Skocz do zawartości

Fisk Adored

Brony
  • Zawartość

    129
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Posty napisane przez Fisk Adored

  1.        Jeśli rzeczywiście chcesz usprawnić tempo (dynamikę) pojedynków, to musisz zacząć wymuszać w jakiś sposób odpisywanie. Wszyscy, którzy uczestniczyli w poprzedniej edycji dobrze wiedzą, że ponad połowie (niestety) uczestników, zwyczajnie nie chciało się odpisywać. Czy tak być powinno? Chyba raczej nie. Te pojedynki powinny być małym przedstawieniem. Czymś, co znudzony użytkownik tegoż forum może poczytać, jak małe opowiadanie.

     

           To, czy pojedynek potrwa dwa, czy trzy tygodnie, zmieni jedynie ich długość. W dodatku nieznacznie. Dynamiki jego przebiegania nie zmieni wcale. Tutaj muszę stwierdzić z punktu widzenia kogoś, kto przez to już przechodził, że najwięcej czasu tracone było nie na sam pojedynek, a na ankiety, które to nie zawsze zamykane były na czas, oraz na przerwy pomiędzy rundami, które powinny być (uwaga, fanfary) nieistniejące. Tutaj już wymaga to od organizatorów wybrania osoby (kompetentnej), która się tym zajmie w razie ich nieobecności. Zrozumiałe jest, że organizator też człowiek i może go życie codzienne porwać w siną dal. Jednak są i na to sposoby. Wystarczy przekazać na tydzień pałeczkę.

     

           Aktywni magowie, odpisujący często, nie zauważą żadnej różnicy, prócz tego, że nie będą w stanie rozwinąć skrzydeł i wykreować jakiejkolwiek, bardziej złożonej strategii. Bo powiedzmy sobie szczerze, mój sposób prowadzenia pojedynku w poprzedniej edycji sprawiał, że zmniejszenie czasu trwania pojedynku zabrałoby mi czas, którego i tak mi brakowało (ściany tekstu nie piszą się w pięć minut, zwłaszcza, jeśli chce się je przemyśleć, sformatować i poprawić błędy w czymś, co ma tysiące słów). Więc skoro znalazłem się na szczycie podium, to myślę, że mój sposób prowadzenia pojedynków komuś musiał się podobać. Skoro tak, to nie należy tego utrudniać.

     

           Szybkość pojedynku powinieneś egzekwować, np. minimalną ilością postów w ilości sztuk trzech (tak, wiem, że zdarzają się niezłe ściany tekstu, ale to realistyczna liczba), oraz rzeczywistym laniem po łbach tych, którzy odpisują postami jednozdaniowymi, bądź myślą, że jak napiszą jeden post na odwal się, to mają szansę na walkowera. Mówiłem już o laniu po łbach? Gdyby to zależało ode mnie, osoba deklarująca uczestnictwo, a odpisująca jedynie raz przez trzy tygodnie (ale za to przesiadująca np. aktywnie na SB, czy w innym temacie) płonęłaby w świętym ogniu za swoje grzechy, a mianowicie: słomiany zapał, marnowanie czasu swojemu rywalowi (co równoznaczne jest czasami z lekceważeniem go), oraz czasu i pracy organizatorów tego turnieju.

     

           Zegarmistrz wspominał cosik o tym, żeby wziąć na miejsce nieaktywnego początkowo śmiałka innego. Jestem jak najbardziej za. Nie tyle, co będzie to nie w porządku dla spóźnialskiego, jak to sugerował Hoffman, co będzie właśnie w porządku dla tej osoby, która postanowiła coś napisać, zamiast czekać na swojego leniwego przeciwnika, który to raptem nie ma dla niego czasu (o zgrozo, jak mnie to rozsierdzało poprzednim razem).

