Skocz do zawartości

Arena XXX - Fisk Adored vs Skrzynek [zakończony]


Recommended Posts

Witam zgromadzonych i zapraszam na półfinałowy pojedynek Fiska Adoreda i Skrzynka, znanego wcześniej jako Hilianus. Ci utalentowani i zawzięci wojownicy przebyli długą drogę, zanim dotarli do tej rundy, ale tylko jeden z nich przejdzie do wielkiego finału. Który z nich okaże się lepszy? Dowiemy się już niedługo!

 

 

music_battle_by_atryl-d534wp4.png

 

 

Wielka i okrągła arena spoczywa na spiralnej konstrukcji, górując nad znajdującymi się w oddali miasteczkami. Jest doskonale widoczna i godna pojedynku, który już za chwilę ma się na niej rozegrać. Szczyt areny, przypominający stożek, spoczywa na grubych kolumnach, przez co z daleka arena przypominała wielką, wykutą w kamieniu klatkę. Wewnątrz areny nie brakuje malowideł i dzieł sztuki, w postaci rzeźb, unoszących się dzięki magii pod szczytem, a także dookoła areny.

 

Najwyższy czas rozpocząć pojedynek i przekonać się kogo zobaczymy w wielkim finale! Magowie, zbierzcie w sobie moc i ruszajcie do boju!

Edytowano przez Hoffman
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

       Spokój i cisza panowały w przestworzach otaczających arenę, na której przyjdzie się spotkać dwóm kolejnym uczestnikom. Samotne podmuchy wiatru, spotykając się z monolitycznymi kolumnami świszczały, przywodząc na myśl opuszczone ruiny, oraz dawno zapomniane domostwa. Mimo swojego piękna i rzeźbień budowla wydawała się jednak zimna i przypominała wielką klatkę dla kanarków. Coś, czego organizatorzy nie powinni byli robić, bez przemyślenia konsekwencji.

        

       Niespodziewanie, niczym nie zapowiedziany dźwięk przeszył uszy widzów. U jednych wywoływał on irytację, wszak zmącił harmonię ciszy panującą tutaj wcześniej. Ci jednak powinni byli się w tym miejscu spodziewać czegoś więcej, niż medytacji i spokoju, wszak pojedynkować się tutaj mieli magowie.

Odgłos wydawany był przez liczne, zbliżające się ze wszystkich stron kamienie pryzmatyczne, które to wirując w losowych kierunkach zalewały wszystko co mijały wielobarwnym blaskiem, przypominającym tęczę. Ich wirowanie, w połączeniu ze znajdującą się w nich cząstką mocy powodowało, że ich zwyczajowe miarowe buczenie, przypominało aktualnie świrgot jakiegoś egzotycznego ptaka.

   

       Kolistymi,  ruchami zatoczyły owe kryształy okrąg ponad areną, po czym spiralnym ruchem poczęły wdzierać się na teren budowli. Wpadając do środka, rozświetlały piękne zdobienia, oraz runy wyryte na potężnych kolumnach, podtrzymujących stożkowaty dach areny.

W panującym tam lekkim półmroku, spowodowanym przysłonięciem przez sklepienie promieni słońca, plejada różnobarwnych świateł tworzyła naprawdę malownincze widowisko. Był to jednak jedynie efekt uboczny tego, co miało się stać. Tego, do czego zostały tak naprawdę powołane.

   

       Skupiając się w centralnym punkcie obiektu, zawirowały po elipsie, ustawionej pionowo. Poruszały się coraz szybciej i szybciej, aż ich pryzmatyczny ślad zlał się w ciągłą linię, falującą lekko dla oczu obserwatorów. przestrzeń pomiędzy ową granicą, wytyczoną przez klejnoty zafalowała, niczym tafla wody wzburzonego jeziora, a przez jego powierzchnię wynurzyła się sylwetka jednoego z uczestników kolejnego magicznego pojedynku.

   

      Ubrany był w czarny T-shirt, na którego przedniej stronie widniał wymalowany kot w koronie, o tęczowych oczach. Nad jego głową, złotą czcionką pysznił się napis “Fisk Adored”, mający zapewne z miejsca rozwiewać wszelkie wątpliwości co do tożsamości przybysza. Na plecach natomiast napisane były słowa o innej treści, a mianowicie “Reprezentacja Equestriańskich Mniejszości Narodowych”, oraz wyszyty złotą nicią minimalistyczny zarys pegaza. Poniżej pasa, odziany był w również czarne spodnie jeansowe, oraz czarne, zamszowe buty. Na jego lewej dłoni założona była tanio wyglądająca, zielona bransoletka z napisem “Fundacja Ronalda, w pomocy dzieciom chorym na raka”. Tuż obok niej, na palcach dłoni nosił dwa pierścienie, oba przypominające oko gada. Jeden miał złocistą barwę, drugi mienił się wszystkimi kolorami tęczy. Dla wprawnego obserwatora można dodać, że zdawały się z rzadka mrugnąć, ale mogło to być jedynie złudzenie, stworzone przez mistrza jubilerskiego, by wywołać ochy i achy ogladających.

