszna, potworna masakra i zbrodnia. Minęło sporo czasu. Wyciągnijmy wreszcie jakieś wnioski na przyszłość. Dużo jeszcze uwagi będziemy poświęcać przemocy i bestialstwu?

 

Pozdrawiam!

 

 

AKTUALIZACJA: Odnośnie alegoryczności, zapomniałem nadmienić, że w "Mausie" jeden z rozdziałów (już nie pamiętam który) był opatrzony obrazkiem na którym była pułapka na myszy. To również miało wielkie znaczenie symboliczne.

Edytowano przez Hoffman
  • Lubię to! 1
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Cytat

<bardzo długi wywód o Mausie>

 

Generalnie, ja bardzo to szanuję. Jest jeden problem. Sam sobie odpowiedziałeś na swoją krytykę:

 

Dnia 1.10.2017 o 20:16, Hoffman napisał:

Ale wiem, wiem. Odpowiadając Socks przywołałeś "Mausa" nie w kontekście gore czy formy przekazywanych wydarzeń, ale w kontekście alegoryczności "Krwawego Słońca".

 

Przytoczyłem Mausa (i Folwark zwierzęcy) tylko z jednego powodu - ponieważ poszła krytyka o to, że historyzm i swoista adaptacja wydarzeń historycznych nie powinna mieć w ogóle miejsca. W tym kontekście użyłem tego argumentu. Krwawe Słońce nie ma być drugim Mausem, zresztą niby jak miałby być jak to kompletnie nie ten gatunek?

 

Już nie pomnę, że w kontekście gore, dzieła pisane, komiksowe i audiowizualne się ogromnie różnią. Szczególnie te ostatnie mają bardzo łatwą możliwość kreowania scen bardzo brutalnych w sposób niebezpośredni - najczęściej przez udźwiękowanie, pracę kamery czy grę aktorską. Tak samo komiks ma dużo łatwiej - jeśli jest czarno-biały znacząco łatwiej pokazać chociażby krew, można również rysować sceny w sposób, który zasłoni detale. Podobnie również jak dzieła audiowizualne, komiks również niejako “operuje kamerą”, ponieważ może przybliżać i oddalać sceny i dobrze to wykadrować.

 

Zresztą sam opisujesz te różnice, więc chyba nie ma sensu bym pisał wypracowanie na ten temat, wiesz o czym mówię.

 

Kolejna rzecz - Maus opisywał kompletnie inną zbrodnię. “Ocenianie” która zbrodnia jest bardziej zła jest bez sensu, ale można ocenić sposób czy motyw za jej dokonaniem. Holocaust był w istocie, projektem biurokratycznym, w którym zbrodnie najpierw uzgodniono na najwyższym szczeblu Rzeszy, potem wprowadzono ją administracyjnie. Cała operacja wymagała tego tradycyjnego niemieckiego biurokratyzmu - tak więc mieliśmy ogromne projekty infrastrukturalne, tory, kalkulacje. Niemcy liczyli chociażby przepustowość wagonów, skuteczność gazu i wiele innych rzeczy.

 

Wreszcie, sami Niemcy chcieli zabijać, ale w dużym stopniu, Niemcy nie lubili brudzić rąk i był to projekt po prostu “eliminacji życia”, a nie “po prostu lubimy zabijać ludzi”. Początkowo projekt ostatecznego rozwiązania był czyniony przy pomocy rozstrzeliwań, ale szybko odkryto, że niemieccy żołnierze (w porównaniu do japońskich) mieli realne wyrzuty sumienia i się załamywali. Tak więc wprowadzono “niebezpośredni” sposób zabijania przez gaz. Dochodzi do tego fakt, że w obozach koncentracyjnych dużą część załogi która wykonywała tę “brudną czy psychicznie wrażliwą robotę” jak wyciąganie trupów nie była Niemcami - ściągano do tego chociażby Ukraińców.

 

Dlatego też ostatecznie  nie dziwi mnie taka forma w Mausie, natomiast ona kompletnie ona nie pasuje do Krwawego Słońca.

 

Dla odmiany, rzeź nankińska była nagłym wybuchem wściekłej furii i czystego zła, w której bez jakikolwiek sensownych wytycznych (nie zachował się żaden pisemny rozkaz) dokonywano masowej zbrodni ludobójstwa. Sposoby popełnienia tej zbrodni najczęsciej były bardzo bezpośrednie - nawet nie rozstrzeliwanie gdzie trzeba jednego pociągnięcia za spust, tylko “ręcznie i wręcz”, przy pomocy bagnetów. Nie było też ostatecznie żadnego po prawdzie celu dla tej zbrodni (bo w myśl nazistowskiej doktryny politycznej ich zbrodnia jakiś sens miała, jakkolwiek nie chory). Natomiast sami Japończycy przyznali, że żadnego celu w tym nie było i “dlaczego ją popełniono” wymyślano dopiero post factum.

 

Już o tym pisałem, nie zamierzam pisać dłuższych esejów, bo pisałem o tym też wcześniej. Ale to, że akurat zastosowano w KSie takie gore, a nie inne jest właśnie wynikiem zrozumienia, że była to zbrodnia popełniania w wyjątkowo specyficzny sposób i dlatego musiało to być opisane tak, a nie inaczej.

 

No ale dobra - z jakiegoś powodu jeszcze zdecydowałeś się dorzucić taki argument:

 

Dnia 1.10.2017 o 20:16, Hoffman napisał:

I przyznam szczerze, że na tym polu również "Maus" wypada lepiej, a dlaczego. Otóż "Maus" jest taką... No, prawdziwą alegorią. 

 

Dnia 1.10.2017 o 20:16, Hoffman napisał:

W "Krwawym Słońcu" czegoś takiego po prostu nie ma.

 

Dnia 1.10.2017 o 20:16, Hoffman napisał:

Zgoda, może drugiego dna, jako takiego, nie miało być w ogóle, ale tam ludzie zostali po prostu zastąpieni kucykami.

 

Zacznijmy od tego, że Krwawe Słońce nie jest Mausem. To kompletnie inny gatunek, kompletnie inny sposób wykonania, kompletnie inne wydarzenia będące bazą historyczną. Ale tutaj muszę przyznać, że jestem zdziwiony, że użyłeś akurat tego argumentu gdy nie przeczytałeś tego opowiadania i cały ten argument tylko to boleśnie potwierdza.

 

Krwawe Słońce nie jest Mausem, alegorii jest tam dużo mniej. Ale gdybyś przeczytał ten fanfik zauważyłbyś np, że:

Spoiler

 

- W Nippony w dowództwie jest ogromna nadreprezentacja pegazów, podczas gdy w Sinie jest nadreprezentacja ziemskich kucyków. Odwzorowuje to demografię - Sińczycy to przede wszystkim ziemskie kuce i jednorożce, a Nippończycy to pegazy, które przyleciały na Wyspy wiele tysięcy lat temu. Ma to liczne efekty na mentalność i podejście dwóch stron. Pegazy żyją krócej (przyśpieszony metabolizm i szybciej zużywające się ciało), śmierć w ich kulturze jest znacząco mniej straszna, a już szczególnie w nippońskiej. Ziemskie kuce i jednorożce ze strony sińskiej reprezentują zaś kulturę sińską, lokalność, wysoką pozycję rolnika, pacyfizm i długie spokojne życie. Jest to jeden z powodów dlaczego dwie strony kierują się taką mentalnością, a nie inną. Cytując: “Nippończycy walczyli by zwyciężyć, Sińczycy by przeżyć”. Tak po prawdzie, jedynym powodem dla którego z Nippony nie zrobiłem państwa w 100% pegazów, a z Siny państwa 100% ziemskich kucy i jednorożców była elementarna logika opowiadania, zarówno w kontekście demografii, przepływu ludności jak i potem opisywania starć wojskowych. Wątek "sińskiej" i "nippońskiej" mentalności staram sie w fanfiku podnosić i choć nie zawsze wątek ten jest mocno rozbudowany, to definitywnie widać, że w podstawach myślenia jest coś kompletnie innego i stąd taka demografia jest istotnym elementem fanfika.

 

- Imiona Kucyków. Spostrzegawczy czytelnik zauważy, że Nippończycy znacząco częściej mają “equestriańskie” imiona w porównaniu do Sińczyków - u nich typowe zachodnie imiona i nazwiska są rzadkie. Przedstawia to pewien bardzo ciekawy aspekt - to Nippończycy są tą stroną, która popełnia ogromne zbrodnie, pomimo, że są stroną dużo bardziej “zwesternizowaną”. Przedstawia to ciekawy aspekt, że takie “klasyczne” wynalazki jak obozy koncentracyjne, rzezie ze względu na narodowość, skrajny nacjonalizm, demokracja, totalitaryzm - wszystko to przybyło do Dalekiego Wschodu z Zachodu i było elementem obcym, zaadaptowanym skądś indziej. Częściowo - pojawienie się Cesarstwa Wielkiej Japonii a potem tzw. Wielka Wojna w Azji jest efektem dziwacznej westernizacji, w której państwa Zachodu dały Nipponowi broń palną, nowoczesną broń, technologię, przemysł, zmodernizowaną flotę i nauczyły ich jak tego wszystkiego używać, ale jednocześnie, nie nauczyli ich kiedy tego nie używać. Mentalnie, mieszkańcy wysp byli wciąż dzikusami. 

 

- Absolutnie najważniejsza rzecz, czyli cała postać Rising Storma, który ma wyjątkowo specyficzną rolę w fabule całego opowiadania i nie dałoby się jej napisać dobrze gdyby nie była pegazem. Tutaj nie będę się rozpisywał, bo nie ma sensu tego zdradzać.

 

 

Powiem szczerze, skoro przeczytałeś tak bardzo niewiele (pierwsze trzy rozdziały + tak trochę od czapy zakończenie?) to możesz sobie wyobrazić jak trudno mi traktować na poważnie krytykę tyczącą się całego opowiadania. Stąd też tak trudno mi się też odpowiadało się wcześniej gdy pierwszy argument jaki przychodził do głowy to był: “ale może warto byłoby czytać to opowiadanie w kolejności i w całości?”

 

I notabene, prawdopodobnie dlatego mało kto poważnie traktuje krytyki Socks Chaser poważnie ze względu na to, że widać doskonale, że ona nie czyta opowiadania, tylko wyszukuje z pieczołowitością zbereźnika gdzie “hurr durr, autor dał gwaułty” a potem z wielką rycerskością i wielkim zacietrzewieniem w swoją wyższość moralną prawi wykłady. Z tej perspektywy rozumiem dlaczego osoby, które rzeczywiście przeczytały opowiadanie w całości ją minusują.

 

Dnia 1.10.2017 o 20:16, Hoffman napisał:

I generalnie, w mojej opinii, lepiej jest zachowywać powściągliwość czy nie epatować przemocą i gorem, bo to naprawdę może zrobić każdy i to jest taka pierwsza z brzegu, najbanalniejsza metoda próby ukazania wojennych realiów. I nawet jeżeli cel jest sam w sobie ambitny, ostatecznie sprowadza się to do coraz liczniejszych, coraz bardziej dokładnych opisów czynów zbrodniczych w nadziei, że jednak się uda. A coś takiego co zaprezentował właśnie autor "Mausa" to nie każdy potrafi zrobić. I w swoim przekazie, pomimo braku wielu środków wyrazu, uważam, że tytuł ten jest potężniejszy.

 

Nie widzę dlaczego pisanie dużo mocniejszych, brutalniejszych scen miałoby być łatwiejsze, a już zwłaszcza z perspektywy pisarskiej. W końcu wszystko można ukryć po prostu tego w ogóle nie pisząc, pisać, że to się dzieje w tle, że postać tylko to słyszy. Jest to podejście banalne. Właśnie napisanie dobrego gore jest dosyć trudne i generalnie, ciężko mi się z tym argumentem zgodzić.

 

Natomiast co do tego, że Maus mógł być mocniejszy - szanuję opinię, jest to możliwe. Z drugiej strony, czy Maus zrobiłby takie samo wrażenie, gdybyś wyrzucił z niego większość środka? Nie wiem, nie będę wnikał - zgadzam się natomiast, że Maus to perełka i zasługuje na większą popularność.

 

 

Jeszcze jedna rzecz, bo mnie to dosyć zaciekawiło.

 

Dnia 1.10.2017 o 20:16, Hoffman napisał:

...Nie mam nic do tego jeśli komuś się taki finał podoba, różni ludzie mają do tego prawo, aczkolwiek... No wiecie, nie czuję się komfortowo widząc "O to chodziło!" w odniesieniu do tego kawałka. Wydarzyła się straszna, potworna masakra i zbrodnia. Minęło sporo czasu. Wyciągnijmy wreszcie jakieś wnioski na przyszłość. Dużo jeszcze uwagi będziemy poświęcać przemocy i bestialstwu?

 

To akurat ciekawy temat. Czy z perspektywy fandomu dużo jest takich mrocznych, brutalnych fanfików? Czy aby nie ma za dużo wciskania “mhroczności” do fanfików na siłę? Jak takie rzeczy pisać dobrze? Co zgrzyta? W sumie można byłoby z tego zrobić niezłą dyskusję do Klubu Konesera Polskiego Fanfika.

 

W każdym razie, bardzo dziękuję za komentarz. Jeśli zamierzasz kontynuować czytanie to życzę lektury, nawet jeśli za namową kogoś zepsułeś sobie wiele czytając od końca.

 

Pozdrawiam

 

- Verlax

Edytowano przez Verlax
  • +1 1
  • Nie lubię 1
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 months later...

170 stron za mną (z 630), więc mam co nieco do powiedzenia o fanfiku. Po pierwsze, albo to specyfika dzieła, albo czytnika, ale konwersja gogledocsów bezpośrednio do .epub ssie. Lepiej pobrać docx i skonwertować

 

Zaś co do fanfika, to długo go odpuszczałem, bo kompletnie nie mój konflikt. Jednak sięgnąłem i nie żałuję. Może i parę smaczków mi umyka, ale znajomość konfliktu japońsko chińskiego nie jest w żadnym stopniu wymagana by cieszyć się odbiorem dzieła. A sam,o dzieło ma naprawdę świetny klimat i jak na razie niezłą, wciągającą fabułę, opisywaną z kilku perspektyw. świat przedstawiony również zdaje się żyć i jest napisany z dbałością o szczegóły (przynajmniej te, co wyłapałem). Zastanawia mnie tylko sojusz gryfów z Siną (nie powinien być z Nippony?). ale to może mój niedomiar wiedzy. Postaci również są napisane solidnie. Czuć je. Widać po ich zachowaniu i poglądach, że reprezentują dane strony (a przynajmniej tak mi się wydaje)

 

Jest jednak do czego sie przyczepić. Mianowicie do masy powtórzeń, które widać, i które niestety trochę bolą. Poza tym, nie ma się czego przyczepić.

 

Zatem to bardzo, bardzo dobry fanfik, wykorzystujący dość niszowy moim zdaniem konflikt. Na razie polecam. Zobaczymy jednak, co będzie po pozostałych 460 stronach

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 weeks later...

Fanfik przeczytany do końca. Nie było to 630 stron (czytnik ordynarnie kłamał, ale to dlatego, ze konwersja do epub spsuła przypisy). Tak czy siak, całość za mną (poza pamiętnikami), więc pora i całość ocenić.

 

Fabuła do końca trzymała wysoki poziom (no może poza opisem gwałtów, ale tu jeszcze nie trafił się dobry), sama wojna i późniejsza rzeź były przedstawione bardzo klimatycznie i solidnie. Bez przesady w żadną stronę. Mimo olbrzymiego poświęcenia jednej ze stron, opisane to było tak, że nie zdawało się ono być nierealne. Zachowanie się bohaterów poszczególnych stron również zostało oddane tak, że zdawało się naprawdę nawiązywać do kultury, na której dana armia była wzorowana. Podobał mi się też motyw westernizacji imion. 

Sam konflikt bazuje na dość egzotycznej wojnie i autor sprawił wrażenie, że ma o niej spore pojęcie. I mimo mojego braku wiedzy na ten temat, czytanie KS sprawiło mi niezmierną przyjemność. Możed to jednak odstraszać innych, potencjalnych czytelników.

Strona techniczna też się dalej nie zmieniła. Poza masą powtórzeń i kilkoma drobnymi literówkami jest na wysokim poziomie. Na całe szczęście, dobra fabuła potrafi nieco przyćmić taką niedoróbkę (kiedyś powiedziałbym, że skoro ja widzę niedoróbki od strony technicznej, to znaczy, że jest fatalnie, ale chyba świat fanfikowy mnie zepsuł).

Wspomnę jeszcze o postaciach. Część spodobała mi się bardziej, a część mniej. Ulubioną jednak został Double Iris, który zyskał moją największą sympatię dzięki swojej wyrazistości.

Od strony Nippony wyróżniał się też Rising Storm, ale to chyba dlatego, ze był głównym bohaterem. Ale jakoś specjalnie nie przypadł mi do gustu. Taki w sumie... meh.

Od strony Sińskiej wyróżniła się tylko Yang. Ale w sumie nie miała specjalnej konkurencji (dobra, był Folk House, ale o nim za chwilę). Chętnie bym poczytał o jeszcze kilku starciach, w których dowodziła.

Z pozostałych postaci była Rainbow, która stanowiła cywila, który znalazł się nie tam gdzie trzeba, ale jej wątek mnie mówiąc szczerze mało obszedł. Mogłaby równie dobrze być OCkiem, albo ej nie być wcale. Więcej bym wolał zobaczyć losów triady. No i jest jeszcze Folk House. Nazista po stronie Sińskiej. Mało go było, ale przecież był defacto obcy, choć swój. Chętnie bym go zobaczył w spinofie, jak wykorzystuje swoją wiedzę i wspomnienia, dowodzac jakąś dywizją na froncie wschodnim.

 

Podsumowując, to solidny kawał dzieła, które zdecydowanie warto przeczytać. Zdecydowanie zasługuje na Epic, a nawet na wydanie go w formie książki. Aczkolwiek chociaż po pobieżnej korekcie, która naprawi powtórzenia. Gdyby nie to, dałbym nawet Legendary. 

  • +1 1
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No, przeczytałem całą tę historię, większość rozdziałów nawet dwa razy, więc już nie możecie mi zarzucać, że nie czytałem całości i niczego nie wiem :P Mamy Sześciu Króli, jest to zatem idealna okazja na kompletną, szczerą analizę/ recenzję, która nota bene powinna ukazać się wcześniej, ale z różnych powodów jednak się nie ukazała. I ostrzegam przed spoilerami!

 

 

No tak... Miała być spokojna recenzja, ale nie – nerwy na samym początku.

Tak, jednak zacząłem od początku. Ja patrzę, a tu "Tylko wyświetlanie". Zabezpieczenia, super. I po co? Nawet jeżeli wpadnie jakiś troll, wystarczy jeden klik by odrzucić jego bazgroły. Nie ma bata, przez to rzeczy muszę rozpisywać w takim razie w następującym formacie.

 

"Prolog – Stolica Orientu"

Strona 4, "– Co do kwestii formalnych… – zaczął Nippończyk. – Nasza firma,zajmująca się produkcją wysokiej klasy samolotów, (...)"

Brakuje spacji po przecinku.

Strona 5, "Strict Hush dopił herbatę szybko zjadł to, co mu zostało i wyszedł z restauracji. Rainbow Dash dalej kończyła swoje danie. "

Po "dopił herbatę" dałbym przecinek.

 

"Rozdział I – Eskalacja"

Strona 3, "Dead Eyes, który normalnie wykorzystywał te polityczne rozgrywki do zapewnienia sobie i swoim współpracowników awansów, zaczynał dochodzić do wniosku, że walki wewnętrzne w armii stają się śmiertelnie groźne dla przyszłości Cesarstwa."

Jestem przekonany, że powinno być "współpracownikom"

 

Ooo, rozdział II umożliwia już sugestię. OK, odwołuję :D Już jestem spokojny, czytam, myślę, zaznaczam co nieco, staram się być otwarty. Zostawiłem w tekście wszystko, co myślałem, że jest warte skomentowania, poprawienia, przemyślenia, ze swojej stopy. Sugestii jednak nie jest zbyt wiele, jako że czytałem opowiadanie z perspektywy zwyczajnego czytelnika, poniekąd laika, a nie pre-readera/ korektora. Wyjątkiem jest rozdział XIV. Oczywiście przeczytałem go jeszcze raz, od początku do końca, dla zasady. Ale sugestii nie zostawiałem żadnych, bo po prostu nie miało to sensu, jako iż uważam, że w obecnej formie, cały ten kawałek tak czy inaczej nadaje się do kwasu. Z epilogiem jest trochę inna historia, ale o tym później.

 

 

Generalnie podszedłem do opowiadania "na nowo", ale mając w pamięci to, co widziałem w rozdziale XIV. Ogółem, z mojej poprzedniej wymiany zdań z autorem wynikło troszkę, że popsułem sobie wrażenia/ przyjemność z lektury i tak dalej... No nie, nie wiem co by musiało się stać, żebym miał mieć jakiekolwiek pozytywne wrażenia po tym zakończeniu. Jednocześnie nie żałuję ani trochę, że posłuchałem ostrzeżenia, bo to pozwoliło mi już na starcie opróżnić się z emocji, wykrzyczeć się, a potem ostygnąć i porozmawiać o pewnych rzeczach, spojrzeć na nie chłodnym okiem. Plus, autor już wie o co mi chodzi/ chodziło i generalnie to jest dla mnie najważniejsze.

 

Natomiast, jak przeczytanie całości, od początku do końca wpłynęło na moją ocenę tego rozdziału i czy w ogóle jakoś się zmieniło moje podejście i spojrzenie na ten aspekt histori? No... nie. Wręcz przeciwnie, zostałem jeszcze bardziej utwierdzony w swych przekonaniach, a argumentacja autora jak poprzednio dotarła do mnie i rzeczywiście rzucała nowe światło na "Krwawe Słońce", tak teraz... Jeszcze bardziej niż kiedykolwiek wydaje mi się, że podszedł on do swego dzieła trochę jak do czegoś co jest czymś więcej niż w rzeczywistości jest, został ofiarą własnego sukcesu, tudzież postawił sobie ambitne cele, ale troszeczkę minął się z ich realizacją i ostatecznie wyszło troszeczkę jak z Robem Zombie. Albo Patrykiem Vegą. Mało, ale jednak ci panowie pojawiają się gdzieś-tam w myślach. Jednocześnie, chociaż byłem przekonany, że tak nie będzie, na wierzch wypłynęło trochę innych rzeczy, które ja odbieram jako wady. Ale o tym później, dużo później. Na ile mieszane moje ostateczne wrażenia mogą być, mam do wypisania naprawdę sporo zalet fanfika. Zacznę zatem od nich.

