Skocz do zawartości

[PROLOG] Kości zostały rzucone - Lucky Spirit (Mruk)


black_scroll

Recommended Posts

Karta Postaci

Imię: Lucky Spirit


Wiek: 22
Rasa: Ziemski
Profesja: Lubi pan grać w kości?
Wygląd: Ciemno-brązowa grzywa (długość a'la Braeburn) i jasno brązowa maść. CM: Trzy czterolistne koniczyny
Charakter: Miły, przyjaźnie nastawiony do życia. Widzi jego dobrą stronę i rzadko kiedy daje się zasmucić. Bardzo energiczny. Nie można o nim powiedzieć że tryska inteligencją, ale na pewno ją posiada i potrafi wykorzystać. Sam siebie uważa za wyjątkowo seksownego ogiera. Odważny, ale nie do przesady. Ma pojęcie o własnej wartości i nie daje sobie wmawiać byle czego o swojej osobie, ale potrafi przyjąć konstruktywną krytykę. Do wielu rzeczy nie podchodzi poważnie, a niektóre decyzje podejmuje impulsywnie i bez większego przemyślenia. Posiada cechę którą on lubi określać jako 'swobodę ducha' ale prawda jest taka że jest o prostu nie subordynowany.
Historia: (5 stron, lojalnie ostrzegam)
Urodziłem się w kupieckiej rodzinie zamieszkującej w Manehattan'ie, ale nie za bardzo obchodziły mnie rubryki liczb oraz targowanie się z kucami. Wolałem przygody. Zawsze tak miałem. Nie lubiłem jednostajnych i szarych, nudnych poranków. Od miękkiego, wygodnego łóżka wolałem zimną, twardą ziemię i noc spędzoną pod gołym niebem przy blasku ognia. Od ciepłego i sytego obiadu wolałem najzwyklejszą zieloną trawę rosnącą na polach przy Manehattanie. Od ‘fascynującej’ nauki kursów złota w Zebrice, wolałem zwiedzanie miasta i zabawę w kłusowanego. Wieczorami marzyłem o pięknych gwiazdach na niebie a rankiem wyobrażałem sobie wschody złocistego słońca które mógłbym obserwowa z jakiejś góry, czy czegoś innego. I tak spędziłem dzieciństwo. Marząc o tym co robić bym mógł, a żałując tego czego nie robię. Trzeba przyznac że był ze mnie cholerny marzyciel. No, bo przyznajcie sami, co jest ciekawego w tym że można sprzedać coś po czymś-tam z czymś-tam uwzględniając coś-tam. To jedno z najnudniejszych zajęć na całym świecie! Kto by chciał spędzić życie przeliczając rodowy majątek, kiedy można robić rzeczy o wiele ciekawsze i zabawniejsze.

Ale, tak mi mijało życie. Nie ciekawie. Nie powiem żebym próbował to zmienić, i nie powiem żebym usiłował to polubić. Było jak było. Do czasu…

Pamiętam to, jakby było zaledwie przed wczoraj. Miałem, może 18 lat, i rodzina już szykowała dla mnie etat abym nabrał trochę praktyki u jednego z licznych wujków czy innych nie znanych mi krewnych. Tak czy inaczej, wymagało to wyjazdu z miasta, podczas gdy ja chciałem w nim pozostac. Ale, co z tego że ja tego chciałem? Przecież to rodzina zawsze decydowała o tym co jest dla mnie najlepsze.
Spotkałem ich wracając z jakiegoś wykładu na akademii im. Bardzo-Ważnego-Kuca-Z-Dziwnym-Nazwiskiem traktującym o wpływie polityki na cośtam… Nie pamiętam dokładnie, tak czy inaczej temat był niewiarygodnie wręcz nudny, jak wszystko co związane było z kupiectwem. Ale, wróćmy do historii. Szedłem sobie do domu, i zacząłem się zastanawiać nad tym jak dalej potoczy się moje życie. Może nie wydawa się to wam tematem bardzi interesującym, ale tak było. Myślałem o tym co mnie w życiu spotka. Czy już zawsze zostanę jakimś szarym kupcem, jakich wielu w Equestri? Przecież ja się do tej pracy nie naadaje. Wcale się nie nadaję! Tak rozmyślając, nawet nie zauważyłem kiedy zaszedłem do części Manehattanu do której nigdy się nie zapuszczałem. Była to na prawdę parszywa dzielnica w której, przyznam się bez większej dumy, najzwyczajniej w świecie się zgubiłem. Akurat wtedy szczęście mnie opuściło, a przy najmniej tak mi się zdawało. I to właśnie tam ich zauważyłem. To znaczy, nie ich obu na raz, tylko po kolei. Najpierw Girrena.

A było to tak, że idąc przez te ciemne uliczki, zobaczyłem wielką kupę. Kupę kucyków oczywiście! Jako że przez cały czas od wejścia w nieznane mi rejony nie zobaczyłem żywej duszy nie licząc karaluchów (swoją drogą, nie są aż takie obrzydliwe jak się wydaje) postanowiłem że w tej żyjącej masie musi znajdować się jakaś osoba która mi powie jak mogę wyjść do bardziej cywilizowanych rejonów. Nie rozumiałem tylko tego, dlaczego cała ta zbieranina tak drze pyski. No cóż, zrozumiałem kiedy podszedłem bliżej. Te wszystkie kuce przyszły tu mając na celu jedno zajęcie. Patrzenie na lejących się kuców. Wszyscy zgromadzili się dookoła wielkiej żelaznej kraty w której środku stali przeciwnicy. Wiedziałem jak to wygląda, nie myślcie sobie że zawsze byłem posłusznym i potulnym kucykiem! Co to, to nie! Czasami chodziłem po dachach domów do tej dzielnicy, żeby popatrzeć na takie zagrania. Niby chodzenie po dachach częściej kończy się upadkiem niż bezpiecznym końcem, ale, ja w końcu zawsze mam szczęście. Teraz możecie się dziwić, jak się zgubiłem skoro chodziłem po dachach i widziałem wszystko z góry. No cóż… Z góry wszystko wygląda inaczej, inaczej też zapada w pamięć. Te walki też. Pamiętałem jak walczyły ze sobą kuce. Ale, w tym wypadku nie były to kuce. Owszem, jeden nim był, ale drugim był gryf.
Stali na przeciwko siebie, mierząc się wzrokiem a tłum dookoła wrzeszczał i przeraźliwie krzyczał. Ciała obojga z nich lśniły od potu a na policzku ogiera widać było wielką bruzdę. Najwyraźniej już walczył z tym gryfem a teraz przyszedł czas na kolejną rundę. Pół lew uśmiechnął się niepokojąco, i skoczył! A zrobił to wyjątkowo szybko. Ogier nawet nie zdążył się uchylić kiedy powalił go sam impet uderzającego ciała. Tłum zaryczał, a ogier nieudolnie spróbował się podnieść. Przeszkodził mu w tym potężny kopniak jakim uraczyły go tylnie łapy gryfa. Po tym, już się nie podniósł. Tłum gniewnie zaryczał, a na arenę poleciały butelki i pomidory. To co zobaczyłem mi wystarczało. Odszedłem z tłumu, i poszedłem dalej.
Potem, zobaczyłem Cubes’a.
Grał w kości z jakimiś kucami. Nie ma co się nad tym rozwodzić, zwykła gra hazardowa. To co zwróciło moją uwagę było to że był zebrą, a tych nie widziało się często. Właściwie, pierwszy wizerunek Girrena bardziej zrobił na mnie wrażenie, ale idźmy dalej.
Chodziłem tak, bez konkretniejszego kierunku, starając się wydostać jakoś z labiryntu jaki stworzyły przede mną uliczki Manehattanu. Błądziłem tak już chyba kilka godzin, kiedy natknąłem się na Girrena. Dopiero teraz dostrzegłem że miał poharatane prawe skrzydło. Nie była to nowa rana. Nie krwawiła, nie była na niej nawet zakrzepła krew. Szedł, utykając na przednią… łapę? Szpon? Nie ważne. Utykał, i już.
- Ej… Nie pomóc? - Zapytałem, za co zostałem uraczony nieciekawym, gniewnym spojrzeniem brązowych oczu.

