Przeszukaj forum
Pokazywanie wyników dla tagów 'Equestria Total War'.
Znaleziono 4 wyniki
-
Karta Postaci Westmarch, Equestria. Listopad 1251 Ogień, wszędzie ogień, a nigdzie nie widać wyjścia. Słyszysz wołanie, ktoś używa twojego imienia. Płacz. Próbujesz się dostać, przeciskasz się przez zniszczone rumowisko, ale docierasz za późno... - Pobudka! - krzyknęła pani sierżant swoim miłym, choć zmęczonym głosem. - Wstajemy, mamy dziś dużo do roboty! Razem z innymi wstałeś i wszedłeś na plac. Szybki apel i śniadanie w kantynie zamieniły się w codzienną robotę. Nikt nie chciał kogoś takiego jak ty, ani do lekkiej, ani do ciężkiej piechoty, wobec tego zostałeś przydzielony do zaopatrzenia. Pomimo "utraty" skrzydeł, dalej miałeś lekkie kości, a to czyniło z ciebie dobrego posłańca. Biegałeś więc po całym obozie, roznosząc meldunki, rozkazy, polecenia i inne takie rzeczy. Praca jak każda inna, a większość kucyków zdolna do walki zajęta była treningiem. Każdy żołnierz się liczy.Oczywiście, ty też byłeś zdolny do walki, ale nikt nie chciał tego zaakceptować. Dostałeś od pani sierżant rozkaz, który miałeś pilnie dostarczyć dowódczyni artylerii, jednak idąc przez obóz lekkozbrojnych dostrzegłeś niepokojącą sytuację. - Hej, oddawaj, to mój owies! - krzyczał młody zebroid. Przy nim stało dwóch ziemskich ogierów, jeden brązowy z czarną grzywą trzymał miskę tamtego młodzieniaszka. - Bo co mi zrobisz? Zebrom nie należy się owies, to nasza wojna. Możesz spieprzać stąd do Zebriki. - Ale ja urodziłem się w Equestrii! - niepotrzebnie próbował się bronić młody zebroid. Drugi ogier, zielony z niebieską grzywą, walnął go w szczękę, aż usłyszałeś jak dzwonią jego zęby. Młody ogierek upadł na ziemię z łoskotem, stękając z bólu.
-
Karta Postaci Ale, tak mi mijało życie. Nie ciekawie. Nie powiem żebym próbował to zmienić, i nie powiem żebym usiłował to polubić. Było jak było. Do czasu… Pamiętam to, jakby było zaledwie przed wczoraj. Miałem, może 18 lat, i rodzina już szykowała dla mnie etat abym nabrał trochę praktyki u jednego z licznych wujków czy innych nie znanych mi krewnych. Tak czy inaczej, wymagało to wyjazdu z miasta, podczas gdy ja chciałem w nim pozostac. Ale, co z tego że ja tego chciałem? Przecież to rodzina zawsze decydowała o tym co jest dla mnie najlepsze. Spotkałem ich wracając z jakiegoś wykładu na akademii im. Bardzo-Ważnego-Kuca-Z-Dziwnym-Nazwiskiem traktującym o wpływie polityki na cośtam… Nie pamiętam dokładnie, tak czy inaczej temat był niewiarygodnie wręcz nudny, jak wszystko co związane było z kupiectwem. Ale, wróćmy do historii. Szedłem sobie do domu, i zacząłem się zastanawiać nad tym jak dalej potoczy się moje życie. Może nie wydawa się to wam tematem bardzi interesującym, ale tak było. Myślałem o tym co mnie w życiu spotka. Czy już zawsze zostanę jakimś szarym kupcem, jakich wielu w Equestri? Przecież ja się do tej pracy nie naadaje. Wcale się nie nadaję! Tak rozmyślając, nawet nie zauważyłem kiedy zaszedłem do części Manehattanu do której nigdy się nie zapuszczałem. Była to na prawdę parszywa dzielnica w której, przyznam się bez większej dumy, najzwyczajniej w świecie się zgubiłem. Akurat wtedy szczęście