 

Aha – w mojej analizie/ recenzji powstrzymałem się od porównań z KO, bo to już jest ograne, niepotrzebne, osoby które przeczytały oba tytuły i tak wiedzą co zostało i gdzie zrobione dobrze, co niedobrze, a czego szczęśliwie nie ma KS, nie ma więc sensu po raz kolejny tego powtarzać. Bo generalnie ja się z tym zgadzam.

Z jedną tylko, bądź co bądź fundamentalną kwestią nie mogę się zgodzić, a mianowicie "super tagi". Powiedziałem komuś: "To nic nie znaczy, bo to ma głosy i to ma głosy, ostatecznie żadne tagu nie ma." Usłyszałem: "No, ale jednak KS ma głosów więcej." Sprawdziłem. Ależ nie, bullshit! Państwo zapominają o szalenie ważnej rzeczy, bo patrzą na samo KO, a nie patrzą na jego genezę. "Żelazny Księżyc" ma [Epic], a głosów na [Legendary] to chyba najwięcej ze wszystkich opowiadań na tym forum ever. EVER! Oficjalnie, jest to już część KO. Poza tym, KO najpewniej by nie powstało, gdyby "Żelazny Księżyc" nie odniósł takiego sukcesu i powołuję się tutaj na słowa samego autora KO, które padły w wywiadzie dla Radia Pie. Zatem głosy te, dla mnie, liczą się. Wszystkie. Oczywiście nie do KO jako kompletnej sagi, ale jako marki, która wokół tego urosła.

Czyli specjalne tagi, fakt, że coś posiada x głosów, o niczym jeszcze nie świadczy i z tego nic nie wynika. Liczy się treść, ostateczne wrażenia i efekty. Przejdźmy zatem do "Krwawego Słońca".

 

 

Konstrukcja świata

Coś, co bardzo mi się tutaj podoba, bo zostało zrealizowane logicznie i spójnie, wystarczająco obszernie, konkretnie. Od sponyfikowanych nazw lokacji, poprzez instytucje i politykę, na samych realiach kończąc, choć o tym napiszę jeszcze co nieco kiedy przyjdzie pora na klimat historii. W każdym razie, pasuje to, nie zgrzyta, także podoba mi się bardzo, że mamy inne istoty jak niedźwiedzie czy gryfy i te gatunki okazują się być przypisane do określonych, sponyfikowanych mocarstwach, pod co być może można podpiąć jakieś autentyczne cechy autentycznych państw i nacji, które istniały/ istnieją. Nie chcę jednak więcej o tym pisać teraz, bo to się znajdzie jak już przejdę do nowo odkrytych negatywów.

 

W każdym razie, kolejnym elementem konstrukcji świata jest technologia oraz splecenie jej z elementami fantastycznymi, wynikającymi z natury magicznych kucyków, które w praktyce płynnie uzupełniają, doskonale współgrają z wszelkimi innymi elementami świata, co widać jak na dłoni w bitwach – rozdziałach VII i X. Dało to autorowi niezwykle szerokie pole manewru i pozwoliło na uczynienie starć wielkimi, zmieniającymi się, co sprzyjało budowie napięcia, dynamizmu, uczyniło świat bitew żywym. Jako przykłady mogę tutaj wymienić wpływanie na pogodę przez stronę sińską, co z kolei oddziałuje w sposób procentowy/ parametryczny na chmury otaczające maszyny Nippończyków, co z kolei ma swoje mniej lub bardziej tragiczne konsekwencje, co ostatecznie zmienia w sposób dynamiczny pole walki oraz możliwości. Również wykorzystanie przez pegazy chmur, samo w sobie, nadaje całości świeżości, sprzyja rozwiązaniom innowacyjnym, interesującym jak na fanfikowe standardy. Przede wszystkim, nie jest to nachalne kopiowanie uzbrojenia z tamtych czasów, wymuszone (ale przemyślane) stylizowanie kucyków na dane stronnictwa i ideologie z tamtych czasów, wyłączanie możliwości magicznych, fantastycznych podczas gdy świetnie mogłoby się one sprawdzić. I się sprawdzają! Jest to bez wątpienia mocny pozytyw, który szczerze chwalę i który mi się podoba.

 

 

Klimat

Jest egzotycznie, świeżo. Po prostu czuć, że nie mamy do czynienia z kolejnym, generycznym (a przynajmniej do pewnego momentu) opowiadaniem tematycznie wpisanym w historię WWII, ale czymś nowym, dopracowanym z zupełnie innych stron. Aczkolwiek faktycznie, ilość słów/ sentencji wziętych z języka chińskiego/ japońskiego (jak mniemam, proszę mnie poprawić w razie czego) w późniejszych częściach tekstu występuje trochę za gęsto i zamiast budować, potęgować klimat po prostu się je przeskakuje bo się ich nie rozumie albo już trochę macha się na to ręką bo gdzieś zagubiło się wrażenie wyjątkowości... Ale to niewielki mankament. W każdym razie, realia są kolejnym elementem ubogacającym klimat. Widać to na początku, mamy sceny gdzie Rainbow ma kłopoty z odczytaniem nazw potraw w menu, ktoś gdzieś-tam napluł komuś do posiłku przed jego podaniem, niebianin wyraża pogardę w stosunku do mody na equestriańskie imiona, mamy ryż, mamy bóstwa, mamy katany, raporty przeplatane z właściwą treścią rozdziałów, wszystko to.

 

To służy egzotycznej, azjatyckiej atmosferze, wyjątkowemu wrażeniu, że to nie jest kolejna opowieść o III Rzeszy versus ZSRR/ USRR. Po prostu coś innego, pisanego z pomysłem, sensem, zrozumieniem nie tylko tego co już zostało ograne do bólu i czego powinno się unikać (aczkolwiek, do pewnego momentu), ale także zrozumieniem materiału źródłowego. To samo dotyczy technologii, przewagi takiej a takiej strony w danym momencie, czy również nastrojów społecznych. Należy to pochwalić.

 

 

Nacisk na politykę, strategię

To również wynika ze zrozumienia materiału źródłowego. Tutaj natychmiast pragnę kategorycznie nie zgodzić się z opinią, jakoby te długie bitwy były słabymi punktami opowiadania. Moim zdaniem jest wręcz odwrotnie. Znane z "One Piece" Marineford może to to nie jest, ale i tak jest fenomenalne, rozpisane obszernie, ba, więcej – to właśnie rozdziały VII i X, poświęcone głównie bitwom, bogate w opisy owych bitew, wymian ognia, manewrów, one właśnie są doskonałymi momentami, gdzie strategia, inna, bogata budowa świata, wszystko to na co czekałem i z czym wiązałem nadzieje lśni i działa po prostu bezbłędnie. Zero wrażenia dłużyzny, po prostu idealnie!

 

I tego jest mnóstwo nie tylko w wyżej wymienionych rozdziałach, ale i wcześniej. Poznajemy realia, kulturę, wgłębiamy się w klimat i intrygi, z czasem pojawiają się również i inne strony, chociaż nie biorą one de facto udziału w walkach zbrojnych. Absolutnie uwielbiam rozdział VIII, szczególnie grę generał Yang oraz Blackhearta, całą ich rozmowę, a także fakt, że ich słowa dzwonią w głowie podczas kolejnej wielkiej bitwy, w rozdziale X. Uwagę zwracają również wewnętrzne rozgrywki w szeregach dowódców sił Nippony. Są to znakomite urozmaicenia, które uwielowarstwiają elementy polityczne i oferują dodatkowe wątki. Co jednak nie zawsze kończy się ok, ale o tym potem.

 

Generalnie, chodzi mi o to, że ten aspekt, to co otrzymujemy od początku opowiadania i co mamy w sumie przez jego większość, to jest właśnie spełnienie moich oczekiwań, rozwianie moich wątpliwości, po prostu nareszcie coś, co jest w stanie pogodzić zwolenników i sceptyków ponyfikowania realnych konfliktów z przeszłości. Bo strategię, przemiany społeczne, zmiany układów sił na świecie, rozwój technologiczny tu i tam, ekonomię, ten system naczyń połączonych możemy badać i analizować w sposób empiryczny i przedstawiać wiarygodne konkluzje. Zresztą, nie trzeba 1:1, można się przecież wzorować.

 

O to mi cały czas chodziło. Zrozumienie, że efekciarstwo, powielające się opisy tego samego i po prostu odrzucająca forma, czy też dodawanie zbędnych, naiwnych wątków, w ogóle, całe to podejście, że wojna to przygoda, że to fajnie, że to akcja i wszystko super, zrozumienie, że jest to droga BŁĘDNA, a że my, współcześni ludzie, guzik wiemy o autentycznych przeżyciach w sytuacjach kryzysowych. Przeczytać kilka(naście) książek, obejrzeć parę filmów, założyć mundur, pobawić się – jasne, ale czy to umożliwia nam faktyczne przeżycie wojennego zamętu na własnej skórze? Poczucia tego co autentyczni weterani, albo ofiary?

Ale o tym już wiele razy pisałem wcześniej, nie ma sensu tego jeszcze raz rozwijać.

 

W każdym razie, "Krwawe Słońce" i to widzę zwłaszcza po dwukrotnym przeczytaniu całości od początku do końca, doskonale sobie radziło, bo wiedziało czym jest, a czym nie będzie. I sprawowało się wyśmienicie. Do, a jakże, pewnego momentu.

 

 

Konsekwencja

Opowiadanie konsekwentnie, od początku do pewnego momentu (aczkolwiek tutaj i w sumie nie tylko do, ale również z wyłączeniem pewnych elementów), jest zupełnie poważne. I bardzo dobrze. Dzięki temu śledzenie kolejnych dialogów, tego jak formowana jest strategia, co się dzieje, wszystko to wypadało wiarygodnie, wciągało, nie pozwalało się oderwać. Zero zbędnych udziwnień, czy wymuszonych "zwrotów" w historii, skutkujących dziwnym przemieszaniem konsekwentnie poważnego, ponurego klimatu z kompletnie przeciwległym biegunem. Po prostu fanfik ma narzucony z góry klimat, który to klimat ma być realizowany odpowiednio napisanymi akapitami, stosownie dobranym słownictwem, tego się autor trzymał i to był ruch dobry.

 

Co cieszy, akcja do pewnego momentu (niespodzianka, tutaj do końcówki rozdziału X, który i tak jest świetny, a później, niestety, od drugiej części rozdziału XIII aż do końca) toczy się w miarę stałym tempem, przewaga dialogów nad opisami pomaga zachować dynamizm i ogólnie dobre flow. Nieco potem zaczyna to kuleć a to za sprawą zbyt długich opisów w nieodpowiednich miejscach (tak, najpierw opisów niby brakowało, ale to nie było przeszkodą, potem się pojawiły i to przeszkodę potrafiło stanowić całkiem dotkliwą). Wspomniałem o tym w komentarzu w tekście, powołując się na pewnego mema – bohaterowie spadają, lecą, są coraz bliżej ziemi, zaraz się rozbiją i jak to się świetnie zaczęło, tak pod koniec... Słodka Friezo, mini wykłady, przemyślenia, jeszcze zapomnę, że to zaraz runie! Serio.

 

Ale ogólnie, przez znaczą większość tekstu, jest pod tym względem dobrze. Służy to również atmosferze. Dobra robota.

 

 

I tym sposobem, docieram do końca niewątpliwych zalet tegoż opowiadania. Naprawdę, jest tego dużo i kiedy tylko zacznie się czytać to widać to doskonale jak to jest dawkowane, jak to współgra ze sobą, jak się to sprawdza, do pewnego momentu oczywiście. Teraz czas na rzeczy, które moim zdaniem wyszły po prostu średnio, bądź też umiarkowanie pozytywnie/ umiarkowanie negatywne, w mojej opinii.

 

 

Bohaterowie

Ja się pokuszę o stwierdzenie, że tutaj wcale nie ma jednego głównego bohatera, tylko jest grupa głównych postaci, czy też "najgłówniejszych", które to są powiązane z daną stroną konfliktu i z których perspektywy śledzimy akcję. Generalnie jednak... Wyszło dosyć bezbarwnie, z pewnymi tylko smaczkami. Szczególnie pod koniec, nowi oficerowie zaczęli trochę wyrastać jak grzyby po deszczu, pojawiały się nowe imiona, a ja tylko się zastanawiałem "Beerusie, a ci to skąd się nagle wzięli?". Odnosząc się szybko do moich poprzednich postów, tu nie chodzi że ciężko się z nimi zżyć, w sensie zżyć. Chodzi o to, że naprawdę ciężko uwierzyć, że te postacie istotnie pełnią jakąś rolę, giną one w gronie znanych już postaci które jakkolwiek poznaliśmy, albo po prostu wylatują z głowy. Do pewnego momentu jest to w miarę ok, ale potem wydaje się to po prostu zbędne. Wspomniane jest imię, czy nie wspomniane, ostatecznie różnicy nie ma.

 

A co do zżycia się, ja powtórzę, bo ja wcale nie sugerowałem, żeby wprowadzić więcej postaci, pozwolić się zżyć, a potem wykończyć bestialsko. Moim zdaniem najlepsza, NAJLEPSZA postać z całego fanfika, którą szczerze uwielbiam, czyli generał Yang, przeżyła. Postać z prawdziwego zdarzenia, z zarysowaną historią, charakterystycznymi gestami i powiedzeniami, umiejętnościami. Znakomicie! A dlaczego troszkę przykro mi było kiedy zginął Blackheart? Ano przez jego interakcje z panią generał właśnie. Nie przez to, że lubiłem go za charakter czy coś, ale własnie przez to. Swoją drogą, czarne pegazy z czerwonymi/ pomarańczowymi grzywami to już powinna być klisza, serio ;)

 

O Rising Stormie jeszcze pomówię, ale w kontekście wad. Niemniej... No, zgodzę się z Sunem – wypadł tak dosyć "meh", postać która miała potencjał, a która ostatecznie wyszła bezbarwna i w sumie nie miało dla mnie znaczenia co się z nią stanie. Inne postacie? Oficerowie, dowodzący. No są. Plus, że każdy nippoński przywódca specjalizował się w innej dziedzinie, co zresztą odzwierciedlały imiona. To było ok. Ale poza tym? Nic szczególnego. To w epilogu dopiero "Wiedźma" zostaje wreszcie nieco rozbudowany, przez co można się z tą postacią jakoś zidentyfikować. A przynajmniej zrozumieć jego punk widzenia. I to było cholernie ciekawe. I jest to postać, która przecież ocalała wydarzenia w Makinie!

 

Co jeszcze, co jeszcze... O! Niebianin! To była dobra postać, ze swoimi charakterystycznymi cechami, mocą, odegrał on ciekawą rolę, no i... A jakże, również interakcje z generał Yang pomogły tę postać jakoś lepiej zapamiętać. Reszta oryginalnych postaci? Naprawdę, musiałbym szukać albo zmyślać. Po prostu są, pełnią swoje role, ale żeby pokusić się o coś więcej to nie, gdzie tam. Natomiast, to z kolei mały plusik, nie znalazłem ani jednej postaci, która by mnie autentycznie irytowała. Nawet bezbarwny dla mnie Rising Storm, wypadł po prostu jak wypadł.

 

I to tyle. Pozostaje kwestia postaci kanonicznych, ale wrócę do nich w innym punkcie. Niestety, będzie to negatyw.

 

 

Forma... Ale tylko momentami

Generalnie, przez pierwszą połowę fanfika, powtórzenia, jakieś dziwne szyki, nie szyki, to wcale nie jest aż tak uciążliwe, ani nie razi aż tak jak możnaby się tego spodziewać. Również przed poprawkami. Nie tak, jak można by to przewidywać po poprzednich fanfikach autora, ale i po wypowiedziach moich poprzedników/ poprzedniczek, nie jest też tak źle jak to może wyglądać. Bo ja jestem świadom powtórzeń, widzę je, widzę też wstawki, które absolutnie nie przystają narratorowi i momentami wychodzi z tego trochę taka delikatnie irytująca wrzuta, psująca klimat. Widzę to, jestem tego świadom, ale nie przeszkadza mi to aż tak. Aż zostaje przekroczona pewna masa krytyczna.

 

Ogólnie, zaliczam to do umiarkowanie negatywnych/ średniawych cech, bo ogółem to wszystko da się naprawić i bardzo długo mi to nie zgrzytało aż tak. Naprawdę. Ale niekiedy idzie już ręce załamywać kiedy czyta się trzeci czy czwarty raz o "żołnierzach" w tym samym akapicie, o "kucyku o wiedźmich oczach", bądź innych, powtarzanych do bólu cechach odnoszących się do danych postaci. Bo autor popełnia powtórzenia w dwojaki sposób. Jeden, to często spotykany, czyli to samo określenie, te same słowa powtarzające się gęsto w obrębie danego akapitu. Drugi, cechy poszczególnych postaci, a także pewne zwroty oraz sentencje, które na przestrzeni całych rozdziałów/ fanfika powtórzyły się już tyle razy, że zaczyna to kłuć i przeszkadzać. Są to pewne cechy zewnętrzne, informacje, "potępieńcze wrzaski", "budzenie się do życia", tudzież "myślenie życzeniowe", palenie żywcem i robienie żywych pochodni, itd. Bardzo często te same słowa, a nic nie szkodzi by wrzaski były pełne obłędu, przerażające, nic nie stoi na przeszkodzie by ktoś się po prostu budził czy zrywał ze snu, nie szkodzi też by zamiast myślenia życzeniowego były marzenia ściętej głowy, czy pobożne/ naiwne życzenia, cokolwiek. Albo po prostu wyciąć zbędne rzeczy, z korzyścią dla ogólnego flow. Zwłaszcza później, kiedy cierpliwość czytelnika jest szczególnie narażona na wyczerpanie, to by bardzo pomogło.

 

 

Ale ogółem te powtórzenia wszelkiej maści poniekąd wiążą się z pierwszą poważną wadą opowiadania którą pragnę szerzej omówić, a jest to...

 

 

Zmęczenie materiału, minięcie się z finalnym celem

To jest prawdopodobnie pierwsza rzecz, przez którą to zakończenie wypada jeszcze gorzej niż po opuszczeniu właściwej treści i przeskoczeniu do rozdziału XIV, bez znaczenia czy z ciekawości (w końcu jest na czerwono nawet tu, w wątku), czy przez ostrzeżenie. Mianowicie, po rzeczy w rozdziale XIV idzie się z pewnym pojęciem, na świeżo. Po całej lekturze idzie się tam... Niesamowicie zmęczonym, może nawet znudzonym, a przede wszystkim bez oryginalnej ciekawości, podrzymywanej przecież skutecznie przez większość tekstu.

 

Potwierdza to też to co pisałem jakiś czas temu – w być może całkiem ambitnej pogodni za jak najwierniejszym odwzorowaniem tego co się wydarzyło, nastąpił potworny przesyt gorowatych scen i po prostu powtarzanie ciągle tego samego i tego samego, w nadziei, że się uda. Już wcześniej czytanie ciągle o wiedźmich oczach, potępieńczych jękach, karmazynowych/ czerwonych deszczach, spadających ciałach, tudzież pryśnięciach/ strugach krwi mogło być uciążliwe, ale poszczególne rozdziały oferowały multum urozmaiceń. W drugiej i trzeciej części rozdziału XIII po raz pierwszy czytelnik przestaje być zaabsorbowany treścią, bardzo szybko się nudzi, bardzo szybko ma już dosyć, a to co się dzieje zaczyna być rozczarowujące.

 

Jakby brak znanych z rozdziałów VII i X urozmaiceń nie wystarczył, tam szale siły i przewagi zmieniały się, niekiedy to było wręcz zaskakujące. Tutaj po pierwsze już od początku wiadomo, że starcie będzie przegrane i wiadomo co się będzie dziać. Śledzi się to bez zaangażowania. I właśnie w takich warunkach, powtórzenia zaczynają szczególnie przeszkadzać. Znika też klimat. Robi się z tego po prostu nudna siekanina, aczkolwiek jeszcze nie napisana tak, by autentycznie odrzucać. A pojedynek Rising Storma z Blackheartem był tym, co nareszcie znowu pozwoliło się wciągnąć. Tylko ten wybuch benzyny, tak "holiłódem" zaleciało... Ale ok, przełknę. No i bohater, który cudem przeżywa to starcie, a potem i tak sam się wykańcza... No, ale to był Rising Storm, whatever.

 

Krótko mówiąc, rozdział XIII nie powtórzył sukcesu swych kilkuczęściowych poprzedników. Część pierwsza to bardziej spokojny opis, poznawanie otoczenia, klimat. To jest ok. Później skokowo materiał ulega zmęczeniu i czytelnik chce aby ten, zwłaszcza w porównaniu do poprzednich, słaby rozdział się po prostu skończył. Do finału idzie zmęczony, ostudzony z entuzjazmu.

 

I właśnie przez to, jak wcześniej czułem się "tylko" obrzydzony, zagniewany, tak po całości opowiadania rozdział XIV spowodował bóle głowy, krzywienie się, obrzydzenie przybrało na sile, gniew jeszcze bardziej, pomimo tego, że już przecież to czytałem i wiedziałem co tam będzie. I właśnie cała poprzednia treść, przez to ile dobrego mi dała, a jak się zaczął szybko materiał męczyć, uczyniła to doświadczenie jeszcze gorszym. Bardzo rzadko w swoim życiu miewam takie stany, kiedy chcę aby coś się po prostu skończyło, bo już taki mi z czymś źle że coś istnieje i się dzieje, że sam mam ochotę palnąć sobie w łeb i podziękować za wszystko. Odsyłam do poprzednich postów po dokładniejsze opisy co i jak.

 

Gdyby ktoś nie zrozumiał – to nie ma nic wspólnego z tym, że chcę komuś zamknąć usta, że neguję prawdę, czy cokolwiek. Cały czas, mnie chodzi o FORMĘ. Powtarzam w całym tym moim "szaleństwie" jak Capcom w Megamanach ciągle to samo, że to FORMA zatopiła ten statek. To jest obraźliwa, obrzydliwa, niepotrzebna w tym momencie w historii siekanina, gdzie po prostu ciągle mamy to samo i to samo, i to samo, i to samo. To jest zakończenie! Ono świadczy o finalnych odczuciach jak wykończenie świadczy o efekcie! I było szalenie ważne, bo to na nim spoczywało zadanie odnowy atmosfery i przyciągnięcie czytelnika na nowo po tym jak rozdział XIII zdążył znudzić.