   

       Fisk przekraczając portal miał jak zawsze roześmiany wyraz twarzy, a jego oczy tryskały iskierkami szczęścia… Jednak nie dane mu było długo cieszyć się takim stanem rzeczy. Po chwili rozglądania się dotarło do niego, gdzie się znajdował. Przez myśl przeszło mu tylko jedno słowo. “Klatka”.

   

       Czyżby organizatorzy tegoż turnieju naprawdę mieli aż tak wypaczone poczucie humoru? Najpierw napotkał na swojej drodze uwięzionego smoka, teraz natomiast miał tańczyć wraz ze swoim przeciwnikiem w tej klatce ku uciesze tłumów? Niczym laleczki w teatrzyku jakiegoś wielkiego marionetkarza, za którego zapewne uwarzał się kóryś z organizatorów? Niedoczekanie…

   

       Przez arenę przeszedł niski, wibrujący odgłos, znany ze wcześniejszych “występów” tęczowego maga, jak ostatnimi czasy zwykli go nazywać znajomi. Przypominał oh huczenie towarzyszące przejeżdżaniu niedaleko słupów wysokiego napięcia. Ten jednak, potężny był niczym pomruk prastarej bestii, właśnie budzącej się z długiego snu. Jego epicentrum była stojąca pośrodku areny postać, spod której półprzymkniętych powiek sączyły się strumienie światła. Wokół niej, w powietrzu dało się dostrzec coraz liczniejsze drobiny połyskującego pyłu. Tak duże stężenie mocy, by aż była widoczna to zdecydowanie niecodzienny, ale i również piękny widok. Im bliżej środka bowiem, tym więcej ich było i tym intensywniejsze światło z siebie wydawały.

   

      Fisk wydał z siebie ciche westchnienie, jego efektem jednak było dużo więcej, niż jedynie delikatne poruszenie powietrza. Na skutek niego, cała otaczająca go moc została przez niego zaabsorbowana, a jego oczy i usta przypominać zaczęły reflektory przeciwgielne bombardujące otoczenie wielobarwnym światłem. Ziemia pod jego stopami zafalowała, jak gdyby nie była w istocie stałym tworzywem, ale jakąś cieczą.

 

       – Odrzucam waszą rzeczywistość i zastępuję ją własną.

 

       Niby wypowiedziane pod nosem słowa, a jednak na ich skutek całość budowli poczęła drgać i wyginać się, jak gdyby ożyła. Fale rozchodzące się po podłożu zwielokotniły niepomiernie swoją częstotliwość.

 

       Czarownik przykląkł na kolano, po czym przyłożył do ziemi dłoń. Na skutek czego w miejscu, gdzie dotknął podłoża wyrosła mała roślinka, która bardzo szybko rozrastała się wzwyż. Jej łodyga stawała się coraz to grubsza i grubsza, po dosłownie kilku sekundach przypominała już pień potężnego drzewa, które nie przestawało rosnąć

 

       – Nie tak powinno wyglądać starcie magów takiego kalibru jak mój przeciwnik, dlatego też pozwolę sobie wprowadzić pewne zmiany. Tak jak starania uczestników turnieju prowadzą ich do finałowego starcia, tak niegdyś w moim świecie bohaterowie pewnej nacji dostępowali zaszczytu wstąpienia do Hal Valhalli i siedzenia po prawicy swojego boga, Odyna.

       Najmężniejsi z mężnych, którzy polegli w boju, prowadzeni byli tam przez Valkirie. Był to największy z zaszczytów, jakich mogli oni dożyć. Więc niech symboliczną Valhalą zostanie finał naszego pojedynku. Ku niemu, niech prowadzi nas natomiast drzewo łączące w ich mitologii wszystkie światy.

 

       Już podczas tej przemowy, rozrastająca się roślina swoją koroną uderzyła w stożkowate sklepienie, pochłaniając je w swoim splendorze. Pchając dalej usiłowało zerwać kolumny je podtrzymujące, jednak ich wykonanie, oraz zaklęta w runach moc skutecznie temu przeciwdziałały.

 

       Przyjaciel Fiska uświadomił mu niegdyś, jak wielką moc potrafią nieść ze sobą słowa. Czyż nie dzięki słowom bowiem, najpotężniejsze inkantacje stają się wykonalne dla magów ujarzmiających moce, które powinny w teorii ich zmiażdżyć? W myślach podziękował swojemu druhowi, po czym wypowiedział pradawną nazwę drzewa, o którym wspomniał w swojej krótkiej przemowie.

 

                                                                                              ~~Yggdrasil~~

 

       Pień znajdujący się przed nim pokrył się świetlistymi runami, napisanymi w języku nieznanym dla tego świata. Był to jednak zapis prawdziwej istoty mistycznego Yggdrasil. Słowo zarówno werbalnie, jak i w postaci pisma zostało wprowadzone do otaczającej Maga rzeczywistości. Później, było tylko światło.

 

       Ze skupieniem na twarzy Fisk wyzwolił koncentrowaną wcześniej moc, wprost w podstawę tytanicznej rośliny, która to rozświetliła się potężnym światłem, tak oślepiającym, że wielu ze zgromadzonych nie widziało co się dalej działo.

 

       Drzewo utkane ze światła, moc sącząca się z oczodołów i błysk.

