Skocz do zawartości

Arena XXI – S443556 vs Fisk Adored [zakończony]


Arena XXI  

5 użytkowników zagłosowało

  1. 1. Czyja potęga przeważyła na tej arenie?

    • S443556 (Lamoka)
      0
    • Fisk Adored
      5


Recommended Posts

A zatem, nadszedł czas na rozpoczęcie kolejnego pojedynku rundy drugiej Turnieju Magicznego! Odbędzie się on na arenie dwudziestej pierwszej, słynącej z gigantycznych skalnych filarów wyrastających z podłoża, a także sekretnego, podziemnego pokoju będącego częścią tej areny. Jak się do niego dostać? Cóż, jeśli nasi wojownicy będą bez opamiętania miotać zaklęciami ofensywnymi i wyzwalać z siebie co raz to większe ilości energii, to z pewnością skalna płyta na której teraz stoją załamie się, a magowie znajdą się w podziemiach. Oczywiście, to sekretne pomieszczenie nadaje się do walki całkiem nie gorzej niż regularna arena.

 

 

celestia_and_luna_versus_sunset_shimmer_

 

 

Naprzeciw siebie staną S443556, znany też jako Lamoka, oraz Fisk Adored. Pochodzący z krańca świata S443556 lada moment zmierzy się z Poszukiwaczem Prawdy, Kotorożcem, stojącym na straży harmonii Fiskiem Adoredem! Wasz pojedynek zaczyna się… teraz! Pokażcie na co Was stać!

Edytowano przez Hoffman
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

      Cudowny spokój panował w przestworzach rozciągających się nad Equestriańskimi polami. Szum wiatru, puszyste obłoki (ale naprawdę, tutejsze obłoki są nienaturalnie puszyste!) i rozciągające się po horyzont puste pola. Tutaj, z dala od wszelkiej cywilizacji, gdzie zwrot “na uboczu” zyskiwał pełni swojego znaczenia na podmuchach ciepłego powietrza unosił się ponad tym wszystkim znoszony, zielony kapelusz z szerokim rondem.


      Jedynym nie pasującym do otoczenia elementem, wyróżniającym się niczym stojący pośrodku placu zabaw kamienny gigant była monolityczna budowla zwana Salą Magicznych pojedynków. Zaiste świetny żart sprawił sobie architekt tego obiektu nazywając tego kolosa “salą”. Niezliczone areny o zróżnicowanym wyglądzie i warunkach na nich panujących wypełniały obiekt będący miejscem zmagań najpotężniejsszych magów, jacy stąpali po tych ziemiach. Trybuny każdej z nich potrafiły pomieścić tysiące widzów, a nawet nie wiadomo było co znajduje się w pomieszczeniach zamkniętych przed wzrokiem osób postronnych...


      Nad obiektem architektonicznego kunsztu, któremu jedynie zamek Królewskich sióstr mógł przytrzeć nosa uwijał się właśnie zespół pegazów, skrupulatnie usuwających wszelkie niechciane cumulusy celnymi kopnięciami, które rozpraszały białe kłęby w charakterystycznym wybuchu przypominającym pękającą bańkę mydlaną po której nie zostaje nawet ślad.


      W oko jednej z pracowniczek zespołu zajmującego się pogodą (bo przecież warunki atmosferyczne musiały być idealne przed takim wydarzeniem, od tego zależała jej dalsza kariera!) wpadł niechciany element, w postaci unoszącego się nakrycia głowy, tak pięknie psującego nieskazitelność czystego nieba. Warkot zdenerwowania, który nastąpił zaraz po spostrzeżeniu niechcianego “śmiecia” byłby może i śmieszny, gdyby nie złowrogi wyraz twarzy niebieskiej pegaz, która właśnie zmierzała w stronę obiektu frustracji. Zaraz po tym, jak sięgnęła po psujący efekt jej pracy kawałek materiału z wnętrza kapelusza wysunęła się kończyna zakończona pięcioma paluchami i wymierzyła jej kopytu uderzenie przypominające karcenie dziecka, które nie powinno zabierać zbyt wielu ciastek ze słoika. Toż to już była przesada! Ba, Skandal! Zwoławszy swój zespół w sile sztuk siedmiu za kapeluszem ruszyła pogoń. Co ciekawe wredne nakrycie głowy nie dawało za wygraną przyśpieszając, klucząc między nielicznymi pozostałymi chmurami, a nawet z rzadka kręcąc w powietrzu młynki byleby tylko oddalić się od rozsierdzonych przedstawicielek miejscowej klasy robotniczej. Po dłuższej chwili tej przekomicznej gonitwy z kapelusza wyleciała kartka papieru, zatrzymując się na twarzy czerwonej z wściekłości pegaz.

 

                                ==========================================================================

 

      LITOŚCI, PODDAJĘ SIĘ.


      Jestem tylko niewinnym uczestnikiem mającego się zaraz rozpocząć poniżej turnieju! Miej zlitowanie skrzydlata boginii zagłady! Z chęcią dam się złapać jak tylko jakiś wraży mag zrzuci mi na plecy kilka meteorytów i innych tego typu niespodzianek, które niczym są w porównaniu z twoim gniewem!


P.S Uroczo wyglądasz jak się złościsz, Fisk Adored.

 

                              ==========================================================================  

 

      Zaczerwieniona ze złości pegaz, w tym momencie zrobiła się dla odmiany karmazynowa, po czym szybko zmięła kartkę i po wykrzyczeniu kilku krótkich poleceń zabrała się wraz z koleżankami za kończenie swojej pracy. Pogoda tego dnia była zaiste idealnie słoneczna, czego zasługą mogły być czyjeś pełne frustracji kopnięcia rozdawane na prawo i lewo nikomu nic nie winnym chmurkom.


      Zielony kapelusz o szerokim rondzie wleciał na wyznaczoną dla jego nowego właściciela arenę. Powolnym, okrężnym lotem szybowym opadł na mniej więcej środkową część obiektu. Co się okazało tuż po ogłoszeniu uczestników (gdyż jeszcze w powietrzu dało się słychać głos zapowiadającego), za co mag mógł być jedynie wdzięczny jedynie przyśpieszonej pewnymi niespodziewanymi wydarzeniami podróży. Wszak nienawidził się spóźniać! Będzie musiał wysłać podziękowania... No i może jakieś małe przeprosiny przy okazji. Cóż, zdarza się.