Jedynym co wtedy wiedziałem o gryfach była waluta jaką się posługiwały i ich główne produkty eksportowe. No co! Nie patrzcie się tak na mnie! Jakby wam to tłukli do głowy przez pół życia, to też byście wiedzieli! Tak czy inaczej, gdybym wiedział o nich więcej, na pewno bym nie zadał tego pytania. Wiedział bym jak mi odpowie
- Spierdalaj. Nie potrzeba mi pomocy.
- Ej, co tak nerwowo? - Odezwał się ktoś z boku. Jak na komendę odwróciliśmy się, i zauważyliśmy zebrę opartą o ścianę, przypatrującą się nam z uśmieszkiem. - On tylko chciał pomóc.
- A tobie co do tego pasiasty?
- Spokojnie, bez niepotrzebnego spięcia - powiedziała spokojnie zebra, po czym podeszła bliżej. - Ja jednak bym radził przyjąć pomoc tego ogiera. Właściwie, to się do propozycji tej pomocy dołączam.
- Nie potrzebuję pomocy - wykrztusił przez zaciśnięty dziób. - Jesteś niedorozwojem, czy co? Poradzę sobie.
- Sam może i tak - odrzekłem szybko - ale przy pomocy ścigających cię kilkunastu wielkich ogierów już nie koniecznie. A tak właściwie, To nawet ich widać.
- Ja pierdole… - powiedział szybko.
- To jak, skorzystasz, czy mamy jednak sobie iść?
- Niech będzie! - Zdecydował się szybko gryf, z wyrazem zniesmaczenia na twarzy.
- Oh, zobacz jaką łaskę nam okazał ten zacny gryf - powiedział z uśmiechem, pochodząc szybko do gryfa i biorąc go pod ramię.
Poszedłem za jego przykładem, i szybko skręciliśmy w jedną z uliczek, starając się iść najszybciej jak tylko było to możliwe.
- Trzeba będzie cię gdzieś ukryć - stwierdziła oczywiste zebra. Nie ucieklibyśmy daleko, kiedy za nami było kilkanaście galopujących ogierów, a w walce też byśmy ich nie pokonali.
- Lubisz śledzie? - Zapytałem szybko, a gryf i zebra popatrzyli się na mnie ze zdziwieniem. Nie odpowiedział. - Trudno, właź tam! - Powiedziałem, wskazując wolnym kopytem na beczki ze śledziami.
- Chyba coś cię popierdoliło!
- Albo tam, albo z nimi - wspomogła mnie zebra. - Masz wybór.


Cóż… Ukryliśmy go w beczce ze śledziami, a sami pogalopowaliśmy dalej, i ukryliśmy się w cieniu jednej z uliczek. Gdy pościg nas minął, odczekaliśmy jeszcze trochę, i pogalopowaliśmy z powrotem do gryfa pozostawionego w beczce z owocami morza. Gdy wyjęliśmy go z beczki, wyglądał tak komicznie, że aż nie mogłem wytrzymać. Zacząłem się wyjątkowo głośno śmiać, a po chwili oboje dołączyli do mnie.
I tak się poznaliśmy. Potem jeszcze trochę rozmawialiśmy, a po kilku kolejnych spędzonych wspólnie godzinach ( w trakcie których w akcie zadość uczynienia Girren oblał nas tłuszczem z beczek śledzi) zawarliśmy pewien układ…
Tego samego dnia oznajmiłem rodzinie że znalazłem pracę, oczywiście związaną z kupiectwem. Inna opcja nie wchodziła w grę. Tak więc, spakowałem się i wyprowadziłem do mieszkania Cubes’a, które dzielił ze swoja dziewczyną. I tak było dla nich zdecydowanie za wielkie, więc nie było z tym problemu. A co do naszej umowy...
Cubes żył z hazardu. Girren z walk, a ja... To co się liczyło u mnie, było szczęściem. Cubes takiego nie miał, dlatego kości używał lewych. A nasza umowa, polegała na tym:
Cubes rzuca kośćmi, wygrywaliśmy, a kasę dzielimy po równo. Cóż... to że były to lewe kości nie jest aż tak istotną informacją. Oczywiście, każdy z nas miał w tym udział. Girren był czymś w rodzaju ochroniarza, bo w tej części Manhattanu niekiedy zdarzały się nie ciekawe rzeczy. Ja natomiast, miałem szczęście, no i nosa do okazji. Znałem się na kucykach. Była to jedna z niewielu cech jakie odziedziczyłem z kupieckiego rodu. Na pierwszy rzut oka wiedziałem kogo kręci hazard, kto ma wiele do zaoferowania, kto nie jest na tylko inteligenty aby połapać się w całym tym układzie. I tak, zarabialiśmy. Ach, to było życie o jakim zawsze marzyłem. Dreszczyk emocji, brak nudnych rubryk i kursów walut. Wszystko układało się idealnie. Niektórymi wieczorami, siadaliśmy wszyscy przy ognisku w lesie. Ja, Girren, Cubes i jego dziewczyna, również zebra, Mixture. Siadaliśmy naokoło ognia, a Girren grał na gitarze. To że posiadał taką umiejętność zdziwiło nas wszystkich, ale nie było niczym złym. Z czasem nawet podłapałem trochę chwytów i sam zacząłem grać, ale nigdy nie dorównywałem gryfowi. Jego szpony o wiele lepiej nadawały się do naciskania i szarpania za struny które wydobywały z siebie dokładnie taki dźwięk jaki powinien zostać wydobyty. Nigdy nie słyszałem żeby sfałszował. My graliśmy, a Mixture śpiewała. W takich chwilach, miałem wrażenie że tak będzie już zawsze. Już na zawsze miałem pozostać wraz z moimi przyjaciółmi, wśród dźwięków które nigdy nie miały ustać. A potem przyszła wojna. I odebrała wszystko co miało zostać ze mną na zawsze. Na pierwszy ogień poszedł Girren.
Szliśmy właśnie ulicami miasta. Od samego momentu gdy wyszliśmy kucyki rzucały w nasza stronę niepokojące spojrzenia. Zawsze tak było bo, jak to mówił Girren, zawsze nienawidzi się tych którzy wygrywają, ale to nie były pojedyncze spojrzenia kierowane od konkretnych kucyków, ale każda osoba jaką mijaliśmy rzucała jakimś nieprzychylnym spojrzeniem.