     

          Co do uczestnictwa... Boję się. Przyznaję się bez bicia, zwyczajnie boję się powtórki z tego, co działo się ostatnio. Tak wiele pojedynków kończyło się zaangażowaniem jedynie jednej ze stron, tak wiele dni wchodziłem pełen nadziei do tematu, tylko po to, żeby zobaczyć ciągłe pustki i ze spuszczoną głową i westchnieniem wrócić do tego, co robiłem tuż przed tym, jak uderzyła mnie ochota na pisanie, oraz wena twórcza. Nie muszę chyba mówić, że wiele pomysłów dzięki temu wylądowało w śmietniku, a nie zawsze było to nie warte rzutu okiem "nic".

     

          Przyznaję, gdyby nie pojedynek z Alberichem, to nie tylko nie polubiłbym pisania, ale nie poznałbym jednego ze swoich najbliższych przyjaciół, a co za tym poszło dalej dwójki kolejnych bliskich mi osób. Więc zdecydowanie nie mogę powiedzieć, że nie opłacało mi się brać w turnieju udziału, gdyż zmienił on (tak naprawdę, jego skutki) moje życie w tak dużym stopniu (na lepsze, oczywiście), że zwyczajnie  opisanie tego wszystkiego sprawiłoby, że moje pojedynki z poprzedniej edycji wydałyby się krótkie, zwięzłe i na temat.

     

           W poprzedniej edycji z braku personelu, zdarzyło mi się pomagać z drzewkiem. Tym razem również nie odmówię pomocy, jeśliby była taka potrzebna. Przyznam się, że najchętniej to sprawowałbym pieczę nad przestrzeganiem regulaminu (takimi rzeczami, jak opisywaniem akcji przeciwnika, oraz przestrzeganiem czasu odpisywania etc, etc). Moim zdaniem bowiem, poprzednim razem było to potraktowane odrobinkę po macoszemu. Dobra zabawa, dobrą zabawą, ale nie psujmy jej innym.

     

           Nazistów gramatycznych serdecznie pozdrawiam. Post ten pisany był bez żadnej korekty z mojej strony, co wynika zwyczajnie z lenistwa. Przyznaję się bez bicia już teraz, żebyście to natchnionymi głosami nie wykrzykiwali mi błędu w twarz. Powrót po nocnej zmianie z pracy, niewyspanie i migrenowe bóle łba również nie pomagają być elokwentnym, więc musicie sobie poradzić z tym, co macie.

    • +1 3
  2.        Widzę, że tłumy domagają się poszczególnych ocen, poszczególnych jurorów. Zgoda, jednak muszę zaznaczyć na wstępie pewien fakt.      

     

          Zawarte tutaj opinie są subiektywne, częstokroć również krzywdzące. Jest to zwyczajnie mój brudnopis, więc tekst jest niesformatowany, oraz pełen błędów. Pisany był pod modłę “ja mam wiedzieć o co chodzi, reszta nie koniecznie". Pełen jest chaotycznych równoważników zdań i nie zawsze trzymających się kupy opisów i wypowiedzi. ZOSTALIŚCIE OSTRZEŻENI.

     

    https://docs.google.com/document/d/1uvnu4g45RANUDSL1iyCVwKWPVKZId7ZPyuAU-0NEb88/edit?usp=sharing

     

           Miałem popisiać recenzje, a bóg mi świadkiem (A także pewien turniej), że potrafię dosrać ścianą tekstu. Przeciąłem jednak paskudnie palec i pisanie bez niego jest zwyczajnie uciążliwe.

    • +1 3
  3.        No do diaska nie, no po prostu *****, no nie!

     

         >>>  http://puu.sh/9mzPt/62d1dbc1a7.png <<<

     

           Proszę bardzo, jak byk stoi i w oczy kłuje swoją częścią podkreśloną, jakże wyróżniającą się z ogółu tegoż tekstu.  Co zauważyłbyś zapewne niechybnie, gdyby nie fakt, że nawet prawdopodobnie okiem nie rzuciłeś na ów dokument i śmiesz w żywe oczy łgać. Oczywiście hipotetycznie jedynie, bo jakże bym śmiał posądzać Cię o kłamstwo, prawda?