      Samo nakrycie głowy poczęło się dziwacznie rozciągać, by dać możliwość wydostania się przeciskającej się przez jego otwór osobie. Fisk Adored, uczestnik rozgrywającego się aktualnie pojedynku wyhynął ze wspomnianego kapelusza, jak gdyby wychodził z worka.


      Gdy tylko ta sztuka mu sie w końcu udała, podniósł wysłużony kawałek materiału, pieczołowicie oczyścił go ze wszelkich osadów wzbijając przy tym tumany kurzu, po czym nałożył sobie na głowę. Ubrany był prócz wspomnianego wcześniej elementu ubioru w czarne jeansowe spodnie, a także czarny T-shirt z wymalowanym logiem przypominającym mieniącą się na złoto sylwetkę pegaza, oraz napisem: Equestriańska reprezentacja mniejszości narodowych. Jego stopy zdobiły zamszowe, lekko znoszone buty, a nadgarstek przyozdabiała tanio wyglądająca zielona bransoletka z napisem “Fundacja Ronalda, w pomocy dzieciom chorym na raka”.


      Fisk przełykał aktualnie łzy dumy, w końcu tym razem założył normalne buty, a nie jak ostatnio niebieskie bambosze, które po dziś dzień były obiektem kpin. Zielony kapelusz dumnie prezentujący się na jego głowie i nijak nie pasujący do reszty ubrania był natomiast podarkiem od jego przyjaciela Albericha, z którym odbył poprzedni pojedynek. Może nie mógł on być już uczestnikiem turnieju, ale odpowiedzialność za pokonanie go leżała aktualnie na barkach młodego maga. Cieszył się z tego, że ten mały akcent przez całość pojedynku dodawać mu będzie otuchy.


      Świeżo przybyły uczestnik turnieju wyszczerzył się w szerokim uśmiechu, a w wyrazie jego oczu dało się dostrzec iskierki figlarnej radości. Wypełniające jego paszczę lizaki (a konkretnie to sześć) pewnie miały swój wpływ na jego obecne samopoczucie. W końcu cukier krzepi, jak to mawia jego obecny przeciwnik.


      Tiaaaaa, obecny przeciwnik... ten pan nie będzie już się bawił w grzeczności jak jego poprzedni oponent. Zresztą, sam mu to kiedyś zaznaczał, a moze jedynie pamięć zawodzi? Mniejsza, skoro tak to trzeba działać. Ale jak rozpocząć pojedynek? Może by jakimś nawiązaniem? Żarcikiem zrozumiałym jedynie przez nielicznych, a tym samym również Scyfera? Hahaha! A pogoda sprzyja, oj sprzyja. Dzięki ci niebieska strażniczko niebios, ha!


      Fisk spojrzał w górę, w stronę obdarzającej wszystko ponizej siebie nieziemsko mocnym dzisiaj żarem kuli. Jego usta poczęły poruszać się w bezgłośnej inkantacji (będącej jedynie niemą prośbą do opiekunki tej krainy o nie interweniowanie w to co się będzie teraz działo. W końcu rozgniewany alicorn obdarzający go pełnią swoich przemyśleń na temat igrania z jej ukochanym słońcem to nie jest marzenie każdego Fiska na tym padole), a powietrze naokoło niego stało się gęste i ciężkie, wydawało z siebie ciche buczenie przypominające generator energii elektrycznej. Wyjątkowo duży generator. Czarownik wyciągnął w górę prawą rękę, otaczając ze swojego punktu widzenia dłonią słońce jarzące się ponad nim. Jego oczy rozświetliły się nieziemskim, białym blaskiem będącym efektem kumulowania w ciele naprawdę dużych ilośći energii magicznej. Ziemia pod jego stopami zafalowała, niczym tafla jeziora do której ktoś wrzucił kamień. Najpierw powoli, po chwili jednak dużo gwałtowniej, coraz szybciej, szybciej i szybciej... Po chwili skupienia z ust maga wygobyło się jedno słowo.


      ~~Aphelion~~


      Tylko jedno? Czy może, aż jedno słowo? To jedno wypowiedziane teraz wstrząsnęło bowiem całym otoczeniem, dało się je słyszeć niczym grzmot który jakimś cudem zabłąkał się w mury tej areny, bardzo głośno i wyraźnie. To co stało się po tym jak mag zacisnął na jaśniejącej kuli swój uchwyt i zdecydowanym, jednak mozolnym i pełnym wysiłku ruchem, jak gdyby siłował się z samymi siłami kontrolującymi rzeczywistością (na boga, przecież tak właśnie było!) pociągnął w dół... to już całkiem inna historia.


      Efekt wizualny przypominał dla obserwatorów zagięcie całości widzianej rzeczywistości, która teraz w postaci potężnego, nieregularnego wiru zmierzała w stronę sprawcy tego zaklęcia, obecnie sapiącego z wysiłku, jednak niezmordowanie kontynuującego swoje zamierzenie. Na szczęście dla tychże obserwatorów jednak, cały efekt był jedynie wrażeniem, złudzeniem optycznym wywołanym przez “zasysanie” wszelkich promieni słonecznych, ich promieniowania, oraz wszystkiego innego z czego się składały. Dla wzroku Fiska, który postrzegał każdy element rzeczywistości, w postaci świetlistych punkcików wypełniających całość wszechrzeczy był to widok iście widowiskowy. Wręcz zapierający dech. Tam gdzie inni widzieli czarne tornado zagłady, on widział również piękny świtlisty wir, aktualnie otaczający go ze wszystkich stron. Żeby ktoś jeszcze mógł to kiedyś zobaczyć...


      Niezliczone ilości energii, kompresowane w jednym miejscu spowodowały zapadnięcie prawdziwie wgipskich ciemnści, ba prawdziwie equestriańskich biorąc pod uwagę historię tej krainy. Epicentrum całego zdarzenia, punkt pochłaniający wszelkie światło stanowiła osoba Fiska, który aktualnie wyglądał jak gdyby pochłonęła go kosmiczna czarna dziura. Niektórzy spekulowali pomalutku, że ten szaleniec właśnie się zabił.


      Po dłuższej chwili jednak, oraz licznych okrzykach przezstrachu dobiegających z widowni (czego Fisk jakoś nie przewidział, a teraz było mu cholernie głupio)  z najgłębszego mroku dało się dostrzec wydobywający się blask, nieregularnie co chwila rozświetlający sylwetkę czarownika. Jak gdyby za dotknięciam magicznej różdżki światło ponownie zaczęło rozświetlać okolicę. Arena nie różniła się niczym od tej sprzed ledwie kilku chwil.