- Co jest... - Zastanowił się głośno Cubes.


Najwyraźniej nie tylko mnie zaniepokoiła nagła zmiana. Potem, okazało się o co chodziło. A w zasadzie, o kogochodziło. Szliśmy w towarzystwie gryfa. Ale, nie uszliśmy daleko, kiedy drogę zastąpiło nam kilku rosłych ogierów. Nie wyglądali na zadowolonych. Powinniśmy się wtedy ukryć, bo ja to wiem, spieszać z stamtąd, ale tego nie zrobiliśmy. Sam do końca, cholera, nie wiem czemu.
- To gryf - odkrył Zebrikę jeden z ogierów. Wyglądał tak, jakby to on dowodził całej tej bandzie.
- A i owszem. Jest to gryf, ja jestem zebrą a on i wy kucykami. Nie widzę w tym większego problemu.
- A ja tak. Radzę wam grzecznie się od niego odsunąć, i niech ten gryf, tfu, pójdzie z nami.
- No chyba cię coś popierdoliło! - Wyrwał się Girren. - Niby z jakiej, kurwa, racji?
- A z takiej, że grzecznie proszę. Na razie.
- Spierdalaj.
- Sam tego chciałeś - powiedział, skinął łbem.


Momentalnie, wszystkie towarzyszące temu ogierowi kuce rzuciły się na Girrena. Był na to przygotowany, odepchnął jednego, drugiemu rozdarł policzek. Trysnęła krew. Chcieliśmy mu pomóc, ale nami zajął się inny ogier, chyba o połowę wyższy. Na nasze nie szczęście, miejsce zasadzki było dobrze wybrane. Na widoku. Widząc jak gryf tłucze się z kucykami, tłuszcza momentalnie zinterpretowała całe zajście. Zrobiła to źle.
Wszystkie kucyki, jak jeden mąż rzuciły się na Girrena. Nie mógł uciec, nie mógł odlecieć, a my nie mogliśmy mu pomóc. Zabili.
Ostatni raz widziałem go w tej żywej plątaninie. Nie wiem czy on mnie też widział, ale zapamiętam ten wyraz jego oczu. On chciał uciec, daleko od tych wszystkich kucyków. Nie wiedział co się działo. Jedyne co wyrażały jego oczy, to chęć ucieczki.
Nie długo potem, mogliśmy obserwować bezwładne ciało naszego przyjaciela leżące na ulicy. Okaleczone, poharatane, martwe. To wszystko wydawało mi się nierealne. Nasz przyjaciel, nie istniał. Nie żył, nie było go. A przecież, to nie tak miało być. Wszystko miało się układać inaczej. Miało być dobrze. A on umarł.
Nie staliśmy tak długo. Nie płakaliśmy. Oboje wiedzieliśmy że nie chciałby żebyśmy nad nim płakali. Wolałby żebyśmy go pomścili, ale jak skoro nawet nie wiedzieliśmy kto go zabił, kto zadał śmiertelny cios. Nie mogliśmy ukatrupić ich wszystkich. Nie zabijaliśmy. Wtedy, jeszcze nie. Zamiast tego wzięliśmy martwe ciało, i pochowaliśmy w lesie. A potem, wszystko wróciło do rutyny.
To podłe z naszej strony, ale tak było. Staraliśmy się zapomnieć o naszym przyjacielu. Nie chcieliśmy o nim pamiętać. Ale, brakowało nam go. Już nie było dwóch melodii gitary, ale jedna. Już nie było tych wszystkich drwin i kpin z przegranych, ale ciche zabranie tego co wygraliśmy. Już nie było jego gardłowego śmiechu w dziwnych momentach, ale cisza.
Oczywiście, wszyscy wiedzieliśmy dlaczego go zabili, ale nie przejmowaliśmy się wojną. Nie czułem się specjalnie zobowiązany do patriotycznego obowiązku jakim było przystąpienie do wojska, co to to nie. A Cubes nie musiał przecież ryzykować życia dla kraju w którym się nawet nie wychował. Ale, dla jakiegoś powodu jednak się tu znalazłem, no nie? Otóż, każda sielanka kiedyś się kończy, a każde kłamstwo wychodzi na jaw. Tak czy inaczej, nasze przekręty z kośćmi wykryto. Normalnie, poszlibyśmy do więzienia, ale w tej sytuacji spotkało nas coś gorszego. Wojna, jak to mówią. Przydzielono nas z Cubes'em do innych oddziałów, czy jakkolwiek to tam się nazywa. Na dzień dobry zrobili ze mnie starszego szeregowego. Jakby zwykły mi nie wystarczył. W zasadzie, nie miałem balego pojęcia co to zmieniło, ale kimże jestem aby kwestionowac decyzje wyższych stopniem?
A co dalej? To się zobaczy...

Ekwipunek: Jedyne co ze sobą wziął i co jest tak do końca jego to kostka do gry na gitarze Girrena, i kostka Cubes'a która zawsze wyrzuca cztery. Nosi je na srebrnym łańcuszku, jak od nieśmiertelnika. Kostka Girrena ma do tego dziurkę wykonaną jeszcze przez gryfa (niechcący! Za mocno przyciskał kostkę szponem, i zrobiła się dzióra...) natomiast kość ma do tego specjalnie wykonany otwór.