 

I mówię – fakty historyczne? Ludzie zostali zastąpieni kucykami. To jest opowiadanie o kolorowych, magicznych kucykach. Troszeczkę dystansu, poważnie. My, szczyle, nigdy nie oddamy właściwie tej zbrodni, zresztą to i tak już nie ma sensu, bo to już nie jest wiedza tajemna (przynajmniej w naszej części świata), ani niczego to nie zmieni. Nie zmieni świadomości, nie zmieni wrażliwości, bo skoro to fanfik z kucykami, to jest to... Bardziej popowe, niż dokumentalne. Ba, więcej, osoba kompletnie nie mająca pojęcia o marce MLP, tym bardziej odbierze to jako mało śmieszny żart, na moją intuicję. Nie wiem tego na sto procent, ale tak mi się wydaje.

 

Wiem na pewno, że gdybym ja przetrwał jakąś niewyobrażalną dla osób trzecich traumę, tragedię, i ktoś zrobił z tego "plot device" i jeszcze twierdził, że w ten sposób pokazuje prawdę nie przeżywszy tego, odebrałbym to za obrazę. Można badać przyczyny. Można obserwować realia przed i po zdarzeniu. To tak.

Podobnie, jestem pewien, że nawet mając obszerną wiedzę o narodzinach i upadku III Rzeszy, Holocauście, historii Żydów, gdybym napisał fanfik w uniwersum Smerfów, napisał o Holocauście, tylko eksterminowanych żydów bym zastąpił Smerfami, wówczas SŁUSZNIE spotkałoby się to z powszechnym oburzeniem, zaś gdybym jeszcze był na tyle śmiały by stwierdzić, że w jakimś stopniu oddałem to co się naprawdę wydarzyło, ta FORMA zupełnie by mnie dyskredytowała. Oczywiście słusznie.

 

Ja pisałem o tym wcześniej, ja to powtórzę jeszcze raz – zło to jest zło. Nie interesuje mnie kto był gorszy, kto realizował hańbę w jakim stylu, co było projektem biurokratycznym a co spontanicznym. Jest odrażające, paskudne zło, są potworne plamy na historii ludzkości, za które jako rodzaj ludzki, rasa przecież najbardziej zawansowana, dominująca nad innymi, powinniśmy się wstydzić.

 

Ale że co, nie dało się tego inaczej zrealizować? A gdzie! Kto jak kto, ale to właśnie Ty (zwracam się tutaj do autora) masz materiał źródłowy, masz wiedzę, masz oczytanie, masz styl i pojęcie, które z całą pewnością pozwalały Tobie na obranie rozsądnej ścieżki, stworzenie czegoś co pogodzi wszystkich i przecież zwróci uwagę na bestialstwo jakie się dokonało, bez żadnego odrzucania czy zakłamywania czegokolwiek. I przez ten początek, większość tekstu tak było! I tutaj pragnę przejść do kolejnej rzeczy która po przeczytaniu całości wypłynęła mi na wierzch, czyli...

 

 

PIT to pokazuje cały czas, pokazało i "Krwawe Słońce" – progresja nie działa

Poświęciłem mnóstwo czasu i uwagi, przeczytałem całe opowiadanie dwukrotnie. Zwracałem uwagę na wszystko, o czym napisał autor w ramach odpowiedzi na moje poprzednie posty. Potraktowałem to poważnie, starając się podchodzić do tego otwarcie, na nowo.

 

Niestety, ale jeżeli chodzi o brutalność, gore, a co za tym idzie, przytłaczający klimat oraz zło (autor przywołał "Jądro Ciemności", toteż o tym wspominam), stwierdzam, że to kompletnie nie działa tak jak zostało mi to opisane w teorii. Żadnego stopniowania nie ma. Są coraz obszerniejsze sceny batalistyczne, jest coraz więcej ofiar. To tak. I to nawet pasuje do wykresu opowiadania, jaki został wcześniej pokazany. Tylko tu jest problem – sceny batalistyczne bynajmniej nie muszą być do przesady gorowate, odpychające, z tego nie wynika żadna ostra brutalność. I wcale tak nie było! Właśnie w tych kawałkach Verlax pokazywał, że potrafi pisać o wojnie, inspirowanej historią, bez flaków, bez krwi, bez formy która mogłaby kogokolwiek odrzucić. A za to karmić czytelnika fantastycznymi pomysłami na maszyny, manewry, zwrotami akcji. A to co jest później... Cóż, nawet bestialskie mordowanie źrebaka, czy cywili, te sceny nie następowały zaraz po sobie a same były opisywane bardzo powściągliwie. A to już bodaj było blisko rozdziału XIV. Palenie wsi jeszcze. Te sprawy. Te masy uchodźców, wystrzeliwanie ich jak kaczek...

 

Przecież to ani trochę nie pasuje formą do rozdziału XIV, w ogóle nie czuć, że to jest to najwyższe stadium przed finałem, do którego autor cały czas budował napięcie i brutalność. To jest nadal dawkowane z pewnym umiarem, powagą, zdrowym rozsądkiem, nie przemilczając niczego. I to wciąż było zrobione dobrze, chociaż rozumiem, że szczególnie wrażliwe osoby mogą już tutaj odczuwać dyskomfort. Ale nigdy w życiu się nie zgodzę, że to już prawie poziom XIV rozdziału.

 

Mówiąc o powadze i o rozdziale XIV, co to za język? "Klepnął ją w tyłek nie przestając ani na chwilę z całej siły cieszyć się jej waginą."? Przecież to jest język jak z clopfików, czy creepypastowych fanfików z WattPada. Nie ma mowy o szacunku wobec ofiar czy godnym potraktowaniu tematu.

 

Krytyka Socks Chaser jest niepoważna, bo nie czyta opowiadania, tylko kartkuje i wyszukuje? Jakby wyszukiwała fragmentów gdzie dowolne postacie zbierają grzyby/ gdzie w ogóle są wspominane grzyby i beształa całość, bo z jakichś powodów nie lubi jeść grzybów, to rzeczywiście, uznałbym to za obsesję i nie traktował tego poważnie. Ale ona jest uwrażliwiona na rzeczy na które my, jako społeczeństwo w środku Europy w XXI wieku powinniśmy być uwrażliwieni i w gruncie rzeczy dzieli się bardzo trafnymi spostrzeżeniami. Plus, osoby, która przeżyła dramat, tragedię, takiej to osoby naprawdę nie interesuje to czy były jakieś fakty historyczne, czy sytuacja była kryzysowa. Naprawdę.

 

"hurr durr autor dał gwaułty" – ja naprawdę, proszę z wyczuciem. Szlag, system często wypuszcza katów na wolność, a dla ofiar które często długo nie mogą powrócić do społeczeństwa i normalnie funkcjonować to nie są "hurr durr", to nie są "gwaułty".

 

Nota bene, przez to, że Socks "wyszukuje", można prędko zorientować się odnośnie słownictwa i ogólnie odkryć, że ono nie przystoi poważnemu opowiadaniu wojennemu, tylko czemu innemu. Oczywiście wiem, to pojedyncze zdania, słowa, a jak to się ma do całości. No cóż, jeżeli umawiamy się, że zwracamy na to uwagę przy innych fanfikach i zgadzamy się, że źle dobrane słownictwo potrafi zrujnować klimat i wrażenia, to powinniśmy przestrzegać zasad wszędzie. Cell jeden wie ile baboli sam popełniłem.

Natomiast, to też nie jest równe. Czym innym są niefortunne sformułowania opisujące pogrzeb czy przykre rozstania, czym innym są oburzające sformułowania opisujące taką rzeź.

 

Ażeby było jeszcze ciekawiej – w samym "Krwawym Słońcu" jest cytat, który jak na ironię, potwierdza moje podejście i może służyć za stabilne podparcie moich opinii, odczuć. Mianowicie, że bez względu na wiek, płeć, rodzaj, religię i stronę, wszyscy krwawią tak samo. Mniej-więcej tak to leciało i to jest absolutna prawda. Bez względu na autora, tagi, miejsce akcji, czy czasy, patroszenie, rozczłonkowywanie, gwałcenie, wszędzie to jest taka sama sieczka. I szkoda, że "Krwawe Słońce" tak się zakończyło. Chodzi mi o FORMĘ.

 

Ażeby jeszcze lepiej to wyjaśnić – co innego gdyby to był początek historii i właściwa akcja poleciała po nim i właściwie wszystko radziło sobie jak to opisywałem w zaletach. Wówczas to by był troszkę taki potworek jak scena autopsji otwierająca "Piłę IV". Pomiń i sobie oglądaj. Ale zupełnie co innego kiedy jest to zakończenie całości i ma to być finalna wizytówka, najświeższe doświadczenie, które najżywiej pozostanie w głowie. "- Hej i jak film? - A weź, na końcu starucha otwierają, niedobrze mi." O, tak to działa.

 

No pułapki są bo są, ale to są momenty, można się zasłonić. A scena autopsji – gdzie, otwieram oczy a oni dalej kroją. Zamykam, otwieram znowu, a teraz wyciągają żołądek!

Rozdział XIV – przewinąłem trochę, matko, kolejne płody wygrzebują z brzucha. Przewijam chwilkę dalej, JEZU znowu dalej gwałcą wypatroszone zwłoki!

 

 

Słowa, słowa, słowa...

Zwróciłem też uwagę na inne rzeczy, które autor przytoczył przy okazji mojej wypowiedzi o "Mausie" i alegoryczności. Głupio mi strasznie, ale, słodka Friezo, jedna rzecz z mojego pierwszego, emocjonalnego posta, którego żałuję, okazała się dosyć aktualna. Ta nieszczęsna pani reżyser, Barbara Białowąs. Tak, to jest prawda, że jako twórczyni "Big Love" wysyłała do nas, widzów, znaki. Problem jest jednak, że to dzisiaj są już "martwe znaki", Walkiewicz ma absolutna rację.

W "Krwawym Słońcu" również autor wysyłał nam znaki. I teraz, kiedy zwrócił moją uwagę na kwestie nadreprezentacji, imiona, teraz to widzę. Problem jest jednak ten sam – to było już robione tyle razy, że obecnie już niewiele z tego wynika. W przynajmniej nie jest to koncept pierwszej świeżości. I w tym sensie są to trochę "martwe znaki". Zwłaszcza jeśli chodzi o wymieszane imiona. Kurczę, sam to stosuję. Część moich postaci ma mitologiczne albo "ludzkie" imiona, nazwy lokacji czerpią z różnych języków. Nic konkretnego z tego nie wynika.

 

W fanfiku był moment, gdzie mieliśmy niedźwiedzie, gryfy jako reprezentantów różnych nacji. To z kolei postrzegam jako zmarnowany potencjał by nadać całości trochę tej nutki alegoryczności z "Mausa". Pisałem już o tym, więc dopowiem tylko: a mogło być tak pięknie.

 

A odnośnie przemiany bohatera... Znowu, podobnie jak z tym stopniowaniem brutalności, Rising Storm się nie zmienia. Przepraszam, pojawiają się wątpliwości w Interludium, ale na tym etapie to jest już trochę zbyt późno, wypada sztuczne i po prostu nie działa. Wydaje się strasznie wymuszone. Jednak! Przemiana dotyka Rainbow Dash. I TO dopiero widać. I to jest element faktycznie budujący mroczny, przygnębiający klimat, ale to nie przez jej kreację samą w sobie, ale przez to, że to postać kanoniczna i wiemy jaka ona jest, znamy ją. Dlatego ta przemiana faktycznie uderza w czytelnika. W kontekście realizacji tagu [Grimdark], jest to plusik. Pomimo, że sama jej obecność jest troszkę na doczepkę. I tutaj ostatnia rzecz negatywna, będzie krótko.

 

 

Kanon jest, ale go nie ma

Mamy trochę postaci kanonicznych, ale... W sumie z tego też niewiele wynika. Zgodzę się z Sunem – mogłyby tam być OC, niewiele by się zmieniło. W ogóle, Rarity to bardziej w roli takiej "cameo" występuje, Rainbow Dash znika na długo, aż prawie zapomniałem, że w ogóle tam występuje.

 

 

Ufff... Tyle by było tej mojej absolutnie szczerej recenzji/ analizy, po dwukrotnym przeczytaniu całości. Znaczy większość rozdziałów czytałem dwukrotnie, niektóre raz. Epilog to inna historia, bo w zasadzie ja już byłem tak wykończony po rozdziale XIV, że w zasadzie czytałem to na szybko, szukałem tylko interesujących mnie rzeczy. I znalazłem. To, co tam jest, to jest dobry kierunek, żeby ukazać rzeź w przystępnej formie. Coś, co nie każdy potrafi i nie będzie potrafił długo. To oczywiście nie było to co do joty, ale zwrot w rozsądną stronę. Konkluzja. Postacie o tym mówią już po fakcie. Widzimy jak reagują, jak do tego podchodzą. I wiemy co to było. Wiele punktów widzenia, różne sposoby opisywania tej samej rzezi.

 

Gdybym miał to ocenić szybko, krótko, może nawet kolokwialnie, powiedziałbym po prostu: przekozaczone. Jednakże ilościowo, większość fanfika wypada doskonale wręcz. Tylko właśnie tu jest ten problem fatalnego zakończenia, a fatalnego początku. Jak się pominie rozdział XIV, nawet dwie trzecie XIII, to jest dziura między akcją a epilogiem. I ostatecznie wychodzi o tak, o. Zresztą, różne aspekty opowiadania są inaczej wartościowane, więc sprawy jeszcze bardziej się komplikują i całe te...

 

Nie takie złe jak wydawało mi się ostatnim razem, nie takie dobre i satysfakcjonujące jak sugerują inni. Wrażenia mieszane. Jest to zupełnie szczera, niezwykle trzeźwa opinia na temat fanfika, jakiej nie popełniałem od dłuższego czasu.

 

I od razu chcę powiedzieć - wrażenia mieszane to NIE JEST ocena negatywna/ niska/ krzywdząca. Nie mam też intencji kogokolwiek obrażać. Wszelkie rzeczy odnoszą się do fanfika jako tworu literackiego, od czasu do czasu oceniam dane podejście, ale to nie są żadne zarzuty personalne. Jeżeli ktoś mi zacznie imputować, że szkaluje ludzi, zgłaszam to do prokuratury.

 

Pozdrawiam serdecznie, gorąco.

Edytowano przez Hoffman
  • +1 2
  • Lubię to! 1
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Cieszy mnie @Hoffman , że jednak zdecydowałeś się spróbować podejść do fanfika jeszcze raz. Muszę przyznać, że znowu mnie onieśmielasz długością analizy - naprawdę porządny kawałek tekstu. Pozwolę sobie na niego odpowiedzieć i odnieść się tylko do niektórych działów. Chciałbym póki co wstępnie podziękować za sam fakt, że jeszcze zdecydowałeś się tutaj wrócić, a po drugie za fakt, że bardzo ładnie podzieliłeś swoją analizę na działy, bardzo mi to ułatwi odpowiedź na twój post. 

 

Pozwolę sobie pominąć te działy, w których stwierdziłeś, że wszystko zostało zrobione dobrze, bo nie mam za specjalnie co na nie odpowiedzieć, poza standardowym podziękowaniem. Niniejszym, przejdźmy od razu do "Bohaterowie"

 

4 godziny temu, Hoffman napisał:

Bohaterowie

Ja się pokuszę o stwierdzenie, że tutaj wcale nie ma jednego głównego bohatera, tylko jest grupa głównych postaci, czy też "najgłówniejszych", które to są powiązane z daną stroną konfliktu i z których perspektywy śledzimy akcję. Generalnie jednak... Wyszło dosyć bezbarwnie, z pewnymi tylko smaczkami. Szczególnie pod koniec, nowi oficerowie zaczęli trochę wyrastać jak grzyby po deszczu, pojawiały się nowe imiona, a ja tylko się zastanawiałem "Beerusie, a ci to skąd się nagle wzięli?". Odnosząc się szybko do moich poprzednich postów, tu nie chodzi że ciężko się z nimi zżyć, w sensie zżyć. Chodzi o to, że naprawdę ciężko uwierzyć, że te postacie istotnie pełnią jakąś rolę, giną one w gronie znanych już postaci które jakkolwiek poznaliśmy, albo po prostu wylatują z głowy. Do pewnego momentu jest to w miarę ok, ale potem wydaje się to po prostu zbędne. Wspomniane jest imię, czy nie wspomniane, ostatecznie różnicy nie ma.

 

A co do zżycia się, ja powtórzę, bo ja wcale nie sugerowałem, żeby wprowadzić więcej postaci, pozwolić się zżyć, a potem wykończyć bestialsko. Moim zdaniem najlepsza, NAJLEPSZA postać z całego fanfika, którą szczerze uwielbiam, czyli generał Yang, przeżyła. Postać z prawdziwego zdarzenia, z zarysowaną historią, charakterystycznymi gestami i powiedzeniami, umiejętnościami. Znakomicie! A dlaczego troszkę przykro mi było kiedy zginął Blackheart? Ano przez jego interakcje z panią generał właśnie. Nie przez to, że lubiłem go za charakter czy coś, ale własnie przez to. Swoją drogą, czarne pegazy z czerwonymi/ pomarańczowymi grzywami to już powinna być klisza, serio ;)

 

O Rising Stormie jeszcze pomówię, ale w kontekście wad. Niemniej... No, zgodzę się z Sunem – wypadł tak dosyć "meh", postać która miała potencjał, a która ostatecznie wyszła bezbarwna i w sumie nie miało dla mnie znaczenia co się z nią stanie. Inne postacie? Oficerowie, dowodzący. No są. Plus, że każdy nippoński przywódca specjalizował się w innej dziedzinie, co zresztą odzwierciedlały imiona. To było ok. Ale poza tym? Nic szczególnego. To w epilogu dopiero "Wiedźma" zostaje wreszcie nieco rozbudowany, przez co można się z tą postacią jakoś zidentyfikować. A przynajmniej zrozumieć jego punk widzenia. I to było cholernie ciekawe. I jest to postać, która przecież ocalała wydarzenia w Makinie!

 

Co jeszcze, co jeszcze... O! Niebianin! To była dobra postać, ze swoimi charakterystycznymi cechami, mocą, odegrał on ciekawą rolę, no i... A jakże, również interakcje z generał Yang pomogły tę postać jakoś lepiej zapamiętać. Reszta oryginalnych postaci? Naprawdę, musiałbym szukać albo zmyślać. Po prostu są, pełnią swoje role, ale żeby pokusić się o coś więcej to nie, gdzie tam. Natomiast, to z kolei mały plusik, nie znalazłem ani jednej postaci, która by mnie autentycznie irytowała. Nawet bezbarwny dla mnie Rising Storm, wypadł po prostu jak wypadł.

 

I to tyle. Pozostaje kwestia postaci kanonicznych, ale wrócę do nich w innym punkcie. Niestety, będzie to negatyw.

 

I generalnie masz rację, Krwawe Słońce nie ma jednego głównego bohatera. Co do zasady, w kreacji większości bohaterów inspirowałem się Legends of the Galactic Heroes, które miało bogatą galerię postaci i tylko dwie figury, które realnie były uprzywilejowane i nadawany był im specjalny status w historii. W Krwawym Słońcu ten status ma Rainbow Dash oraz Rising Storm i jeśli ktoś miałby się uprzeć na wyznaczenie głównych bohaterów, to sugerowałbym tę dwójkę. Reszta ma swoje role w historii i co do zasady, wszyscy stoją na równi. 

 

Jako typowe "war drama", Krwawe Słońce musiało mieć zwyczajnie dużo postaci, choćby by uniknąć sztandarowego błędu w postaci "nikt nazwany nie ginie, tylko jakieś randomy w tle". Przy ich opisywaniu zawsze starałem się dawać im cechę wyróżniającą, żeby właśnie pomóc czytelnikowi przebijać się przez ten mętlik. Tak więc u Towera ciągle podkreślane jest że jest wysoki, "Wiedźma" Double Iris ma dwukolorowe oczy, Black Lancer jest rubasznym, zawsze gotowym na szaleńczą akcję głupkiem, Golden Lion ma unikatową długą złotą grzywę, jego adiutant jest ziemnym kucykiem co kompletnie nie pasuje do sytuacji w której się znajdują i tak dalej i tak dalej. Między innymi zabieg by tak często używać epitetu stałego w postaci ciągłego przypominania, że Golden Lion ma taką grzywę a nie inną pomaga czytelnikowi w zapamiętaniu kto to właściwie był. 

 

Zależnie od tego jak szybko czytałeś, czy próbowałeś przeczytać całe opowiadanie w jedno posiedzenie i czy nie przewracałeś oczami przy epitetach stałych to może rzeczywiście mogłeś mieć problem przy zapamiętywaniu postaci, ale osobiście wydaję mi się, że jednak tutaj poszło mi dobrze.

 

Co do postaci Rising Storma, generalnie ciężko mi coś tu powiedzieć - rozumiem jeśli postać nie budziła większych emocji i była bezbarwna. Ja się z tym generalnie nie zgadzam, ale szanuję zdanie. Rising Storm jako postać został zbudowany na podstawie fałszywego stereotypu, który wydaję się "działać" w pierwszych rozdziałach, a potem rozpada się z każdym kolejnym. Cały dialog przecież Double Irisa z epilogu mówi to trochę wprost - charakter Rising Storma jest nierealny, sztuczny, jakby wyciągnięty z czystej propagandówki. Fakt, że Rising Storm mógł wypaść płasko rozumiem, bo tak samo płaskie i puste są typowe opowieści o "honorowych żołnierzach Wehrmachtu" czy "dzielnych japońskich żołnierzach". Innymi słowy, przy kreacji tej postaci posłużyłem się postacią która z założenia nie pasowała do otoczenia w którym się znajdowała, co wywołało potem w niej ostry konflikt. Tak więc mogę przyznać rację, że Rising Storm w takiej kreacji mógł wypaść blado, ale wciąż uważam, że jako podmiot dekonstrukcji wypadł świetnie, zwłaszcza w ostatnich rozdziałach.

 

4 godziny temu, Hoffman napisał:

Forma... Ale tylko momentami

Generalnie, przez pierwszą połowę fanfika, powtórzenia, jakieś dziwne szyki, nie szyki, to wcale nie jest aż tak uciążliwe, ani nie razi aż tak jak możnaby się tego spodziewać. Również przed poprawkami. Nie tak, jak można by to przewidywać po poprzednich fanfikach autora, ale i po wypowiedziach moich poprzedników/ poprzedniczek, nie jest też tak źle jak to może wyglądać. Bo ja jestem świadom powtórzeń, widzę je, widzę też wstawki, które absolutnie nie przystają narratorowi i momentami wychodzi z tego trochę taka delikatnie irytująca wrzuta, psująca klimat. Widzę to, jestem tego świadom, ale nie przeszkadza mi to aż tak. Aż zostaje przekroczona pewna masa krytyczna.