mnie opuściło, a przy najmniej tak mi się zdawało. I to właśnie tam ich zauważyłem. To znaczy, nie ich obu na raz, tylko po kolei. Najpierw Girrena. A było to tak, że idąc przez te ciemne uliczki, zobaczyłem wielką kupę. Kupę kucyków oczywiście! Jako że przez cały czas od wejścia w nieznane mi rejony nie zobaczyłem żywej duszy nie licząc karaluchów (swoją drogą, nie są aż takie obrzydliwe jak się wydaje) postanowiłem że w tej żyjącej masie musi znajdować się jakaś osoba która mi powie jak mogę wyjść do bardziej cywilizowanych rejonów. Nie rozumiałem tylko tego, dlaczego cała ta zbieranina tak drze pyski. No cóż, zrozumiałem kiedy podszedłem bliżej. Te wszystkie kuce przyszły tu mając na celu jedno zajęcie. Patrzenie na lejących się kuców. Wszyscy zgromadzili się dookoła wielkiej żelaznej kraty w której środku stali przeciwnicy. Wiedziałem jak to wygląda, nie myślcie sobie że zawsze byłem posłusznym i potulnym kucykiem! Co to, to nie! Czasami chodziłem po dachach domów do tej dzielnicy, żeby popatrzeć na takie zagrania. Niby chodzenie po dachach częściej kończy się upadkiem niż bezpiecznym końcem, ale, ja w końcu zawsze mam szczęście. Teraz możecie się dziwić, jak się zgubiłem skoro chodziłem po dachach i widziałem wszystko z góry. No cóż… Z góry wszystko wygląda inaczej, inaczej też zapada w pamięć. Te walki też. Pamiętałem jak walczyły ze sobą kuce. Ale, w tym wypadku nie były to kuce. Owszem, jeden nim był, ale drugim był gryf. Stali na przeciwko siebie, mierząc się wzrokiem a tłum dookoła wrzeszczał i przeraźliwie krzyczał. Ciała obojga z nich lśniły od potu a na policzku ogiera widać było wielką bruzdę. Najwyraźniej już walczył z tym gryfem a teraz przyszedł czas na kolejną rundę. Pół lew uśmiechnął się niepokojąco, i skoczył! A zrobił to wyjątkowo szybko. Ogier nawet nie zdążył się uchylić kiedy powalił go sam impet uderzającego ciała. Tłum zaryczał, a ogier nieudolnie spróbował się podnieść. Przeszkodził mu w tym potężny kopniak jakim uraczyły go tylnie łapy gryfa. Po tym, już się nie podniósł. Tłum gniewnie zaryczał, a na arenę poleciały butelki i pomidory. To co zobaczyłem mi wystarczało. Odszedłem z tłumu, i poszedłem dalej. Potem, zobaczyłem Cubes’a. Grał w kości z jakimiś kucami. Nie ma co się nad tym rozwodzić, zwykła gra hazardowa. To co zwróciło moją uwagę było to że był zebrą, a tych nie widziało się często. Właściwie, pierwszy wizerunek Girrena bardziej zrobił na mnie wrażenie, ale idźmy dalej. Chodziłem tak, bez konkretniejszego kierunku, starając się wydostać jakoś z labiryntu jaki stworzyły przede mną uliczki Manehattanu. Błądziłem tak już chyba kilka godzin, kiedy natknąłem się na Girrena. Dopiero teraz dostrzegłem że miał poharatane prawe skrzydło. Nie była to nowa rana. Nie krwawiła, nie była na niej nawet zakrzepła krew. Szedł, utykając na przednią… łapę? Szpon? Nie ważne. Utykał, i już. Jedynym co wtedy wiedziałem o gryfach była waluta jaką się posługiwały i ich główne produkty eksportowe. No co! Nie patrzcie się tak na mnie! Jakby wam to tłukli do głowy przez pół życia, to też byście wiedzieli! Tak czy inaczej, gdybym wiedział o nich więcej, na pewno bym nie zadał tego pytania. Wiedział