     

           Na przyszłość, zanim wypowiesz się, że czegoś "nie ma, ale myślisz, że powinno być", bądź łaskaw przynajmniej raz, RAZ DO DIASKA, przeczytać komentowany tekst, bo O ZGROZO oczy moje, dusza moja, a za chwilę i końce palców moich, krwawić będą strugami intensywnego karmazynu!

     

           Na koniec dodam jeszcze, że warto byłoby oszczędzić cierpień innym, oraz wstydu sobie samemu i nie kontynuować tegoż wątku, Panie Cyaner. No, chyba, że masochizm leży w Twojej naturze, a dalsze brnięcie w kał sprawia Ci frajdę. Jeśli tak, zapraszam.

     

          Z tego wszystkiego, aż zmuszony jestem wypić herbatkę na uspokojenie. A słodzić będę co nie miara, bo gorycz, której mi przysparzasz wymaga ich aż pięciu... Co najmniej.

     

           Wcześniej widziałem gdzieś jeszcze dobrą radę, przez jakiegoś jegomościa wysuniętą (przepraszam, po kilku godzinach od przeczytania odpisuję). Weźmij no ten swój kawałek tekstu, zamieśćże go we dziale z opowiadaniami i "niech służy", owszem. Wtedy to konstruktywna krytyka czytelników pomoże Ci w Twojej przyszłej karierze pisarskiej. Tak coby się nie marnowało i cobyś na darmo czasu nie tracił, o.

     

          Podpisano:  ~~ Ubolewający

  4. rWzps10.png

     

     

    A więc dziś prezentuję...
    Mój debiut literacki! :soawesome:

    Niepamięć

    [Post Apo][sad][Dark]

     

    Krótki opis:
    Ideały dobrobytu, przyjaźni, magii okazały się jedynie iluzją. Co sprawiło, że Equestria stała się światem jałowym? I gdzie, u licha, są wszyscy?!

     

     
    Wiem, że doskonałością nie grzeszy... Ale, hej, nie od razu Canterlot zbudowano!

     


    Przypominamy, iż prace, które przekroczą limit słów, nie będą prawidłowo otagowane, zostaną poddane korekcie przez osoby trzecie, lub będą niezgodne z Regulaminem, ulegają natychmiastowej i nieodwołalnej dyskwalifikacji.

     

     

     

    Zgodnie z regulaminem głównym Konkursu Literackiego, wszystkie prace poprawiane przez osoby trzecie, przed zakończeniem konkursu, są natychmiastowo i nieodwołalnie dyskwalifikowane.

     

          

    c496e6842b.png

    65686b3757.png

     

     

    20e1b248e2.png

     

     

    134d526817.png

     

           W związku z wyżej wymienionym powodem, oraz dowodami, zostajesz drogi Cyanerze zdyskwalifikowany. Życzymy powodzenia w kolejnej edycji konkursu.

    • +1 2
  5. 1. Najlepszy Fanfik: (wybierany spośród zwycięzców w kategoriach 2 i 3):

    2.Najlepszy Wielorozdziałowiec:

    3. Najlepszy Oneshot:

    4. Najlepsze tłumaczenie:

    5. Najlepsze opowiadanie komediowe: Die Hard, Albericha

    6. Najlepsze opowiadanie z tagiem [slice of Life]:

    7. Najlepsza fabuła:

    8. Najlepsze opisy (styl i jakość): Tutaj mam zagwozdkę, ale napiszę Zegary, ponieważ podoba mi się styl pisania Albericha.

    9. Najlepiej stworzona postać niekanoniczna: Kerchimpari z rodu Elektorn z opowiadania Aleo he Polis twórczości Dolara84

    10. Najlepiej oddana postać kanoniczna:

    11. Najlepsze tłumaczenie nieukończone: Background Pony. tłumaczenie Dolara84

    12. Najlepsze opowiadanie nieukończone:

  6. Post piąty, ostatni - Konkluzja



        Gigant utkany z mroku zasłonił się ręką, przed lecącym w jego stronę świetlistym rozbłyskiem. Uderzająca w nią moc sprawiła, że zaskwierczał niczym przypalany na ruszcie kawałek mięsa. Chciał odrzucić zbędną już kończynę i kontynuować to, co zaczął. Blask jednak wypełniał jego postać niczym wirus, niczym nowotwór. Stopniowo jego ciało, poczynając od ręki, ulegało rozkładowi równie szybkiemu, co spalany w silnym ogniu kawałek bibułki.