 

Ogólnie, zaliczam to do umiarkowanie negatywnych/ średniawych cech, bo ogółem to wszystko da się naprawić i bardzo długo mi to nie zgrzytało aż tak. Naprawdę. Ale niekiedy idzie już ręce załamywać kiedy czyta się trzeci czy czwarty raz o "żołnierzach" w tym samym akapicie, o "kucyku o wiedźmich oczach", bądź innych, powtarzanych do bólu cechach odnoszących się do danych postaci. Bo autor popełnia powtórzenia w dwojaki sposób. Jeden, to często spotykany, czyli to samo określenie, te same słowa powtarzające się gęsto w obrębie danego akapitu. Drugi, cechy poszczególnych postaci, a także pewne zwroty oraz sentencje, które na przestrzeni całych rozdziałów/ fanfika powtórzyły się już tyle razy, że zaczyna to kłuć i przeszkadzać. Są to pewne cechy zewnętrzne, informacje, "potępieńcze wrzaski", "budzenie się do życia", tudzież "myślenie życzeniowe", palenie żywcem i robienie żywych pochodni, itd. Bardzo często te same słowa, a nic nie szkodzi by wrzaski były pełne obłędu, przerażające, nic nie stoi na przeszkodzie by ktoś się po prostu budził czy zrywał ze snu, nie szkodzi też by zamiast myślenia życzeniowego były marzenia ściętej głowy, czy pobożne/ naiwne życzenia, cokolwiek. Albo po prostu wyciąć zbędne rzeczy, z korzyścią dla ogólnego flow. Zwłaszcza później, kiedy cierpliwość czytelnika jest szczególnie narażona na wyczerpanie, to by bardzo pomogło.

 

 

Ale ogółem te powtórzenia wszelkiej maści poniekąd wiążą się z pierwszą poważną wadą opowiadania którą pragnę szerzej omówić, a jest to...

 

Generalnie, zgadzam się połowicznie. Pewne rzeczy są oczywistymi błędami - zwłaszcza nadużywanie pospolitych słów jak "żołnierze". Powtórzenia bywają paskudnym problemem i przyznaję, że zarówno ja jak i mój korektor mieliśmy z tym fantem problem. Przyznaję więc oczywistą rację we wszystkich oczywistych wypadkach gdy nadużywanie słów zwyczajnie boli. Czasami przyznaję też, że mam też tendencję do nadużywania fraz, które zwyczajnie w świecie lubię i ich nagromadzenie na przestrzeni rozdziału albo kilku rozdziałów może razić. Jeszcze uwaga osobna - przy wskazywaniu jednak w komentarzach w fanfiku powtórzeń warto spróbować zasugerować zamianę. Nawet nie dlatego, że ułatwia to potem autorowi pracę i jest to zrobione za niego, tylko dlatego, że pozwala to czasem dostrzec sytuację, w której znalezienie zamiennika dla powtórzenia jest prawie niemożliwe, albo zamiennik jest jeszcze gorszy. W takim wypadku błąd w postaci powtórzenia trudno nawet traktować jak błąd. 

 

Nie zgadzam się natomiast do epitetów stałych. Właśnie po to są przypominane cechy postaci by w tej ilości ułatwić czytelnikowi zapamiętanie kto jest kim, o czym zresztą pisałem przy podpunkcie Bohaterowie. Samo używanie takich epitetów błędem nie jest, ich duże nagromadzenie w jednym miejscu już błędem być mogło, ale w tedy należy to traktować jak standardowe powtórzenie, a nie jakiś wielki błąd stylistyczny i że nie pasuje i nie przystoi. 

 

Generalnie jednak, ta krytyka jest bardzo celna i biorę ją sobie do serca. To co zaznaczyłeś w komentarzach przejrzę i wprowadzę poprawki na tyle na ile będę w stanie.

 

4 godziny temu, Hoffman napisał:

Zmęczenie materiału, minięcie się z finalnym celem (za długie bym cytował w całości)

 

Zacznę od pierwszej rzeczy, nie do końca rozumiem w jaki sposób Rozdział XIII okazał się dla ciebie męczący. Co do zasady, KS używał formuły 1 - 2 - 1, co znaczyło, że między dużymi bitwami, czy generalnie scenami pełnych akcji musi być minimum dwa rozdziały względnego spokoju. Jeśli spojrzeć zresztą na rozstaw rozdziałów:

Spoiler

 

Rozdział III - duża bitwa

Rozdział IV - mała bitwa

Rozdział V - przerwa

Rozdział VI - przerwa

Rozdział VII - duża bitwa

Rozdział VIII - przerwa

Rozdział IX - przerwa

Rozdział X - duża bitwa

Rozdział XI - przerwa

Rozdział XII - przerwa

Rozdział XIII - duża bitwa

Rozdział XIV - wiadomo

Epilog - przerwa

 

 

To koncept ten zachowałem. Rozdział XIII w ogóle przerwę miał jedną z dłuższych, bo jeszcze wstęp do niej (Część 1) który był dosyć długi nie zawierał jeszcze scen batalistycznych. Z tego co jednak zrozumiałem czytając tutaj swoje odczucia problem jest inny. A mianowicie, że starcie to jest zwyczajnie nudne, że dużo gore, że jakieś takie bez ładu i składu, nie ma polotu poprzednich Rozdziałów (VII oraz X). No ale cóż, o to chodziło!

 

Kiedy wspominałem, że im dalej tym mroczniej i gorzej, to "dziczenie" zaczęło mieć też wpływ po prostu na sposób prowadzenia starć. Bitwa z Rozdziału XII to elegancja formacji niczym z wojen napoleońskich, honorowe starcie na dalekie odległości, w której przeciwnik jest ledwo widoczny. Bitwa z Rozdziału X daje nam vibe wojny manewrowej - wojny francusko-pruskiej, ofensywy Brusiłowa czy klasycznej wojny błyskawicznej rodem z II WW. Tymczasem Bitwa z Rozdziału XIII jest... tępa. Szybko można spostrzec, że taktyki nie ma w nim za grosza, to tępackie starcie, prosty szturm miasta, walka bezpośrednia twarzą w twarz. I takie było zamierzenie, bo pokazuje degenerację nippońskiej myśli wojennej jak i rosnącą determinację sińską. Jest również historyczne - w rzeczywistości Japończycy po bitwie o Nankin nie mieli już starć gdzie wygrywali rzeczywiście dlatego, że wyższa generalicja zdołała wypracować manewr, który pokonał siły chińskie, tylko zwykle kolejne bitwy wygrywano zwyczajną miażdzącą przewagą w sile ognia oraz lepszym szeregowym piechurze i jego esprit de corps. Czasem zwyczajną chińską niekompetencją. Opinie historyków są zresztą na ten temat podobne. 

 

Gdyby Krwawe Słońce byłoby dłuższym opowiadaniem albo miało sequel kontynuujący wątek tej wojny, prawdopodobnie kolejne bitwy (z wyjątkiem powietrznych, gdzie pewnie dałbym polotu) miałyby podobny charakter. Wojna ta miała bardzo dziki charakter, historycznie to była ostatnia wojna w której en masse wykorzystywano chociażby walkę wręcz bagnetami i klasyczny, jeszcze XIX wieczny szturm piechoty z nimi. W końcu to właśnie z tej wojny wziął się fatalny wynalazek w postaci kamizelki samobójczej, będący problemem dla świata po dziś dzień. W rezultacie, taka bitwa, pełna gore, brutalności i pozbawiona tak dobrze budowanej warstwy taktycznej z poprzednich rozdziałów moim zdaniem pasowała tu jak najbardziej (i też nie widzę by dla innych czytelników był to problem). Rozdział XIII właśnie był pisany w taki sposób, by mocno kontrastował z poprzednimi bitwami, które były dużo bardziej uporządkowane i łagodniejsze.

 

Natomiast zgadzam się, że mogło być duże zmęczenie materiału już po Rozdziale XIII i wchodząc w Rozdział XIV, gdyż - co tu dużo mówić, byłem zmuszony złamać własną zasadę o robieniu co najmniej dwóch rozdziałów spokoju pomiędzy pełnymi akcjami częściami. Interludium trochę miało pełnić taką rolę, ale z oczywistych względów nie było dobrym zamiennikiem.

 

5 godzin temu, Hoffman napisał:

PIT to pokazuje cały czas, pokazało i "Krwawe Słońce" – progresja nie działa

 

 

No dobra, a teraz przechodząc do Rozdziału XIV...

 

Powiem szczerze, ta dyskusja mnie trochę męczy. W poprzednich postach pisałem już bardzo dużo dlaczego napisałem Rozdział XIV tak brutalnie i czemu nie zszedłem z tego tylko konsekwentnie szło ostre gore. Moim zdaniem te argumenty były przekonujące, natomiast nasza dyskusja miała charakter starcia punktów widzenia. Co do zasady, nie mamy się nawet jak przekonać. Pozwolę jednak dodać jeszcze jeden argument dlaczego tak, a nie inaczej. Otóż jest to argument bardzo prosty, cokolwiek można negatywnego powiedzieć o tym stylu co zaprezentowałem, żaden inny zwyczajnie nie miał sensu. Mogłem w ogóle nie opisywać masakry (pominąć) - fatalne rozwiązanie. Mogłem ją opisać mniej brutalnie, też źle. Mogłem pominąć gwałty - no teraz to dowaliłem, dlaczego miałbym to wyrzucać z opowiadania? A przecież chodziło o pokazanie horroru, grozy, obrzydliwości i prawdziwego zła. Co tu dużo mówić - nie zgadzam się, że jakiekolwiek inne podejście, niż pójście w mocne gore, ekstremalną brutalność i zbrodnie bez ich ukrywania pozwoliłyby zwieńczyć to opowiadanie oraz przedstawić ten wątek tej historii. Pozwolę sobie zacytować Dolara, bo w sumie on to ładnie podsumował - nawet lepiej ode mnie.

 

Dnia 19.09.2017 o 15:58, Dolar84 napisał:

No i w końcu pojawiło się Krwawe Słońce część 2. Mała dygresja - czytałem dyskusję w dziale w czasie której wiele osób zarzucało Verlaxowi przesadę. Jestem w stanie zrozumieć takie nastawienie, ponieważ rozdział rzeczywiście przesycony był brutalnością, bestialstwem i ogólnie wszystkimi najgorszymi cechami jakie tylko można sobie wyobrazić. Nie zawaham się stwierdzić, że niektóre sceny były szokująca i bardzo odległe od granic dobrego smaku....

 

I o to właśnie chodzi!

 

Podczas całej lektury najbardziej obawiałem się jak Verlax udźwignie opis tej słynnej masakry. Obawiałem się, że zobaczymy coś takiego jak w pierwszej części rozdziału, która ją na zimno dokumentowała. Na szczęście mój lęk okazał się bezpodstawny a Verlax pokazał dobitnie, iż potrafi pisać nie tylko o polityce, intrygach i wojowaniu, ale świetnie radzi też z sobie z dużo trudniejszymi opisami. Wspominał we wcześniejszej dyskusji że chce pokazać Zło. Że właśnie o tym jest fanfik. Cel został osiągnięty i to w doskonałym stylu. Tak, to co tam widzimy to bestialstwo, okrucieństwo przekraczające wszelkie wyobrażenia i rozkwit najgorszych ludzkich (czy w tym wypadku kucykowych) instynktów. To było spuszczenie ze smyczy tego co w bohaterach najgorsze. I to było prawdziwe. To był doskonały obraz tego co się działo w Nankinie. Idealne ukoronowanie fanfika - naprawdę opromienia go Krwawe Słońce. Rozdział powinien był szokować i szokuje. Abslutnie nie zalecam czytania go nikomu kto nie skończył 18 lat przed czym ostrzega też sam autor (i umiejscowienie fika w MLN).

 

Podsumowując druga część, to co pokazał Verlax nie było dobre ani miłe ani przyjemne - ale było to coś co należało pokazać, żeby zwieńczyć to opowiadanie.

 

Wiele rzeczy tyczących się właśnie gore, jego użycia i generalnie tego w jaki sposób zostały napisane zarówno Rozdział XIII jak i Rozdział XIV to czyste preferencje. Jedna osoba będzie uważała, że już Rozdział XIII jest za brutalny i męczący, inna, że Rozdział XIII jest ok, a Rozdział XIV to gruba przesada, a jeszcze inny, że obydwa rozdziały, choć brutalne - zostały napisane w taki sposób jaki powinny zostać napisane. Ja twoje preferencje @Hoffman bardzo szanuję, ale preferencje pozostają preferencjami. Nie zostaje mi nic innego tylko jak powiedzieć, że szkoda, że ostatecznie taka wizja tego ci nie pasowała. I tyle. Pisząc te dwa ostatnie rozdziały pisałem tak jak czułem, że będzie dobrze dla opowiadania. 

 

5 godzin temu, Hoffman napisał:

Słowa, słowa, słowa...

Zwróciłem też uwagę na inne rzeczy, które autor przytoczył przy okazji mojej wypowiedzi o "Mausie" i alegoryczności. Głupio mi strasznie, ale, słodka Friezo, jedna rzecz z mojego pierwszego, emocjonalnego posta, którego żałuję, okazała się dosyć aktualna. Ta nieszczęsna pani reżyser, Barbara Białowąs. Tak, to jest prawda, że jako twórczyni "Big Love" wysyłała do nas, widzów, znaki. Problem jest jednak, że to dzisiaj są już "martwe znaki", Walkiewicz ma absolutna rację.

W "Krwawym Słońcu" również autor wysyłał nam znaki. I teraz, kiedy zwrócił moją uwagę na kwestie nadreprezentacji, imiona, teraz to widzę. Problem jest jednak ten sam – to było już robione tyle razy, że obecnie już niewiele z tego wynika. W przynajmniej nie jest to koncept pierwszej świeżości. I w tym sensie są to trochę "martwe znaki". Zwłaszcza jeśli chodzi o wymieszane imiona. Kurczę, sam to stosuję. Część moich postaci ma mitologiczne albo "ludzkie" imiona, nazwy lokacji czerpią z różnych języków. Nic konkretnego z tego nie wynika.

 

W fanfiku był moment, gdzie mieliśmy niedźwiedzie, gryfy jako reprezentantów różnych nacji. To z kolei postrzegam jako zmarnowany potencjał by nadać całości trochę tej nutki alegoryczności z "Mausa". Pisałem już o tym, więc dopowiem tylko: a mogło być tak pięknie.

 

A odnośnie przemiany bohatera... Znowu, podobnie jak z tym stopniowaniem brutalności, Rising Storm się nie zmienia. Przepraszam, pojawiają się wątpliwości w Interludium, ale na tym etapie to jest już trochę zbyt późno, wypada sztuczne i po prostu nie działa. Wydaje się strasznie wymuszone. Jednak! Przemiana dotyka Rainbow Dash. I TO dopiero widać. I to jest element faktycznie budujący mroczny, przygnębiający klimat, ale to nie przez jej kreację samą w sobie, ale przez to, że to postać kanoniczna i wiemy jaka ona jest, znamy ją. Dlatego ta przemiana faktycznie uderza w czytelnika. W kontekście realizacji tagu [Grimdark], jest to plusik. Pomimo, że sama jej obecność jest troszkę na doczepkę. I tutaj ostatnia rzecz negatywna, będzie krótko.

 

Pozwolę odnieść się do "przemiany" Rising Storma, a właściwie jego braku. Odniosłem się już do tego w dziale Bohaterowie, ale przypomnę.

 

To co generalnie Krwawe Słońce robi, to robi dekonstrukcję stereotypowego żołnierza rodem z najgorszych głupich mitów pokroju "to SS było złe, żołnierze Wehrmachtu walczyli rycersko". Najczęściej dekonstrukcję te robi się po prostu pokazując po prostu, że to wszystko nieprawda. KS przyjął trochę inne podejście. Zamiast tego, rzeczywiście stworzyłem postać, która z założenia wypełniała wszystkie idiotyczne pozytywne stereotypy o Cesarskiej Armii całkowicie na poważnie. Zresztą, już Rozdział III który nam ujawnia tę postać robi wszystko by to zrobić. Bo podsumujmy:

 

- Rising Storm jest młodym oficerem, odważnym, patriotycznym i tylko trochę naiwnym - jest jednak dobroduszy, kolejny punkt.

- Z jakiegoś powodu, posiada katanę. Chociaż jest ona wątkiem rodzinnym, to samo pojawienie się jej jest utwardzeniem stereotypu, szczególnie w tym rozdziale.

- W swojej pierwszej bitwie robi szarżę z powietrza do walki wręcz, twarzą w twarz - można zwrócić uwagę, że niespecjalnie miało to sens, a chodziło o jeszcze mocniejsze utrwalenie fałszywego stereotypu.

 

W ogóle jestem zdumiony, że po publikacji III Rozdziału nikt mi nie zwrócił uwagę jak ta postać jest dziwacznie napisana.

 

Im dalej tym lepiej. Postać zaczyna się "psuć" wyraźnie od Rozdziału IX gdy ten odkrywa, że z tą współpracą braterską oficerów w Cesarskiej Armii to nie jest tak różowo. Potem z rozdziału na rozdział jest coraz gorzej. Kontrast jest pokazywany w ten sposób, że charakter Rising Storma pozostał ten sam, ale świat wokół niego zrobił się brutalniejszy i realniejszy. Rzeczywiście, Rising Storm co do zasady swojego charakteru nie zmienia, ale co ważniejsze - zdaje sobie sprawę, że jego charakter kompletnie nie pasuje do tego co do otacza. Cała rozmowa Rising Storma z Double Irisem w Epilogu tyczy się w końcu właśnie tego. Sam "Wiedźma" w jego trakcie, wręcz łamie czwartą ścianę, sugerując Rising Stormowi, że jego charakter jest "sztuczny". W ogóle polecam cały ten dialog, bo nie ukrywam, został on napisany w taki sposób właśnie by rozjaśnić jaka jest właściwie rola Rising Storma w opowiadaniu. Jego postać pozwoliła mi zdekonstruować wizerunek typowego japońskiego żołnierza i moim zdaniem jako bohater się sprawdził i miał swoją wymaganą głębię. 

 

Co do postaci kanonicznych, w sumie nie mam za specjalnie wiele do dodania czy polemizowania. 

 

Podsumowując, bardzo dziękuję Hoffman za komentarz. Oczywiście, z kilkoma rzeczami się nie zgodziłem, ale szanuję twoje zdanie, szczególnie że dobrze argumentowane i zbalansowane. 

 

Pozdrawiam

 

- Verlax

  • +1 1
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No generalnie, ja przeznaczonego na to czasu ani trochę nie żałuję. Za pierwszym razem, jeszcze w starym roku czytałem po jednym rozdziale, z nieregularnymi dosyć przerwami. To właśnie ostatnio powróciłem na druga rundę, przeczytałem pięć pierwszych rozdziałów, potem znowu zmuszony byłem przerwać. Przyczyny niezależne ode mnie. Ale zapamiętałem te kawałki całkiem dobrze. No i właśnie teraz, za jednym przysiedzeniem, poleciałem z resztą ;) Na pewno to widziałeś, bo byłeś w danych dokumentach kiedy czytałem kolejne rozdziały. Tylko mówię - sugestie i komentarze z perspektywy czytelnika, a nie sprawdzającego, więc nie ma tego aż tak wiele, ale pomyślałem, że to tam zostawię. Tak ogółem wyglądał mój proces czytania i analizy "Krwawego Słońca".

 

Na szybko jeszcze kilka rzeczy.

 

Ogółem, akapit o bohaterach znajdował się w tej części gdzie rozpatrywałem rzeczy wykonane średnio, bądź umiarkowanie w jedną czy drugą stronę. Sam fakt, że mieliśmy grupę takich "główniejszych" postaci ogólnie jest dla mnie plusem. No i mogę wskazać postacie, które zdecydowanie w pamięć mi zapadły i które naprawdę polubiłem. Tylko to się trochę znosi kiedy zaczynam rozpatrywać pozostałe postaci, same w sobie i tak dalej. Pisałem o tym. Natomiast, przechodząc do spraw technicznych.

 

Dnia 6.01.2018 o 15:19, Verlax napisał:

Zależnie od tego jak szybko czytałeś, czy próbowałeś przeczytać całe opowiadanie w jedno posiedzenie i czy nie przewracałeś oczami przy epitetach stałych to może rzeczywiście mogłeś mieć problem przy zapamiętywaniu postaci, ale osobiście wydaję mi się, że jednak tutaj poszło mi dobrze.

 

Dnia 6.01.2018 o 15:19, Verlax napisał:

Nie zgadzam się natomiast do epitetów stałych. Właśnie po to są przypominane cechy postaci by w tej ilości ułatwić czytelnikowi zapamiętanie kto jest kim, o czym zresztą pisałem przy podpunkcie Bohaterowie. Samo używanie takich epitetów błędem nie jest, ich duże nagromadzenie w jednym miejscu już błędem być mogło, ale w tedy należy to traktować jak standardowe powtórzenie, a nie jakiś wielki błąd stylistyczny i że nie pasuje i nie przystoi. 

 

Naprawdę, czytałem uważnie. Wierz mi. Najlepiej jak mogłem, bo potraktowałem to na poważnie. I tak jak pisałem - przez sporą część, mniej-więcej połowę opowiadania powtórzenia, szyki, również epitety stałe aż tak mi nie przeszkadzały i było w porządku. Po prostu później, zaczyna się to czytać jak "zwykłe" powtórzenia, a kolejne rozdziały szybciej tracą świeżość. Tak bym to określił. Nie chodzi też o to, żeby z tych epitetów rezygnować, czy że można o nich zapomnieć. Bo pamiętałem o nich, no i właśnie dlatego z czasem zaczęło mi to wyglądać jak powtórzenia. To bardziej kwestia wizualna. Po prostu znaleźć jeszcze dwa, trzy określenia/ epitety, które mógłbyś stosować zamiennie. Pomogłoby to wyobrazić sobie daną postać z wyglądu, no i rysownicy mieliby łatwiej ;)

 

Natomiast z tym, że nie pasuje i nie przystoi, to nie to, pomieszałeś. Mnie chodziło np. o wulgaryzmy, czy "luźniejsze" okreslenia w akapitach w których wypowiada się narrator albo pojedynczych zdaniach między nimi, które tak troszkę mniej z narracją, a bardziej z komentowaniem "zewnętrznym" się kojarzą. Jakby to narrator zaczynał przebijać się przez czwartą ścianę. Ale generalnie, takich momentów w tekście było bardzo, bardzo mało. Powtórzenia (te pospolite określenia właśnie) to moim zdaniem rzecz wymagająca największej uwagi. 