 

       Korzenie Magicznego tworu przebiły się przez podłoże areny, otaczając spiralną podstawę swoim masywem. Bardzo szybko dobrnęły do podstawy z potężnym hukiem, jak gdyby sami tytani darli skałę, wbijając się w ziemię poniżej.

 

      Stożkowaty sufit również nie oparł się  temu wszystkiemu, zostając całkowicie pochłoniętym, przez wydawałoby się niepowstrzymane konary, zrywające go z podtrzymujących kolumn.

 

       Gigantyczny konstrukt ze światła jednak nie poprzestał na tym. Na końcu tworzących się naokoło monstualnych konarów powstały drewniane, mniejsze wersje areny poniżej. Symbolizować miały one światy, łączone przez mityczny Yggdrasil, na ich powierzchni natomiast liście i gałęzie formowały się w piękne, bezosobowe figury, o nieuformowanych twarzach  przypominające walki wojów w potężnych rynsztunkach, oraz krążące nad nimi, postaci skrzydlatych kobiet.

 

       Aktualnie główna arena, znajdująca się przy podstawie drzewa, oraz wiele pomniejszych u góry przestawało pomalutku emanować nieziemskim blaskiem, otaczające arenę kolumny, teraz w postaci niepotrzebnych kawałków marmuru, szybowały właśnie ku swojej zgubie, by roztrzaskać się u podstaw konstrukcji.

 

       Jeszcze zanim to wszystko dobiegło końcowi, Fisk Adored poprosił swoją smoczą towarzyszkę, zamieszkującą jeden z jego pierścieni o ostatnią rzecz, mającą nadać temu miejscu należyty wygląd.

 

       Tęczowe oko, znajdujące się w pięknej biżuterii przez niego noszonej zalśniło, a dźwięk, który rozległ się później ukoił serca każdego, kto zlękł się wcześniejszymi wydarzeniami. Piękny zaśpiew, przypominający świegot setek egzotycznych ptaków, pomiędzy którym przebijał się odgłos zawodzenia wielorybów i kilku innych bajkowych dźwięków, które normalnie nie mogą zostać usłyszane przez uszy normalnego śmiertelnika przeszył uszy każdego obecnego dzisiaj na trybunach.

 

       Na skutek niego, Popękane kamienne podłoże przeszło cudowną przemianę. W mgnieniu oka pokryło się warstwą bujnej i gęstej trawy, przez którą przebijały się kwiaty stokrotek, właśnie witających obserwatorów swoimi żółtymi środkami, przywodzącymi na myśl maleńkie, pocieszne słońca. Kwiaty piękne, delikatne i jakże bliskie sercu sprawcy wszystkich tych zmian.

 

       Po wszystkim Fisk Rzucił się na plecy, zlany potem, ciężko dyszący, ale nareszcie, po wielu trudach, znów uśmiechnięty od ucha do ucha. Stierdził, ze skoro i tak znalazł się tutaj pierwszy, to ma chwilkę by odsapnąć. Jesli natomiast nie, to trudno. SIęgnie się po to, co Fiski lubią najbardziej. Cukier.

      

       Po tej myśli z gardła chłopaka wydobył się szczery śmiech, wtórujący ptakom krążącym pomiędzy konarami powyżej, przez które prześwitywał teraz blask słońca.

Edytowano przez Fisk Adored
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 weeks later...

Tym razem postanowiłem być dużo wcześniej. I byłem. Tyle że nie na samej arenie. Słyszałem co nieco o moim przeciwniku i jego epickich, widowiskowych mocach. Byłem więc pewny, że go usłyszę, a na pewno zobaczę nawet z tej monstrualnej odległości.

Z areny musiałem wydawać się bowiem ledwie kropką na niebie. Siedziałem na porośniętej pachnącą trawą wysepce napowietrznej zaimportowanej (czytajcie - “wyrwanej”) przez Hewiego skądś, gdzie akurat nie było zimy, i grałem w warcaby z samym sobą. Ot, dla zabicia czasu. Co niezwykle mnie irytowało, ogrywałem tą bardziej mojszą część, czytając w dodatku ksiażkę o zwyczajach godowych poligłowych stworzeń.

Niestety, nie dano mi było zakończyć ostatniej partii w spokoju, gdyż pareset metrów dalej przeleciał jakiś ciemny kształt, zmierzając w stronę areny. Jak się okazało, razem z wieloma innymi. Wstałem i dotknąłem stalowej kuli unoszącej się nieruchomo nad moim stanowiskiem piknikowym i podleciałem do Areny dwukrotnie bliżej, nakładając na siebie jednostronną półkopułę iluzoryczną. Taki magiczny odpowiednik postawienia billboardu ze zdjęciem tego co jest za nim. Raczej prymitywne, ale zapewnia względną prywatność. Założyłem gogle na oczy, pamiętając o skłonności Fiska do oślepiających błysków, i obserwowałem, posiłkując się lornetką, jak przeistaczał majestatyczne dzieło magicznej architektury w stertę gruzu z gigantycznym drzewem pośrodku.