      Fisk natomiast lekko pochylony do przodu uniósł oblicze, a spomiędzy jego zębów wydobyło się ciężkie westchnienie, jak u kogoś kto właśnie skończył długą serię wyciśnięć sztangą na siłowni. Co najmniej. Wraz z westchnieniem z jego ust wydobył się kłąb dymu (mały, jednak dostrzegalny), który wraz z rzadka zdarzającymi się rozbłyskami światła wydobywającymi się z jego ciała dawał do myślenia każdemu, kto widział co się przed chwileczką stało.


      Po zakończeniu swoich “przygotowań” rozkaszlał się straszliwie. Bah, dym? Jak ci palacze mogą to znieść! Bleh!


      No, to skoro już narobiłem fajerwerków, to rozejrzyjmy się po arenie...

 

Edytowano przez Fisk Adored
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Muffina czekoladowego poproszę.
 
Cukiernik podniósł głowę znad zapisanej drobnymi cyframi kartki, zirytowany, bo właśnie przerwano mu obliczenia. Młody gość, który wtłoczył się do środka, niemal cały był zakryty przez długi płaszcz w odcieniu nieco przybrudzonego i wypłowiałego szkarłatu, a to, co wystawało ponad wysoki kołnierz, też nie stanowiło sobą najbardziej budującego widoku. Zdradzająca wyraźne symptomy zrezygnowania i niewyspania twarz przyozdobiona była okularami w kościanej oprawce, spoczywającymi na lekko zadartym nosie jak dumny feniks na sępim gnieździe. Włosy młodzik miał pospolicie brązowe i pofalowane, długie do ramion. Nosił dziwaczne nakrycie głowy, które wyszło z mody jakieś trzysta lat temu - czarny, wyszywany złotą nicią trójgraniasty kapelusz. Był to jedyny całkowicie czysty i zadbany element garderoby przybysza.
 
- Muffin. Czekoladowy - powiedział gość raz jeszcze tonem niemalże błagalnym. Głos miał cichy i zmęczony.
- Proszę bardzo - cukiernik podał mu zawiniątko z ciemnym przysmakiem. Dopiero teraz, gdy młody zbliżył się do lady i odebrał obiekt swego pożądania, zauważył kilkanaście dłuższych włosków na jego podbródku. - Trzy złote. Dobrze się czujesz? - Zapytał, sam zdziwiony swoją nagłą troską o zdrowie chłopaka. Ale w końcu gość przedstawiał sobą widok tak marny, że nawet sam Szatan mógłby okazać odrobinę współczucia przed wrzuceniem go do kadzi z piekielnym ogniem.
- Nic mi nie jest - westchnął klient, wygrzebując z portfela dwie monety - jestem tylko zaspany.
- Balowało się pewnie w nocy, co? - cukiernik uśmiechnął się porozumiewawczo, zwinnym, wypraktykowanym gestem zwijając z blatu należność.
- Nie... niezupełnie.
- Powiem ci coś, młody - cukiernik przechylił się przez blat, zatrzymując gościa jeszcze na chwilę - bo wyglądasz mi na takiego, co to nosa nie wychylił z tych wszystkich internetów przez całe swoje życie. Potrzebujesz trochę rozrywki. Prawdziwej rozrywki. O, powiem ci, niedaleko stąd, za polami, mamy arenę, tam się magiczne pojedynki toczą. Wyjdź, nastaw prawe ucho ku słońcu i tak trzymaj, a trafisz bez ochyby. Może zdążysz na następną walkę. A mówię ci, będzie na co popatrzeć. Taki jeden gość ma walczyć, rozumiesz, co ostatnio...
- Przywoływał smoki - jęknął klient - walczył w innym wymiarze, wnikał w ogień i w ogóle pokonał Albericha... znaczy tego gościa, co poznał prawdę ostateczną.
- Ano. Ten drugi też był dobry. Jego obecny przeciwnik ma chyba jakieś poważne problemy z pamięcią...
- Słucham?
- No, zapomniał jak się nazywa. Na początku mówił, że Lamoka, a potem, że Scufer czy jakoś tak.
- Scyfer. Tak, to na pewno było Scyfer.
- Możliwe. W każdym razie skoro przeszedł przez pierwszy etap, to znaczy, że chyba też coś potrafi, nie? Mówię ci - idź tam, a w mig się obudzisz. To będzie widowisko!
- A co, jeśli ten Scyfer się nie zjawi?
- Hę? A czemu miałby się nie zjawić?
- Nie wiem - młodzik wzruszył ramionami i uciekł wzrokiem w bok - to czysto teoretyczne pytanie. Może na przykład strach go obleciał czy coś? Bo wiesz... w końcu miałby walczyć z Fiskiem, z gościem, który przywołuje smoki, przenosi się do innych wymiarów i w ogóle... no i jeszcze przyjmijmy, na dodatek, czysto teoretycznie, że wcześniej namawiał Fiska do ostrej, poważnej walki bez pardonu.
- Jak cykor, to przewalone - Cukiernik wzruszył ramionami - nic nie poradzisz. Tacy zawsze coś znajdą dla uzasadnienia swojego tchórzostwa. Nie, ale nie myślę, żeby tak miało być... w końcu po co zapisywałby się w ogóle do Turnieju? Tam nie ma miejsca dla tchórzy. Nie, na pewno będzie. A jak nie, to dupa z niego, a nie facet.
 
Klient patrzył przez chwilę tępo przed siebie, nic nie mówiąc.
 
- Hej - zaniepokoił się Cukiernik - nic ci nie jest?
- Masz rację! - wykrzyknął nagle młody, uśmiechając się jak opętany - Tak, masz całkowitą rację. Bo wiesz, przypomniało mi się coś jeszcze. Słyszałem, że oni się ponoć znają, Fisk i Scyfer. Więc gdyby teraz Scyfer nie przyszedł, to nie dość, że byłby tchórzem, to jeszcze zawiódłby zaufanie przyjaciela! A to nawet gorsze, prawda?
- Prawda - przyznał ostrożnie Cukiernik. Ten kudłaty był chyba niespełna rozumu...
- Poproszę jeszcze jednego muffina! - zakrzyknął wyszczerzony młodzian i cisnął na ladę całą garść drobnych monet - Dziękuję! Uczynię tą cukiernię sławną! Nazwij ją “Pod Magią Przyjaźni” czy jakoś podobnie!
I wybiegł jak poparzony, nie zamykając za sobą drzwi.
Po chwili wrócił, chwycił wciąż leżącą na ladzie paczuszkę z muffinem i schował ją za pazuchę płaszcza. Następnie schylił się ze śmiertelnie poważną miną i pieczołowicie zawiązał sznurówki ubłoconych adidasów.
A potem wybiegł znowu.
 