bym jak mi odpowie - Spierdalaj. Nie potrzeba mi pomocy. - Ej, co tak nerwowo? - Odezwał się ktoś z boku. Jak na komendę odwróciliśmy się, i zauważyliśmy zebrę opartą o ścianę, przypatrującą się nam z uśmieszkiem. - On tylko chciał pomóc. - A tobie co do tego pasiasty? - Spokojnie, bez niepotrzebnego spięcia - powiedziała spokojnie zebra, po czym podeszła bliżej. - Ja jednak bym radził przyjąć pomoc tego ogiera. Właściwie, to się do propozycji tej pomocy dołączam. - Nie potrzebuję pomocy - wykrztusił przez zaciśnięty dziób. - Jesteś niedorozwojem, czy co? Poradzę sobie. - Sam może i tak - odrzekłem szybko - ale przy pomocy ścigających cię kilkunastu wielkich ogierów już nie koniecznie. A tak właściwie, To nawet ich widać. - Ja pierdole… - powiedział szybko. - To jak, skorzystasz, czy mamy jednak sobie iść? - Niech będzie! - Zdecydował się szybko gryf, z wyrazem zniesmaczenia na twarzy. - Oh, zobacz jaką łaskę nam okazał ten zacny gryf - powiedział z uśmiechem, pochodząc szybko do gryfa i biorąc go pod ramię. Poszedłem za jego przykładem, i szybko skręciliśmy w jedną z uliczek, starając się iść najszybciej jak tylko było to możliwe. - Trzeba będzie cię gdzieś ukryć - stwierdziła oczywiste zebra. Nie ucieklibyśmy daleko, kiedy za nami było kilkanaście galopujących ogierów, a w walce też byśmy ich nie pokonali. - Lubisz śledzie? - Zapytałem szybko, a gryf i zebra popatrzyli się na mnie ze zdziwieniem. Nie odpowiedział. - Trudno, właź tam! - Powiedziałem, wskazując wolnym kopytem na beczki ze śledziami. - Chyba coś cię popierdoliło! - Albo tam, albo z nimi - wspomogła mnie zebra. - Masz wybór. Cóż… Ukryliśmy go w beczce ze śledziami, a sami pogalopowaliśmy dalej, i ukryliśmy się w cieniu jednej z uliczek. Gdy pościg nas minął, odczekaliśmy jeszcze trochę, i pogalopowaliśmy z powrotem do gryfa pozostawionego w beczce z owocami morza. Gdy wyjęliśmy go z beczki, wyglądał tak komicznie, że aż nie mogłem wytrzymać. Zacząłem się wyjątkowo głośno śmiać, a po chwili oboje dołączyli do mnie. I tak się poznaliśmy. Potem jeszcze trochę rozmawialiśmy, a po kilku kolejnych spędzonych wspólnie godzinach ( w trakcie których w akcie zadość uczynienia Girren oblał nas tłuszczem z beczek śledzi) zawarliśmy pewien układ… Tego samego dnia oznajmiłem rodzinie że znalazłem pracę, oczywiście związaną z kupiectwem. Inna opcja nie wchodziła w grę. Tak więc, spakowałem się i wyprowadziłem do mieszkania Cubes’a, które dzielił ze swoja dziewczyną. I tak było dla nich zdecydowanie za wielkie, więc nie było z tym problemu. A co do naszej umowy... Cubes żył z hazardu. Girren z walk, a ja... To co się liczyło u mnie, było szczęściem. Cubes takiego nie miał, dlatego kości używał lewych. A nasza umowa, polegała na tym: Cubes rzuca kośćmi, wygrywaliśmy, a kasę dzielimy po równo. Cóż... to że były to lewe kości nie jest aż tak istotną informacją. Oczywiście, każdy z nas miał w tym udział. Girren był czymś w rodzaju ochroniarza, bo w tej części Manhattanu niekiedy zdarzały się nie ciekawe rzeczy. Ja natomiast, miałem szczęście, no i nosa do okazji. Znałem się na kucykach. Była to jedna z niewielu cech jakie odziedziczyłem z kupieckiego rodu. Na