Przeszukaj forum
Pokazywanie wyników dla tagów 'śdm'.
Znaleziono 1 wynik
-
Zakładam ten temat, gdyż chciałbym podzielić się moimi wrażeniami i przeżyciami ze spotkania z papieżem, które miało miejsce w Krakowie dniach 26 VII - 1 VIII. Zatem jak to było z mojej perspektywy? Dla mnie ŚDMy zaczęły się tak naprawdę tydzień wcześniej, kiedy to rozpoczęte zostały wydarzenie w diecezjach. Przyjmowałem 2 pielgrzymów, a dokładniej pielgrzymki, Siłwię i Adelayd z Angoli (Afryka dla niewiedzących). Sprzątania cała masa, przygotowań, może nawet aż za dużo, ale co tam! Zgodnie z informacjami, które dostaliśmy z parafii, angolanie mieli przyjechać w czwartek 21 VIi wieczorem. Z bliżej niewyjaśnionych powodów okazało się, że część osób przybyła pociągiem o 8 rano, nikogo po nich nie było i powstał bałagan organizacyjny. Natomiast druga grupa dotarła autokarem następnego dnia o świcie. Przedtem rodzice ostro mnie cisnęli, żebym powtórzył ten nieszczęsny angielski. Coś tam przypomniałem sobie, ale dziewczyny mówiły albo po portugalsku, albo po angielsku tylko gorzej niż ja. No nic! Dziwnie wyglądały te 4 dni, chociaż nie powiem, było bardzo ciekawie. Oprócz pierwszego i ostatniego dnia (50% czasu, jeśli dobrze liczyć) diecezja zapewniała wszystkim pielgrzymom zajęcia, wyjazdy i posiłki. W sumie mieliśmy je na noc, oraz na śniadanie i kolację. Pod koniec pobytu w B-stoku, w niedzielę miał byc dzień z rodzinami, kiedy to każda rodzina, czy osoba przyjmująca osoby na ŚDM miała spędzić trochę czasu z pielgrzymami. W moim przypadku wyglądało to tak, że poszedłem na 9-tą do kościoła ma mszę, która zajęła ze 3 godzinki. Potem było spóźnione śniadanie i koncerty na mieście, więc z zaplanowanego dnia nici wyszły. Tyle, jeśli chodzi o wstępną część ŚDMów. W poniedziałek miałem pojechać do Krakowa na wydarzenia centralne i oczywiście spotkanie z Ojcem Świętym. Muszę przyznać, że kiedy miesiąc wcześniej zapisałem się na wyjazd i byłem wniebowzięty, tak tuż przed głęboko rozważałem wycofanie się i zostanie w domu. Na szczęście, za co Bogu dzięki, bo było warto, mam wyjątkowo twardych rodziców, do których nie docierało, że jestem niechętny do wyjazdu i kazali mi jechać do Krakowa. Samego pakowania nie będę opisywał, od razu przeskoczę do sedna. W poniedziałek 25 lipca wstałem o 5 rano. O 6.30 miał stać ciapong (ciapąg?) podstawiony na dworcu, którym wszyscy zapisani mieli wybrać się na pielgrzymkę. Zanim na peron, wpierw pojechałem podrzucić Angolanki na autokar. Szybka sprawa, potem Białystok Główny, znaleźć księdza i zapakować się. Proste prawda? Nie koniecznie. Pociąg miał 2 składy, ładne, oznakowane, jako dla jadących na ŚDMy, ALE. Właśnie jedno ale. Pojechać miało ok.1200 osób, a miejsc było 300. Ode mnie z parafii jechały 44 osoby. Ładując się do przedziału o wymiarach 2 x 2,5 metra zmieściliśmy się w 16-tkę 6 osób miało siedzenia, reszta na podłogę. Z bagażami oczywiście, żeby nie było za prosto. 7.45 koła poszły w ruch i pojechaliśmy. Sama podróż bez specjalności. Ze zmiennym szczęściem na podłodze i krześle, z jednym postojem w Koluszkach (wie ktoś gdzie to?) spędziłem ciężkie 8 godzin ciapolenia pociągiem. Mniej więcej o 16 zajechaliśmy na Kraków - Płaszów i w końcu wysiedliśmy. Dawno tak nie cieszyło mnie świeże powietrze. Z tego co wiem mieliśmy się przesiąść na pociąg do Rabki-Zdrój, okazało się jednak, że przeszła wichura i pociąg nie przyjedzie. Ksiądz chwyta za komórkę, dzwoni do KO i dowiaduje się, że za 1,5 godziny przyślą po nas autokar. Fajnie co nie? Skoczyłem z dziewczynami do kiosku, na kebsa itp. Pogoda nie dopisywała rzeczywiście, bo w czasie czekania zaczęło padać. Cóż