Cel: Ja to kurwa przeżyję. Ja to wszystko przeżyje...
 

ls.jpg

 

Westmarch, Equestria. Listopad 1251

 
- Hej leniwce wstawać, chcę was widzieć na placu za dziesięć minut! - odezwał się głos sierżanta Loud Horna, który miał w zwyczaju budzić swoim donośnym krzykiem.
Kolejny dzień. Kolejna doba pełna treningów, powtarzania taktyk i oczekiwania na wieści o zbliżającej się armii gryfów. Dla ciebie było to o tyle przerażające, że pamiętałeś jak wiele mógł wywalczyć Girren, a co dopiero wyszkolony, odżywiony gryf. Chodziły słuchy, że armia ma także w swoim składzie przerażające lwy z wielkimi kłami, mogącym rozszarpać kucyka jednym kłapnięciem pyska. Nie wiesz czy była to prawda, ale nie miałeś zamiaru się przekonać. Otworzyłeś leniwie oczy i podniosłeś się. Świtało, naturalne słońce, nie ruszane przez Celestię przebijało się przez płachtę namiotu, świecąc po oczach. Ubrałeś mundur, zbroję średniej piechoty i wyszedłeś na zbiórkę, by stanąć w szeregu. Pomimo bycia "starszym szeregowym" nie traktowano cię jakoś szczególnie lepiej.
- Dzień dobry, żołnierze! - krzyknął sierżant. - Widzę, że wszyscy już wstali, świetnie. Gdyby gryfy atakowały nas dzisiaj, może połowa z was by przeżyła!
Kolejny dzień, kolejny opieprz. Straszenie gryfami na początku przynosiło jakiś porządek w oddziale, teraz po prostu były to puste słowa, chociaż i tak działały. Inne oddziały, mające zbiórki obok was, jeszcze kompletowały swój stan osobowy. Loud Horn chodził tam i z powrotem sprawdzając wasze umundurowanie. Zatrzymał się przy tobie.
- Starszy szeregowy Lucky! - chociaż jego zielony pysk był kilkanaście cali przed tobą, darł się jakbyś stał na drugim końcu placu manewrowego. - Jaka jest nasza rola w bitwie?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Hej leniwce wstawać, chcę was widzieć na placu za dziesięć minut!

O Celestio... Znowu... - Pomyślałem, i wolno zwlokłem się z kanadyjki. Przynajmniej się w miarę wyspałem. Pobudki nigdy nie są zbyt miłe, a szczególnie kiedy wiem że cały dzień będzie niewiarygodnie nudny, spędzony na tym samym co zawsze. Treningi, taktyki, musztra, stanie w szeregu... Fascynujące zajęcia...

Kiedy dowiedziałem się o tym że trafię tu zamiast do pudła pomyślałem że tu może być ciekawie, a przynajmniej ciekawiej od siedzenia w ciemnym pomieszczeniu i rozmyślania o tym kiedy mnie wypuszczą. Jednak, okazało się że ta wojskowa rutyna jest gorsza od zwyczajnej nudy. Tylko czasami wieczorem kiedy nie wiele kucyków patrzyło mogłem się trochę rozerwać... Ale, to inna bajka. Poza tym trzeba było uważać żeby nie zarekwirowali... Na domiar złego dostajemy wiadomości o przybliżającej się armii gryfów. Większość kuców bała się gryfów, ale nie widziała ich w akcji... Brr... Nie chciałem z takim zadzierać. Właściwie, nie wiedziałem jak inne gryfy się przedstawiały, więc nie miałem pojęcia jaki był Girren według ichnich standardów. Miałem jednak wielką nadzieję że nawet wśród gryfów był wyjątkowo silny. W przeciwnym wypadku... Byłby problem... Nawet we dwójkę z Cubes'em nie pokonalibyśmy Girrena, a przecież armia gryfów nie była mniej liczna od naszej.

Ech... Chciałem zobaczyć się z nimi. Z nimi wszystkimi, choć wiedziałem że to już nie będzie możliwe. Girren nie żył, nie miałem bladego pojęcia co się dzieje z Mixture, a co do Cubes'a... Istniała jakaś szansa że z nim mogłem się spotkać w przeciągu krótkiego czasu. Na razie każdy z nas miał swoje zajęcia, i nie wiedział gdzie może być ten drugi. Pewnie w tym samym obozie, ale nie miałem bladego pojęcia co dalej. Słyszałem o jakimś zebrzym oddziale, czy coś takiego, ale nawet nie miałem pewności czy Cubes w nim jest. Mimo to, liczyłem na to że się spotkamy. W końcu, był to mój jedyny przyjaciel. Ale, nie mogłem być tego pewny. Mogłem tylko liczyć na to że będę miał szczęście.

Szybko nałożyłem na siebie mundur i wyszedłem na zbiórkę, nie mniej nudną od wszystkich poprzednich.

- Dzień dobry, żołnierze! Widzę, że wszyscy już wstali, świetnie. Gdyby gryfy atakowały nas dzisiaj, może połowa z was by przeżyła!

O! Jak zawsze, miły początek dnia.

- Starszy szeregowy Lucky! - Wrzasnął mi w pysk sierżant. - Jaka jest nasza rola w bitwie?

Muszę szczerze przyznać, że nie miałem pojęcia jaka jest nasza rola w bitwie, choć pewnie mówili to tysiące razy. Ale, trzeba było coś odpowiedzieć. Palnąłem pierwsze co mi na ten mój niewyparzony pysk przyniosło.

- Eeee.... Ten, no.... Wygrać(?) - Ni to stwierdziłem, ni to zapytałem.

Trzeba było uważać kiedy nam to tłumaczyli. Trzeba było...

Edytowano przez Nimfadora Enigma
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Usłyszałeś wściekłe prychnięcie. Głowa sierżanta gwałtownie się do ciebie zbliżyła, trafiając czołem między oczy. Zamroczyło cię, przed oczami zrobiło się ciemno, byś następnie zobaczył całe konstelacje gwiazd. Cofnąłeś się, lecz nie upadłeś, utrzymując równowagę.