***
 
Scyfer odwinął w biegu paczuszkę z pierwszym muffinem i pochłonął go w kilku wielkich, zachłannych gryzach. Jako że był zadeklarowanym przeciwnikiem zaśmiecania środowiska, papierowe opakowanie schował do jednej z licznych kieszeni po wewnętrznej stronie płaszcza. Kątem oka zobaczył coś zielonego na niebie tuż nad odległą, ale widoczną już areną. Szlag, nie zdąży, zdyskwalifikują go, Fisk będzie zawiedziony, albo co gorsza wkurzony! I już na pewno nie wygra żadnej nagrody, a przecież miał czterdzieści myślących bułek na utrzymaniu! Nie, tak być nie może...
“Szczepan, potrzebuję twojej pomocy!” zawołał w myślach, a trójgraniasty kapelusz na jego głowie uniósł się nagle na wysokość pół metra. Scyfer podskoczył i chwycił się mocno za krawędzie trikorna. Szczepan razem z podczepionym do niego Scyferem wystrzelił przed siebie jak student do monopolowego, a pozostały dystans pokonali w czasie krótszym niż ten potrzebny na rozwiązanie zagadki w “połącz kropki” w czasopiśmie dla małych dziewczynek oglądających słodkie, kolorowe, gadające kucyki.
Tuż przed bramami na Arenę Scyfer puścił Szczepana i z powrotem założył go na głowę. Wyciągnął rękę i otworzył bramę potężnym, telekinetycznym pchnięciem. Zaraz potem wkroczył na plac boju i zamknął za sobą wrota.
 
- OTO PRZYBYŁEM! - krzyknął entuzjastycznie, dla lepszego efektu wzmacniając siłę głosu magicznym echem. Potem zwrócił się do Fiska, mówiąc już całkiem normalnie - Muffinka? - nie czekając na odpowiedź, wydobył zza pazuchy lekko tylko pogniecione zawiniątko z czekoladowym wypiekiem i posłał je delikatną lewitacją w stronę oponenta. Jego oponent właśnie wypuścił mały kłąb dymu. Chyba był naprawdę napalony na tą walkę, cały aż rozbłyskał... będzie ciężko, pomyślał Scyfer.
 
Jego uwadze nie umknęło to, że arena wyglądała nieco inaczej niż ta, na której ostatnio walczył. Mogło to być wadą, mogło być zaletą, nie wiedział jeszcze, co dokładnie zamierza zrobić, ale wiedział, że łatwo się nie podda.
 
- Ach, byłbym zapomniał, gdzie moje maniery - powiedział nagle i ściągnął trikorn z głowy, prezentując go Fiskowi - Fisku, to Szczepan, były kapitan marynarki wojennej księżniczki Celestii, obecnie nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności zaklęty w ten oto trikorn. Szczepanie, to Fisk, doskonały czarodziej, złote serce, Lord Protektor, Mistrz nad Cukerem i Kotorożec w jednym - Po tym kapelusz znowu powrócił na swoje miejsce, a Scyfer zakreślił rękami szeroki, choć nieco nieskoordynowany gest. Po czym...
… nic się nie stało.
 
- Niech to, nie wyszło. Wybacz, nigdy nie potrafiłem dobrze rozpocząć. Zresztą poczekam, aż skończysz jeść. Spokojnie, nie jest zatruta i nie ma żyletek, kupiłem chwilę temu w Cukierni “Pod Magią Przyjaźni”.
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

      Mag wystawił rękę, po zawieszony przed nim w telekinetycznym uścisku obiekt cukierniczego kunsztu. Gdy tylko dotknął cudownego wypieku, znów nagły rozbłysk światła rozszedł się po jego ciele, efektem czego muffinka została doszczętnie spopielona. Jej lukrowane ozdoby stopiły się i wyparowały, a ciasto przypominało kupkę spalenizny. Z jego gardła wydało się pełne frustracji westchnienie, po czym wepchnął do ust to co z niej zostało, dokładnie przeżuł i połknął. Rozchodzący się po jego gardle smak węgla nie należał może do najprzyjemniejszych, ale nie przyjęcie tego podarunku byłoby nietakem, więc mówi się trudno. Zastanawiał się właśnie, czy nie przesadził troszeczkę na początek, aż nie przypomniała mu się ich wcześniejsza rozmowa.


      - Scyfer, to przyjemność stawać naprzeciw tobie, jednak przypominam naszą niegdysiejszą rozmowę. Rozmowę, w której proszony byłem o danie z siebie wszystkiego, o walczenie na poważnie. Obiecałem ci to i słowa zamierzam dotrzymać. - Podczas tego małego monologu jego oczy rozbłysły ponownie zimnym, pełnym mocy blaskiem. Ziemia na arenie zadrżała w coraz to mocniejszych wibracjach. Jednak nie to miało być efektem tego co robił, nie. Uniósł ręce rozkładając je na boki, po czym miarowo unosząc je w górę spowodował, że wszystkie z gigantycznych kamiennych kolumn znajdujących się na arenie również wzleciały w powietrze. Trzask kamienia kolumn odrywających się od podłoża, tumany kurzu przez to wzburzone i wszechobecne buczenie mocy przepełniające powietrze, to właśnie dało się teraz słyszeć.


      Fisk odezwał się przepełnionym magią głosem, rozchodzącym się wyraźnie po całej arenie. Głośnym, wyraźnym i pełnym... złości?


      - Zrobiłeś również coś czego bardzo nie pochwalam, przyprowadziłeś na nasz pojedynek osobę trzecią. Nie będę jednak uwłaczać jej inteligencji, oraz wolności podejmowania decyzji. Dlatego też mówię teraz: Szczepanie, kapitanie Equestriańskiej marynarki wojennej! To nie jest twoja walka, odstąp lub sprostaj konsekwencjom. Daję ci dziesięć sekund na opuszczenie tej areny. Czegokolwiek nie postanowisz, będzie to tylko i wyłącznie twoja decyzja. Wybieraj mądrze...