        W ostatniej chwili z tytanicznej postaci górującej nad areną nie pozostało nic, prócz wyskakującego z niej w ostatniej chwili małego człowieczka, do złudzenia przypominającego Fiska. Teraz, obie jego osoby stały koło siebie wpatrując się z niedowierzaniem w stojącego naprzeciwko demona.


        – Nie jest pychą patrzenie z góry na pasożyta, żerującego na według niego słabszych istotach, tylko po to by mógł manifestować swoją osobę. Nawet, jeśli jest bardzo stary i potężny, jak ty. Jest jednak ignorancją twierdzenie, że pojedynek, który miał rozegrać się pomiędzy Edwinem, a mną wciąż mnie dotyczy. Edwin dokonał swojego wyboru, teraz ja zrobię to samo. WYSTARCZY. - Powiedziały dwie pary ust jednocześnie


        Gdy tylko ostatnie słowo rozbrzmiało, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki czas dookoła zatrzymał się. Jedynymi zdolnymi do poruszania się osobnikami byli on i Xanlief, stojący naprzeciwko.


        To doprawdy niesamowity widok oglądać, jak grad kolczastych kul, który miał zbombardować otoczenie zawisł w bezruchu. Można było podziwiać do woli każdą rysę, każdy kolec z osobna. Ich chropowatą fakturę, tak dobrze widoczną, gdy nie wirowały z zawrotną prędkością pędząc w dół.


        Zlana z powietrzem czerwona bestia, jakże dobrze widoczna dla kogoś, kto odróżnia wzrokiem grawitację, od czasu, oraz materii zastygła w karykaturze złowieszczego ataku tuż przed twarzą tęczowego maga. Fisk przyjrzał się jej dokładniej. Czerwony, pokryty łuskami humanoid wyglądał na naprawdę niebezpiecznego. Nie jednak dla kogoś, kto atakami czysto fizycznymi od jakiegoś czasu nie musiał się przejmować. Czym jest bowiem ciało, jak nie jedynie workiem mającym chronić to, co naprawdę ważne w egzystencji istoty myślącej?


        Fisk wyciągnął w stronę stworzenia dłoń, czując jak jego wymyślne osłony pękają pod jej naciskiem niczym bańka mydlana. Zatrzymał kończynę tuż przed nim i pomyślał przymykając oczy. Kontemplował fakt tego, że odległość, czas, oraz przestrzeń są jedynie pojęciami względnymi, zależnymi od percepcji obserwatorów. Gdy otworzył, swoje jarzące się delikatnym blaskiem oczy, czerwonej bestii nie dało się nigdzie zauważyć. Nie skrzywdził jej jednak, jedynie odesłał tam skąd przybyła, gdziekolwiek by to nie było.


        Czas nadszedł teraz na poświęcenie odrobiny uwagi Xanliefowi. Z głębi swojego plecaka, tęczowy mag wyjął znany z pierwszego toczonego przez niego pojedynku pryzmatyczny kryształ. Ten był jednak inny, widać nie uważał on, że lepsze jest wrogiem dobrego. Jest jedynie odrobinkę inne.


        Masyw tęczowej mocy wdzierającej się na teren areny wyrwał się ze stuporu, ponownie ruszył przed siebię, zamykając tęczowego maga w morzu energii, tylko czekającej na spożytkowanie. Z głębi tego chaosu różnobarwnych rozbłysków dało się dostrzec przebijające przez wszystko światło, czyste i potężne, emanujące z kryształu i wprawiające w rezonans całą zgronadzoną dookoła moc.


        (...)