Wydąłem wargi z niezadowoleniem, opserwując jego poczynania, a gdy skończył, zrobiłem ostatni ruch w warcabach. Śmiały i rezolutny. Zaś następny ruch przeciwnika…Pozbawił mnie 5 z 7 pozostałych mi krążków. W tym damki. Poczułem wewnętrznego kuksańca moralizatorskiego.

- Dobra, załapałem - mruknąłem do siebie i poprawiłem ubranie.


Miałem na sobie połatany, wielofunkcyjny, rozpięty płaszcz podróżny, mocno rozchodzone, wysokie buty, bojówki i (z powodu jakiegoś kopsniętego argumentu Hewiego, który tak mi namieszał że się zgodziłem - pstrokatą hawajską koszulę. Z czerwoną muszką. Którą dodatkowo musiałem wkasać, żeby mieć dostęp do nadprzestrzennych sakw z jakimś bojowym szmelcem. Brakowało mi tylko spiczastego kapelusza w gwiazdy i gumowych rękawic ogrodowych założonych na spód tych złotych, wysadzanych kryształami karwaszy, co to je miałem na poprzednich pojedynkach, i mogę iść na paradę dziwadeł. Jest taka jedna, permanentna, w tym świecie. W Maretine czy jakoś tak...


Chwyciłem teraz swoją laskę, tym razem z o wiele mniejszym, jajowatym kryształem, za to okutą wzdłuż paskami metalu z maciupkimi runami. Gwizdnąłem, a Nancy przyleciała nad moje ramię. Teraz już nieco się wycwaniła, i zamiast kuli energii przybrała formę syreny. Dalej jarzącej się skompresowaną mocą i przyjemnie drażniącą mnie wyładowaniami nawet przez nabijany płytkami metalu naramiennik płaszcza, ale jednak syreny.


Nie uważasz, że dosyć tej ekspozycji?

I tak zamierzałem już lecieć. I nie poganiaj mistrza przy pracy!


To pomyślawszy, zakręciłem kryształem kostura owal w przestrzeni przed sobą. Odrobina skupienia i już jarzący kształt stał się ramą schludnego portalu, który prowadził wcale niedaleko. Jeszcze zanim wszedłem, zacząłem grzebać w sakwie i puszczać myślowy komunikat przez szmaragdowy amulet pod koszulą.

Ziguerro do Hilianusa, mamy tu pogwałcenie paragrafu czwartego z zagrożeniem powstania…

*Wzzziup!* I już byłem gdzie indziej, a przejście znikło, zostawiając po sobie posmak butwiejących liści.




Pierwszy raz przeciwnik mógł mnie dojrzeć kiedy wyszedłem zza Yggdrasila, obchodząc go wokoło. Atmosfera była iście bajeczna, i aż chciało się wdychać tutejsze powietrze. Nie zaciągałem się jednak, świadom, że przecież będę musiał to skończyć.

- Ładnie, ładnie - rzekłem do leżącego przeciwnika, wciąż idąc - Ledwo chwilę cię zostawić, a ty już idziesz na całego. Imponujący przejaw imperializmu, ziemianinie - pokiwałem głową i zatrzymałem się - Ciekawi mnie tylko, czy zdajesz sobie sprawy ile bajzlu narobiłeś sadząc tutaj arogancko odnogę Drzewa Światów. Nie mówiąc już o tym, że fragmenty areny zniszczyły na dole alejkę sklepową i pół pola namiotowego. Aż sprawdziłem, ale na szczęście puste, bo wszyscy są na trybunach - wskazałem głową na unoszące się za magicznymi barierami rzędy twarzy w niejakim oddaleniu, mogących doskonale nas zaobserowwać poprzez soczewkowanie wieloindywidualne błon ochronnych. Wyjąłem jeszcze z kieszeni drobnego kiciusia, miałczącego żałośnie gdy trzymałem go za karczek - Ale tego malucha znalazłem tuż koło jego matki, którą rozkwasił jeden z twoich odłamków. Możesz być dumny - Rzuciłem mu małą kicię, której zapewne dopiero niedawno otwarły się oczka, wspomagając telekinezą jej lot, aby wylądowała na piersi oponenta. Wciąż miałczała.


- A teraz wybacz, ale chyba powinniśmy zacząć starcie magiczne, Tak więc… Broń się? - bardziej spytałem niż powiedziałam, rozkładając ręce.


Zanim obszedłem Yggdrrasila wokoło powołałem do istnienia drobny byt, który żywił się procesami myślowymi. Miał formę chmurki rozmytych światełek, podobnej do roju niebieskich świetlików. Jedyna różnica polegała na tym, że nie był on ani trochę materialny, oraz lgnął do najbliższej formy życia organicznego przeprowadzającej werbalne lub wizualne procesy w umyśle, pożerając je w zupełnie bezbolesny sposób. Jedynym tego efektem było to, że ofiara natychmiast traciła tok myśowy, raz po raz, a im szybciej i z większą mocą (a dodać należy że myśli doświadczonych magów są niezwykle potężne) myślała dana osoba, tym szybciej dawała siłę pasożytowi, jeszcze bardziej zbliżając się do stanu bezmyślnego ważywa, działającego wyłącznie na bazie odruchów.