      Po wypowiedzeniu tych słów dwie z kolumn poczęły coraz szybciej obracać się w losowych kierunkach wokół własnej osi wytwarzając przy tym straszliwy huk powietrza, oraz sypiąc naokoło skalnymi odłamkami. Reszta natomiast ustawiła się równolegle do patrzącego na nie Scyfera, po czym w tej pozycji zawisły nad areną.


      (...)


      Fisk nie komentował dalej podjętych decyzji, zaakceptował je. Swoimi rozstawionymi na boki rękami machnął z całą siłą przed siebie, a monolityczne kawały skały latające po arenie usłuchały. Pierwsze w stronę przeciwnika pomknęły dziko obracające się kolumny. Czarownik wystawił w ich kierunku dłonie, po czym zacisnął je w pięści, powodując ich nagły wybuch, efektem czego powodowane swoją wcześniejszą siłą bezwładności tysiące małych, ostrych, kamiennych odłamków szykowały swojemu nowemu toważyszowi poniżej istną nawałnicę kamiennej śmierci. Tuż za nimi podążało z losowych kierunków jeszcze dwanaście kamiennych kolosów, te z kolei miały się jedynie z dużym impetem roztrzaskać na nieszczęśniku, sunąc przed siebie niczym kosmiczne krążowniki znane z ilmów Sci-Fi. Wielkie, lecz zmierzające majestatycznie przed siebie powodując szum powietrza wokół swoich ogromnych kadłubów.


      Wszystko to jednak było tylko dywersją mającą odwrócić uwagę od ostatniej z kolumn, która aktualnie wisiała nad areną obracając się coraz to szybciej wokół własnej osi, przypominając rozpędzony świder. Tuż za tą kolumną w powietrzu wisiała sylwetka Fiska, który to przez ten czas gromadził pomiędzy swoimi dłońmi kule świetlistej, wielobarwnej energii, znanej co niektórym obserwujacym juz z poprzedniego pojedynku. Ta była jednak duzo mniejsza, gdyż i czasu było niewiele. Uniósł ją nad głowę, posyłając z całym impetem na jaki mógł się zdobyć w podstawę wirującego w powietrzu monolitu. Kula energii jednak nie spowodowała wybuchu, jedynie rozświetliła gigantyczną kolumnę na wszelkie barwy jakie mozna sobie było wyobrazić. Rozchodzący się z niej tęczowy blask był wprost oślepiający. Kolumna popękała tworząc rzeczywiście wyżłobienia, nadające jej kształt wielkiego wiertła, po czym zaczęła się kręcić jeszcze szybciej, coraz szybciej i czybciej... huk powietrza który wywoływała był niemożliwy do zniesienia, brzmiał niczym warkot przedwiecznej bestii aktualnie rozbudzonej ze swojego snu. Fisk wystawił w jej stronę rękę, po czym pstryknął palcami dłoni powodując, że ruszyła ona do przodu, wprost w postać znajdującego się poniżej Scyfera. Zdawać by się mogło, ze przez kurz i odłamki skał z wcześniejszego bombardowania nie da rady dokładnie wycelować, on jednak widział śiwat troszeczkę inaczej niż inni i dostrzeganie różnic pomiędzy energią przepełniającą skałę, a ciało Scyfera, emanujące życiem oraz mocą towarzyszącą każdemu magowi powodowało, że pomyłka była praktycznie niemożliwa. Prędkość pocisku jednak nie była naturalna, poruszał się zbyt szybko jak na tak wielki obiekt... Pozostawiał za sobą tęczowy warkocz, rozchodzący się półkolistymi wstęgami w ślad za wirującym tęczowym kolosem będący jedynie jego rozmytym obrazem, zwyczajnym efektem optycznym. Jednak jakże widowiskowym. Przekraczał właśnie tuż przed uderzeniem w cel barierę dźwięku, powodując kolejny grzmot rozrywający arenę. Jeśli uderzy w zamierzone miejsce (lub gdziekolwiek obok), to tęczowy wybuch, który stworzy będzie obiektem wielu opowieści. Ciekawe, co na to odpowie jego przeciwnik...


      Fisk ciągle wisząc w powietrzu nad areną pomyślał sobie naciągając swój zielony kapelusz głębiej na głowę Obiecałem Alberichowi, że razem stworzymy pomnik trwalszy niż ze spiżu... I słowa mam zamiar dotrzymać, nawet jeśli go już tutaj nie ma. Po czym uśmiechnął się kącikiem ust.


      Tymczasem poniżej rozpętało się piekło...


      (...)

Edytowano przez Fisk Adored
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Szczepan jest tu z własnej woli. To on namówił mnie do startu w turnieju. A potem, gdy zamienili go w kapelusz, nalegał, żebym zabrał go ze sobą... nie mogłem odmówić, bo była to częściowo moja wina - wyjaśnił Scyfer, jednocześnie przygotowując się na odparcie ataku. Widząc odrywające się od podłoża kolumny, tak jak poprzednio zakreślił rękami wielki okrąg, tym razem jednak w ślad za jego dłoniami podążył migoczący, jaskrawy ślad. Potem czarownik sięgnął za pazuchę płaszcza, dobył stamtąd małą buteleczkę podpisaną “Słowo i Czyn”, odkorkował ją i wypił całą zawartość.
- Mmm... smakuje jak truskawki!
 
Olbrzymie kolumny i tysiące małych odłamków pomknęły na niego, jeszcze zanim skończył mówić. Scyfer wyraźnie widział, co uderzy w niego pierwsze - skruszenia kamiennych słupów nie przewidział, trzeba było improwizować. Buteleczka w jego ręku roztopiła się nagle, zmieniając w bezkształtną ciecz, która błyskawicznie i dokładnie oblepiła jego lewą dłoń, tworząc płynną, częściowo przezroczystą powłokę. Mały palec tak przygotowanej ręki natychmiast, wydawałoby się samoczynnie, wystrzelił z siebie Więź - sznur z przezroczystego, całkowicie giętkiego włókna, które zalśniło w promieniach słońca tysiącem świetlnych refleksów. Więź połączyła palec Scyfera i przygotowany wcześniej magiczny okrąg. W odpowiedzi na to przestrzeń pomiędzy granicami okręgu wypełniła się tą samą, błyszczącą substancją, tworząc świetlistą tarczę. W tym samym czasie mag już sięgał pod pazuchę płaszcza, już wyciągał stamtąd butelkę podpisaną “DENATURAT”, już wyciągał zakrętkę, czując się jak żołnierz wyciągający zawleczkę granatu... i już wypił trochę zawartości.
 