        Pustka, wszechogarniająca próżnia kosmosu. Niczym nie wzmącony spokój tego miejsca zachwiał się w momencie, gdy w pewnym oddalonym o miliardy lat świetlnych od początkowego miejsca starcia punkcie, pojawił się dryfujący kawałek kamienia, kawałek areny, na którym widoczna była postać Xanliefa. Spokojnym ruchem dryfowym zbliżał się owy odłamek skalny w stronę gigantycznej czarnej dziury, pochłaniającej wszystko na jej drodze, niczym nigdy nie mogąca być nasyconą paszcza gigantycznego stwora.


        Gdzieś dalej, niewidoczny gołym okiem w tej pustce unosił się Fisk, wraz z ogromem mocy, zabranym ze sobą.


        Czystą manifestacją swojej woli wysłał w stronę dryfującego kamienia przekierowany deszcz meteorytów, usiłując zepchnąć go w nicość. Mało…


        Sięgnął dłonią w stronę gigantycznej asteroidy, która dryfowała gdzieś w okolicy. Tchnął w nią cząstkę mocy, by zalśniła tęczowym blaskiem i wystrzelił ją w tym samym kierunku z prętkością dorównującą światłu. Mało…


        Hm, ale przecież skoro wykorzystywana przez niego moc przepełnia wszystko, jaki jest sens jej gromadzenia, skoro można ją zwyczajnie wykorzystać? Zamknął oczy, a później działo się wiele.


        W ogromie kosmosu on, w swojej dualnej postaci stał się bytem niematerialnym, scalając się z otaczającą go mocą i rzeczywistością. Jego manifestacja przypominała aktualnie dwie postaci, jedną utkaną z rozświetlonej tęczową mocą energii, oraz drugą, z mroku tak czarnego, że nawet na tle pustki kosmosu odznaczała się wyrażnie od reszty otoczenia. Spojrzały one w przestrzeń pomiędzy sobą, by równocześnie złapać mocarnymi rękoma znajdującą się pomiędzy planetę. Trzymaną w ten sposób, zupełnie jak piłkę do koszykówki z obu stron uderzyły mocarnie w swojego oponenta. Wyrwana z orbity planeta służyła jedynie jednemu celowi. Była młotem, była taranem, była siłą niszczącą z którą należało się liczyć i po uderzeniu w cel eksplodowała tworząc supernowę. Supernowę jasną niczym tysiąć słońc.


        Mało


        Dookoła tego zajścia pojawiła się kolejna para sylwetek, identyczna jak poprzednia. Pojawiały się wciąż i wciąż stając się niepoliczalną ilością par, które to były osobą Fiska z różnych innych momentów w czasie, przed i po tym zajściu. Wszystkie one dzierżyły pomiędzy swoimi kończynami już nie planety, a gwiazdy, będące słońcami pomniejszych układów słonecznych. Wszystkie, jak jeden mąż cisnęły nimi w to samo miejsce co poprzednie pociski, powodując wybuch tak wielki, że nie istnieją słowa na opisanie takiego zjawiska.


        MAŁO


        Chwiejące się w mocy wybuchu sylwetki, ostatkiem sił i mocy uderzyły swoimi gigantycznymi pięściami w to samo miejsce, a te, które nie mogły się zmieścić jedynie napierały swoimi niemożliwie rozległymi ciałami od zewnątrz. Spowodowało to paradoks czasowy. Całość materii, czasu, przestrzeni. Wszystko, co da się ująć słowami poczęło sypać się niczym domek z kart. Pękało, niczym zbita szklanka, rozsypując się na miliony drobnych kawałków, które również implodowały nie pozostawiając po sobie niczego.


        Całość rzeczywistoći, całość istnienia uległa właśnie unicestwieniu. Biała pustka zapełniła wszystko.


        (...)


        Stojący na środku areny Fisk Adored, trzymał pomiędzy swoimi dłońmi pryzmatyczny kryształ, wewnątrz którego zawarta została energia nawet nie tyle co umierającego świata, co roztrzaskanej w drzazgi rzeczywistości. Wszystko co się stało, stało się wewnątrz niego, w wirtualnym miejscu przez niego uformowanym.