- Idiota! Słuchać kurwa nawet nie umiesz?! - krzyknął, a mała kropelka śliny wylądowała ci pod prawym okiem. Wzrok szybko wrócił, choć głowa pulsowała bólem. Cieszyłeś się, że Loud Horn nie był jednorożcem, a jedynie kucykiem ziemskim. - Wygranie jest jedynie nagrodą, którą nieliczni z was będą w stanie odebrać! Jesteśmy średniozbrojną piechotą! A to znaczy, że nie jesteśmy lekką jazdą, ani ciężką! - zwracał się patrząc po całym oddziale, zręcznie omijając cię wzrokiem. - Nasza rola to wspierać inne oddziały, te ponoszące największe straty! Ciężcy dostają po dupie, pomagamy im! Lekkich gonią lwy, lub zapędzą się w środek bitwy, wyciągamy ich z tego zasranego bagna! - choć sierżant dalej mówił głośno, jego ton był spokojniejszy. - A teraz ŚREDNIA JAZDA, marsz na stołówkę! - sierżant zasalutował wam, po czym zaczął truchtać w stronę jadłodajni, a cały oddział podążył za nim.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Idiota! Słuchać kurwa nawet nie umiesz?! - Wywrzeszczał mi w pysk sierżant, przy okazji umieszczając śline pod moim okiem.
Wiedziałem że kiedyś w końcu mnie opluje.
- Wygranie jest jedynie nagrodą, którą nieliczni z was będą w stanie odebrać! - Wywrzeszczał Loud Horn, na szczęście już nie tylko do mnie, ale i w stronę moich towarzyszy. Co jednak nie oznaczało że zapomniał o mojej odpowiedzi.- Jesteśmy średniozbrojną piechotą! A to znaczy, że nie jesteśmy lekką jazdą, ani ciężką!
Podczas gdy wrzeszczał, omiatał wzrokiem nasz oddział. Z wyjątkiem mnie. A może to i lepiej. Nie koncentruje się na mnie, to i na mnie ni nawrzeszy. A może...- Prawie, znowu, zatraciłem się w myślach zamist słuchać tego co mam robić. A ta wiedza, z pewnością była przydatna.
- Nasza rola to wspierać inne oddziały, te ponoszące największe straty! Ciężcy dostają po dupie, pomagamy im! Lekkich gonią lwy, lub zapędzą się w środek bitwy, wyciągamy ich z tego zasranego bagna!
Aaaaaa. Więc o robimy! Właściwie, nic skomplikowanego do zapamiętania. Co innego może być z praktyką... Ale, w końcu po to nas trenują żebyśmy to przeżyli.
- A teraz ŚREDNIA JAZDA, marsz na stołówkę! - Powiedział już normalnym... Powiedział już swoim normalnym tonem Loud Horn salutując, po czym ruszył w stronę jadłodajni, a za nim cały oddział, łącznie ze mną. No, bo co innego miałem zrobić?

 

Udałem się wieć do stołówki, jadłodajni, sali tortur czy jak to tam kucyki w wojsku nazywały, gdzie zostałem uraczony owsianką, a przynajmniej czymś co miało ją udawać. Konsystencją przypominało to pacie w której było wszystko, oprócz owsa.

Gdy mieszkało się w trzech chłopa i jedną klaczą, na dodatek rozporządzając nie wielką ilością gotówki, to nie zawsze można było mówić o czymś zjadliwym do jedzenia, szczególnie że uzdolnień gastronomicznych żaden z nas nie miał, ale w najgorszym wypadku żarliśmy z Cubes'em trawę, a Girren wychodził i pół godziny później wracał najedzony (Na Celestię... Nie chcieliśmy wiedzieć gdzie wtedy przebywał...). Ale, najwyraźniej sprawa z posiłkami tutaj wyglądała całkiem inaczej, żeby nie powiedzieć tragicznie. Ale, po kilku dniach spędzonych tutaj wiedziałem że lepiej zjadać od razu kiedy dają, ponieważ wtedy pacia utrzymywała jeszcze ciepło i była w najmniejszym stopniu zjadliwa. Oczywiście, istaniała jeszcze opcja aby nie jeść owego 'dania' ale w takiej sytuacji do obiadu pozostawało się bez jedzenia, a tego nikomu nie życzę. Raz nie zjadłem... Elementy, brońcie aby mi nigdy już takie pomysły nie przychodziły do głowy.

Tak więc usiadłem, usiłując nie tyle zasmakować w potrawie, ile nie czuć jej samaku.

Edytowano przez Nimfadora Enigma
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przysiadł się do ciebie Gloomy Tree, memłowaty ziemski kuc o szarym umaszczeniu. Pochodził on z prowincji, ładnie rzecz ujmując. Z jakiegoś powodu usilnie starał się zaprzyjaźnić akurat z tobą.

- Heeej Lucky co tam u ciebie? - spytał siadając na krześle obok. Wsadzając pysk do miski i mlaszcząc głośno, chlapiąc nieco na stół. Kiedy skończył głośno beknął.

- Nom bo widzisz, ja żem dziś pokonał czteru kuca sam jeden! - chwalił się gestykulując żywo, co chwilę mocno trącając cię w ramię. Co jak co, ale silny był.

Nagle twoja owsianka chlapnęła na pyszczek. Przymknąłeś oczy i usłyszałeś ciche piszczenie. Podniosłeś powieki, by zobaczyć, że na twojej łyżce znajdował się dorodny, czarny jak noc, żuk gnojarz. Z oddali dobiegły cię śmiechy ogiera i klaczy.

- Ojaniemogę, widziałaś jego minę? - śmiał się uradowany pegaz. Prawie mu pióra wypadły ze śmiechu. Fioletowa klacz także nie była zbyt poważna. Gromki śmiech przeszedł przez stołówkę.

- Chyyba coś wpadło cię do owsianki - rzekł Gloomy. - Nie wygląda jak jedzonko.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gdy usilowałem przełknąć szaro-biała breję, dosiadł sijedo mnie Gloomy Tree. Był szczędząc przy tym c w odcieniach szarości, którego zarówno poziom inteligencji jak i wygląd przywodziły na myśl breję, zadziwiająco podobną do owsianki... Stwierdziłem że, choć trafne, jest to wyjątkowo niesmaczne porównanie, więc jak najszybciej wypchnąłem je z mojej głowy. Poza tym, jakkolwiek Gloomy był dość... Prostacki, był sympatycznym ogierem. Szczerze powiedziawszy, to bardziej odpowiadało mi jego towarzystwo od wątpliwej przyjemności przebywania z jednym z tych wielkich, chamskich ogierów jakich wielu było dookoła.

- Heeej Lucky co tam u ciebie? - Zapytał z głupkowatym uśmiechem ma pysku Gloomy, siadając ze swoją porcją obok mnie, po czym z niewiarygodnym zapałem zaczął pałaszować swoją porcję 'dania', przy okazji rozchlapując większą jego część dookoła.

- Oh, cześć Gloomy. No wiesz, nic specja...

- Nom bo widzisz, ja żem dziś pokonał czteru kuca sam jeden! - Zaczął wychwalać swoje osiągnięcia Gloomy, nie szczędząc przy tym gestykulacji. Fakt że od początku dnia była jedynie zbiorka, i że nawet jeśli mojemu towarzyszowi posiłku dano by szansę się tak wykazać, to najpewniej przeciwnicy przerośli by go inteligencją, zachowałem dla siebie, i dalej słuchałem opowiastki przełykając owsiankę, która to czynność została mi po chwili przerwana.

Niespodziewanie, pacia ulokowała się na moim pyszczku, a przez stołówkę przebiegy śmiechy. Po chwili, wiedziałem już że spowodowane są wielkim żukiem, który ni z tego, ni z owego znalazł się na mojej łyżce z owsianką.

- Ojaniemogę, widziałaś jego minę? - Zaśmiał się wielki pegaz, trzęsąc się ze śmiechu. Klacz siedząca obok niego uśmiechała się pół gębkiem.

- Chyyba coś wpadło cię do owsianki. Nie wygląda jak jedzonko - odkrył Zebrikę Gloomy, przypatrując się żukowi.