I ten właśnie byt na mój sygnał wyskoczył spod trawy, poczynając latać i migotać wokół Fiska, oraz, co bardzo ciekawe, jego dwóch pierścieni z oczami.

Autonomia myślenia artefaktów, czy transmutacja? Hmm… Raczej to drugie…

Mówiłem ci przecież, że ma tam smoki.

Aaaach tak, rzeczywiście. Będę musiał wziąć poprawkę na ich obecność… Dzięki, co ja bym bez ciebie zrobił?

Mniejszy portal.

Ha-ha. A ty byś nie…

Cichaj, bo cię twój własny myślak mlaśnie.

Jakbym się nie zabezpieczył… - mruknąłem ostatni raz w myślach, i kucnąłem nad ziemią, dotykając dłonią magicznie stworzonej darni i zamykając oczy pod goglami.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

       Fisk grzecznie czekał na koniec tyrady swojego przeciwnika, obdarzając go zniesmaczonym spojrzeniem. Takim, jakim obdarza się niesforne dziecko, gdy zrobi coś złego.

      

       W swoim zadufaniu założył on, że rozumie co się tutaj przed chwilą rozegrało. Myślał, że ów twór, owa arena o nowych kształtach, ma cokolwiek wspólnego z prawdziwnym Yggdrasilem, prócz swojego kształtu, który lekko do niego nawiązywał. Cóż, widać nawet doświadczony mag daje się łatwo nabrać na odrobinę gry aktorskiej i kunsztu scenicznego. Było to bowiem zwyczajne, jednak majestatycznie duże i potężne drzewo, lekko zmodyfikowane do aktualnych potrzeb. No i tak, światełka. Dużo światełek.

 

       Nie doceniał również jak widać tego, że wszystko to zostało zrobione dla niego. Tęczowy mag bowiem zwyczajnie nie chciał, by jego przeciwnik musiał z siebie głupca robić, tańcząc niczym kukiełka w przerośniętej klatce. Jak widać, rówież i to poszło na marne, gdyż woli się on wywyższać, niż godnie rozpocząć to, po co tu przybył.

 

       Cóż, przynajmniej gdy skończą, stanie się to miejscem, gdzie ptaki będą mogły spokojnie wić swoje gniazda. W końcu takie pojedynki nie odbywają się zbyt często.

 

       Pozostaje jeszcze sprawa tego, że nie zdawał on sobie sprawy z faktu, iż tereny pod areną winny być oczyszczane z wszelkiego życia tuż przed pojedynkami, a to co się tutaj rozegra… prawdopodobnie i tak przewyższy wyrządzone do tej pory szkody. Zresztą było to zawarte na początkowo podpisywanym przez uczestników dokumencie. Karcie aplikacyjnej.

 

       Pola namiotowe to jedynie pozostałości po ekipie szykującej to miejsce do ostatniej chwili. Sklepiki i kramy natomiast owszem, są wykorzystywane w okresach świątecznych, gdy tego obiektu nie używa się do pojedynków, a raczej do zwyczajnych pokazów. Jednak odbudowa tak prostych struktur dla tutejszych “pracowników”, to ledwie kwestia aktywowania ponownie kilku zaklęć trzymających owy obiekt w kupie. Nikt przecież chyba nie sądzi, że to wszystko sprząta pan konserwator powierzchni płaskich, w towarzystwie swojego wiernego mopa i ściereczki?

   

       Wszystko to, mogło być jednak wytłumaczone innym punktem widzenia. To, co zrobił jego przeciwnik później, było już jednak kroplą przepełniającą czarę goryczy. Czymś, co wycisnęło z oczu czarownika łzy wściekłości.

 

       Rzucił on małym, niepotrafiącym się bronić kociakiem wprost w ręce młodego maga, usiłując tym faktem zdemonizować go w oczach publiki. Zagranie nie tylko poniżej pasa, ale również i krytyki. Jedynymi winnymi tego zajścia byli bowiem ci, co tak nieudolnie oczyszczali tereny poniżej. Widocznie uznająć, że kilka futrzaków nie zrobi tutaj różnicy. Błąd.

 

       Cień pod nogami Fiska momentalnie rozrósł się do monstrualnych rozmiarów, pochłaniając całość areny w egipskich ciemnościach, tuż po tym, jak przesłonił słońce. Spłoszone ptactwo rozleciało się w losowych kierunkach, natomiast pasożyt, na skutek tak złowrogich myśli, z którymi przecież stykał się bezpośrednio zamigotał nerwowo i oddalił się na bezpieczną odległość. Nie było to działanie celowe, jedynie skutek wzburzonych emocji, może także lekko zaburzonych aktualnie procesów myślowych, które powolutku wracały do siebie. W miejscu gdzie stał tęczowy mag, aktualnie znajdowała się sylwetka, której jedynymi wyróżniającymi się punktami, były jarzące się złowrogo oczy, wpatrzone wprost w osobę stojącą naprzeciwko.

 

      Głos, który dało się słyszeć w tym momencie był niskim, ledwie słyszalnym szeptem, a słyszącym go osobom przeszły mimowolnie dreszcze. Przypominał on szelest suchego papieru i jesiennych liści zarazem. Przywodził na myśl wizje świata pogrążonego w wiecznym, szarym pyle. Wizje zniszczenia i nicości.