     

        Jego oczy ciągle jarzyły się nieziemskim blaskiem, a twarz wyrażała żal po tak wielkiej katastrofie, nawet jeśli była ona jedynie utratą czegoś na tą potrzebę wykreowanego. Wiedział bowiem, że było tak może z jego punktu widzenia, jednak nikt nie mógł odmówić prawa istnienia tamtemu miejscu, które realne było jak każde inne, a teraz zwyczajnie przestało egzystować. Było tak, ponieważ wiedział, że miejsce w którym się znajduje, prawdopodobnie również jest czymś takim.


        Wszystko to co się stało, na arenie trwało może dwie, trzy sekundy. Raptem mgnienie oka. Wyglądało to tak, jak gdyby w bardzo szybkim ruchu całość zgromadzonej mocy została zassana przez trzymany w rękach kryształ. Stało się to w silnym rozbłysku światła, prawie natychmiastowo.


        Fisk trzymając owy przedmiot przetaksował wzrokiem stojącą naprzeciw niemu istotę, po czym uśmiechnął się do siebie i schował kryształ z powrotem do plecaka. Nie, żaden czyn przez niego wyrządzony nie zasługuje na użycie tak wielkiej siły niszczącej. Może kiedyś, może jako reakcja na jego przyszłe działąnia, ale zdecydowanie nie teraz.


        – Xanliefie, jak już mówiłem wcześniej. Nie z tobą przyszedłem się tutaj pojedynkować, dlatego też nie mam zamiaru tego dłużej robić. Nie rozumiem po co miałbyś chcieć tego starcia, ale dlatego, że nie rozumiem, nie mam zamiaru się tym przejmować. Żegnaj demonie i obym nie musiał cię nigdy więcej oglądać na oczy.


        To powiedziawszy, uchylił ronda swojego kapelusza, po czym zniknął w naciągniętym na siebie zielonym kapeluszu z cichym pyknięciem. Czas na arenie wrócił do normy, a co zrobi w odpowiedzi na to wszystko Xanlief, to go już zwyczajnie nie obchodziło.


        Nie zostawił jednak tego wszystkiego od tak. Chwilę później, narzucając się pewnym królewskim siostrom, uprzednio oddając im formalny pokłon poinformował, o grożącym ich krainie zagrożeniu, któremu nie był w stanie sprostać. Zaoferował swoją pomoc, oraz po uprzednim wyjaśnieniu czym jest owy adwersarz pozostawił zasępione władczynie samym sobie.

     

        Opuścił tą rzeczywistość tak, jak się w niej pojawił, by nigdy już do niej nie zawitać. Może i piękna, jednak nie był to jego dom.

     

        Jego dom natomiast czekał już na niego w jego rodzimym kraju. Mała kawalerka w mieście Krakowie, do której miał się wprowadzić już za tydzień. Tam było jego miejsce, wśród osób na których mu zależy, nie na arenach Sali Magicznych Pojedynków.


    Był to już ostatni mój odpis w tym pojedynku magicznym. Dziękuję za możliwość uczestnictwa, oraz dobrą zabawę wynikającą ze stukania w guziczki mojej klawiatury. Świetlanej przyszłości, oraz bystrości umysłu życzę każdemu, kto wytrwał wraz ze mną, w tym turnieju. Teraz natomiast wspomniana przeprowadzka wymaga od kotorożców skupienia się na czymś innym, niż ściany tekstu. Do następnego razu, o ile taki kiedyś nadejdzie. Pa~~

  7. Post 4 - Wybór i ból prawdy



        Fisk wstał z ziemi, kończąc swój posiłek. Niby zwykła bułka, jednak podarunek pełen dobrych intencji. Działał na jego umęczoną duszę lepiej, niż jakikolwiek lek, który mógłby mu być zaoferowany przez tutejszych medyków. W końcu Fiski działają na endorfiny, prawda?