pierwszy rzut oka wiedziałem kogo kręci hazard, kto ma wiele do zaoferowania, kto nie jest na tylko inteligenty aby połapać się w całym tym układzie. I tak, zarabialiśmy. Ach, to było życie o jakim zawsze marzyłem. Dreszczyk emocji, brak nudnych rubryk i kursów walut. Wszystko układało się idealnie. Niektórymi wieczorami, siadaliśmy wszyscy przy ognisku w lesie. Ja, Girren, Cubes i jego dziewczyna, również zebra, Mixture. Siadaliśmy naokoło ognia, a Girren grał na gitarze. To że posiadał taką umiejętność zdziwiło nas wszystkich, ale nie było niczym złym. Z czasem nawet podłapałem trochę chwytów i sam zacząłem grać, ale nigdy nie dorównywałem gryfowi. Jego szpony o wiele lepiej nadawały się do naciskania i szarpania za struny które wydobywały z siebie dokładnie taki dźwięk jaki powinien zostać wydobyty. Nigdy nie słyszałem żeby sfałszował. My graliśmy, a Mixture śpiewała. W takich chwilach, miałem wrażenie że tak będzie już zawsze. Już na zawsze miałem pozostać wraz z moimi przyjaciółmi, wśród dźwięków które nigdy nie miały ustać. A potem przyszła wojna. I odebrała wszystko co miało zostać ze mną na zawsze. Na pierwszy ogień poszedł Girren. Szliśmy właśnie ulicami miasta. Od samego momentu gdy wyszliśmy kucyki rzucały w nasza stronę niepokojące spojrzenia. Zawsze tak było bo, jak to mówił Girren, zawsze nienawidzi się tych którzy wygrywają, ale to nie były pojedyncze spojrzenia kierowane od konkretnych kucyków, ale każda osoba jaką mijaliśmy rzucała jakimś nieprzychylnym spojrzeniem. Momentalnie, wszystkie towarzyszące temu ogierowi kuce rzuciły się na Girrena. Był na to przygotowany, odepchnął jednego, drugiemu rozdarł policzek. Trysnęła krew. Chcieliśmy mu pomóc, ale nami zajął się inny ogier, chyba o połowę wyższy. Na nasze nie szczęście, miejsce zasadzki było dobrze wybrane. Na widoku. Widząc jak gryf tłucze się z kucykami, tłuszcza momentalnie zinterpretowała całe zajście. Zrobiła to źle. Wszystkie kucyki, jak jeden mąż rzuciły się na Girrena. Nie mógł uciec, nie mógł odlecieć, a my nie mogliśmy mu pomóc. Zabili. Ostatni raz widziałem go w tej żywej plątaninie. Nie wiem czy on mnie też widział, ale zapamiętam ten wyraz jego oczu. On chciał uciec, daleko od tych wszystkich kucyków. Nie wiedział co się działo. Jedyne co wyrażały jego oczy, to chęć ucieczki. Nie długo potem, mogliśmy obserwować bezwładne ciało naszego przyjaciela leżące na ulicy. Okaleczone, poharatane, martwe. To wszystko wydawało mi się nierealne. Nasz przyjaciel, nie istniał. Nie żył, nie było go. A przecież, to nie tak miało być. Wszystko miało się układać inaczej. Miało być dobrze. A on umarł. Nie staliśmy tak długo. Nie płakaliśmy. Oboje wiedzieliśmy że nie chciałby żebyśmy nad nim płakali. Wolałby żebyśmy go pomścili, ale jak skoro nawet nie wiedzieliśmy kto go zabił, kto zadał śmiertelny cios. Nie mogliśmy ukatrupić ich wszystkich. Nie zabijaliśmy. Wtedy, jeszcze nie. Zamiast tego wzięliśmy martwe ciało, i pochowaliśmy w lesie. A potem, wszystko wróciło do rutyny. To podłe z naszej strony, ale tak było. Staraliśmy się zapomnieć o naszym przyjacielu. Nie chcieliśmy o nim pamiętać. Ale, brakowało nam go. Już nie było dwóch melodii