 

Dnia 6.01.2018 o 15:19, Verlax napisał:

Co do postaci Rising Storma, generalnie ciężko mi coś tu powiedzieć - rozumiem jeśli postać nie budziła większych emocji i była bezbarwna.

 

Bezbarwna, to jeszcze wcale nie negatywna rzecz. Pozytywna zresztą też, po prostu dla mnie była to postać ze swoją rolą, ale nie odnalazłem w nim tego, co zapewne odnaleźli jego zwolennicy. Bardzo możliwe, że to przez to, że nie patrzyłem na niego przez pryzmat tych stereotypów o których wspominałeś, ponieważ ich zwyczajnie nie znam zbyt dobrze. Dlatego już na wstępie wspomniałem o sobie jak o laiku.

 

A o epilogu pisałem - znalazłem tam interesujące mnie rzeczy i właśnie ta rozmowa to było, między innymi, właśnie to. Oczywiście bardziej skupiłem się na Double Irisie, po prostu możliwość poznania jego punktu widzenia i nieco inny kontekst, to wydało mnie się ciekawie i podniosło moją ocenę tej postaci. Po prostu w moim akurat przypadku, skradł Rising Stormowi show ;)

 

Dnia 6.01.2018 o 15:19, Verlax napisał:

(...) nie do końca rozumiem w jaki sposób Rozdział XIII okazał się dla ciebie męczący.

(...)

Bitwa z Rozdziału XII to elegancja formacji niczym z wojen napoleońskich, honorowe starcie na dalekie odległości, w której przeciwnik jest ledwo widoczny.

 

Z Rozdziału VII ;)

 

Znaczy, męczący... Część pierwsza była bardzo dobra i nawet początek tej drugiej, czytało się to nieźle, jakoś im bliżej końca tym większe znużenie odczuwałem. No i potem przyszła pora na część trzecią. 

Mnie się wydaje, że po pierwsze, nadal byłem (ba, nadal jestem) pod wrażeniem poprzednich dużych, powietrznych bitew, więc takie "zejście na ziemię" już wiele zmieniło. Bitwa "tępa", jak to określiłeś, ale to nie w tym rzecz, była to ciekawa odmiana. Tu nawet nie chodzi o gore, bo nawet ten rozdział był według mnie napisany poprawnie, nie budził u mnie skrajnych reakcji. Po prostu po pierwsze, wynik starcia z góry był znany, a jednak poprzednie pojedynki były niekiedy zaskakujące, chociaż również wiedziałem jak finalnie ta wojna się zakończy. Znaczy, to nie była ta ostatnia, "brzydka" walka, była bardziej uporządkowana, podobało mi się to. Po drugie, z pola walki wybyła generał Yang, moja ulubiona postać w tej historii. Z jednej strony na szczęście, bo nic jej się nie stało, ale z drugiej... To jest sytuacja, że "tak źle, a tak niedobrze". Był wprawdzie Blackheart, jednak wciąż, brakowało mi jej. Przypuszczam, że to przez to szybciej się zmęczyłem i poszukiwałem czegoś, co mnie znowu wciągnie. Znalazłem to w Interludium bodajże - w pojedynku Rising Storma z Blackheartem właśnie. Życie tego drugiego wisiało na włosku, a ponieważ to jego bardziej lubiłem, to jemu bardziej kibicowałem. Aczkolwiek, po drodze, również później, wyskakiwały takie momenty, jak odwracający się źrebak, upuszczony granat, ka-boom! Jakbym przysypiał i nagle dostał zastrzyk kofeiny i już mogę kontynuować.

 

Jednak owszem, zupełnie szczerze, tym rozdziałem poczułem się zmęczony. Nie całym, ale od pewnego momentu w nim. Także, to nie jest takie proste, po prostu piszę o swoich odczuciach.

 

Dnia 6.01.2018 o 15:19, Verlax napisał:

Powiem szczerze, ta dyskusja mnie trochę męczy.

 

A ja powiem szczerze, że w ogóle nie musiałeś na to odpowiadać ;) Bo myśmy już to poddali pod dyskusję, ja wiem jakie masz podejście, punkt widzenia, cele, ja to już przyjąłem do wiadomości. No i na siłę nie zamierzam niczego zmieniać, po prostu piszę o swoim punkcie widzenia, co ja uważam, coś sugeruję na tej podstawie, ale ostatecznie Ty będziesz dalej pisać jak uważasz. Nie jestem żadnym żandarmem. Także, nie ma problemu. Po prostu sądziłem, że będziesz ciekaw, czy cokolwiek się u mnie zmieniło po przeczytaniu całości, no to wrzuciłem to raz jeszcze.

 

No i nie denerwuj się na ten akapit o nie działającej progresji - po prostu na moje wyczucie, według mnie, wedle moich oczekiwań, to nie zadziałało jak myślałem, że zadziała po wykresie. Ale czy może zadziałać u innego odbiorcy? Pewnie że tak i mam nadzieję, że tak będzie. Po prostu dla mnie to nie było to, w moim przypadku jakoś się to nie sprawdziło, albo sprawdziło się inaczej (niekoniecznie brutalność, nie mrok narastały, tylko rozmach bitew, liczba ofiar).

 

O nieznajomości pewnych stereotypów, a co za tym idzie, braku pewnych układów odniesienia w stosunku do Rising Storma już pisałem. Dodam tylko, jeżeli chodzi o Rainbow Dash, jej przemiana jest również wizualna i momenty, w których ona biernie leży i nic nie może, w których myje ciało w rzece i widzi swoje zniszczone oblicze, mamy ten opis jak ona wygląda i to właśnie wtedy uderzasz mrokiem w czytelnika, jest nawet pewien szok, smutek, szarość kontrastująca z jej poprzednią, pełną energii, kolorów formą. I to jest według mnie plus. Laik, który nie odczyta przemiany Rising Storma tak jak ją domyślnie zaprojektowałeś, ze wszystkimi postawionymi sobie celami w realizacji tej postaci, z pewnością odnajdzie przemianę w Rainbow Dash. I to też plus.

 

No, z tym kanonem to mnie tylko chodziło o to, że te znane bohaterki mogłyby zostać zastąpione oryginalnymi postaciami i w zasadzie wiele by się nie stało. Stąd wrażenie, że Rarity to bardziej taka "cameo", a Rainbow Dash, chociaż występuje częściej później, też tak troszkę na doczepkę jest. To tylko tyle. Może przesadziłem umieszczając to w części, w której opisywałem negatywy - to raczej pasuje to tych średnich cech historii. Także, koryguję to teraz, w tym poście. Może nabrałoby to znaczenia, gdybyśmy mieli obszerniejszy equestriański punkt widzenia, ale to z kolei zniszczyłoby konsekwencję i zabrało czytelnika dalej od głównych bohaterów - strony sińskiej, strony nippońskiej.

Jako smaczek dodam, że sceny z Rainbow przy ognisku, pod drzewem, wędrującą Rainbow, jak mnie to strasznie przypominało scenki z końcówki "Crisis Core: Final Fantasy VII"... Kurczę, nawet wydźwięk wydaje mi się podobny. Zresztą, wspominałem o tym tytule również przy jednej ze scen z Rising Stormem (to już w dokumencie). Dla mnie osobiście to ok :)

 

Z całą pewnością nie jest to tekst dla każdego, może nawet nie dla mnie, ale widzisz, wrażenia mieszane, czyli obok rzeczy które ja uważam za złe, które mi przeszkadzają, mogę wymienić wiele zalet, wiele świetnych momentów, które zapadły mi w pamięć, a które jakoś to równoważą. Po prostu.

 

No i cóż, to w zasadzie tyle miałbym do dodania/ sprecyzowania. Jeżeli jest jeszcze coś, to pytaj, ja postaram się wyjaśnić ;)

 

Pozdrawiam!

 

 

Edytowano przez Hoffman
  • +1 1
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 months later...

Długo myślałem, co mógłbym napisać, co nie powtarzałoby poprzednich komentarzy i co w sensowny sposób zebrałoby w całość moje wrażenia dotyczące tego fanfika.

No to na początek napiszę, ze mi się podobał. I to bardzo.

Kiedyś wymyśliłem taką analogię, że pisarz swoich opowiadań właściwie nie tworzy, tylko składa z klocków. Pożycza te klocki od innych pisarzy, bierze z życia własnego i innych, z historii, z innych dzieł kultury, a jeśli zostaną między nimi dziury, to wciska trochę kitu i gotowe.

W przypadku „Krwawego Słońca” klocki pochodzą przeze wszystkim z historii. Verlax zabrał nas tu w długą podróż poprzez skucowaną wojnę chińsko-japońskią. Trzeba pochwalić, że porządnie dostosował ją do realiów uniwersum (oddziały pegazów, magia bojowa i przede wszystkim

Spoiler

CHOLERNE LATAJĄCE DREDNOTY)

i przedstawiają zarówno funkcjonowanie wojsk biorących udział w konflikcie, jak i zakulisowe rozgrywki oraz wewnętrzną politykę w siłach zbrojnych. Wiem też od samego autora, że masakra Makinu, która wzbudziła kontrowersje w komentarzach, jest niemalże dosłownie „przepisana” z historycznych zdjęć i materiałów. Właściwie z każdego akapitu bije pasja autora dotycząca historii, co widać między innymi po tym, że sposób rozumowania postaci wynika z warunków, w których funkcjonują (nie został tu popełniony tak częsty błąd bohaterów o współczesnej mentalności w historycznym otoczeniu). Dla mnie bardzo duży plus.

Jeśli już o postaciach mowa, autorowi udało się je zróżnicować na tyle, że nie mylą się ze sobą, ale większość nie dostała dość czasu antenowego, żeby się z nimi zżyć. W pamięć zapadają głównie Double Iris, Rising Storm, generał Yang i... Indy Rate. Rzadko widuje się w literaturze nazistów przedstawionych inaczej niż jako bezwzględni zabójcy, a jeszcze rzadziej – takich autentycznie wierzących w ideę narodowego socjalizmu, u których nie jest to jednoznaczne ze skreśleniem ich z listy bohaterów pozytywnych. To jest coś.

Mam z tymi postaciami jednak jeden problem, który nieco mnie wybija z immersji. Fanfik jest po polsku, dzieje się na Dalekim Wschodzie, a połowa obsady ma angielskie imiona. Rozumiem, że wynika to z dostosowania fabuły do realiów uniwersum MLP, i, szczerze powiedziawszy, nie bardzo sam miałbym pomysł, jak z tego wybrnąć – niemniej trochę drażni.

Rainbow Dash... przyznam, że na początku wydawała mi się wrzucona trochę na siłę (najpierw po prostu sobie była, a potem głównie zajmowała się leżeniem i byciem połamaną), ale od pewnego momentu zaczęła pełnić bardzo ważną rolę - dała czytelnikowi dodatkowy, przyziemny punkt widzenia na rozgrywające się wokół wydarzenia. Może i, jak twierdzą przedpiścy, dało się ją zastąpić kimkolwiek innym, ale absolutnie mi to nie przeszkadza. Jest tu niewiele więcej niż chodzącą kamerą i jako taka się sprawdza, i mnie to wystarczy. 

 

Ogółem, mimo iż nie jest to dzieło idealne, to naprawdę wybitny fanfik wojenny, do tego oparty na dość mało w Polsce znanym konflikcie, co jest ważnym powiewem egzotyki na naszej skostniałej scenie fanfikowej. Leci głos na EPIC.

Edytowano przez psoras
  • +1 2
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 month later...

„Krwawe Słońce” to fanfik, do którego długo nie umiałam się zabrać. Do jego zrecenzowania właściwie też, choć to już nie do końca moja wina. Generalnie moje wrażenia z lektury są pozytywne, choć jak zawsze mam też sporo zarzutów.
Pierwszym z nich jest oczywiście fatalna forma. Literówki powtarzają się nagminne, ale to i tak szczegół przy potworkach gramatycznych, w których poszczególne części zdania mają zupełnie nieprzystającą do siebie formę gramatyczną. Jako przykład wypisałam sobie akurat „jeden z najstarszych podniebnych jednostek”, ale to tylko jeden z naprawdę wielu przypadków, gdzie autor i korektor zawiedli. U Verlaxa notorycznie powtarza się użycie słowa „jej/jego” zamiast „swojej/swojego”. „Jak pijana nawigowała […], próbując odszukać JEJ towarzysza.” Swojego! Dość mocno mnie to raziło w trakcie czytania, może też nieco wprowadzać czytelnika w błąd (czyjego towarzysza ona niby szuka…?).
Muszę też zwrócić uwagę, że kuc nie może „odwrócić się do kogoś plecami”, ponieważ stojąc na czterech nogach, za plecami ma wyłącznie niebo (względnie przelatujące akurat pegazy). Kuc odwraca się zadem lub, jeśli autor chce uniknąć tego sformułowania, po prostu tyłem.
Dodatkowo w paru miejscach zauważyłam dość nieformalne i nacechowane emocjonalnie słownictwo w wypowiedziach narratora, co moim zdaniem nie powinno mieć miejsca w fanfiku niebędącym komedią.
Ostatnim zarzutem, który przychodzi mi teraz do głowy, są oczywiście powtórzenia, które występują w fiku w wielkiej liczbie i które nawet byłoby ciężko usunąć bez przepisywania dużej części zdań.
Rozprawiwszy się z formą, mogę przejść do treści. Tutaj mam dość mieszane uczucia. Najpierw drobne uwagi: autor mógłby się zdecydować, czy nazywa dao szablą, czy mieczem, bo wydaje mi się, że stosuje te nazwy zamiennie do jednego rodzaju broni, co nie ma wielkiego sensu, skoro miecz jest dwu-, a szabla jednosieczna.

Spoiler

Verlax zdaje się też w pewnych momentach zapominać, że pozbawił Rising Storma jednego oka. Jego brak nie przeszkadza ogierowi w żaden sposób w „przecieraniu zaropiałych, zaspanych oczu” czy „słuchaniu z coraz bardziej rosnącymi źrenicami”. No cóż, widocznie zdolny z niego chłopak… A może to wierny adiutant użyczał mu swoich?


Jeśli chodzi o fabułę jako taką, to początek był dla mnie trochę zniechęcający. Na pierwszych stronach pojawia się narada dużej liczby wojskowych z różnych frakcji, co wprowadza wiele postaci, o których niewiele wiadomo i które trudno spamiętać. Nie jest to moim zdaniem zbyt łatwe dla czytelnika, który dopiero z czasem zaczyna kojarzyć (lub nie) poszczególnych bohaterów. Jeśli zaś o nich chodzi, to brakowało mi bardzo jakiejś ich większej charakterystyki, backstory czy innych elementów, które pozwoliłyby mi się z nimi zżyć. Przyznam, że postaci w „Krwawym Słońcu” były mi obojętne, nie kibicowałam nikomu, bez znaczenia dla mnie było, kto właściwie wygra wojnę. Jest to dla mnie bardzo duża wada, ponieważ jak zauważyłam, z największą przyjemnością czytam opowiadania/powieści, w których jestem mocno przywiązana do postaci. Chcę wtedy jak najszybciej poznać ich dalsze losy, być świadkiem rozwijania się relacji między nimi. W KSie tego zupełnie nie ma, a postać można poznać głównie po tym, że ma wiedźmie oczy (zwrot nadużywany w fiku BTW) lub ciągle przeczesuje grzywę kopytem. (Kopytem? Jak?!) Mam świadomość, że jest to kwestia, na którą mamy z Verlaxem zupełnie inny pogląd, ponieważ jak pisał w komentarzu pod „Twarzą ku Słońcu”:

Cytat

„Chciałbym podkreślić Hoffman, że ja jako pisarz wierzę w supremację opowiadania (fabuły) nad postaciami. Znaczy to tyle, że jeśli dla dobra fabuły, narracji czy wydarzeń w opowiadaniu lepiej nie rozbudowywać bohaterów, nie dodawać wydłużających scen nadających charakterystykę czy też po prostu ubić postać, którą czytelnicy lubili - zawsze stawiam fabułę pierwszą, a postacie jako drugie. Z tego samego powodu notabene w Krwawym Słońcu jeśli uznawałem, że rozbudowanie postaci i nadanie jej więcej charakteru by bardziej psuło, niż naprawiało opowiadanie, to tego nie robiłem.”

 

Spoiler

Nie dojdziemy tu do porozumienia, przejdę więc do następnego aspektu: wykorzystanie ras kucyków. Tutaj muszę bardzo pochwalić autora, który nie zmarnował potencjału tkwiącego w pegazach i jednorożcach, tworząc zasady powietrznych bitew przy użyciu chmur oraz magiczne komunie, mogące rzucać zaawansowane, potężne zaklęcia. Ciekawie się o tym czytało, podobnie jak o cumulonavisach i Niebianach (Niebianinach?).
Postać Rainbow Dash pojawiła się w fanfiku, przeżyła traumatyczne doświadczenia i zniknęła, nie wpływając właściwie na nic. Mam wrażenie, że mogłoby jej nie być i niewiele by to zmieniło (choć przynajmniej się wyjaśniło, gdzie doleciała, ciągle lecąc na wschód ;P). Charakter klaczy uległ moim zdaniem pewnej zmianie, w „Krwawym Słońcu” wydaje się bardziej inteligentna i mniej impulsywna niż w serialu. Z pegazem związany jest też jedyny chyba w opowiadaniu wątek romantyczny (a raczej jego zalążek), który nie miał moim zdaniem wielkiego sensu. Zakochać się i oddać bohatersko życie za klacz, którą przez kilka tygodni widziało się tylko ranną, brudną, zazwyczaj nieprzytomną i z którą nigdy się tak naprawdę nie rozmawiało? I to wszystko w wykonaniu bezwzględnego zabójcy mafii? Niestety, ale jakoś mnie to nie przekonuje.
Co mi jeszcze zostało? Pewnie należałoby jakoś odnieść się do treści niesławnego XIV rozdziału. Byłam przed nim ostrzegana, pewna osoba prosiła nawet, bym go nie czytała. Muszę jednak przyznać, że nie wiem, o co to całe zamieszanie. Owszem, pojawiają się w nim opisy gwałtów, ale cóż, nie jest to jakiś szczególny ewenement w literaturze. Muszę powiedzieć, że jeden z opisów nieco mnie rozbawił dość niecodziennym sformułowaniem, inny zaś zniesmaczył… wyjątkowo paskudnym pleonazmem. Oczywiście nie należy reklamować KSa zbyt młodym osobom, ale nie wydaje mi się, żeby trzeba było rzucać gromy na autora za ukazanie bardziej okrutnych scen.


Jeszcze jedna kwestia, która przychodzi mi na myśl, to research. Jest to element bardzo chwalony, jeśli chodzi o tego fika, jednak nie jestem pewna, czy do końca mi się tu podoba. Trudno mi to określić bez znajomości historii tej wojny, jednak powiedziałabym, że research i kucykowanie wydarzeń dominuje tu nad innymi aspektami opowiadania, na przykład nad wspomnianymi już postaciami i ich relacjami. Czytałam ostatnio artykuł o tytule „Fakty nie są protezą wyobraźni czyli uwagi o literackim researchu” i muszę się z nim zgodzić, że w powoływaniu się na historię trzeba znać umiar, a ważniejszą umiejętnością od zdolności do wyszukiwania informacji jest zdolność do ich filtrowania i wybierania tych najistotniejszych. Przeczytałabym chętnie jakieś opowiadanie Verlaxa, które nie czerpie z ludzkiej historii i zobaczyła, jak wtedy spodobają mi się przedstawione w nim wydarzenia.
Czy potrafię wymienić jakieś szczególne zalety „Krwawego Słońca”? Trudno mi wymyślić coś poza faktem, że został ukończony (co jest rzadkością w tym fandomie) oraz tym, że mimo wszystkich wymienionych wad dobrze mi się go czytało. Jestem ciekawa, co Verlax napisze w następnej kolejności i będę śledzić jego kolejne projekty.

 

KOMENTARZ 2.0

 

Po przemyśleniu sprawy uznałam, że powinnam rozszerzyć nieco swój komentarz, uzupełniając go o posiadane przez fanfik zalety. W związku z dość paskudnym humorem skupiłam się w swojej recenzji na negatywach, przez co moje zapewnienia o czerpaniu przyjemności z lektury mogły wydawać się dość naciągane. Uważam, że nie oddałam w ten sposób sprawiedliwości „Krwawemu Słońcu” i zdecydowałam się dopisać jeszcze parę akapitów.

Po pierwsze, pisząc o „fatalnej formie” miałam na myśli fatalną formę według moich wyjątkowo wysokich i momentami nierealnych standardów. Fanfików o naprawdę słabej formie po prostu nie tykam, tutaj więc nie było aż tak źle. Moje negatywne wrażenie zostało spotęgowane przez długość dzieła, jednak większość czytelników nie zauważy pewnie zbyt dużej liczby błędów.

Jeśli chodzi o postaci, to choć nie wywoływały we mnie szczególnych emocji, to jednak nie można odmówić im różnorodności. Prócz Rainbow Dash i epizodycznie występującej Rarity mamy chyba do czynienia z samymi OCkami. Pochodzą one z różnych warstw społecznych i mają różne poglądy, różnorodnie też radzą sobie w trudnych czasach wojny. Szczególnie interesującą postacią wydaje mi się Double Iris, spodobał mi się motyw i powód noszenia przez niego okularów przeciwsłonecznych. Cieszę się też, że w fiku występuje choć jedna kompetentna klacz ;P Wydaje mi się, że reakcje postaci na poszczególne wydarzenia zostały przedstawione w sensowny, realny sposób, nie miałam nigdy poczucia, że czytam coś sztucznego, że nikt by się w ten sposób nie zachował. Relacje między bohaterami z pewnością nie wysuwają się na pierwszy plan, jednak te istniejące także wydają mi się wiarygodne, a treściom dialogów raczej nie mam nic do zarzucenia.

Jak wspomniałam już wyżej, spodobało mi się wykorzystanie między innymi pegazów w walce. Jestem pewna, że połączenie latających kucyków, samolotów i cumulonavisów, a także chmur, wiatru i (w miarę) nowoczesnej broni nie było łatwe, a jednak Verlax zdołał stworzyć z tego przekonującą całość, która nie wywołuje śmiechu ani poczucia zażenowania.