        Rozciągnął porządnie swoje plecy, przechylając się do tyłu, w akompaniamencie cichego trzasku stawów i z pełnym ukontentowania spojrzeniem zwrócił w stronę Xanliefa swoje oblicze. Nie dane mu jednak było z miejsca odpowiedzieć swojemu nowemu adwersarzowi, bowiem ten wyprowadził w jego stronę złowieszczy, pełen złej intencji atak. Cóż, trzeba było kupić sobie troszkę czasu.


        Z cienia, który rzucał Fisk błyskawicznie wyłonił się jego widziany wcześniej sobowtór, który to złapał ów złowieszczy, zardzewiały harpun gołą dłonią i zaczął się histerycznie śmiać. Jego donośny głos zburzył panującą ciszę, rozbrzmiewając kakofonią dźwięków odbitą od kamiennej posadzki i murów areny. Szczodrze korzystał z postarzających właściwości złowrogich pocisków.


        – Mroku zalęgający moje serce, głęboki i szczery. Pełen złej woli i pragnienia zniszczenia. Awatarze zła niszczącego nasz świat. ROŚNIJ W SIŁĘ, ROŚNIJ W DOŚWIADCZENIE. CHAOSIE LUDZKIEJ DUSZY, POSTARZONY O MILENIA, POWSTAŃ.


        Spokojnym głosem oznajmił tęczowy mag. Tembr ostatniej deklaracji jednak wstrząsnął ziemią. Jej moc przygniotła lekko każdego słuchacza, jak gdyby jakaś zła wola usiadła mu w tym momencie na plecach i pchała w dół.


        Efektem tego wszystkiego, śmiejące się histerycznie odbicie mrocznej strony duszy Fiska, zaczęło rosnąć. Dosłownie i w przenośni. Jego śmiech stał się gardłowy, coraz niższy i niższy. Moc jego samego, kruszyła kamień dookoła jego stóp. Sama postać natomiast, stawała się coraz to większa i większa.

    Postarzony o milenia, dzięki złowrogiej mocy przeciwnika, stał się złem pierwotnym jak sam świat, a jego masywna sylwetka, górowała aktualnie nad wszystkim, wystając ponad prześwit utworzony w suficie gigantycznej budowli.


        Zwróciła ona swoje spojrzenie na stojącego przed nim demona, po czym poczęła się pochylać. Z całej postaci w stronę Xanliefa wystrzeliły dziesiątki cienistych macek, które w kontakcie z demonem stały się twarde i strasznie wytrzymałe, karmiąc się jego złą esencją. Mrok rozwarł swoją gigantyczną paszczę nad demonem, wpatrując się w niego jak w posiłek, który zaraz zostanie skonsumowany.


        Fisk natomiast, jarzącymi się tęczowym blaskiem oczami spojrzał prosto przed siebie i powiedział.


        – Więc nie, drogi Xanliefie. Nie zdziwiłeś mnie. Przypominam, że całość moich zdolności nie bierze się jedynie z podanej ci sentencji, lecz również ze zdolności pojmowania i dostrzegania pewnych rządzących rzeczywistością zależności. Sama sentencja niczym ci będzie, jak tylko suchą, podręcznikową wierszowanką. Już na początku, moja wyczulona percepcja świata pokazała mi, że z postacią Edwina dzieje się coś złego. Jak to mówisz “pieczęci” cyrografu pokrywające jego duszę, widoczne przeze mnie z łatwością, były dla mojej osoby wielką zagadką. Do tej pory bowiem nie wiedziałem do czego służą.

        Teraz jednak nie jest to już enigmą. Muszę cię jednak zasmucić drogi Xanliefie, elementy harmonii nie mogły cię zniszczyć, nie. One jedynie przywracają równowagę, harmonię. Czujesz, jak wątła stała się nić łącząca cię z Edwinem? Powinieneś, ponieważ jest już prawie nieistniejąca. Potężniejsze już demony, takie jak sam pan Chaosu zostały przez tą siłę okiełznane. Teraz, musisz liczyć na to, że Edwin będzie chciał z tobą współpracować, w co szczerze wątpie. Żywiąca cię nienawiść i chęć zemsty jest już w nim prawie nieistniejąca. Wiem to, ponieważ jestem w stanie do dostrzec.