 

       – Myślisz więc, że przejmę się tym co powiedziałeś, prawda? Przychodząc tutaj ze swoim nadętym tonem głosu, usiłując mnie ośmieszać, a na końcu rozpoczynając pojedynek mieszając w to wszystko niewinną, nie mogącą się bronić istotę? Tak, żebym musiał się nią martwić, zamiast odpowiadać na to, co mi serwujesz? Twój pasożyt już zaczynał trawić ten delikatny umysł wijący się w agonii, w moich dłoniach. Wstyd, wstyd i hańba ci kimkolwiek jesteś, bo nawet przedstawić się nie raczyłeś. Jam jest Fisk Adored, herbu Czarny Kocur. Ten, z którym przyszło ci stanąć na arenie, która niebawem może ci się wydać zbyt małą.

 

       Nagłe poruszenie delikatnego, obleczonego w futerko ciałka. Ciche miałknięcie. Wysiłki, by znaleźć pyszczkiem swoją matkę.

 

      Tyle wystarczyło, by wyrwać Fiska z gniewnego stuporu. Wszechobecny mrok wyparował, jak gdyby nigdy go tam nie było, wracając do postaci niepozornego cienia, łączącego się ze stopami chłopaka. Zastanawiające było, skąd taki efekt? Taka emanacja gniewu, po raz pierwszy występująca? Tego mógł jedynie dociekać, wszak nigdy wcześniej się to nie zdarzyło. Nie teraz jednak był na to czas.

 

      Dzięki temu, jak postrzegał świat. Dostrzegając elementarne cząstki otaczającego go wszechświata jako migotliwe punkciki, drobniejsze niż najbardziej filigranowa drobina piasku w kreacji, postanowił wykorzystać swój dar tak, jak jeszcze nigdy tego nie robił. Dostrzegał składowe promieni słońca, migoczące pięknie dookoła. Przy większym skupieniu widział nawet tak elementarne siły, jak grawitacja, spajające ze sobą inne, o odmiennej barwie i działaniu. To, że w jakiś sposób był w stanie je rozróżnić, już dawno przestało go dziwić, przyjmował to jako zwyczajną codzienność. Potrafił nawet sięgnąć ku nim, modyfikując i bawiąc się nimi tak, że to co robił, dla innych wyglądało jak magia.

 

       Odszukał więc bardzo delikatny, zanikający już ślad, jaki łączy zazwyczaj bliskie osoby, patrząc się na maleństwo w swoich dłoniach. Był nikły, jednak nie całkowicie zerwany. Wiedział już, co musi zrobić.

 

       – Chwilowo mam jednak ważniejsze sprawy na głowie, niż zabawa w pokaz fajerwerków. Sam mi je naświetliłeś, za to akurat jestem ci wdzięczny. Teraz jednak muszę się nimi zająć. Wrócę za niecałe pięć minut. Możesz się… przygotować, czy co tam zechcesz robić w wolnej chwili. Do zobaczenia.

      

       Kończąc wypowiedź, przyłożył dłoń do chropowatego pnia drzewa, po czym zlał się z jego strukturą, znikając wewnątrz niej. Chwilę później wyłonił się na samym dole konstrukcji z monolitycznego korzenia, utrzymującego gigantyczną roślinę przy życiu.

 

       Gdy tylko znalazł się na dole, począł biec wzdłuż eterycznego śladu, z sekundy na sekundę słabnącego coraz bardziej. Na jego końcu, rzeczywiście znalazł nieruchome ciało kotki. Jej szare ciało przygniecione kawałem kamiennego gruzu.

 

       Zastanowiło go chwilę, co takiego mogło się stać, że tak zwinna istota nie zdążyła uciec przed powoli spadającym kawałem gruzu, który hałasu robił co nie miara? Wtedy, jego wzrok powędrował ku małemu kotkowi, aktualnie miałczącego wyczuwając zapach matki. Fisk zapłakał szczerze.

 

       – No tak, każdy z nas ma swoje priorytety, prawda maleńka?

 

      Zwrócił się do nieruchomej kupki futra na ziemi chłopak, po czym odezwał się do istoty zamieszkującej jeden z jego pierścieni błagając ją o pomoc. Baśniowej smoczycy, wygladającej jak z japońskich legend. O wijącym się w nieskończoność wydawałoby się białym ciele, pokrytym kryształowymi łuskami, oraz o pięknych tęczowych oczach.

 

      Po raz kolejny dało się słyszeć jej piękny, kojący duszę zaśpiew. Niósł on ze sobą obietnicę lepszego jutra, przywoływał myśli o pieknie życia i nadzieji.

Wiele osób uważa, że dusza nie opuszcza ciała tuż po śmierci. Że zostaje jeszcze długo w jego pobliżu, zwłaszcza jeśli ma jeszcze jakieś niedokończone sprawy. Tak, jak i w tym przypadku.

   

       Leżąca nieruchomo do tej pory kotka poderwała się na łapy, nerwowo zerkając na nachylającego się nad nią mężczyznę. Ofuknęła go złowieszczo się strosząc, po czym łapiąc w zęby leżącego naprzeciw niej potomka, poczęła uciekać w sobie tylko znanym kierunku.