Zaletą opowiadania bez wątpienia jest jego wieloaspektowość – autor nie opisuje wyłącznie działań wojennych i przeżyć żołnierzy, ale także dyplomację, narady, życie starających się przetrwać cywili, a nawet wciąż działającą mafię. Dodaje to opowiadaniu kolorytu, a także sprawia, że świat przedstawiony faktycznie żyje. Ciekawym moim zdaniem zabiegiem jest przedstawianie punktu widzenia obu stron konfliktu i niewydawanie jasnych sądów. Fakt, trudniej kibicować którejś stronie, gdy nie mamy jasno określonych „tych złych”, jednak jest to sytuacja zdecydowanie bardziej realna i powiedziałabym, że świadczy o dojrzałości dzieła, które nie twierdzi infantylnie, że wszystko jest czarno-białe, a dobro zawsze zwycięża.

Fanfik wyróżnia się pozytywnie stopniem kreacji świata przedstawionego – nie znajdujemy się w Equestrii ani nawet w żadnym z sąsiednich państw, a w kraju zupełnie nowym – Sinie. Oczywiście jest ona wzorowana na Chinach, nie zmienia to jednak faktu, że stanowi to pewien powiew świeżości w sytuacji, gdy akcja większości fandomowych opowiadań rozgrywa się w Equestrii albo wręcz w Ponyville. Stosunki międzynarodowe w fanfiku także są ciekawe, w piękny sposób przedstawiono różnicę między oficjalną a realną polityką państwa (głosowanie pod publikę, podczas gdy wiadomo, że głos ten nie ma tak naprawdę żadnego znaczenia).

Jak wspomniałam, na wielką pochwałę zasługuje także fakt ukończenia KSa. Być może brzmi to na pierwszy rzut oka nieco cynicznie (wreszcie się skończyło!), ale jest to jedno z największych dzieł w naszym fandomie, w które autor włożył wiele serca i wysiłku, co z perspektywy osoby piszącej wyłącznie one-shoty zasługuje na prawdziwy podziw.

Tym (mam nadzieję pozytywnym akcentem) zakończę swoją rozszerzoną recenzję. Przepraszam, jeśli początkowo wprowadziłam kogoś w błąd, zapamiętam też, by nie pisać komentarzy pod wpływem negatywnych emocji.

Edytowano przez Rarity
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 months later...

Przeczytałem cały fanfik, a nawet wszystkie komentarze w temacie. Większość tej dyskusji skomentuje krótko: Krwawe Słońce to jet fanfik, czyli opowieść napisana przez fana dla fana (w tym przypadku MLP:FiM), Verlax przy jego pisaniu mógł się przy tym inspirować czym chce.  Jednak znaczenie ma tylko to czy fanfik jest "dobry". Jak JA definiuje "DOBRY" fanfik? Ano tym czy spełnia to co obiecuje. Jeśli Verlax obiecuje wojenną opowieść z elementami gore to ma to być historia o tym jak wojna wpływa losy bohaterów oraz mają być naturalistyczne opisy wypruwania wnętrzności. Fanfik zawiera obiecane treści, więc jest dobry.

 

Oczywiście gdyby Verlax chciał to mógłby całkowicie usunąć krwawe opisy, ale równie dobrze mógłby ich dać dziesięć razy więcej. To czy wiernie oddaje "historyczne wydarzenia" nie jest istotne (bo to nie jest powieść historyczna). Verlax rzetelnie opisał co jest w jego fanfiku, toteż zarzuty o "zbyt dużej ilości niepotrzebnego gore" uważam za bezzasadne.

 

Czas przejść do rzeczy, czyli do samego fanfika, przyznam że zacząłem go czytać z okazji "bitwy fików" naprzemiennie z "Sześcioro" i choć na początku Sześcioro bardziej mi się podobało to jednak Krwawe Słońce (po miałkim początku) bardziej mnie wciągnęło.

 

Spoiler

Światotworzenie:

 

Na początek na pewno należy się pochwała za to, że Verlax stworzył unikalne państwa. Wiadomo na czym są wzorowane, niemniej na tle innych fanfikowych kreacji wypadają oryginalnie. Co prawda nie do końca podoba mi się to, że ich mieszkańcami są po prostu kuce takie same jak w Equestrii tylko "skośnookie", ale to już kwestia gustu. Za to Ursa jako państwo inteligetnych niedźwiedzi bardzo mi się spodobało (nawet jeśli było tylko wspominane).

 

Za to światoworzenie ma jedną obiektywną wadę, nie jest od początku sprecyzowany status świata oraz jego stan technologiczny i cywilizacyjny. Co jest mocno konfundujące. W przypadku Siny i Nippony ten problem jest częściowo rozwiązany dzięki "Raportowi Generała Folk Hausa", jednak przy Equestrii jest już znaczący problem. Skąd czytelnik ma wiedzieć, jaki ma poziom technologiczny oraz jaką "rolę" pełni w świecie przedstawionym? Na początku w wątku Rainbow Dash jest zasugerowane, że mamy tutaj normalną "serialową" Equestrię (stylizowaną na USA, co sugeruje choćby wspomnienie coca-coli), a z czasem zaczyna się okazywać, że Equestria pełni tutaj Imperium Brytyjskiego! Różnica jest o tyle istotna, że jeśli rzeczywiście była jakaś "Wielka Wojna", między Gryfonią, a Equestrią to taka Rainbow Dash powinna mieć inne podejście do kofliktu w którym się znalazła! Inaczej mówiąc, Equestria w tym fanfiku okazuje się być "normalnym" państwem uwikłanym w swoje interesy i konflikty, a nawet mającego jakąś swoją religię, którą „eksprotuje” do Siny. Zaś Dash zachowuje się jakby pochodziła z takiej Equestri w której od 1000 lat panował spokój. Mamy tutaj znaczącą niekonsekwencję.

 

Jednak to tyle jeśli chodzi o zarzuty, reszta światotworzenia jest jak najbardziej znakomita. Na początku rzeczywiście trochę ma się wrażenie, że to tylko "ludzie zastąpieni kucykami", ale szybko dochodzą wyjątkowo specyficzne elementy dla kucyków jak powietrzne bitwy pegazów, kontrolowanie pogody, latające pancerniki oraz taktyczne wykorzystanie magii.  Bardzo spodobało mi się również  wspomnienie, że uciekający cywile żywili się trawą. Co prawda nie zmieniło to radykalnie ich sytuacji, ale i tak mieli lepiej niż gdyby byli ludźmi. 

 

Mam tylko dwa zastrzeżenia:

 

Po pierwsze:  jednorożce są kreowane na o wiele potężniejszych żołnierzy niż kuce ziemne i pegazy, można odnieść wrażenie, że każdy jednoróg ma wrodzoną umiejętność teleportowania się i stawiania kuloodpornych barier i dźwigania wielotonowych ciężarów.  No ale właśnie, ciężko uznać to za obiektywną wadę, a do tego w pewnym momencie jest napisane wprost, że jednorożce są lepsze. Ot taka kreacja świata, która może się komuś nie podobać (na przykład mi), ale nie jest wadą samą w sobie.  Zresztą w samym serialu jednorożce bardzo często przytłaczają swoją przerysowaną potęgą inne postacie.

 

Po drugie:  powietrzne bitwy zostały dobrze oddane, mamy krajobraz krwawego starcia w którym nie ma żadnej osłony przed wrogimi pociskami przez co straty po obu stronach są szybkie i ogromne. Jednak tu powstaje pytanie czy wobec tego nie powinna istnieć formacja tarczowników? W bitwie naziemnej targanie ze sobą blachy jako osłony nie miałaby wielkiego sensu (już lepiej sobie poszukać naturalnej osłony), jednak wysoko w chmurach gdzie nie ma lepszej alternatywy? Taka formacja przydałaby się szczególnie stronie Sinskiej, która miała dużo "ochotników". Żeby być dobrym strzelcem trzeba mieć przeszkolenie, ale żeby trzymać tarczę to nie trzeba żadnego treningu. Co za problem dla Sinczyków zorganizować na przykład  czterech rekrutów do trzymania tarcz na przodzie chmury i kolejnych czterech z tyłu, żeby poruszali zwiększoną masą? W ten sposób byliby chronieni znacznie cenniejsi strzelcy. Mogłoby być to szczególnie dobre rozwiązanie przy osłonie stanowisk karabinów maszynowych. Zaś same tarcze można byłoby zaimprowizować z rozbitych samolotów, bo przecież w fanfiku bylo kilka razy wspomniane, że ich poszycie jest wystarczająco wytrzymałe, by zatrzymać kulę karabinową (z określonej odległości).

 

Fabuła:

 

No cóż, zasadniczo mamy stos wątków, które mają oddać skalę całej wojny. Zasadniczo to  los wojny wpływa na los bohaterów, a nie na odwrót. Ciężko w to wejść, jednak po przebrnięciu początku i pobieżnym zapamiętaniu postaci robi się coraz lepiej. Na pewno można powiedzieć, że jest różnorodnie, mamy narady dowódców,  starcia żołnierzy, oraz próby przeżycia cywili. Toteż jest szansa, że każdy znajdzie coś dla siebie, mi plany strategiczne raczej nie pasowały, ale jak się zaczęły się taktyczne walki to się wkręciłem na całego. Z  całości najbardziej podobał mi się wątek Sharp Eye i Dead Pan, treściwy, dobrze pokazywał przebieg wojny z perspektywy zwykłych żołnierzy i dobrze pokazywał tragedię strony Sinskiej.

 

Za to najlepiej zapamiętam scenę podczas "wywiadu do gazety" Rising Storma, muszę przyznać, że dałem sie zaskoczyć. Myślałem, że reporter jest "agentem" sam w sobie, i sam już wszystko "przerobi jak trzeba". A tu bach, ten "zmęczony żołnierz" był agentem.
 

Oczywiście wątek Rainbow Dash to osobna kategoria. Dlaczego? No bo mamy tutaj postać, którą "znamy" z serialu (a nawet z innych fanfików), sprawia to, że jej wątek na wstępie wzbudza większe zainteresowanie i  emocje, bo w końcu każdy (fan serialu), jakąś tam swoja wizję Rainbow Dash ma. Dlatego nie zgodzę, się z tym, że na miejsce Rainbow Dash mogła być inna postać. To właśnie obecność Rainbow Dash sprawia, że jej wątek ma taki, a nie inny wydźwięk. To dzięki temu, że w mamy tutaj znaną i (nie)lubianą Rainbow Dash to poczucie bezradności oraz zagrożenia jest w jej przypadku wyjątkowo dojmujące.
 

Scena gdzie samotna Rainbow siedzi pod drzewem szczególnie zapada w pamięć, ciężko byłoby mi wskazać fanfik gdzie Dash byłaby równie osamotniona w nieznanym jej świecie.
 

No i koniec trzeba zaznaczyć, że fabuła biegnie logicznie do finału. Z każdym kolejnym dniem wojna robi się coraz bardziej zażarta, aż w końcu narastająca brutalność osiąga swoją kulminację w postaci masakry w Makinie. Ja powiem wręcz, że ostatnim rozdział nie stanowi zmiany „jakościowej” tylko „ilościową”. Wszelkie możliwe zbrodnie działy się już wcześniej, w Makinie doszło „jedynie” do ich dużego zagęszczenia w krótkim odstępie czasu. No może jedynym wyjątkiem są gwałty, które jakoś wcześniej nie były wspominane. Nawet to, że pewnym momencie krwawe opisy stają się mechanicznie i bezemocjonalne uważam za zaletę. Pokazuje to, że pewnym momencie Nippońscy żołnierze są tak „zaprawieni” w czynieniu zbrodni, że robią je odruchowo i bez rozterek.

 

Bohaterowie:

 

Rainbow Dash została bardzo źle wykreowana, jest inteligenta, odważna i sympatyczna, zupełnie nie taka jak  w serialu. ;P
 

Poza tym doskonale sprawdza się roli protagonisty w obcym świecie. Postaci z perspektywy której czytelnik może obserwować obcy (dla postaci i dla niego) świat, a tym samym pomaga w zapoznaniu się z nim.  Do tego przez cały czas zachowuje się wiarygodnie, każda jej decyzja jest w ten czy inny sposób uzasadniona.

 

Podoba mi się szczególnie scena pod koniec gdy próbuje uratować Grima i Sly (w sumie ten wujek Grim  i tak był miły, bo tylko ją okradł xD). Oczywiście Rainbow to robi, bo poczuła taką moralną powinność, ale uważne wczytanie się tekst pozwala stwierdzić, że jej czyn był w pełni racjonalny. Po pierwsze, czytelnik z innej osobnej sceny wie, że jak Nipponcy wpadną do jakiegoś domu to rzeź robili od parteru w górę. Dlaczego w mieszkaniu z Rainbow mieliby zatrzymać się na parterze? Tym bardziej, iż widzieli i słyszeli jak ścigana dwójka dobija się do nich? Podejrzenie, że było tam coś „ciekawego” nasuwało się samo, toteż Nippońcy i tak wbiliby do pokoju Rainbow. Wobec tego Dash mogła bezczynnie czekać na gwałt i śmierć (niekoniecznie w tej kolejności), albo zgodnie z podaną w fanfiku myślą „Należy udawać siłę gdy jest się słabym”. A że nie wyszło… cóż, ryzykowne plany mają to do siebie, że nie wychodzą, ale i tak są lepsze niż bierne czekanie na śmierć.

 

Rising Storm, niby druga główna postać, co prawda jest to postać bardziej przebajerzona i heroiczna niż Dash to jednak nie zgodzę się z Verlaxem, że jest nie na miejscu czy nie pasujący do świata. Rising Storm jest wytworem propagandy (i dobrego wychowania), a propaganda ma to do siebie, że kreuje rzeczywistość. Zresztą potwierdza to sam fanfik przytaczając historię komunistycznego majora co powiódł swoje oddziały do walki z Nipponcami. Był to czyn nie logiczny i nie pasujący do panujących realiów (Nippońcy zmasakrowali komunistów), ale propaganda zrobiła swoje.

Poza tym jest jeszcze jedna rzecz, która różniła Rising od żołnierzy-zbrodniarzy. Rising brał „tylko” udział w normalnej walce, podczas gdy część „lądowa” Nipponców miała już na koncie liczne zbrodnie wobec cywili w trakcie marszu przez wioski (czy nawet w Far Porcie gdzie już strzelali do wszystkiego co się ruszało). Dla zaprawionych zbrodniarzy rzeź w Makinie była logiczną kontynuacją  ich działań, zaś dla Risinga była czymś nowym . Jednak to nie do końca prawda, bo zdążył już zabić małą klaczkę z ostrożności, czyż cała reszta Nippońskich zbrodniarzy nie zaczynała tak samo? Od zabijania cywili z ostrożności w Far Porcie?

 

Toteż nie, Ryżowy Sztorm jest bardzo wiarygodna postacią i pasującą do realiów świata, uważam  że Verlax dopiero pod koniec fanfika zaczął go kreować na oderwanego od rzeczywistości, po to, by przykryć nim znacznie gorszą, niedopracowaną i nieprzemyślaną postać.

 

Dai Law

 

Szef wywiadu zaczyna bardzo dobrze, ale później już jedzie równo w dół. Jego plan z „wrobieniem nippońców w zabójstwo Dash” na początku brzmi sensownie, ale tylko dlatego, że czytelnik sam nie wie jaka Equestria jest w tym fanfiku. Z braku sugestii zakłada, że jest taka serialowa, czyli „Wszystko zależy od decyzji Celestii (ewentualnie jej bliskiego grona), zaś Rainbow to jedna z najpotężniejszych obywatelek tego państwa( która jest użyteczniejsza niż cała Gwardia Królewska)”.  No, ale szybko taka wizja zostaje zdekonstruowana tym, że Rainbow herosem nie jest, Equestria ma swoje układy i umowy, zaś i tak Nippończycy ubijają sporo Equestriańkich obywateli, choćby w czasie ostrzału Far Portu ze statków.
 

Jakby tego było mało to sam szef wywiadu zachowuje się wyjątkowo niefrasobliwie, nie ma nic złego w osobistym dowodzeniu przy nalocie na placówkę wrogiego wywiadu. Jednak niefrasobliwe wypijanie nieznanej herbaty ze stołu gdy wie się, że wróg miał pod kopytem cyjanek jest delikatnie mówiąc nierozsądne.

 

Ponadto samo przeprowadzenie zamachu na Dash jest niedorzeczne, poświęcenie jednego zaufanego podwładnego (i tu muszę przyznać, że scena z Huang Li gdy świadomy nadchodzącej śmierci próbuje jak najszybciej się upić jest świetna) oraz kilku plebejuszy nie jest czymś wielkim dla bezwzględnego szefa wywiadu. Jednak wygląda na to, że po przeprowadzeniu akcji, że Agent-bardzo-dobra-herbatka „zapomniał” o Rainbow i zostawił ją samą sobie. Nie mógł wysłać  wysłać kogoś, bo dokończył misję, skoro i tak poświęcił kilkanaście kucy?
 

Dalej robi się jeszcze bardziej zagadkowo. Zorganizowana zasadzka na Rainbow w Tianjou wygląda na absolutnie bezcelową, śmierć Rainbow Dash w tamtym miejscu niczego by nie zmieniła, dla żadnej ze stron.

 

 I to miał być  „dobry podstęp, świetny plan,  ogromne szanse powodzenia i  dobra intryga”?

 

No nie bardzo.

 

Podsumowywując  „Bardzo Dobra Herbatka”  poświęcił mnóstwo czasu i zasobów na rzecz, która nie miała się prawa udać. I to ma być wyrafinowany i zorganizowany szef Sińskiego Wywiadu, cyniczny profesjonalista, który w wyrachowany sposób dokonuje rachunku zysków i strat?

 

Toteż tak, na cały pluton dobrze zrobionych postaci masz jedną skopaną :P


Podsumowywując: Fanfik pomimo, że jest bardzo długi to pozostawia uczucie niedosytu. Co bardzo dobrze o nim świadczy, bo przy dobrych historiach zawsze jest żal, że się skończyły. Niewątpliwie najlepszy fanfik w klimatach wojennych w polskim fandomie. Jak ktoś lubi gore (albo przynajmniej mu nie przeszkadza) to polecam przeczytać.

Edytowano przez Xelacient
  • +1 4
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 year later...

Czytanie Krwawego Słońca zakończone . Pora coś naskrobać. Materiał  jechałem na głos, więc przedstawię nieco wrażeń. Wrażeń z perspektywy lektora amatora jadącego z materiałem na żywca. Treść jest dobra - tyle w temacie.  Tu nie ma się do czego przyczepić. Więc tutaj od strony technicznej chyba nie mam absolutnie nic do zarzucenia. Wszelkie błędy, które popełniałem były raczej spowodowane moją nieudolnością w posługiwaniu się "Sińskim" oraz "Nippońskim". Fabuła czy  jest ciekawa? Z miejsca powiem, że opowiadanie jest zdecydowanie wymagające od czytelnika! Wymaga uwagi czytania. To wynika chociażby z faktu, że ja sam bez prowadzenia notatek podczas odsłuchiwania jak i samego czytania nieco się gubiłem w świecie opowiadania. Bardzo dużo postaci. Bo to nie jest tylko opowiadanie  - to ogromny kawałek historii. A historia ta miała  miejsce  w zupełnie innej stronie świata podczas ważnych wydarzeń w tej naszej stronie. Więc stanowczo odradzam opowiadanie osobom szukającym sobie "coś do poczytania" na jeden wieczór. To opowiadanie wymaga uwagi aby dostrzec cały aspekt historii przedstawionej nam przez autora. Akcja jest prędka oraz ilość postaci. dziękuję autorowi za to, że poznałem, za pomocą - wydaje się - "amatorskiego fanfika" - pewne wydarzenia o których historycznie nie miałem ABSOLUTNIE  pojęcia. 

 

Dex.

  • +1 1
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 weeks later...

Bardzo dziękuję za nowe komentarze - dawno niczego nie było i czy małe i duże, zawsze mile widziane.

Przy okazji też skoro mam okazję - chciałbym poinformować, że jutro o godzinie 20:00 (czwartek) odbędzie się czytanie Epilogu Krwawego Słońca na kanale discordowym BroniesCorner w Kąciku Lektorskim. Jest to też ostatni epizod tego lektoratu, po którym pewnie się rozwinie jakaś dyskusja. Jeśli ktoś jest zainteresowany posłuchaniem tej ostatniej części Krwawego Słońca w wykonaniu naprawdę bardzo dobrze radzącego sobie Kącika Lektorskiego i miałby ochotę pogadać o fanfiku - jutro jest do tego najlepsza okazja. Więcej informacji: tutaj

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 years later...

Gdy zacząłem czytać Krwawe Słońce Verlaxa miałem duże oczekiwania wobec tego fanfika. Nawet w najśmielszych z nich nie sądziłem, że będzie aż tak dobry. O tym jednak napiszę w komentarzu całości. W tym skupię się na omówieniu obu części rozdziału siódmego, przedstawiającego moim zdaniem, najlepszą bitwę, jakiej opis mogłem przeczytać do tej pory w fanfikach MLP:FiM. Dlatego też postanowiłem podzielić się moimi wrażeniami z niej. 

 

Przede wszystkim bitwa pod, czy raczej nad wioską Heihe, jest częścią wielkiej nippońskiej ofensywy przeciwko Sińczykom, ofensywy noszącej dumną nazwę Sina 4. Kryptonim ten nie jest przypadkowy, gdyż wymowa liczby 4 w języku chińskim (którym jednak dialekcie) jest podobno do słowa śmierć. Trudno o lepsze przedstawienie jak dokładnie autor obmyślił swego fanfika. Jako zwolennik dokładnego riserczu, jestem dumny z tego co on napisał. Ale zachwyca mnie nie tylko przeniesienia historycznych faktów do fanfika o magicznych koniach. Zachwyca mnie kreatywność w tych miejscach, gdzie o żadnych inspiracjach nie mogło być mowy.

 

Bitwa pegazów i tylko pegazów opiera się nie na historii II Wojny Chińsko-Japońskiej, ale jest wierna naszej wiedzy o tych kucykach z serialu. Miast ostrych manewrów wielkich formacji lotniczych które potem zmieniłyby się w serię pojedynków, rodem z bitew powietrznych znanych z czasów II Wojny Światowej, mamy tutaj coś bliższego... Wojnie Secesyjnej?

 

Sięgnąłbym nawet dalej w przeszłość, lecz wielkie bitwy poprzedzające I Wojnę Światową często kończyły się atakiem na bagnety, którego powodzenie rozstrzygało o jej losach. Natomiast historia Wojny Secesyjnej zna przypadki, gdy strony stały naprzeciw siebie, nieustannie się ostrzeliwując, powodując tym samym wielkie straty, lecz nie rozstrzygając bitwy. Wynikało to być może z charakteru amerykanów, którzy mając dostęp do broni i będąc z nią obeznani, nie byli jednak dość karni by atakować wroga na bagnety. Podobne sytuacje miały miejsce prawie pół wieku później podczas II Wojny Burskiej, gdy posiadające już wtedy zasięg ponad kilometra karabiny były używane podczas potyczek. Także tutaj strony potrafiły zadawać sobie straty bez zdecydowanego rozstrzygnięcia starcia.