mogło być gorzej np. jakby w ogóle po nas nie przyjechał, wtedy byśmy spali na dworcu. Okej. 18 godzina przyjeżdża środek transportu, ładujemy się i ruszamy do Skomielnej - Białej, naszego docelowego miejsca przyjazdu. O-sam już nie wiem której- zawitaliśmy w miejscowości. Ładna okolica, góry, lasy. Na miejscu byli wolontariusze, którzy zaprowadzili nas do szkoły na posiłek. Dali zupę z mięsem, albo jak kto woli gulasz, przywitali, dali pakiety pielgrzyma, ale o tym zaraz, po czym wróciliśmy na miejsce przyjazdu, skąd mieliśmy udać się do rodzin, które nas przyjmowały. Dostałem przydział do fajnego domku jakiś kilometr od kościoła ( dokładniej parking obok świątyni, na który codziennie przyjeżdżaliśmy i skąd wyjeżdżaliśmy do Krakowa) z kumplem Adamem. 22 doszliśmy na miejsce. Nie pojechałem samochodem, bo 8 godzin w pociągu i jeszcze trochę w autokarze zrobiło swoje. Choroba lokomocyjna męczyła mój żołądek, więc poprosiłem państwa u których byłem, czy mogę się przespacerować? Zgodzili się, Adam zresztą też ze mną poszedł. Najwidoczniej także miał już dość siedzenia. Zaszliśmy na miejsce, rozpakowaliśmy, takie standardowe rzeczy i poszliśmy spać. Nazajutrz wcześnie rano zjedliśmy śniadanie i popędziliśmy na miejsce zbiórki. Stamtąd autokarem pojechaliśmy do Chyżna, skąd ponownie ciapongiem przejechaliśmy przez chyba całe Małopolskie. Zajęło to jakieś 4 godziny i nie do końca rozumiem co tak długo. Cóż, po południu lokomotywa stanęła w galerii, nie wiem jakiej, jak ktoś z Krakowa, może zna. TU 1. raz ujrzałem na własne oczy prawdziwy tłok. Tamto dzień wcześniej to mały pikuś. Wydostać się, nie zgubić i dotrzeć na Błonia okazało być wyzwaniem, tym bardziej, że jak tylko opuściliśmy galerię, zaczęło padać. Od czego jednak są pakiety pielgrzyma? Na wyposażeniu znajdowały się takie cudeńka jak peleryna pielgrzyma, mapa Krakowa, przewodniki, różaniec w formie gumki i link do aplikacji "Pielgrzym". Lekko mówiąc byłem zaskoczony. To była moja, aż wstyd się przyznać, 1. pielgrzymka, ale interaktywności na takim wydarzeniu się nie spodziewałem. W sumie i tak nie miałem internetu, raz czy dwa wszedłem. I to na krótko. Po różnych perypetiach i problemach np. jak dostać się do punktów z jedzeniem, dotarliśmy na mszę. Mój sektor - B2. Całą ceremonię otwarcia prowadził kard. Dziwisz, przywitał nas zgromadzonych ładnie, pomodliliśmy się, po czym ok. 20-tej całe towarzystwo zaczęło się rozchodzić. Grupą przez główną ulicę na most (też nie wiem jaki ). Tutaj ciekawe zjawisko: można było poczuć duszności na otwartej przestrzeni. Serio, wiernych było tak dużo, że jak okiem sięgnąć po horyzont ludzi jak w Chinach. Kiedy już w końcu rozluźniło się, a my z powodzeniem przedzieraliśmy się przez miejską dżunglę z piosenką na ustach, nie zawsze religijną, śpiewaliśmy np. o Policji, albo Zenka. Po godzince marszu , jak byliśmy już na ulicy, której też niestety nie pamiętam, ktoś zorientował się że ta ulica ma 3 km. Oczywiście lało. Bez deszczu nie byłoby przecież ciekawie. Po 22 znaleźliśmy nas pojazd, ale nie ruszyliśmy do Skomielnej, tylko podjechaliśmy na stację benzynową, gdzie zabrali się z nami Belgowie. Jak można przewidzieć, nie było miejsc, więc część osób spędziła następną godzinę na podłodze, albo na stojąco. Późnym wieczorem nocą zajechaliśmy na miejsce i mogliśmy odpocząć. Środa. Po przyjemnych 6 godzinkach snu pobudeczka 6 rano i potem jedziemy do Rabki na katechezę. Katechezy mieliśmy dwie. Druga będzie w piątek. Na katechezach mieliśmy mszę, śpiewanie i wypowiedzi różnych osób, które się nawróciły, opinie o kościele itp. W ogóle od środy jeździliśmy ciągle autokarami. Ksiądz