Westchnąłem tylko, i otarłem kopytem owsiankę z mojego pyszczka, wzruszające ramionami. Ech... Zawsze muszą się na kimś wyżyć... Jedna z niewielu kwestii w których szczęścia nie mam... - Pomyślałem, i wziąłem żuka z łyżki aby odstawić go na ziemię. Otarłem kopytem łyżkę z 'skażonej' owsianki, i zacząłem jeść dalej, jak gdyby nigdy nic. Byle żuk nie zepsuje mi dnia.

Edytowano przez Nimfadora Enigma
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Żuk skinął czułkami w podziękowaniu i odszedł w swoją stronę.

- Ja też bym go nie jadł. Fuj, jeść zwierzęta - mruknął Gloomy, wylizując miskę. Sam nie bardzo miałeś ochoty na jedzenie, ale przezornie wmuszałeś w siebie owsiankę. Kończyłeś miskę, gdy coś przefrunęło przez stołówkę i wylądowało w owsiance. Znowu żuk. Gloomy popatrzył na niego, a następnie spojrzał na "uroczą" parkę, psującą i tak fatalne śniadanie, która umierała właśnie ze śmiechu.. Chyba go olśniło, co jest nie tak, gdyż zmarszczył brwi.

- Mam im dowalić, Lucky? - spytał, uderzając kopytem o kopyto. - To durne, tak psuć dobrą owsianę, nie? - ciekawe jak musiała gotować jego mama, skoro owsianka według niego była 'dobra'.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 weeks later...

Gdy tylko odstawiłem robaczka, wziąłem się z powrotem do jedzenia. Świadomość tego że ów żuk, całe życie toczący kulkę z gówna, faktycznie przebywał na czymś co wkładałem do ust nie byłą zbyt przyjemna, ale co poradzić? O wiele przezorniej było wmusić w siebie owsiankę niż pozostać głodnym przez cały dzień, a w zasadzie aż do obiadu, który jednak również nie dawał gwarancji napełnienia brzucha.
- Ja też bym go nie jadł. Fuj, jeść zwierzęta - mruknął Gloomy w krótkiej przerwie jaką uczynił w pochłanianiu paci, po czym powrócił do swojego zajęcia, już właściwie kończąc swoją porcję.
W zasadzie, nawet nie byłem głodny. Od czasu przybycia do wojska mój żołądek skurczył się do rozmiarów sporej kępy trawy, i tylko tyle potrzebowałem do zapełnienia go. Jednak, niedojedzenie nie było zbyt mądrym pomysłem, więc jak najszybciej skończyłem owsiankę, a raczej to co miałem za nią uznawać. Kiedy już kończyłem, sytuacja sprzed kilku chwil się powtórzyła, łącznie ze śmiechami w stołówce dochodzącymi głownie z tej samej strony co poprzednio.
- Mam im dowalić, Lucky? - Zapytał Glommy, marszcząc brwi. Musiałem przyznać, że nie spodziewałem się że faktycznie zauważy że coś jest nie tak skoro już za pierwszym razem się nie zorientował.
- Nie, dzięki - odpowiedziałem, po raz kolejny odstawiając żuka na ziemię. Byłem mu wdzięczny za ofiarowanie swojej pomocy, ale pomimo tego że był niewiarygodnie wręcz tępy i głupi ponad wszelką miarę, nie tyle go lubiłem ile obdarzałem sympatią i nie chciałem żeby miał problemy, szczególnie z mojej winy. - Zostaw ich, jeszcze będziesz miał problemy. - Powiedziałem, po czym wziąłem swoją miskę i odniosłem na zmywak. Miałem w planie jeszcze pewno krótkie spotkanie....

Przy wyjściu ze stołówki, stał pewien kuc. Pegaz. Zauważyłem go już w połowie posiłku, a właściwie dokładnie wtedy kiedy dosiadł się do mnie Gloomy. Sam nie jadł, w zasadzie wątpię nawet aby karmili go tym co nas, i nawet nie chciałem w to wnikać.Na imię mu było White Drug, i był wolontariuszem w wojsku. Zajmował się dostarczaniem tej popierdolonej kupie flaków jeszcze bardziej popierdolonych leków, jak to kiedyś sam ujął przy jednej z naszych krótkich rozmów, odbywanych trochę częściej niż nakazywał by rozsądek, ale to akurat nie zawracało nam głów kiedy były ważniejsze rzeczy do zrobienia.
Z Drug'iem znaliśmy się już w Manehattanie, jego rodzina była zaprzyjaźnioną z moją i często razem się bawiliśmy za źrebięcych lat. Nie łączyły nas specjalnie przyjacielskie stosunki, jak choćby mnie mi Girren'a czy Cubes'a, ale dobrze sie dogadywaliśmy i lubiliśmy.Kiedy zamieszkałem w czarnej dzielnicy jak to ją nazywali mieszkańcy Manehattan'u okazało się że Drug's dorabiał tam sobie po godzinach pracy w rodzinnym szpitalu. Czasami wpadał do nas i nawet przynosił towar spod lady swojego drugiego zawodu, co nieodmiennie wywoływało wielkie poruszenie wśród domowników, szczególnie gryfa.
Okazało się, że Drug nie skończył ze swoim sposobem zarobku przez wojnę, co to to nie! Nie tylko, nie skończył, ale i postanowił bardzo ostrożnie handel rozwinąć. Zapewne, popyt byłby o wiele większy gdyby tylko zainteresowani wiedzieli o możliwości, ale zawsze znalzł by się jakiś idiota, choćby i Gloomy żeby daleko nie szukać, który prędzej czy puźniej narobił by Drug'owi sporych kłopotów.
- Hej White - przywitałem sie gdy tylko podszedłem do pegaza. Ten, uraczył mnie spojrzeniem spod brwi, a jego pyszczek rozciągnął się w półuśmiechu. Kto inny może pomyślałby że był to drwiący uśmiech, ale ja znałem Drug'a za długo aby tak myśleć.
- 'Wygrać', serio Lucky? - Zapytał, z odrobiną drwiny. Wiedziałem jednak że ta stara kobyła cieszy się że mnie widzi. Znaliśmy sie w końcu niemal jak łyse konie, a i tak zawsze przyjemnie jest zobaczyć znajomy pysk w tej gromadzie. Z resztą,'i tak szanse abyśmy sie spotkali w takich okoicznościach były przytłaczająco małe. Ale, miałem szczęście - Nie mogłeś wymyślić nic lepszego?
- Ej, słyszałeś naszą zbiórkę? - Odpowiedziałem przyjaźnie.
- Stary, cały obóz słyszał. Do tego jak Loud się drze nie trzeba chcieć słuchać. Imię jednak zobowiązuje, no nie? Poza tym, masz chyba jeszcze inne problemy z tamtą parką. - Wskazał łbem w stronę gdzie siedziała para lubująca sie w grze 'wrzuć żuka do owsianki'. - Nie pomóc Ci jakoś z nimi?
- Dzięki, ale na pewno się do Ciebie zgłoszę jak będę chciał. No dobra, masz coś dla mnie? - Zapytałem rzeczowo. White wiedział że chętnie bym z nim pogadał, ale nie miałem za wiele czasu. Za chwilę pewnie też oberwę żukiem...
- Aha, masz w namiocie. Tam gdzie zwykle. - Odpowiedział równie rzeczowo jak zadane było pytanie. - Niedługo mój znajomy, kurier, leci do Manehattanu z jakimiś informacjami. Dać mu jakiś list do przekazania? - Zapytał White. Wiedziałem o co mu chodzi. Nie miałem pojęcia czy Cubes miał możliwość kontaku z Mixture, a najprawdopodobniej nie. Wiedziałem jak bardzo się denerwowała kiedy tylko powiedzieliśmy jej gdzie jedziemy. Chciałem oszczędzić jej strachu o Cubes'a, wysyłając co jakiś czas listy. Jak się dowiadywałem drogą 'z pyszczka do pyszczka' Mixture nadal siedziała spokojnie w mieszkanku na Manehattan'nie, cała i zdrowa. Narazie... - Nie, dzięki. Ale, powiedz mi następnym razem kiedy ktoś będzie leciał, dobra?
- Jasne. Muszę już lecieć - stwierdził White, przybijając mi kopyto. Rozwinąwszy skrzydła, wyszedł ze stołówki. Jednak, na odchodnym powiedział jeszcze - Następnym razem, wymyśl coś lepszego. - I odszedł.
Ty się lepiej o mnie nie martw White. Mam szczęście.