   

       Fisk z czułością pogładził krawędź swojego pierścienia, przekazując mentalne podziękowania swojej baśniowej towarzyszce, zyskując w nagrodę pomruk aprobaty z obu przedstawicieli kunsztu jubilerskiego.

   

       Wydawało się, że wszystko co trzeba jest już załatwione i można spokojnie wracać na miejsce pojedynku magicznego. Nikt jednak, nawet sam jego uczestnik nie mógł przewidzeć, ani spodziewać się tego, co stało się później.

 

       (...)

   

       Fisk odwracając się stanął twarzą w twarz ze swoją wierną kopią, dokładną w każdym prawie szczególe. Owy sobowtór z wyrazem bezgranicznej radości zacisnął dłonie na szyji młodego maga, który w obronie mógł jedynie odpowiedzieć tym samym, odruchowo próbując go odepchnąć. Jego szalone, rozbiegane spojrzenie, którym obdarzały Fiska podkrążone oczy bijące z bladego oblicza przyozdobionego burzą zmierzwionych włosów wzbudziły prawdziwy niepokój w sercu pokrzywdzonego. Im dłużej i mocniej szamotał się w uścisku zdecydowanie silniejszych niż swoje dłoni, tym bardziej opadał z sił w skutek utraty tlenu. Czyżby to jakaś sztuczka jego oponenta? Czyżby…

   

       Dalsze rozmyślania zakłócone zostały mrożącym krew w żyłach głosem. Tym samym głosem, który wydobył się wcześniej z jego gardła w napadzie wściekłości kilka minut wcześniej.

   

       – Dziwi cię mój widok, słaba istoto? Przyjrzyj się dobrze, tak bowiem wygląda twój koniec i twój początek. Jestem wszystkim co złe w tobie, wszystkim co przez lata spychałeś na tyły swojego umysłu, wszystkim czego się wstydzisz i wszystkim czego w sobie nienawidzisz. Każdą złą i niechcianą cechą, którą odrzucałeś przez całość swojego żywota. Jestem płaczem skrzywdzonych przez ciebie niewinnych, jestem bólem sprawionym twoim bliskim przez nieuważnie dobrane słowa. Jestem strachem lęgnącym się w zakamarkach twojej świadomości, oraz szaleństwem, którego się wyrzekałeś.

       Patrz, jak przez własną nieuwagę, dzięki mocy, którą tak łapczywie w siebie wpychałeś dając pokaz swoich kolorowych świateł, stałem się na tyle silny, by przyjść i odebrać to, co mi się należy od zawsze. Cierp jedyną i nieuniknioną prawdę: Może być tylko jeden, a JA jestem najsilniejszy.

 

       Powiedział duplikat tęczowego maga, po czym zalał jego myśli jego największymi strachami i tragediami, jakie były skutkiem jego działań. Jego Nienaturalnie blade ciało nabierało powoli kolorów, natomiast Fisk bledł, jego oczy podkrążały się, a ręce kurczowo odpychające napastnika traciły siły.

 

       Myślowy pasożyt poczerniał i rozpadł się w pył, rozwiewany przez delikatny, chłodny wiatr.

 

       Umierał i wiedział o tym. Jednak ta świadomość, dała mu możliwość przemyślenia słów złowrogiej postaci, która wyciskała z niego życie. Bowiem w tak gigantycznym przypływie adrenaliny, strachu oraz determinacji, szybkość jego myśli przyśpieszyła do niebotycznych wręcz wartości. Prócz przewijającego się przed nim całego żywota, miał jeszcze chwilę czasu na ostatnie refleksje.

 

       Prawda uderzyła z mocą wybuchu, który rozjaśnił na chwilę umysł konającego. Rozluźnił uścisk na karku duszącej go osoby. W tym samym momencie poczuł, jak uścisk na jego własnym maleje, dając mu możliwość wysłowienia się.

 

       – Masz rację, może być tylko jeden i JA jestem najsilniejszy. Czy naprawdę tego chcesz? Zadusić mnie? Zabić?  – Zapytał górującą nad nim osobę.

       – Nie… – Odpowiedział sam sobie, ustami pochylającej się nad nim postaci. Jego ustami.

       – Czego więc chcemy naprawdę? – Zapytały dwa głosy wydobywające się z jednych ust.

       – Chcemy… Chcę BYĆ SOBĄ. Przestać oszukiwać samego siebie i zaakceptować wszystkie swoje złe, jak i dobre cechy. Nie musieć rezygnować z niczego, co jest mną. Chcę BYĆ… sobą…

 

      Fisk otworzył oczy w ciszy poranka, zakłócanej jedynie przez odległy odgłos uciekającej kotki. Wyglądał na zamyślonego, jednak uśmiechał się kącikiem ust. Na swoim tułowiu ciągle czuł ciepło pozostawione przez uściskującą go, szlochającą sylwetkę, tak bardzo przypominającą jego samego. Na swoich policzkach czuł chłód wysychających łez, ściekających z oczu odrzuconej części jego samego. Jego łez.

 

       – Hmmm… – Wypowiedział podwójnie brzmiący głos, wydobywający się z jego gardła.