W tym właśnie momencie uderzyły w niego kamienne odłamki. Większość zatrzymała się na tarczy - w zetknięciu z nią wszystkie w mgnieniu oka pokryły się błyszczącą substancją, po czym opadły ciężko na ziemię, topiąc się i parując. Kilka sekund i nie został po nich żaden ślad. Jednak niektóre - a było ich niemało - trafiły w niechronioną część Scyfera, czyli część zasłoniętych płaszczem nóg. Czarownik ledwo powstrzymał się od krzyku, gdy przeszły przez jego ciało jak nóż przez masło, pozostawiając po sobie dziesiątki krwawiących ran. Utrzymał się jednak na drżących nogach, aby godnie przyjąć kolejnych gości - dwanaście pozostałych kolumn. Poruszał tylko małym palcem lewej ręki, a tarcza przesuwała się w kierunku każdej z nadciągających kolumn i wypluwała z siebie ogromne pociski świetlistej materii, które otaczały swoje cele tak, jak wcześniej roztopiona buteleczka otoczyła dłoń Scyfera. Kolumny poczęły błyskawicznie parować i topić się. Gdy docierały do tarczy, były już na tyle małe, by mogły zostać zatrzymane, wciąż jednak moment zderzenia był wysoce nieprzyjemny. Tarcza przetrzymała wszystko, ale czarownik poczuł, jak pod wpływem miażdżącego bombardowania łamią mu się i kruszą niemal wszystkie zęby. Z nosa popłynęła mu strużka krwi, a w głowie huczało, jakby ścieżką jego neuronów przejeżdżał sobie właśnie pociąg i sto czterdzieści wagonów wypełnionych po brzegi dziećmi z ADHD, bez ustanku tłukącymi o siebie blaszanymi talerzami. Jednak pomimo tego zdołał wyłowić mentalne ostrzeżenie Szczepana...
 
Zaraz po bombardowaniu stuknął palcem w okulary i jednocześnie spojrzał w górę. Zmodyfikowany dzięki magicznym soczewkom wzrok przebił się przez ogromne obłoki pary pozostałe po kolumnach. Scyfer zobaczył, jak Fisk wysyła prosto na niego ostatni pocisk - gigantyczne, zostawiające za sobą wspaniały tęczowy ślad wiertło. To byłby już wyrok śmierci...
 
Gdyby nie wypity wcześniej denaturat. Mag nie połknął go, przez cały ten czas trzymał sporą porcję paskudztwa wewnątrz nadętych policzków. Teraz nastawił tarczę w kierunku nadciągającej z ogromną prędkością tęczowej destrukcji i jednocześnie otworzył usta.
 
Tarcza zalśniła z mocą tysiąca piorunów, oślepiając przy tym Scyfera, i wypuściła na wolność tysiąc błyszczących promieni, które oblepiły świder w sposób, który kojarzył się z fałszywą czułością, taką, z jaką matka obejmuje dziecko jej męża i innej kobiety. W tym samym momencie otwarte usta Scyfera zionęły nieustającą falą ognia o nienaturalnej, fioletowej barwie. Płomienie były gorące jak samo piekło, zbliżona do nich skóra na twarzy Scyfera zaczęła czerwienieć, pokrywać się bąblami, w końcu stała się czarna i krucha jak spalony papier. Gdyby mógł, wrzeszczałby jak obdzierany ze skóry - ale był zbyt zajęty walczeniem z niechybną śmiercią. Pokryty świetlistą substancją i wydany na działanie ognia gorszego niż którykolwiek, którego Scyfer do tej pory używał, świder topił się w powietrzu, tęczowy ślad stawał się coraz mniejszy, bardziej blady, niewyraźny...
 
Aż w końcu zanikł zupełnie. Kolumna przestała istnieć, pozostawiając po sobie tylko rozgrzane powietrze i wielki obłok pary.
 
Scyfer padł na plecy. Ostatkiem sił sięgnął jeszcze za pazuchę płaszcza i, kierując się pamięcią oraz dotykiem, bo był już całkowicie ślepy, wydobył stamtąd kolejną buteleczkę, podpisaną “Czyn i Słowo”. Odkorkował ją tylko i wrzucił do ust w całości. Szkło roztopiło się w jego ustach i przelało się do żołądka razem z zawartością.
 
Fisk ma rację, pomyślał w czasie, kiedy jego ślepe oczy zaszły dziwną mgłą, a tęczówki straciły swój kolor. Scyfer zamknął na chwilę oczy, a kiedy je otworzył, były już jednolitą masą niebieskiej, nieprzezroczystej materii. Wszystko, co mówił, było prawdą. Mag zaczął płakać - a przynajmniej tak mogłoby się wydawać komuś, kto nie przyjrzałby się dokładnie. Oto bowiem z oczu Scyfera poczęła szybko i wartko cieknąć szafirowa ciecz, zmywająca kruchą, czarną i pomarszczoną od ognia skórę twarzy. Sama zostawała na jej miejscu, tworząc idealnie przylegającą powłokę. Prosiłem go, żeby dał z siebie wszystko i walczył na poważnie. Rany w jego nogach zasklepiły się nagle tą samą dziwną materią i przestały krwawić. Czarownik otworzył usta i począł wypluwać wszystkie utracone zęby, a było ich ponad dziesięć. Na ich miejsce wyrosły nowe, stworzone z tego samego materiału, z którego zrobiona była teraz też skóra na jego twarzy. Widzę, że zamierza dotrzymać słowa.
 
Scyfer wstał powoli, przeciągnął się i uśmiechnął, prezentując klawiaturę błękitnych, przypominających małe kryształy zębów. W miejsce twarzy miał maskę z niebieskiej substancji, a jego oczy pod zasłoną okularów jarzyły się delikatnym, szafirowym blaskiem.
 
Ale i ja zamierzam dotrzymać mojego.
 
Czarownik uczynił prawą ręką kilka szybkich gestów i zaczął gładzić powietrze jak w transie, a pomiędzy jego palcami powietrze zaczęło drgać i migotać, by przerodzić się w zarys podwójnie giętego łuku. Tak jak poprzednio, Scyfer połączył kciuk lewej dłoni i Łuk przy pomocy Więzi. Tak jak poprzednio, łuk zalśnił, wypełniając się migotliwą materią. I tak jak poprzednio, Scyfer zrobił z niego stosowny użytek - gdy wygiął nieznacznie kciuk, Łuk najpierw wytworzył błyszczącą, magiczną strzałę, a potem zaczął się napinać, by wypuścić ją z wielką mocą prosto w stronę Fiska.
 