Edytowano przez Nimfadora Enigma
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 4 weeks later...

Tak szczęście. To było coś co teoretycznie częściej trzymało się ciebie, niż tej "drugiej strony", chociaż, jakby nie patrzeć, trafiłeś do woja, a to najszczęśliwsze nie było. Chociaż, kto wie? Pewnie okaże się, że gdybyś tam został, spotkałaby cię śmierć, niewola, albo coś równie mało przyjemnego. A tu, dbali o twój rozwój fizyczny, technikę samoobrony, żywili cię, ubierali... 

Dostrzegłeś, że reszta oddziału powoli kończyła swój posiłek, jednak miałeś teraz chwilę dla siebie. Od razu do głowy wpadł ci rozkoszny pomysł - przejść się do namiotu i trochę się zrelaksować "podarkiem" od White'a. Jednak, jeśli chciałeś to zrobić, musiałbyś działać szybko, gdyż inni wkrótce skończą jeść, a przyłapanie na spożywaniu substancji odurzających było surowo zakazane w wojsku i karane także nie najłagodniej. A twoje szczęście nie polegało na samym farcie, ale także na rozsądnych działaniach i odpowiednim podejściu do świata. Pod kopytami przemknął ci znany już żuk. Zerknął na ciebie, niby przypadkiem, po czym udał się w stronę wyjścia, lawirując pomiędzy nogami żołnierzy.

Jedno było pewne - odczuwałeś brak jakiejkolwiek substancji krążącej w twoich żyłach, a na pewno tej, która czekała na ciebie w namiocie.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 weeks later...

Cholera... Co by tu zrobić... - Myślałem gorączkowo rozkopując przednim kopytem ziemię. Wiedziałem że decyzję trzeba było podjąć jak najszybciej, i że jeżeli wybiorę źle będę miał kłopoty. Kiedy reszta kucy skończy jeść, nie będę miał możliwości przez kilka następnych godzin... A to, cholera, już sama myśl nie jest przyjemna. Nie wytrzymam kilku godzin, ja już teraz, cholera, nie wytrzymuje... Z drugiej strony, jeżeli mnie przyłapią mogę wpakować też Drug'a. Co gorsza, nie dostał bym już towaru... Oczywiście, tylko JEŻELI mnie złapią... - Jeszcze raz przywołałem w pamięci to boskie uczucie spokoju i błogości, przy którym nawet czyszczenie wojskowej latryny nie było by takie okropne. Mmmm... Tak, zdecydowanie musiałem wprowadzić do siebie pewną boską substancję, i nie zamierzałem z tym czekać.
Uśmiechnąłem się sam do siebie, po czym spokojnym, ale szybkim krokiem skierowałem się do wyjścia. Po raz kolejny po prostu zaufałem mojemu wypisanemu na dupie szczęściu, licząc na to że mnie nie zawiedzie w tak ważnej kwestii...

Edytowano przez Nimfadora Enigma
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 weeks later...

Doszedłeś do swojego namiotu, z każdym krokiem czując coraz większą ekscytację. Tak blisko, tak niedaleko, już za chwilę... Odchyliłeś połę i zajrzałeś do środka. Namiot początkowo zdawał się nietknięty, jednak zauważyłeś, że nieco rzeczy było bardziej porozrzucanych niż zazwyczaj. Przez myśl przeszło ci jedno słowo: Rewizja. Nie wiedziałeś tylko czy spowodowana była losowaniem, czy "anonimowym" donosem. Szybkie sprawdzenie skrytki i uczucie ulgi - towar od Druga był jak zwykle, na swoim miejscu, nietknięty i obecny. W twoim kopytku połyskiwał przeźroczysty woreczek a w nim... ach, cudo. Coś na co zawsze wyczekujesz ze zniecierpliwieniem. Odruchowo rozejrzałeś się po namiocie, lecz dalej pozostawał on pusty, wszyscy byli jeszcze na śniadaniu. Co prawda, kilka cieni przechodzących kucyków pojawiło się na ścianie namiotu, lecz nikt nie kwapił się zaglądać do środka, bo i po co?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 4 weeks later...

Patrząc na woreczek w moim kopytku czułem ekscytację... Jak zawsze patrząc na skarb, dla którego warto było żyć, i z którym nie można było się rozstać... Jeszcze w Manehattan'ie, przed wojną były akcje które miały nawrócić wszystkich korzystających z narkotyków do zaprzestanie tego, jak to mówiły ulotki "szkodliwego, zagrażającego życiu nałogu". Tylko że, kto oddałby to uczucie ekscytacji, ten wspaniały stan, ten skarb? Nikt kto choć raz go spróbował, a przynajmniej na pewno nie ja.

Rozejrzałem się jeszcze raz po namiocie. Z pewnością, nikogo w nim nie było, ale i tak coś kazało mi się odwrócić jeszcze raz. Nie ważne, odruch, czy nie chęć czyszczenia wojskowych latryn. Warto było się jeszcze raz rozejrzeć. Na wszelki wypadek.