 

 A zatem są inspiracje, gdzie zatem widzę kreatywność? Cóż, sama bitwa toczy się na chmurach, po których pegazy mogą chodzić. Manewry nie odbywają się poprzez latanie, ale poprzez przemieszczanie tych platform przez inne pegazy! Dzięki temu pozostałe mogą wykorzystać je jako oparcie podczas strzelania. I jest to genialny pomysł. Co prawda kłóci się z nippońskim duchem prowadzenia wojny w tej kampanii, ale dobrze podkreśla specyfikę pegazów.

 

Siły są nierówne. Liczebną przewagę, mniej więcej o 1/4, posiadają Sińczycy, ale nippońskie pegazy są lepiej wytrenowane. Daje się to zresztą odczuć, gdyż żołnierze Tenno strzelają szybciej, celniej i lepiej manewrują. W bitwie pegazów karabiny maszynowe odgrywają mniejszą rolę, gdyż wszystko co nie jest pegazem natychmiast spada przez chmury. Dlatego muszą się one opierać na dwóch pegazach. W efekcie obsługa karabinu maszynowego liczy czterech a nie dwóch żołnierzy. Jednak, w przeciwieństwie do walki na ziemi, w chmurach nie można znaleźć osłony przed pociskami czy odłamkami.

 

To tutaj zacząłem się zastanawiać. Z jednej strony specyfika walki pegazów jest znakomicie podkreślona. Również przyczyny zastosowania takiej a niej innej strategii są wyjaśnione. Nippończycy chcą wykorzystać swą przewagę w sile ognia do wybicia Sińczyków, którzy mają więcej pegazów, ale 1/4 z nich to cywile, zaś ledwie 1/3 to przeszkoleni na wzór gryfoński (czyli zachodni a konkretnie Niemiecki) żołnierze. Są to tzw. zmodernizowane dywizje.

 

Jednak warto zauważyć jedną rzecz. Karabiny maszynowe, w każdym razie nie karabiny systemu Maxima, nie zostały zaprojektowane tylko do strzelania ogniem bezpośrednim. Kiedy wprowadzano je na wyposażenie wojsk, uważano je bardziej za rodzaj artylerii niż broń wsparcia piechoty, tak jak dzisiaj. W związku z tym ich obsługi były szkolone do strzelania ogniem pośrednim. Lufa jest wówczas kierowana do góry i strzela pod kątem do przeciwnika, który może nie być nawet widoczny. Nie jest to tylko specyfika tej broni. Karabiny piechoty z początku konfliktu były także bardzo długie a w dodatku posiadały celowniki artyleryjskie. Można było nimi prowadzić ogień pośredni, który byłby skuteczny jeśli przeciwnik stał lub maszerowałby w zwartych kolumnach. Dopiero przejście wojny do fazy okopowej sprawiło, że karabiny stawały się coraz krótsze a przez to bardziej praktyczne. Celowniki artyleryjskie zniknęły zaś z karabinów piechoty. Ale karabiny maszynowe systemu Maxima nie zmieniły się aż tak. Posiadały one zasięg około dwóch kilometrów i mogły spokojnie strzelać nad głowami Sińczyków. Nie znam dokładnie przyczyny dlaczego tak się nie stało. Być może jednak żołnierze nie byli już w ten sposób szkoleni. Efekt jednak byłby niszczący w przypadku trafienia. Jak jednak pisze Verlax, w starciu tym Sińczycy mają mniej amunicji i być może dlatego oszczędzają.

 

Podstawową bronią w tym starciu są zatem karabiny piechoty. Nippończycy mają nieokreślony model Arisaki, zaś Sińczycy w ogóle nie mają swojej broni nazwanej. Mogło być to, zgodnie z prawdą historyczną, gdyż używali oni właściwie wszystkiego, włącznie z karabinami na proch dymny. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że autor niemalże 1 do 1 przenosi uzbrojenie stron z II Wojny Japońsko-Chińskiej do świata magicznych koni. Stąd nazwy jak Maxim, Arisaka itd. są tutaj bardzo wierne. Nie ma wzmianek o poprawkach na wielkość pegazów a co za tym idzie rozmiary broni czy używanej amunicji. Przyjmijmy zatem, że są one wielkości ludzi i ludzkich odpowiedników. Dlaczego?

 

Dlatego, że cumulusy występują na wysokości 600m do 2,5 kilometra. Pociski, z broni używanej przez kucyki sięgające do kolana byłyby zatem zbyt małe by celnie razić wroga, z racji na wiatr panujący na tej wysokości. Zresztą autor sam wcześniej podawał dokładne wymiary pocisków. Walka toczy się poprzez manewry platform z chmur na dystansie 400 do 600 metrów. Są to wartości gdy można prowadzić skuteczny ostrzał z tego rodzaju broni. Karabiny o skutecznym zasięgu około 200 metrów rozpowszechniły się podczas II Wojny Światowej. Będąc przywiązany do detali, autor nawet podaje średnią strzałów oddanych przez Nippończyków i Sińczyków. Ci pierwsi osiągają od 12 do 15 na minutę, ci drudzy zaś do 10. Są to duże różnice, podkreślające przewagę wyszkolenia po stronie najeźdźców. Jednak coś wywoływało moje wątpliwości.

 

Podczas Kampanii Wrześniowej polski piechur miał przy sobie 90 nabojów do karabinu. Były one umieszczone w ładownicach w tzw. łódkach nabojowych. Karabiny wprowadzone pod koniec XIX i na początku XX wieku można było ładować w ten sposób, że spychano pociski ułożone jeden nad drugim właśnie z takiej łódki do środka karabinu. Dzięki temu, nie trzeba ich było ładować pojedynczo. Arisaka ma mniejsze pociski niż Mauzery. Może zatem nippoński żołnierz mógł mieć ich więcej, ale wciąż musiałby być nimi obwieszony by prowadzić ogień w tym tempie. Warto tutaj wspomnieć, że faktycznie mniejszy pocisk sprawiał, że mógł być on bardziej podatny na siłę wiatru, ale o to mniejsza. Jednak bitwę w chmurach i bitwę na lądzie dzieli jedna różnica. To co nie jest pegazem spada. A zatem nie można na chmurze zrobić magazynu amunicji. Trzeba było tę amunicję dostarczać nieustannie z ziemi. Dostarczać ją od razu gotową do załadowania, w łódeczkach. Już to zwiększa ilość miejsca zajmowaną przez amunicję. Co więcej, pegaz musi trzymać tę amunicję przy sobie aż ktoś jej nie weźmie, nie może rzucić na chmurę bo wtedy spadnie na ziemię. Czyli Pegaz musi zlecieć z chmury, przelecieć pewną odległość, wziąć amunicję w łódeczkach a potem wrócić. I ten proces musiałby praktycznie powtarzać przez 4 godziny nieustannie, gdyż bitwa zaczęła się przez ósmą raną a skończyła po południu. W bitwie tej strzelało z nippońskiej strony po kilkanaście tysięcy pegazów jednocześnie. Ile zatem pegazów musiało im dostarczać amunicji i było wyłączonych z walki? Weźmy pod uwagę, że gdy pada rozkaz by pegazy, manewrujące do tej pory chmurami, także zaczęły strzelać, to siła ognia Nippończyków wzrasta o 30%. Nie będę jednak zgadywał ile pegaz mógł zabrać tej amunicji. Za pewne usprawiedliwienie zasługuje fakt, że żołnierze strzelali a potem się wycofywali by ich miejsce zajęli inni oraz to, że chmury przybliżały się a potem oddalały aby uniknąć odpowiedzi Sinczyków. Pod tym względem ci mieli przewagę. W ich szeregach było mnóstwo cywilów, którzy nie nadawali się do niczego poza manewrowaniem chmurami jak również donoszeniem amunicji. A sądzę, że kilka godzin nieustannego jej donoszenia musiało być męczące. Byłoby mi to jednak łatwiej określić, gdybym wiedział jaką pegazy musiały pokonać odległość.

 

Nie wiemy jak głęboko na terytorium pod kontrolą Sińczyków, rozegrała się bitwa. A miałoby to znaczenie z jeszcze jednego powodu. W bitwie tej, jeśli rozegrała się na wysokości do 2,5 kilometra, mogła wziąć udział artyleria strzelająca z ziemi. Właśnie tak! Wystarczy spojrzeć na donośność armat przeciwlotniczych (albo podwójnego przeznaczenia) z tamtego okresu. Już 8 cm/40 3rd Year Type naval gun miała maksymalny zasięg prawie 11 km. A piszę celowo o zasięgu maksymalnym a nie skutecznym. Użycie ich na początku bitwy przeciwko ciasno ustawionym pegazom mogłoby zmusić je do zmiany pierwotnego (nieznanego Nippończykom) planu bitwy.  8 cm/40 3rd Year Type naval gun miała szybkostrzelność do 20 strzałów na minutę. Można by je choćby zamontować na ciężarówkach albo innych ruchomych platformach. Jeszcze ciekawiej wypada Type 10 lub 12 cm/45 10th Year Type naval gun. On także był produkowany w dużych ilościach. Nie wspominam o innych, bardziej wyspecjalizowanych rodzajach uzbrojenia przeciwlotniczego lub po prostu podwójnego przeznaczenia, gdyż ludzcy Japończycy używali ich w tej roli przez całą wojnę. A skoro pojawiły się w Krwawym Słońcu rusznice przeciwlotnicze to Nippońscy generałowie mogliby rozważać użycie artylerii przeciwpegaziej.

 

Przedstawione wyżej wątpliwości przyszły mi do głowy jednak dopiero po lekturze rozdziału VII. Podoba mi się jednak to, że żadna ze stron nie jest pokazana jako ta gorsza, walczą one na miarę swoich możliwości i wykorzystują wszystkie przewagi. Choć bitwa kończy się strategicznym zwycięstwem Sińczyków to ich straty sięgają prawie połowy wszystkich walczących. Nippończycy stracili jedną trzecią swych sił. W bitwie, pomimo, że zajmuje ona ponad 60 stron nie odnalazłem dłużyzn. Charaktery postaci są wyraziste pomimo faktu, że niektóre poznajemy po raz pierwszy. Ponadto dowódcy obu stron myślą o tym co robią nawet jeśli zwycięstwo jest niemożliwe. A opisy chmur zmieniających barwę na czerwoną za dnia i padającym krwawym deszczu są pięknym podkreśleniem podniebnej bitwy. Verlax napisał coś niesamowicie klimatycznego a zarazem oryginalnego. 

Edytowano przez Obsede
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Cytat

 8 cm/40 3rd Year Type naval gun

 

Czemu chcesz, by dzielni oficerowie Floty, duma i podpora nippońskiego mocarstwa, oddali swoje (co prawda starsze, ale wciąż działające) działa brudasom z Armii? Jeszcze zepsują albo rozkradną, o! Bitwa toczy się nad lądem, więc to sprawa Armii, nie Floty!

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zwabiła mnie tu dyskusja o broni, więc oto jestem. Zwłaszcza, ze z tego co pamiętam z Krwawego Słońca, broń tam była rozsądnie i ciekawie opisana, dostosowana nieco do kucy (jak chociażby karabiny dla zespołów powietrznych) i przy tym realistyczna. A przynajmniej pamiętam, że wydawała się realistyczna. 

 

Niestety raczej zły dobór słów.

17 godzin temu, Obsede napisał:

Karabiny o skutecznym zasięgu około 200 metrów rozpowszechniły się podczas II Wojny Światowej.

Karabiny o skutecznym zasięgu 200m istniały dużo wcześniej. Bo chociażby taki Spencer z 1865 miał zasięg skuteczny, określony na 500m, karabin Sharpsa na 910m. Zaś karabiny czterotaktowe, które zapewne masz na myśli, rozpowszechniły się jeszcze w XIX wieku i w czasie pierwszej wojny światowej były powszechne w każdej armii w Europie. Co do Azji, to faktycznie Japończycy mieli Arisakę, a Chińczycy kopie różnych mauzerów i nie zdziwiłbym się jakby mieli też Mosiny, Enfieldy i pewnie wiele więcej (bo fakt, tam był bałagan). Zasięg tego wszystkiego przekracza 200m (raczej okolice 500m), a przyrządy miały wyskalowane nawet do 1500m. W czasie drugiej wojny, rozpowszechniły się raczej pistolety maszynowe (cały świat) i karabiny samopowtarzalne (Europa i USA). 

Spoiler

Ciekawostka, w czasie I wojny, rosjanie opracowali karabin automatyczny na japoński nabój arisaka. Bo był on słabszy niż 7,62x54R a rosjanie kupili sporo przed I wojną.

 

 

17 godzin temu, Obsede napisał:

Karabiny wprowadzone pod koniec XIX i na początku XX wieku można było ładować w ten sposób, że spychano pociski ułożone jeden nad drugim właśnie z takiej łódki do środka karabinu.

Między innymi tak. Poza Manlicherem, Carcano, Garandem, Bertierem i pewnie paroma innymi. 

 

17 godzin temu, Obsede napisał:

Może zatem nippoński żołnierz mógł mieć ich więcej, ale wciąż musiałby być nimi obwieszony by prowadzić ogień w tym tempie.

Założę, że to była szybkostrzelność praktyczna. Żołnierz nie prowadzi ostrzału tak szybko przez cały czas, bo to marnowanie amunicji. Poza tym, musiałby cały czas bezbłędnie namierzać cele, w zasadzie się nie poruszać i w ogóle. Ponadto, musi mieć do czego strzelać tak szybko. I tak, często żołnierze nosili dodatkową amunicję, jeśli mogli.

Poza tym, zależy jeszcze, czy żołnierz miał arisakę typ 38, czy typ 99 (w początkowym okresie wojny typ 38)

 

17 godzin temu, Obsede napisał:

A zatem nie można na chmurze zrobić magazynu amunicji.

Można, kładąc pod nią pegaza.

 

17 godzin temu, Obsede napisał:

Trzeba było tę amunicję dostarczać nieustannie z ziemi. Dostarczać ją od razu gotową do załadowania, w łódeczkach. Już to zwiększa ilość miejsca zajmowaną przez amunicję. Co więcej, pegaz musi trzymać tę amunicję przy sobie aż ktoś jej nie weźmie, nie może rzucić na chmurę bo wtedy spadnie na ziemię. Czyli Pegaz musi zlecieć z chmury, przelecieć pewną odległość, wziąć amunicję w łódeczkach a potem wrócić. I ten proces musiałby praktycznie powtarzać przez 4 godziny nieustannie, gdyż bitwa zaczęła się przez ósmą raną a skończyła po południu.

Amunicja w łódkach nie zajmuje aż tak wiele więcej miejsca. zakładając, że naboje arisaka 6,5 pakowano z przesunięciem co drugiego rzędu, a w łódce leżą równolegle i się stykają, to różnica objętości wynosiokoło 6,7%, jeśli nie pomyliłem obliczeń. Zakładam też, że naboje były układane w jedna stronę. 

Spoiler

Z łódką 5x12,5 (średnica kryzy dla 6,5 arisaka) x10x12,5mm=7812,5mm2 

Kontra 

bez (4x6,25x(pierwiastek z 3)+2x6,25)x(10x12,5+6,25mm)= 7323,92mm2

Teraz przemnażając oba wyniki przez wysokość naboju (75,9mm) (łódkę pominę, ale to była blaszka maks 1mm, a zapewne mniej) mamy odpowiednio

592963,75mm3 i 555885,53mm3 (czyli 593 cm3 i 555,9cm3)

Niby jest różnica, ale nie wiem czy tak duża. 

Druga sprawa, poza zwykłymi żołnierzami frontowymi, istnieje logistyka i zaopatrzenie, które z pewnością miałoby kurierów, dostarczających amunicję w razie co. Trzecia, najważniejsza sprawa, czyli faktyczne zużycie amunicji. Przez żołnierza, który 4 godziny przeżyje. Gdyby faktycznie strzelał 12 razy na minutę, przez 4 godziny (bo by się nie zmęczył), wystrzeliłby 192 pociski. Obawiam się, że zanim by to nastąpiło, jego broń by zawiodła z powodu przegrzania i nagaru. Wikipedia twierdzi, że Mosin wytrzymywał 100 strzałów zanim się przegrzał. 

Więc mimo wszystko 90 nabojów to może być wystarczająca ilość na jedną bitwę, nawet czterogodzinną. 

 

17 godzin temu, Obsede napisał:

Za pewne usprawiedliwienie zasługuje fakt, że żołnierze strzelali a potem się wycofywali by ich miejsce zajęli inni oraz to, że chmury przybliżały się a potem oddalały aby uniknąć odpowiedzi Sinczyków.

W sumie, to sam odpowiedziałeś sobie, że nie trzeba było aż tak dostarczać amunicji. 

 

17 godzin temu, Obsede napisał:

Nie wiemy jak głęboko na terytorium pod kontrolą Sińczyków, rozegrała się bitwa. A miałoby to znaczenie z jeszcze jednego powodu. W bitwie tej, jeśli rozegrała się na wysokości do 2,5 kilometra, mogła wziąć udział artyleria strzelająca z ziemi. Właśnie tak! Wystarczy spojrzeć na donośność armat przeciwlotniczych (albo podwójnego przeznaczenia) z tamtego okresu. Już 8 cm/40 3rd Year Type naval gun miała maksymalny zasięg prawie 11 km. A piszę celowo o zasięgu maksymalnym a nie skutecznym. Użycie ich na początku bitwy przeciwko ciasno ustawionym pegazom mogłoby zmusić je do zmiany pierwotnego (nieznanego Nippończykom) planu bitwy.  8 cm/40 3rd Year Type naval gun miała szybkostrzelność do 20 strzałów na minutę. Można by je choćby zamontować na ciężarówkach albo innych ruchomych platformach. Jeszcze ciekawiej wypada Type 10 lub 12 cm/45 10th Year Type naval gun. On także był produkowany w dużych ilościach. Nie wspominam o innych, bardziej wyspecjalizowanych rodzajach uzbrojenia przeciwlotniczego lub po prostu podwójnego przeznaczenia, gdyż ludzcy Japończycy używali ich w tej roli przez całą wojnę. A skoro pojawiły się w Krwawym Słońcu rusznice przeciwlotnicze to Nippońscy generałowie mogliby rozważać użycie artylerii przeciwpegaziej.

Cóż, słaby przykład, ale rozumiem. Wydaje mi się jednak, że Japończycy nie mieli żadnych holowanych armat przeciwlotniczych. O wstawieniu 8cm na ciężarówkę też zapomnij, bo nie było tak potężnej ciężarówki (włosi wstawili swoją 9cm na ciężarówkę lancii, ale musieli dodać rozkładane podpory. Tak samo Niemcy, gdy wstawili swoje 88 na ciężarówkę Vomaga). Teoretycznie można by zamontować type 96 (lepsze na tym dystansie) na ciężarówce, ale skoro Japończycy tego nie zrobili, to zapewne były problemy natury technicznej, albo administracyjnej. Swoją drogą, jestem ciekaw, które wojska odpowiadałyby za taką broń. Lądowe czy lotnicze?

Poza tym, latające w powietrzu odłamki mogłyby zaszkodzić też Nippońskim pegazom. 

Znalazłoby się pewnie też kilka innych powodów. dla których tam nie było artylerii. Moim zdaniem jej brak o ile wpływa na możliwy przebieg bitwy, to nic nie zmienia w budowie klimatu. Dalej to starcie pamiętam jako kozackie i bardzo realistyczne. 

 

17 godzin temu, Obsede napisał:

Karabiny piechoty z początku konfliktu były także bardzo długie a w dodatku posiadały celowniki artyleryjskie. Można było nimi prowadzić ogień pośredni, który byłby skuteczny jeśli przeciwnik stał lub maszerowałby w zwartych kolumnach.

Nie ejstem pewien czy fakt, że celownik jest wyskalowany do 2km robi z niego celownik artyleryjski. Zwłaszcza, że wtedy też się strzelało ogniem bezpośrednim (czysto teoretycznie, bo raczej mało kto to robił). A długość karabinu wynikała nie tylko z chęci zwiększenia jego zasieku i celności (bo to działa tylko do pewnego stopnia), ale też z checi posiadania dłuższej dzidy niż przeciwnik (karabin z bagnetem). 

 

18 godzin temu, Obsede napisał:

Natomiast historia Wojny Secesyjnej zna przypadki, gdy strony stały naprzeciw siebie, nieustannie się ostrzeliwując, powodując tym samym wielkie straty, lecz nie rozstrzygając bitwy. Wynikało to być może z charakteru amerykanów, którzy mając dostęp do broni i będąc z nią obeznani, nie byli jednak dość karni by atakować wroga na bagnety.

Mam wrażenie, że problem leżał w nieco innym miejscu, a mianowicie w sposobie prowadzenia wojen w tamtym okresie. Jednak to jeszcze był okres, kiedy armie stawały naprzeciw siebie i strzelały salwami (pamiętajmy, że amunicja zespolona dopiero weszła do użytku a karabiny często nie miały magazynków), a manewry robiła raczej jazda. 

Do tego amerykańscy dowódcy nie byli zbyt skorzy do zmiany taktyk i robienia czegoś nowego (to im w sumie zostało do okresu międzywojennego)

Spoiler

Jest taka fajna anegdotka o Johnie Garandzie. Otóż, gdy zaprezentował swój karabin samopowtarzalny, generałowie stwierdzili, ze go nie kupią, bo strzela za szybko i żołnierz będzie zużywał za dużo amunicji. Na co Garand odpowiedział, że z jego karabinem będzie potrzeba mniej żołnierzy w armii, bo ci będą mogli strzelać szybciej. 

 

W sumie tyle. Moim zdaniem, Verlax poparł swoja bitwę bardzo solidnym researchem i okrasił to świetnymi pomysłami i kreatywnym przystosowaniem uzbrojenia do warunków kucykowego pola bitwy. I owszem, może można by było poprowadzić tę bitwę inaczej, ale to co mamy ejst jak najbardziej poprawne, logiczne i do tego epickie. 

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dnia 28.09.2023 o 15:14, Gandzia napisał:

 

Czemu chcesz, by dzielni oficerowie Floty, duma i podpora nippońskiego mocarstwa, oddali swoje (co prawda starsze, ale wciąż działające) działa brudasom z Armii? Jeszcze zepsują albo rozkradną, o! Bitwa toczy się nad lądem, więc to sprawa Armii, nie Floty!