gitary, ale jedna. Już nie było tych wszystkich drwin i kpin z przegranych, ale ciche zabranie tego co wygraliśmy. Już nie było jego gardłowego śmiechu w dziwnych momentach, ale cisza. Oczywiście, wszyscy wiedzieliśmy dlaczego go zabili, ale nie przejmowaliśmy się wojną. Nie czułem się specjalnie zobowiązany do patriotycznego obowiązku jakim było przystąpienie do wojska, co to to nie. A Cubes nie musiał przecież ryzykować życia dla kraju w którym się nawet nie wychował. Ale, dla jakiegoś powodu jednak się tu znalazłem, no nie? Otóż, każda sielanka kiedyś się kończy, a każde kłamstwo wychodzi na jaw. Tak czy inaczej, nasze przekręty z kośćmi wykryto. Normalnie, poszlibyśmy do więzienia, ale w tej sytuacji spotkało nas coś gorszego. Wojna, jak to mówią. Przydzielono nas z Cubes'em do innych oddziałów, czy jakkolwiek to tam się nazywa. Na dzień dobry zrobili ze mnie starszego szeregowego. Jakby zwykły mi nie wystarczył. W zasadzie, nie miałem balego pojęcia co to zmieniło, ale kimże jestem aby kwestionowac decyzje wyższych stopniem? A co dalej? To się zobaczy... Ekwipunek: Jedyne co ze sobą wziął i co jest tak do końca jego to kostka do gry na gitarze Girrena, i kostka Cubes'a która zawsze wyrzuca cztery. Nosi je na srebrnym łańcuszku, jak od nieśmiertelnika. Kostka Girrena ma do tego dziurkę wykonaną jeszcze przez gryfa (niechcący! Za mocno przyciskał kostkę szponem, i zrobiła się dzióra...) natomiast kość ma do tego specjalnie wykonany otwór. Cel: Ja to kurwa przeżyję. Ja to wszystko przeżyje... Westmarch, Equestria. Listopad 1251 - Hej leniwce wstawać, chcę was widzieć na placu za dziesięć minut! - odezwał się głos sierżanta Loud Horna, który miał w zwyczaju budzić swoim donośnym krzykiem. Kolejny dzień. Kolejna doba pełna treningów, powtarzania taktyk i oczekiwania na wieści o zbliżającej się armii gryfów. Dla ciebie było to o tyle przerażające, że pamiętałeś jak wiele mógł wywalczyć Girren, a co dopiero wyszkolony, odżywiony gryf. Chodziły słuchy, że armia ma także w swoim składzie przerażające lwy z wielkimi kłami, mogącym rozszarpać kucyka jednym kłapnięciem pyska. Nie wiesz czy była to prawda, ale nie miałeś zamiaru się przekonać. Otworzyłeś leniwie oczy i podniosłeś się. Świtało, naturalne słońce, nie ruszane przez Celestię przebijało się przez płachtę namiotu, świecąc po oczach. Ubrałeś mundur, zbroję średniej piechoty i wyszedłeś na zbiórkę, by stanąć w szeregu. Pomimo bycia "starszym szeregowym" nie traktowano cię jakoś szczególnie lepiej. - Dzień dobry, żołnierze! - krzyknął sierżant. - Widzę, że wszyscy już wstali, świetnie. Gdyby gryfy atakowały nas dzisiaj, może połowa z was by przeżyła! Kolejny dzień, kolejny opieprz. Straszenie gryfami na początku przynosiło jakiś porządek w oddziale, teraz po prostu były to puste słowa, chociaż i tak działały. Inne oddziały, mające zbiórki obok was, jeszcze kompletowały swój stan osobowy. Loud Horn chodził tam i z powrotem sprawdzając wasze umundurowanie. Zatrzymał się przy tobie. - Starszy szeregowy Lucky! - chociaż jego zielony pysk był kilkanaście cali przed tobą, darł się jakbyś stał na drugim końcu placu manewrowego. - Jaka jest nasza rola w bitwie?