Już w powietrzu strzała poczęła się przemieniać, wydłużać i tężeć, by błyskawicznie przybrać kształt długiego na dwa metry świetlistego węża z otwartą paszczą pełną kryształowych kłów, z których każdy zawierał w sobie malutką dawkę “Słowa i Czynu”. Eliksir ten wywierał na nieprzystosowanych organizmach niezwykłe wrażenie, tak potężne, że organy wewnętrzne zaczynały topić się jak lód w mikrofalówce. Jedno ukąszenie mogło spowodować co najwyżej potężną niestrawność, dwa - krwotok wewnętrzny, a trzy... zresztą jeśli nawet wąż nie zdoła ukąsić Fiska, może uda mu się owinąć wokół jego ciała - to poskutkowałoby duszeniem, parowaniem i topieniem się ciała... wprawdzie jego przeciwnik, sądząc po spalonej muffince, wydawał się być pełen ognia, ale natura tej substancji była nieco inna. Kto by pomyślał, że dzięki badaniom nad magiczną mąką Scyferowi uda się wydestylować magiczny, posłuszny jego woli kwas o tak szerokim zastosowaniu? Bliższej definicji nie udało mu się znaleźć - ważne było tylko to, że zdołał dostosować do niego swój organizm, dzięki czemu zresztą wciąż jeszcze żył...
 
Magię przyjaźni odstawmy na później, pomyślał, wypuszczając jeszcze cztery strzały - węże. Nadszedł czas na łamanie obojczyków!
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

      Ciągle unosząc się nad areną młody czarownik obserwował poczynania swojego oponenta. W mgnieniu oka jego przeciwnik zareagował niwelując złowrogi, czyli Fiska pocisk do postaci rozgrzanego powietrza i pary. Cała ta energia uległa rozproszeniu, jednak właśnie to rozgrzane powietrze i inne drobniejsze, niedostrzegalne różnice w otoczeniu pozwalały sądzić, że nie zniknęła raptem jak za dotknięciem magicznej różdźki. Widzący prawdziwą naturę rzeczy Fisk miał jednak dużo dokładniejsze przesłanki by tak sądzić. Widział bowiem cząsteczki krążącej ponownie po całej arenie mocy. Cóż, szkoda by się marnowały, nieprawdaż?


      Skierował swoją wolę w ich stronę, a one usłuchały. Świetliste ścieżki stworzone z elementarnych cząsteczek przepełniających wszechrzecz zmierzały w jego stronę ze wszystkich stron, otulając maga świetlistym płaszczem możliwości. Nie usiłował skupiać ich w jednym miejscu jak poprzednio, wystarczało mu by były w “zasięgu ręki”.


      W końcu nikt kto nie patrzył prawdziwie na otaczający go świat, nikt kto nie stał na granicy prawdy nie był w stanie ich dostrzec. Standardowa “magia” jak ją nazywano pozwalała za pomocą symboli, dźwięków będących inkantacjami, czy innych przekaźników kształtować energię wypełniającą wszechświat, by nagiąć ją do swojej woli. Co jednak, jeśli ktoś był w stanie ją widzieć gołym okiem i zwyczajnie w razie potrzeby sięgnąć po nią niczym łakome dziecko w sklepie ze słodyczami? Owszem, sięganie na wyższe półki było ryzykiem przygniecenia przez regał, jednak było to zagrożenie widoczne dla niego gołym okiem. Inni magowie natomiast musieli poruszać się między półkami niczym ślepcy, polegając na wyuczonych inkantacjach, czy innych sposobach... Ale dosyć już tych rozmyślań, w końcu Scyfer postanowił przejść do ofensywy.


       Łuk, który utworzył praktycznie z nicości kształtował się na oczach Fiska dużo przed tym jak przeciętny obserwator był w stanie go ujrzeć. Same strzały wystrzelone w jego stronę lecąc zmieniały kształt, już podczas samego lotu dostosowując odpowiednio swój wygląd. Bardzo rozważnie, nie tracił ani chwili na wstępne ich formowanie. Działo się to już podczas samego lotu wężowych pocisków. Fisk przez krótką chwilę podziwiał, jak cząstki owych pocisków przechodzą jakże znajome mu procesy przemian, jak pod wpływem otaczającej je mocy oraz woli Scyfera przybiejają swój zamierzony kształt. Na taką ewentualność był jednak przygotowany.


       Ciągle wisząc w powietrzu począł zwiększać dzielącą ich odległość, dając sobie kilka cennych sekund na zrobienie tego co zamierzył. Zielony kapelusz na jego głowie uniósł się i ciągle lecąc za właścicielem począł się wydymać, rozciągać i rozszerzać, skutkując wypluciem z siebie pięciu worków lekko przypominających rozmiarami walizki podróżne. Etykiety pojemników nie dawały żadnych wątpliwości co do zawartości.


               CAT'S BEST Nature GOLD – zbrylający się ekologiczny żwirek dla kotów długowłosych


               Wilgoć jest pochłaniana i zatrzymywana wewnątrz powstających bryłek, które doskonale wiążą również zapachy.


               Superchłonny – absorbuje do 700% własnej objętości!


       Fisk następnie wykonując ruch dłonią, jak gdyby strzepywał resztki wody z mokrej ręki posłał pozostałości z wcześniejszego zbiorowiska mocy do każdego z dziesięcio-litrowych worków, które w  skutek tego zalśniły przez dosłownie ułamek sekundy, po czym jak na komendę wszystkie popękały wypluwając z siebie żwirek. Cudowny piasek jednak nie wydostał się z worków jako bezkształtna bryła, przypominał natomiast zrobione z niego sylwetki kotów, które z wielkim impetem i żarliwością pomknęły w stronę nadlatujących węży usiłując dopaść je niczym dzikie zwierzęta swój posiłek. Zaklęcie go było jak się okazało dobrym rozwiązaniem, gdyż kwas scyfera był wyjątkowo żrący, nic jednak z czym nie potrafiłby sobie poradzić Cat’s Best Nature Gold. Krótka chwila powietrznej pogoni zaowocowała w końcu zetknięciem się węży i kotów, powodując wyraźnie słyszalne skwierczenie, oraz zmniejszenie objętości “żwirkowych” kotów o mniej więcej połowę. Sam proces pochłaniania natomiast przeprowadzony został dosyć sprawnie.