uznał, że tak będzie chyba lepiej, chociaż osobiście uważam, że kolej jest fajniejsza. O 13-14 podjechaliśmy pod rondo Matecznego, skąd zresztą będziemy wysiadać przez następne 3 dni, otrzymaliśmy czas wolny, w grupach rozeszliśmy się po mieście na festiwal młodych. W teorii miały to być koncerty w różnych językach o tematyce chrześcijańskiej i polskiej, w praktyce większość pielgrzymów robiła ze sobą zdjęcia, zwiedzała miasto, ewentualnie polowała na jedzenie na talony w KFC. Tak upłynęła reszta dnia. O 19 ponownie pod rondem Matecznego i powrót. Niby można się było trochę wyspać, ale gada... rozmawiałem z Adamem, poszliśmy jeszcze pograć w piłkę na boisko, więc kolejna nocka zeszła szybko. Czwartek to poranna msza w Skomielnej i wyjazd do Łagiewnik. Do ronda Matecznego i Sanktuarium Jana Pawła II. Na miejscu, jak się okazało była taka kolejka, że w drodze głosowania zadecydowaliśmy, że odpuścimy sobie i pójdziemy do drugiego Sanktuarium Miłosierdzia. Po drodze lunęło z nieba. W środę nie było deszczu, ale w czwartek już tak. Z tego powodu zwiedzanie przebiegało bardzo szybko, potem w 3 godziny przeszliśmy piechotą w grupkach na Błonia, po drodze zatrzymując się pod mostem na odpoczynek. Tak się złożyło, że akurat policja obstawiła drogę przecinającą nam przejście na Błonia, ponieważ papież miał tędy przejechać na Wawel. Zobaczyliśmy jago samochód, ale szofer pędził jak szalony. Ostatecznie po różnych perypetiach doszliśmy na pola. Co ja wtedy zrobiłem?! Zachciało mi się spacerować i wyszedłem z sektora. Jak wróciłem już wszystko było zamknięte i obstawione, a ja utknąłem na dobre. Nie zmienia to faktu, że zobaczyłem papieża Franciszka. Powiedziałbym, że z około 20 metrów, przez las rąk, flag i wyciągniętych aparatów, ale jednak zrobiłem to! Ojciec Święty odprawił... Wróć! Nie było mszy. Odbyła się modlitwa i ceremonia przywitania. Wszyscy siedzieliśmy przy telefonach i słuchaliśmy radia, bo nikt włoskiego nie znał, a dodam że nie tłumaczyli na miejscu i troszkę się z tym nie postarali. Wyszło, jak wyszło, mogło być gorzej, a było rewelacyjnie. Zabrakło (a jakże) pogody, bo do połowy spotkania mżało. Ani siedzieć w pelerynach, ani bez. Na koniec odśpiewaliśmy hymn "Błogosławieni Miłosierni" i udaliśmy się na rondo Matecznego na autokar, a że mądry polak po szkodzie, tym razem obeszliśmy Błonia od Piastowskiej, dzięki czemu luźno było na ulicy. Standardowo powrót późnym wieczorem i jakże standardowo zadowoleni Piąteczek. Przedostatnia krótka noc. Na 8 pod kościołem i do Rabki na katechezę. Niby standard, chociaż większość rzeczy była improwizowana i tak naprawdę nasz ksiądz codziennie wieczorem ustalał co będziemy robić nazajutrz. Kazanie, które wygłosił biskup na katechezie było bardzo ciekawe. Nazywając rzeczy po imieniu przez półtorej godziny mówił o imigrantach i tym podobnych sprawach. Stanowisko miał o 180 stopni odwrócone w stosunku do papieża, ale nie powiem, że katecheza była radykalna czy nudna. Przeciwnie, pamiętam ją bardzo dobrze. W południe pojechaliśmy do Krakowa na Drogę Krzyżową. Nauczony doświadczeniami dnia poprzedniego nie wychodziłem z sektora i siedziałem na miejscu. 