 

Skoro opracowali rusznice przeciwlotnicze i cumulonawisy, mogli też stworzyć sobie tego typu broń. Poza tym byłaby to też broń do walki z lotnictwem, głównie bombowcami. Nie wszystko jest przecież przeniesione 1 do 1 z armii japońskiej i naszej rzeczywistości. Przykładowo nie ma tutaj kawalerii, która przecież nadal stanowiła ważny komponent sił zbrojnych niejednego kraju zwłaszcza jeśli kraj ten miał problemy z zapleczem przemysłowym. W przypadku Japonii dochodziła jeszcze bardziej prozaiczna kwestia w postaci oszczędności benzyny. 

 

Cytat

 Bądź dobrym kucykiem i bądź nim nawet jeśli jest to wbrew innym. Bo jeśli nie będziesz sam sobie stróżem, pewnego dnia spojrzysz na swoją twarz i znajdziesz tam potwora. A nad potworem zawsze świeci to obłędne, krwawe słońce.


 

Fanfika pod tytułem „Krwawe słońce” autorstwa Verlaxa znalazłem przez przypadek. Jeszcze nigdy nie szukałem opowiadań w dziale My Little Necronomicon i niemal od razu zwrócił on moją uwagę. Nie trafił on tam przez przypadek i ma przez to mniejsze zasięgi, ale dziwię się, że nikt mi go nie polecił, chociaż do przeczytania innego fanfika tego autora, zachęca się mnie bardzo często. Ale trwa konkurs komentatorski i inwestowanie czasu w czytanie długich fanfików jest nieco ryzykowne. Straty są wręcz nieuniknione, jeśli trafi się na 60 stronicowy rozdział (bo mam punkty za jeden a nie za dwa, na który spokojnie można by go podzielić z czym Verlax nie ma problemów). Mimo wszystko 500 stron formatu A4 było potencjalnie niełatwym kąskiem do przełknięcia. Okazało się, że nie tylko był on bardzo łatwo przyswajalny, ale wręcz pochłonąłem go w bardzo krótkim jak na mnie czasie.

 

Dlaczego? Przyczyn jest wiele. Omówimy je za chwilę. Teraz odpowiedzmy sobie na pytanie: o czym jest  „Krwawe słońce”? Jeśli „Kryształowe oblężenie”, można nazwać ponifikacją II Wojny Światowej, tak fanfik Verlaxa jest w swych założeniach zbliżony do dzieła Spidiego Von Mardera. Jest on jednak poświęcony jednemu z mniej znanych konfliktów poprzedzających II Wojnę Światową (a później relatywnie mało znanego frontu tejże), mianowicie początku II Wojny Chińsko-Japońskiej. Tutaj jest to jednak II Wojna Sińsko-Nippońska. Sińczycy to skucykowieni Chińczycy zaś Nippończycy to Japończycy.

 

Niektóre opowieści piszą się same. Zręby fabuły „Krwawego słońca” także zostały napisane przez prawdziwe wydarzenia. Dostrzeże to każdy kto zna choć trochę historię XX wieku, choćby i z podręczników szkolnych. Tylko, że tam poświęca się na to może jedną godzinę lekcyjną a i to zapewne tylko jako wstęp do zmagań na Pacyfiku. Verlax sięgnął po znacznie więcej i to jak dogłębnie zbadał temat, można zauważyć na co drugiej stronie. Na kolejnych zaś widać niepospolitą inwencję autora. Choć nie czytałem o tym konflikcie zbyt wiele, raptem jedną książkę a i to poświęconą tematowi zbrodni Japończyków podczas wojen na terenie Azji, to rozpoznawałem kluczowe fragmenty. I z prawdziwą satysfakcją  odnotowałem, że dowiedziałem się kilku nowych rzeczy.

 

Na początku nawet miałem wrażenie, że autor poszedł w pewnym sensie po najmniejszej linii oporu. Oczywiście, nie może być to dla niego ujmą. On po prostu trzyma się przebiegu konfliktu dość wiernie. Operuje swobodnie danymi uzbrojenia, wielkościami dywizji, stopniami wojskowymi, strukturami organizacyjnymi itd. Fragmenty o uzbrojeniu walczących stron wydają się tak wierne historii, że musiałem trochę poszperać, by stwierdzić, że nazwy japońskiej broni strzeleckiej autor nazywał wedle kalendarza zastosowanego w fanfiku, nie zawsze zaś tego, którym faktycznie się posługiwali Japończycy. Nazwy jak Arisaka, Maxim czy Hotchkiss pojawiają się jednak bardzo często. Wady i zalety broni są wspominane przez walczących w stosownych okazjach, jak również w psuedoficjalnych dokumentach jakie sporządza gryfoński doradca wojskowy Falken House. Gryfoński, bo gryfy są tutaj odpowiednikiem Niemiec (a członkowie Gryfońskiej Partii Narodowo-Socjalistycznej tej znanej pod skrótem NSDAP), Ursuat Rosji Radzieckiej a Equestria to chyba taki miks USA i Wielkiej Brytanii, może i Francji. Nie uważam jednak, że takie bezpośrednie nawiązania są wadą. Tworzą one bowiem klarowny obraz konfliktu z jasno wytyczonymi interesami walczących stron jak i krajów mniej lub bardziej neutralnych. Także problemy Cesarstwa Nippony są tymi z którymi stykała się międzywojenna Japonia. Jest to zatem kraj rządzony przez zwalczające się wzajemnie kliki oficerskie a demokracja i władza Cesarza jest tylko fasadą. Bardzo chętnie wspomnę, że skomplikowane problemy są jednak przedstawione w bardzo przystępny sposób. Ilość informacji zgodnych w rzeczywistością jest tak duża, że nawet te, które są wymysłem autora lub skrótem myślowym są trudne do odróżnienia. Podobnie jest z Siną. Tylko, że tutaj problemem nie jest brak surowców potrzebnych do rozwoju, ale permanentna wojna domowa i zapóźnienie wielomilionowego kraju, które sprawia, że armia choć liczna nie jest ani dobrze uzbrojona ani dowodzona. Wszystko to oraz ogólny przebieg konfliktu napisały miliony uczestników tamtych wydarzeń. Verlax jednak dostosował to co wiemy o tych czasach do warunków świata kucyków. Zrobił to w bardzo wciągający sposób i bez dłużyzn.

 

Są jednak miejsca, gdzie to kucykowe realia przebijają się na pierwszy plan. Dotyczą one nie tyle polityki czy gospodarki, ale właśnie wojny. W poprzednim komentarzu opisałem z detalami pewne problemy z tego wynikające, ale nie mogę odmówić Verlaxowi niesamowitej inwencji i talentu z jakim przedstawiał starcia gigantycznych armii na lądzie ale także w przestworzach. Starcia lądowe z grubsza odpowiadają temu co znamy z naszej historii, chociaż muszę wspomnieć, że autor z dużą inwencją podszedł do zastosowania jednorożców. Miast indywidualnych działań mamy tutaj bardziej kolektywne podejście, całkowicie przeczące wizerunkowi, który znamy z serialu. Odnalezienie się tej rasy kucyka na nowoczesnym polu bitwy było dla mnie zaskoczeniem. Jednorożce jednak walczą głównie w bitwach lądowych, zaś pegazy w powietrznych. Oprócz nich decydującą rolę odgrywają w nich tzw. cumulonawisy, podniebne pancerniki osadzone na chmurach impregnowanych magią. Także tutaj nie mogę odmówić autorowi twórczego podejścia. Ba, nawet wady tych machin wojennych są w większości wyjaśnione i właściwie mogę się czepić tylko jednej rzeczy.

 

Spoiler

Dlaczego posiadają one tylko łączność radiową lub przez gońców? Przecież, skoro trzymamy się  realiów historycznych, powinny mieć one możliwość nadawania sygnałów świetlnych alfabetem Morse'a. Pod tym względem chyba jednak autor trochę przesadził aby mieć pretekst do zniszczenia jednego z nich.

 

Postacie są tym elementem, za który mogę ponownie pochwalić autora. Warto zaznaczyć, że traktuje on strony bez szczególnych preferencji i nie mam wrażenia, że jest on bardziej pronippoński czy też bardziej prosiński. Obie strony popełniają błędy i próbują wygrać za wszelką cenę. Fanatyzm, ideologia a nawet niesnaski personalne grają tutaj często równie dużą rolę co umiejętności dowódcze. Nie odnalazłem jednak przypadków skrajnych tj. dowódców, którzy są nazbyt głupi lub też nazbyt doskonali. Jeśli nawet popełniają błędy to się na nich uczą. Dotyczy to zwłaszcza Nippończyków, którzy w końcu zaczynają rozumieć zasady, którymi kieruje się ich wróg.

 

Oczywiście kilka z postaci jest dominujących, ale poza tym poznajemy wojnę z punktu widzenia zarówno cywili jak i żołnierzy, Sińczyków, Nippończyków oraz cudzoziemców. Przez strony fanfika przewijają się żołnierze od szeregowców a na generałach skończywszy. Zwłaszcza relacje w nippońskim korpusie oficerskim są bardzo ciekawie zarysowane. Małostkowość i rządza władzy jego członków, są doprawdy porażające a cenę płacą nie tylko sami uczestnicy sporu ale głównie ich podkomendni. Z tychże oficerów wyróżnia się zwłaszcza podporucznik jednostki pegazów  o imieniu Rising Storm. To modelowy nippoński oficer, któremu poświęcono najwięcej miejsca a jego wojenne perypetie i doświadczenia są zarysowane w przekonujący sposób. Kolejnym moim ulubionym Nipoończykiem jest podpułkownik Double Iris zwany też wiedźmą. Ten przypomina nieco postać wyjętą z anime, gdyż ma heterochronię. Te dwie postaci łączy szczególna więź, także etyczna a ich relacje są doprawdy symboliczne.

 

Spoiler

Najbardziej uderzyła mnie scena, gdy podczas rozmowy, która ma odwieść Rising Storma od samobójstwa, Double Iris daje mu przyciemniane okulary jakie sam nosi. Jest to moim zdaniem sugestia, że on także widzi owo zacytowane na początku krwawe słońce, tylko osłania się przed jego blaskiem przy ich pomocy. Double Iris, który jako jeden z nielicznych ocalał z uczestników spisku przeciwko konkurencyjnej frakcji w wojsku, jest potworem o którym wspominał ojciec Rising Storma. Nie jest on groteskowo zły, ale ten idealista, którym był rok wcześniej umarł, natomiast ciało opanował cyniczny umysł skrajnego pragmatyka. Gdyby Rising Storm przyjął ten podarek także pozostałby potworem, żyjącym w blasku krwawego słońca. To oraz końcowa scena samobójstwa Rising Storma ma naprawdę silny, symboliczny wydźwięk.

 

Sińczykom nie poświęcono aż tyle miejsca. Trudno tutaj wskazać kogoś kto dominuje, chociaż pułkownik Yang może się chyba najbardziej pokusić o to miano. Swoją obecność zaznacza również gryf Folk House, odpowiednik prawdziwego niemieckiego doradcy wojskowego Falkenhause'a, który budował armię Kuomintangu. Jeden z Sińczyków, Dai Law, szef wywiadu sińskiego jest wręcz kuriozalną postacią, bardziej złowieszczą niż każdy Nippończyk w tym fanfiku z może jednym wyjątkiem.


 

Spoiler

Generała Crimson Tide'a.

 

 

Wojna, którą toczy Sina i Nippony, jest interesująca i złowieszcza zarazem z jednego powodu. Granica między zwycięzcą a przegranym jest bardzo umowna, bardzo niewyraźna. Taktyczne zwycięstwa wywołują strategiczne porażki u Nippończyków, natomiast strategiczne zwycięstwa Sińczyków są zawsze okupione tak wielkimi stratami, że właściwie nic nie są w stanie zmienić. Sińczycy nie mają bowiem żadnych technicznych atutów. Ich siłą są masy kucyków gotowe na śmierć lub też te, które są gotowi poświęcić w imię zwycięstwa. Drugą ich siłą jest rozmiar ich kraju i tragiczna infrastruktura, która sprawia, że Nippończycy notorycznie borykają się z problemami z zaopatrzeniem. Jednak na tym etapie wojny to technika rozstrzyga bitwy a początkowe sukcesy Sińczyków są obracane w niwecz za sprawą technologicznej przewagi Nippony. Wraz z kolejnymi bitwami proporcje strat są coraz mniej przyjazne dla Sińczyków i z początkowego stosunku 2,5:1 spadają do prawie 10:1. Biorąc to pod uwagę pułkownik Yang wydaje mi się nieco groteskową postacią.

 

Mam wrażenie, że „Krwawe słońce” to trochę odliczanie do tragedii, jaką jest masakra cywili w ostatnich kilku rozdziałach. Opisy te są brutalne, zwłaszcza te przemocy seksualnej są bardzo obrazowe. Lecz ta eskalacja trwa od początku fanfika. Zaczyna się mordowania jeńców a kończy na gwałceniu źrebiąt. Fanfik słusznie jest dla czytelników od 18 roku życia, chociaż kilka klasycznych grimdarków naszego fandomu wydawało mi się bardziej odpychających. Najwyraźniej ich autorzy przebili Japończyków wyobraźnią, a raczej nie byli nigdy na wojnie.

 

Wreszcie muzyka. Tak, „Krwawe słońce”, ma świetnie dobraną muzykę. Od pompatycznych marszów, poprzez pieśni propagandowe i ludowe a na muzyce poważnej (z dominacją Mahlera) skończywszy. Są też utwory z anime czy gier visual novel. Czasami tworzą one z tekstem tak znakomity klimat, tak mnie wciągnęły, że z wrażenia zapominałem o tym, że mam z wrażenia otwarte usta.


 

Spoiler

Raz nawet się zaśmiałem, gdy gryfoński młody nazista zaczął śpiewać piosenkę w filmu „Kabaret”. To było coś tak nieoczekiwanego w tamtej sytuacji.

 

 

Podejrzewam, że nie mogę oddać dobrze jak ten utwór mi się podobał. Verlax napisał coś co mnie tak wciągnęło, że przebrnąłem przez to 500 stronicowe dzieło w ciągu niecałego tygodnia, z każdym kolejnym dniem zwiększając tempo czytania. Byłem tak zafascynowany, że chciałem skrycie aby powstała kontynuacja, zwłaszcza, że zakończenie było bardzo filmowe, zarówno pod względem siły narracji jak i doboru muzyki. Końcowe trzy rozdziały pozwalają nam rozszyfrować tytuł i czynią utwór doświadczeniem, które zadaje pytania o etykę jaką kierują się postacie. Fanfik z pewnością nie zostawia obojętnym. Gdy jednak ochłonąłem, zrozumiałem, że kontynuacja raczej nie jest potrzebna. Że „Krwawe słońce” to utwór zamknięty, który nie ma nic do dodania. Zresztą przecież wiemy jak się to skończyło, przynajmniej w naszym świecie.

 

Za niesamowite uczucia jakie wzbudził we mnie ten utwór, za wartką narrację, wyraziście zarysowanych bohaterów głosuję na EPIC.

 

W głębi serca cieszę się, że osadziłem akcję mojego fanfika w pseudostarożytnej Mezopotamii.

 

Owszem, utwór ma jedną wadę, która nazbyt często rzuca się w oczy. Jest tutaj sporo zwrotów, które brzmią nie po polsku, czasami niezamierzenie śmiesznie. Problemem jest również przeskakiwanie od neutralnego stylu do bardzo potocznego, tchnącego czasami wulgarnością. To wszystko razi chociaż niewiele bardziej niż liczne powtórzenia. Gdybym miał coś o tym powiedzieć, to to, że autor nie jest nativ speakerem. I piszę to po korekcie, nie wiem jam wyglądała sytuacja przed nią.

 

Mimo wszystko polecam. To doskonały fanfik, który całkowicie mnie pochłonął i sprawił, że było mi smutno, że przygoda naszych bohaterów dobiega w ten czy inny sposób końca. Nie zmienia tego fakt, że niewielu jest gotowych na takie przygody. 


 

Spoiler

zzj.png

 

Edytowano przez Obsede
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Cytat

Między innymi tak. Poza Manlicherem, Carcano, Garandem, Bertierem i pewnie paroma innymi. 

 

Są one zasilane magazynkami, którą wkłada się bezpośrednio do broni a amunicję z łódeczki się zsuwa a samą łódeczkę wyrzuca. Chińczycy używali obu rozwiązań, lecz Japonia tego drugiego. Przypuszczam jednak, że nie zmienia to nic  w moim wywodzie, gdyż magazynek zajmuje więcej miejsca niż łódeczka.

 

Cytat

Można, kładąc pod nią pegaza.

 

Autor o tym nie wspomina w żadnej z trzech powietrznych bitew. Zapewne jednak Nippończycy mogli zabijać Sińczyków aby na nich położyć skrzynki.

 

 

Cytat

 

Cóż, słaby przykład, ale rozumiem. Wydaje mi się jednak, że Japończycy nie mieli żadnych holowanych armat przeciwlotniczych. O wstawieniu 8cm na ciężarówkę też zapomnij, bo nie było tak potężnej ciężarówki (włosi wstawili swoją 9cm na ciężarówkę lancii, ale musieli dodać rozkładane podpory. Tak samo Niemcy, gdy wstawili swoje 88 na ciężarówkę Vomaga). Teoretycznie można by zamontować type 96 (lepsze na tym dystansie) na ciężarówce, ale skoro Japończycy tego nie zrobili, to zapewne były problemy natury technicznej, albo administracyjnej. Swoją drogą, jestem ciekaw, które wojska odpowiadałyby za taką broń. Lądowe czy lotnicze?

Poza tym, latające w powietrzu odłamki mogłyby zaszkodzić też Nippońskim pegazom. 

Znalazłoby się pewnie też kilka innych powodów. dla których tam nie było artylerii. Moim zdaniem jej brak o ile wpływa na możliwy przebieg bitwy, to nic nie zmienia w budowie klimatu. Dalej to starcie pamiętam jako kozackie i bardzo realistyczne. 

 

 

Holowane lawety dla artylerii przeciwlotniczej były już znane podczas I Wojny Światowej, choćby 8.8 cm Flak 16.

 

 

Cytat

Nie jestem pewien czy fakt, że celownik jest wyskalowany do 2km robi z niego celownik artyleryjski. Zwłaszcza, że wtedy też się strzelało ogniem bezpośrednim (czysto teoretycznie, bo  raczej mało kto to robił). A długość karabinu wynikała nie tylko z chęci zwiększenia jego zasieku i celności (bo to działa tylko do pewnego stopnia), ale też z checi posiadania dłuższej dzidy niż przeciwnik (karabin z bagnetem). 

 

To pewnie nie były celowniki dla artylerii, ale spotkałem się z taką nazwą. Widziałem chyba amerykańskiego chyba Springfielda, który miał zamontowany prawdziwy celownik artyleryjski. Faktem jest, że umożliwiały one prowadzenie ostrzału pośredniego, który miał być skuteczny z racji na to, że żołnierze staliby blisko siebie. Możliwe zresztą, że obie rzeczy mi się zlały w głowie jako jedna, gdyż interesowałem się tego typu karabinami ładnych kilka lat temu. 
 

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

7 godzin temu, Obsede napisał:

Są one zasilane magazynkami, którą wkłada się bezpośrednio do broni a amunicję z łódeczki się zsuwa a samą łódeczkę wyrzuca. Chińczycy używali obu rozwiązań, lecz Japonia tego drugiego. Przypuszczam jednak, że nie zmienia to nic  w moim wywodzie, gdyż magazynek zajmuje więcej miejsca niż łódeczka.

Aż musiałem doczytać jak to jest z tym nazewnictwem i musze ci przyznać częściowo rację. Z tego co doczytałem, to w polskim nazewnictwie ten pasek to faktycznie łódka, zaś to co wchodzi do broni to ładownik. Z kolei w angielkim mamy jedno słowo clip z podziałem na stripper clip i en bloc clip. Stąd zapewne moje i pewnie nie tylko moje traktowanie wszystkich tego typu rozwiązań jako łódka. Co nie zmienia faktu, ze formalnie masz rację. Zaś magazynek to coś jeszcze zupełnie innego, bo to w obu przypadkach stały element broni. Co to zmienia? Tak w sumie masz rację, że niewiele. Najwyżej kwestię logistyki po stronie Siny, która musiała dbać nie tylko o dostarczanie amunicji ale też odpowiednich łódek/ladowników do żołnierzy. 

Aczkolwiek dalej jestem zdania, że nie ma przeciwwskazań w dostarczaniu przygotowanej amunicji, lub stworzeniu składów amunicji na ziemi czy na chmurach. I to wcale nie musi być opisane żeby istniało w fiku. 

 

 

8 godzin temu, Obsede napisał:

Holowane lawety dla artylerii przeciwlotniczej były już znane podczas I Wojny Światowej, choćby 8.8 cm Flak 16.

Wiem o tym. Jednak szukałem zdjęć japońskich dział przeciwlotniczych na lawetach i miałem problem żeby coś znaleźć. Stąd przyjąłem, że mają jedynie stacjonarną obronę p-lot. i nie używają armat przeciwlotniczych podczas ataku i na 1 linii (Przy tej bitwie użycie artylerii chyba by podpadało pod 1 linię). W sumie, sprawiłeś, ze się zainteresowałem tematem i musze podpytać Verlaxa

 

8 godzin temu, Obsede napisał:

To pewnie nie były celowniki dla artylerii, ale spotkałem się z taką nazwą. Widziałem chyba amerykańskiego chyba Springfielda, który miał zamontowany prawdziwy celownik artyleryjski. Faktem jest, że umożliwiały one prowadzenie ostrzału pośredniego, który miał być skuteczny z racji na to, że żołnierze staliby blisko siebie. Możliwe zresztą, że obie rzeczy mi się zlały w głowie jako jedna, gdyż interesowałem się tego typu karabinami ładnych kilka lat temu. 

Może chodzi ci o peryskop, albo inne, dziwne systemy pozwalające strzelać z okopu bez wystawiania głowy. Formalnie to dalej jest ogień bezpośredni, bo prowadzony z widocznością celu, do którego się strzela. 

Nie wykluczam, że ktoś mógł zamontować celownik artyleryjski do karabinu. Po prostu mam spore wątpliwości co do prowadzenia ognia pośredniego  ze zwykłego karabinu. 

 

 

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Chcesz dodać odpowiedź ? Zaloguj się lub zarejestruj nowe konto.

Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony

Utwórz konto

Zarejestruj nowe konto, to bardzo łatwy proces!

Zarejestruj nowe konto

Zaloguj się

Posiadasz własne konto? Użyj go!

Zaloguj się
×
×
  • Utwórz nowe...