       Czarownik rozważał podczas samego procesu co takiego zrobić z otrzymanymi tworami pełnymi Scyferowych soków. Wprawdzie mógł nimi rzucić w przeciwnika za pomocą telekinezy, a oberwanie pięciokilowymi bryłami piachu nie było niczym przyjemnym, zwłaszcza z tej wysokości. Zdecydował jednak, że wszelkie pozostałości jego własnych czarów mogłyby zostać wykorzystane przeciwnko niemu, dlatego też wydobył z kieszeni spodni woreczek, taki jakiego używa się do przenoszenia kości do gry w gry fabularne. Płucienny, ze zwisającym z niego sznureczkiem, służącym do zamknięcia wlotu. Woreczek okazał się mieć podobne właściwości jak jego zapomniany już z poprzedniej walki plecak, a teraz również i zielony kapelusz z rondem. Mianowicie po chwileczce wydymania się i rozciągania pochłonął stworzone ze żwirku koty, jak i również opakowania po cudownej substancji, w końcu nieładnie jest śmiecić. Sam pojemnik natomiast pod wpływem jego dotyku spłonął w małej eksplozji żwawo pochłaniających go płomieni i tyle go widziano.


       Następnie pozostawało odpowiedzieć czymś swoim. Łuk w objęciach Scyfera jednak nie wyglądał ani mniej groźnie, dlatego też z czeluści jego kapelusza począł się wydobywać strumień żwirku, który tworząc nad właścicielem latającą chmurę w tej właśnie postaci czekał na późniejsze wykorzystanie. Działo się to jednak równolegle z tym co robił sam Fisk.


       Z kieszeni wydobył małe, drewniane pudełeczko, z którego wyjął igłę. Była to zwykła igła, niczym nie różniąca się od tych do szycia. Wycelował trzymającą ją rękę prosto w przeciwnika, po czym uśmiechnął się nieprzyjemnie, patrząc na niego wzrokiem nie zapowiadającym niczego dobrego. Rozmawiał kiedyś z nim na temat igieł, nie potrafił sobie odmówić tego jednego przejawu wesołości na wspomnienie o tym. Miał nadzieję, że wywołał przynajmniej zwiększenie tętna u Scyfera.


        W oku igielnym poczęła się jarzyć cząsteczka mocy, która po chwili ogarnęła całą igłę. W końcu jakoś trzeba było nadać jej wymaganego pędu, czyż nie? Niedbale puścił lekko świecący kawałek metalu, który pomknął w stronę przeciwnika zostawiając za sobą tęczową smugę, samemu lśniąc nieznacznie. Scyfer już raz pokazał, jak dobra jest jego obrona przed deszczem odłamków, dlaczego by nie wykorzystać ponownie tego co już raz zadziałało? Nagłym ruchem kończyn górnych przypominającym wystrzelenie przed siebie rąk w międzyczasie prostując wszystkie dziesięć palców spowodował, że niepozorna igła rozmnożyła się do nieprawdopodobnych ilości, zamiast jednej leciało ich teraz całe setki, a blask mocy z oka igielnego wyparował. Były to zwyczajne igły, nie miały żadnych dodatkowych właściwości prócz tego, że zmierzały przed siebie utrzymując kurs. Ciekawe było jednak ile otworów jest w stanie zalepić niebieska maź Scyfera. Cóż, czas się przekonać.


      W razie gdyby ta dywersja na której skupiony zapewne będzie wzrok oponenta okazała się całkowicie nieskuteczna należało zaatakować tak, jak nienawidzi tego każdy łucznik. Mianowicie z bliska. Jak jednak tego dokonać z tak dużej odległości? Proste, wystarczy manipulować ziemią na której stoi Scyfer. Z tak dużej odległości sama ingerencja duża być nie mogła, ale skoro już bawimy się igłami...


       Wykonując kolisty ruch uwieńczony ruchem przypominającym wypychanie czegoś ciężkiego w górę Fisk skupił swoją uwagę na obszarze który okupował przeciwnik. Mianowicie na okręgu ziemi o promieniu jedynie dziesięciu metrów naokoło niego. Jedynym wskazaniem na to, że stanie się za chwile coś niedobrego było ledwie wyczuwalne przesunięcie się ziemi na której stał cel ataku. Przypominał nagłe zapadnięcie się podłoża o jakieś pół centymetra. Był to efekt konieczny dla skoncentrowania się znajdujących się w podłożu skał i piasku w kamienne szpikulce o długości dziesięciu centymetrów, które po jedynie sekundzie wystrzeliły z podłoża, mając na celu poranić stopy, czy nawet więcej jeśli Scyfer postanowi się przewracać. Jedynym sposobem na uniknięcie ich było podskoczenie w górę i pozostanie w górze, gdyż nie sądził by Scyfer potrafił odskoczyć na odległość przekraczającą dziesięć metrów. Nawet w strachu. Wcześniej blokując kamienne odłamki dosyć solidnie zapierał się jednak na podłożu, nic nie wskazywało więc na to iż teraz postąpi inaczej. Zresztą, nawet jeśli wytworzy naokoło siebie bariery najróżniejszego rodzaju właściwy atak powinien celu dosięgnąć, gdyż wydobędzie się z ich wnętrza.

Edytowano przez Fisk Adored
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 month later...

Cóż za starcie... Nie było może porażająco długie, ale... Ale za to JAKIE ono było! Z całą pewnością będzie niemały problem z wyłonieniem zwycięzcy.

 

Nadeszła zatem chwila prawdy. Kto okazał się lepszym magiem? Kogo zobaczymy w następnej rundzie? Czy będzie to S443556, czy Fisk Adored? Wybór należy do Was. Głosujcie!

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 weeks later...

Wybiła właściwa godzina. Zaraz dowiemy się kto przejdzie do następnej rundy turnieju. Zobaczmy jak rozłożyły się głosy...

 

S443556 (Lamoka) - 0

Fisk Adored - 5

 

Muszę przyznać, że jestem zaskoczony. Pojedynek wydał mi się bardzo wyrównany, co moim zdaniem powinny odzwierciedlić głosy, ale jak widać, Fisk Adored przewagą aż pięciu głosów wygrywa starcie i przechodzi do trzeciej rundy! Gratulujemy!

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość
Temat jest zablokowany i nie można w nim pisać.
×
×
  • Utwórz nowe...