 

       (...)

 

      Zza krawędzi areny, na której stał przeciwnik Fiska, dało się słyszeć dobrze już znany odgłos wszechobecnego buczenia mocy, wydobywający się z lądującej na jej krawędzi postaci tęczowego maga, który stąpał w powietrzu, jak gdyby były to zwykłe schody. Dookoła niego, dziko wirowała potężna sfera stworzona z migoczącej wszystkimi kolorami tęczy mocy, zasysając z otoczenia coraz to więcej kolorowych, świetlistych drobinek, asymilujących się z nią  w zastraszającym tempie.

 

       Gdy tylko jego stopy dotknęły podłoża, zza pleców wyłoniła się mu wierna kopia, jednak wygladająca jak utkana z cienia. Obejmowała jego ciało przez chwilę w sposób, jak gdyby była kochanką, wodząc po torsie dłońmi, opierając swoją głowę na ramieniu towarzyszącej jej osoby. Rzucając całemu światu wyzywające spojrzenie, pełnych szaleństwa oczu, oraz figlarnie demonstrując gawiedzi wysunięty lekko język w kpiącym ze wszystkiego geście. Tuż po tym, w lekkim pląsie przypominającym pirułet ustawiła się zaraz obok niego.

 

      Z lśniących silnym blaskiem pierścieni wydobyły się majestatyczne sylwetki gigantycznych smoków, których pojawienie się wzbudziło potężny podmuch wichru.

 

      Na prawo, po stronie gdzie stał dobrotliwie uśmiechający się Fisk, w niebo wzniosła się smukła sylwetka bajkowej smoczycy, niczym z azjatyckich legend. Miała ona śnieżnobiałe łuski, odbijające światło słońca najprzerozmaitszymi klejnotami szlachetnymi, które utknęły pomiędzy nimi, oraz tęczowe ślepia, które z zachwytem małego dziecka podziwiały otaczający ją świat. Zdawała się ona emanować niewinnością, i mimo swoich rozmiarów, wydawała się wręcz delikatna. Na jej pysku igrał ledwie dostrzegalny uśmiech, gdy podziwiała światło przebijające się przez listowie.

 

       Na lewo, po stronie gdzie stał Fisk taksujący przeciwnika spojrzeniem, przypominającym wygłodniałą bestię lustrującą kawał mięsa, ziemię przeorały potężne szpony smoka  o matowych, czarnych łuskach, którego jedno machnięcie skrzydeł mogłoby rozbić w perzynę małą armię, oraz którego pazurzaste łapy mogłyby rwać bramy warownych twierdz. Wydał on ze swojej piersi niski, głęboki warkot, którego dudnienie było tak potężne, że ziemia zdawała się tańczyć pod stopami. Jego wielkie, złote ślepia intensywnie taksowały otoczenie, a zielone płomienie wydobywające się z nozdrzy prastarego gada, przy każdym głębszym wydechu wydawały odgłos, jak ten wydobywający się z pieca hutniczego.

 

       Z gardeł obu stojących przed przeciwnikiem czarodzieja postaci wydobył się jeden, zgodny głos. Dudnił on donośnie po całej arenie, zadziwiając swoim dziwnym, podwójnym brzmieniem.

 

      – Zacznijmy więc od początku. Jam jest Fisk Adored, herbu Czarny Kocur. Oto staję naprzeciw ciebie, by pojedynkować się w tej rundzie magicznych pojedynków. Za pomocą swoich umiejętności, oraz magicznych chowańców, a zarazem moich bliskich przyjaciół, postaram się, byś nie musiał odczuwać znużenia pojedynkiem. Więc jak to było… Broń się?

 

       Po wypowiedzeniu tych słów obie kopie maga złączyły wyciągnięte dłonie i całą czwórką ruszyli w stronę swojego adwersarza.

Edytowano przez Fisk Adored
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 weeks later...

Czas minął, tak więc pora poznać zwycięzcę pojedynku...

 

Jednakże, jak się okazuje, ankieta nie będzie potrzebna, ponieważ Skrzynek, po długiej walce z napiętym grafikiem i trudnościami w organizacji, poddał pojedynek, co oznacza, że wygrywa Fisk Adored i to właśnie on przechodzi do Wielkiego Finału!

 

Ponieważ czuję wielki niedosyt, spowodowany między innymi takim obrotem spraw, pragnę wyrazić nadzieję, że tak zacne i długie posty nareszcie spotkają się z licznymi i wyczerpującymi kontratakami, co zaowocuje długim i prawdziwie emocjonującym ostatecznym starciem. Już niedługo (aczkolwiek, wiecie jak to bywa), Fisk Adored stoczy swój finałowy pojedynek, w związku z czym życzymy mu powodzenia i woli walki, której po tak długim czasie (i dość licznych zgrzytach...) może zacząć brakować... Skrzynkowi zaś życzymy, by niezatrzymujący się ani na chwilę czas wreszcie okazał się choć odrobinę łaskawy, co pozwoliłoby mu zorganizować swoje zajęcia tak, by nie musiał z niczego rezygnować.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość
Temat jest zablokowany i nie można w nim pisać.
×
×
  • Utwórz nowe...