-
Karta Postaci Westmarch, Equestria. Listopad 1251 Chociaż wojna zaczęła się już jakiś czas temu, bitwy żadnej nie było. Nie było rabunków, podpaleń, jeńców, łupów, tylko treningi i wyczekiwanie, które powoli zamieniało się w niedowierzanie. Armia zagarnęła większość zapasów z okolicznych wiosek pokojowym sposobem, za rozkazem księżniczki Celestii. Poza tym, w wojsku było wiele dobrych kucyków, które nie przeżyły nawet połowy tyle trudów życia co ty. Miały ideały. Niektórzy twierdzili, że będą próbowały rozmawiać z gryfami i lwami podczas bitwy. Inni twierdzili, że będą "bić, ale tak, żeby nie zabijać". Sam dobrze wiedziałeś jakie to trudne, gdy podczas bójki troszczysz się o czyjeś życie. Dużo łatwiej tłuc kogoś, tak, żeby nie wstał. Nieważne, czy nie wstaje dlatego, że nie żyje, czy dlatego że ma połamane nogi, ważne, że ty jesteś bezpieczny. - Szeregowy Heavy, czy ja kurwa mówię niewyraźnie?! - z zamyślenia wyrwał cię sierżant, który może i był kucem ziemnym, może i był dopakowany, ale był prawie dwa razy niższy od ciebie, toteż zwracając się do ciebie, musiał niezwykle wysoko zadzierać głowę. Dobrze, że głos miał niski, bo inaczej zupełnie nie miałby posłuchu. - Pytałem, jakie są słabe punkty na ciele lwa, które tak dokładnie wczoraj wam przedstawiałem. A może nie słuchaliście, co? - nieco jego śliny obryzgało ci szyję. Walnąłbyś go, ale za przemoc wobec starszego stopniem był sąd wojskowy, a to co robili tamtemu nerwowemu idiocie nie wyglądało na milutki masaż. - No więc? - sierżant Carrot Bite, ewidentnie próbował ci się narazić.
-
Karta Postaci Westmarch, Equestria. Listopad 1251 Pierwsze promienie słońca uderzyły po twoich oczach. Przetarłeś oczy i podniosłeś się ze śpiwora, porządkując wszystko tak, jak zostałeś nauczony. - Dobry - mruknął Cubes, jeden z ogierów z Zebrikańskiego Oddziału Zebr. To tu właśnie trafiłeś podczas przydziału. Co dziwniejsze, dowódcą całego oddziału był porucznik Yellow Ruccola, jednorożec o żółto-zielonym umaszczeniu. Z jakiegoś powodu najwyższe dowództwo, lub nawet sama Celestia, uważało, że zebrami powinien dowodzić ktoś, kto nie zna ich ojczystego języka i sposobu walk. Teoretycznie porucznik Yellow twierdził, że czytał dużo książek na temat kraju twoich przodków, jednak okazało się, że wie on dużo mniej od ciebie, a większość jego wiedzy to bzdury wyssane z kopyta, jednak był to typ kucyka, który twierdził, że wie lepiej, nawet jeśli i to nie było prawdą. - Żołnierze, zbiórka w trzydzieści sekund! - krzyknął Yellow. Nagle wszyscy zaczęli się pospieszniej zbierać. Nie jakoś strasznie, porucznik mimo wszystko był sprawiedliwym ogierem, jednak zdarzały się niezapowiedziane wizytacje od kapitanów i majorów na ich zbiórkach, a ci już tak łaskawi nie byli. Dowodem był Amoon, który dostał za piętnaście sekund spóźnienia tygodniową wartę przy latrynach. Ty także szybko się zebrałeś i ruszyłeś na plac, by ustawić się w dwuszeregu, "tradycyjnej formacji zebr". - Witam szeregowi! Dziś przećwiczymy manewr ciosu Qualakala na tych oto słomianych kukłach lwów - wskazał snopki siana, przypominające wszystko tylko nie lwy. - Ale sir, nie ma czegoś takiego jak cios Qualakala! - odezwał się Cubes, salutując. - Morda, szeregowy. No dobrze, kto by chciał nam pokazać Qualakalę, hm? - porucznik zaczął maszerować tam i z powrotem, co troszkę czasu mu zajmowało. - Może wy, szeregowy Zen? No, pokażcie innym, jak to się robi!