17.30 Franciszek zaczął nabożeństwo. Ładne pokazy artystyczne, piękny śpiew chóru, Ogólnie rzecz ujmując wszystko dopięte na ostatni guzik. Powrót zajął nieco dłużej, niż zwykle, gdyż poszczególne sektory puszczali co pewien czas. Po drodze poznaliśmy z chłopakami ziomków ze Szczecina, z którymi można było pogadać i dziewczyny, które rozdawały free hugsy. Wróciliśmy późno, ale ze względu na to, że jutro mieliśmy jechać do Brzegów, mogliśmy spać aż do 10. Sobota była dla mnie chyba najgorszym dniem. Rano czułem się źle. Nie było opcji, żebym jechał. Całą sobotę i większość następnej niedzieli spędziłem w domu. Żałuję, że nie pojechałem, ale czasu nie cofnę. W zastępstwie opowiem, co mój kolega widział. Doszli do Wieliczki, skąd po kilku godzinach czekania dostali suchy prowiant i jedzenie z parafii. Kiedy wieczorem, coś koło 20.00 znaleźli się pod sektorem, nie zostali wpuszczeni. Kilka sektorów dalej ich wpuścili, zatem nie było lipy. Pogoda w Brzegach dopisywała, było sucho i z ich relacji noc dało się znieść. Poranną mszę mogłem niestety tylko obejrzeć w telewizji. Tak też zrobiłem, dzięki czemu dowiedziałem się, że następne ŚDMy będą w Panamie w 2019 (jadę). Reszta niedzieli aż do wieczora bez rewelacji, Udałem się tylko do miejscowego kościoła. Msza ekstremalnie szybka, chociaż niektórzy sugerowali mi potem, że byli na szybszych. Mniejsza o to. O 18 grupa wróciła do Skomielnej. W szkole dostali kolację, byłem z nimi, a jak! Zbliżała się ostatnia krótka noc. W poniedziałek wstaliśmy 6.30. Spakowani i gotowi na powrót do domu. Jednak tak nie do końca, bo w Białym zorientowałem się, że nie wziąłem na powrót szamponu W każdym razie autokar po raz ostatni podjechał pod nas, pożegnaliśmy się z rodzinami, zrobiłem pamiątkowe zdjęcie i pojechałem. Po drodze ksiądz, jak się okazało zapomniał kurtki. Kierowca się zatrzymał i poczekaliśmy do momentu gdy rodzina u której był, przywiozła mu ją. No nic. Podróż trwała dalej, czas upływał, a my śpiący pędziliśmy na dworzec Kraków - Płaszów. Na miejscu byliśmy z godzinkę przed czasem (pociąg mieliśmy o 9.15), więc nie było najmniejszego problemu. Za pozwoleniem służb ochrony kolei sprawnie zapakowaliśmy się do pociągu. Niestety, nie wiedzieć czemu poszedłem na drugi koniec, zamiast z grupą. Razem ze mną był tylko Tomek ziomek. Wyraźnie wkurzony całą sytuacją. Ja podobnież. Nie było tego złego co by na dobre nie wyszło. Jechaliśmy do domu. Teraz tylko to się liczyło. Tłoku nie było, ponieważ pielgrzymi z zagranicy nie wracali w większości z nami. Koniec? Nieee. Kolej zapewniła dodatkowe 2 rozrywki. 1. z nich było towarzystwo, które otrzymaliśmy. Obok nas w przedziale siedziała Choroszcz (nie wie, kto nie przeżył). 2. przypadek to była brudna sprawa. Jak się okazało, ktoś zapchał jedną z toalet, a ponieważ usadowiliśmy się obok tej sprawnej, nie mogliśmy narzekać na brak towarzystwa. Ostatnia niespodzianka miała się okazać naprawdę niemiła. Dwie dziewczyny jadące w pociągu zemdlały, z czego jedną zabrała karetka na jednej ze stacji. z tego co dowiedziałem się.od ratowników i harcerzy pracujących w medycynie jako wolontariusze 4000 osób potrzebowało pomocy medycznej w czasie trwanie ŚDMów. O bodajże 18.15 byliśmy na miejscu. Podsumowując, Światowe Dni Młodzieży bardzo mi się podobały. Dużo nowych znajomych, wielkie wydarzenie kulturalne, wszechobecna radość i dużo frajdy. A co od strony religijnej wyciągnąłem z tych 8 dni? Na pewno poszedłem do spowiedzi, ale najmocniej utkwiły mi w pamięci słowa Ojca Świętego Franciszka, że życie to nie kanapa i nie urodziliśmy się po to żeby wegetować. Ze strony materialnej najwięcej mam chyba teraz zarostu. Wydarzenie prawie bez zastrzeżeń, może tylko chaos logistyczny, przez który były problemy z transportem. Reszta dobrze przygotowana, wszelkie środki bezpieczeństwa zapewnione, sanitarne i medyczne podobnie. Kraków muszę przyznać ładne miasto, dużo zabytków, chociaż przyznam, że zawsze myślałem, że ten słynny smok wawelski jest nieco większy. Kiedyś będę musiał w wolnym momencie wpaść pozwiedzać jeszcze raz. I oczywiście nie zapomnieć o następnych ŚDMach.