Wyjąłem z woreczka jedną porcję, zawahałem się chwilę, i przełamałem na pół. Nie mogłem ryzykować. Gdyby ktokolwiek zauważył że jest mi zbyt... dobrze, mógłbym mieć kłopoty. I to na prawdę duże, kłopoty. Mogli by nawet znaleźć i zabrać... Już sama myśl mnie przerażała. Nawet nie wyobrażałem sobie jak mógłbym żyć bez mojego skarbu... Nawet nie chciałem sobie tego wyobrażać... Brrr...

Jeszcze raz rozejrzałem się, i spojrzałem na moje wybawienie... Nie czekając dłużej, szybko zażyłem pół tabletki, odczekałem chwilę, i z uśmiechem poszedłem w stronę kuchni... Teraz mogłem czyścić te latryny...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 weeks later...

Po zażyciu świat stał się lepszym miejscem. No, może nie dosłownie, ale dla ciebie na pewno tak było. Twoi współtowarzysze, coś podejrzewali, że "ćpasz", przez twoje wahania nastrojów, ale kilkukrotne inspekcje, oficjalne i te mniej (oficerowie nie mają w zwyczaju zostawiać takiego bałaganu) nic ci nie udowodniły. Nogi powiodły cię, jak ci się przynajmniej wydawało, w stronę kuchni. Wróciłeś, akurat gdy Loud Horn, zbierał was do kupy.

- Co szeregowy Lucky? Zjadło się wcześniej, to powinno się czekać na kolegów, a nie popierdalać po obozie jak wesoła dzieweczka - sierżant nie mógł przepuścić sobie rzucenia kąśliwej uwagi w twoją stronę. Kilku żołnierzy odwróciło pyszczki, żeby na ciebie popatrzeć. Niektórzy zrobili to z ciekawości, inni, bo ci pierwsi się obrócili. Jeszcze inni mieli w oczach pogardę, lub zazdrość. Loud znowu się wydarł, a jego głos niósł się po okolicy, ściągając na was uwagę innych żołnierzy.

- Słuchać mnie, moje tępe pały! Za 5 minut mamy trening, gdzie bawimy się z lekką jazdą, także przełączamy wajchy w tych pustych głowach, na tryb biegania szybkiego i zręcznego! Szybkie uniki, lekkie, trudne do parowania ciosy! A teraz za mną! - po ostatnim słowie ruszył w stronę polany przeznaczonej do ćwiczenia manewrów z mniejszą ilością kucyków.

Tam czekało na was kilkanaście ziemskich klaczy. Plotkowały między sobą, chociaż wyglądały mniej kobieco, z powodu warunków panujących w obozie.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 4 weeks later...

O Celestio, jak tu ładnie! Te chmury ładne, tamte klacze ładne, taka ziemia błotnista i brudna, ładna taka no! Wógluetu ładnie, cholera! I pachnie... Nie, nie pachnie ładnie. Ale poza tym jest łaaaaaaaanie!

Uśmiechając się durnowato lekko rozkołysanym krokiem ruszyłem w stronę stołówki, gdzie (oczywiście) już czekał Loud Horn gotowy żeby mnie opierdzielić. Cóż, lepiej żeby tyko krzyczał, a nie wcześniej fatygował się za mną do namiotu, i zobaczył coś, czego widzieć nie powinien...

- Co szeregowy Lucky? Zjadło się wcześniej, to powinno się czekać na kolegów, a nie popierdalać po obozie jak wesoła dzieweczka!

O, znowu mnie opluł!

Przez jedną, jedyną chwilę sam miałem ochotę go opluć, bo przecież moja ślina na jego bez przerwy drącym się pysku wyglądała by bardzo ładnie, ale rozsądnie myśląca połowa mnie, do której jeszcze nie dotarło upiększenie świata powstrzymała mnie przed tym, i teraz, szczerze jej za to dziękuje. Może, cholera, warto czasami słuchać tego co mówi ten mądry Lucky... Czasami... 

Ustawiłem się posłusznie w rządku, co prawda, niezbyt równym, ale jednak rządku. 

- Słuchać mnie, moje tępe pały! - Pff... Pały - Za 5 minut mamy trening, gdzie bawimy się z lekką jazdą, także przełączamy wajchy w tych pustych głowach, na tryb biegania szybkiego i zręcznego! Szybkie uniki, lekkie, trudne do parowania ciosy! A teraz za mną!

Ruszyłem z resztą kuców za naszym kochanym sierżantem.

Cholera, ładnie tu...

Edytowano przez Nimfadora Enigma
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 weeks later...

Nawet się nie spotrzegłeś, gdy oddział się zatrzymał, co spowodowało twoje zderzenie z Brutal Stomp, jednym z cięższych chłopaków z waszego oddziału. Odwrócił się z pytającym wzrokiem.

- Mógłbyś mi nie wchodzić w dupę Lucky? Nie jestem sierżantem - odezwał się nadwyraz uprzejmie, choć w jego oczach widać było coś na kształt mieszaniny strachu i gniewu. Nagle coś pchnęło cię na Brutala, powodując, że znowu na niego wpadłeś. Był to Ricky, jeden z ogierów, który też coś brał. Nikt go nie nakrył, ale ty zbyt dobrze wiedziałeś, że takiego luzu, jaki on czasem odstawiał, nie dało się osiągnąć "tradycyjnymi" metodami. 

- Eeeej, Lucky chłopie - chyba był w stanie podobnym do twojego. - Co się tak cofasz gwałtownie, he?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 weeks later...

-Ja? Znaczy, no... Ja to tylko chciałem zaprzyjaźnić się z lodówką. - Powiedziałem uśmiechając się szeroko i stając już bez opierania się na Stomp'ie. Na tamtą chwilę, nie miałem żadnej logiczniejszej odpowiedzi, ale postanowiłem więcej na niego nie wpadać. reszta umysłu, do której nie docierał narkotyk (w sumie, może to i lepiej że mam takie miejsce w tym końskim łbie) podpowiadała mi że lepiej nie wpadać za często na kuca któremu na imię było Brutal Stomp. Takie, małe przeczycie. Jak to lubił mówić Girren, imię zobowiązuje. 

 

Chwila... Co... Nie... Coś mi tu nie gra... Za mało mi tu, tego, no... Jak to temu było... No cholera!

BRĄZOWEGO! - wykrzyknąłem triumfalnie unosząc  kopytko w górę. Wszyscy, jak na komendę, odwrócili się w moją stronę.

Na co się tak gapią? - Muszę przyznać, White wiedział co sprzedaje. Ale, na tamtą chwilę, nie takie spostrzeżenia przechodziły mi przez czerep. Na tamtą chwilę, to powinienem dziękować elementom za to że nie miałem w otoczeniu takich, co połapali się dlaczego jakiś ogier wykrzykuje 'BRĄZOWY' bez żadnego powodu, i wyraża swoje skryte pragnienia zawarcie bliżej znajomości ze sprzętem domowym. Cóż, miałem szczęście. Imię zobowiązuje. 

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

×
×
  • Utwórz nowe...