        Teraz pozostaje mi tylko jedno. Edwinie! Wiem, że mnie słyszysz, widzę, jak twoja dusza rezonuje w reakcji na mój głos. To nie potrwa już długo, ta więź łącząca cię z Xanliefem ponownie się umocni, a ty utracisz swoją świadomość. Jednak teraz masz szansę. Odrzuć go, wyzwól się dumny śniący! Daję ci wybór, z którego możesz skorzystać. Dar harmonii, dar przyjaźni. Wybieraj.


        Po tym, jak wypowiedział te słowa, zza krańców areny, niczym monstrualny tęczowy wodospad, ze wszystkich stron wlała się na teren obiektu, zapełniająca jej trzecią część, gigantyczna masa połyskliwej energii.

       

        Kto bowiem powiedział, że można ją pozyskiwać jedyie z bliskich odległości? Odległość, tak jak i czas, oraz przestrzeń są wartościami względnymi, zależnymi od miejsca i percepcji obserwującego. Czymś, co osoba, która poznała prawdę o rzeczywistości rozumie i potrafi wykorzystać. Osoba taka jak Fisk, tęczowy mag, który otoczony tytaniczną sferą owej energii, szykował się na odpowiedź odmowną ze strony swojego przeciwnika. Nie byłoby to wprawdzie bardzo słuszne, jednak możliwe.


        Na tym jednak widzący prawdę nie poprzestał. Wyprowadził w stronę Xanliefa atak tak złowrogi, że każdy kto zostanie nim potraktowany, nawet tak potężny demon jak on, dozna prawdziwego szoku. Nic bowiem nie boli tak bardzo jak prawda. Czysta i szczera, niczym nie zaciemniona.


        Fisk spojrzał się prosto w duszę demona, po czym wysłał mu potężny, mentalny przekaz. Pozwolił mu na krótką chwilę spojrzeć na świat tak, jak on go widzi. Może nie całkiem, jednak na tyle, by zobaczył on prawdę.


        Pozwolił mu przejrzeć barierę światów, barierę czasu, przestrzeni i wymiarów. Pozwolił mu spojrzeć z perspektywy pewnej osoby, siedzącej przed małym, prostokątnym okienkiem podpiętym kablami do czarnej skrzyneczki pokrytej guziczkami, leżącej na łóżku. Pozwolił mu również dostrzec treść zawartą w tym prostokącie zwanym “monitorem”. Jakże trafnie i złowieszczo nazwane zostało owe urządzenie, bowiem prawdziwie pozwalało monitorować poczynania Xanliefa.

     

        Demon wiedział, że patrzy aktualnie nie swoimi, a cudzymi oczami. Widział w rogu, że patrząca na to wszystko osoba tytułuje się mianem “Zegarmistrz”. Dostrzegał również, jak stuka ona w małe, kwadratowe guziczki, dzięki czemu owy “monitor” zapełnia się tekstem. Tekstem, opisującym jego poczynania, tekstem dyktującym mu jego wolę.


        Wtedy Xanlief zrozumiał, patrząc się w uśmiechniętą twarz tęczowego maga, że jest jedynie wymysłem kreatywnego i potężnego umysłu. Jedynie fikcją na papierze, która niebawem dobiegnie końca. Zrozumiał jak bardzo płytkimi są jego ambicje, które nawet nie należały do niego samego. Mógł się dalej oszukiwać, jednak jedynie mydliłby sobie oczy, z premedytacją odrzucając podsuniętą mu prawdę.



        To wszystko jednak było przeznaczone tylko i wyłącznie dla jego oczu. Sam Edwin nie miał o tym pojęcia, tak jak i publiczność, oraz inni mieszkańcy owej krainy, w której rozgrywał się pojedynek.


        Fisk Adored natomiast rozumiejąc cierpienia, które sprawił Xanliefowi płakał nad jego losem. Płakał, bowiem samemu znając prawdę dzielił z nim ten sam ból.


        – Czy teraz rozumiesz Xanliefie? Rozumiesz, jak płytkimi są twoje czyny? Odpuść, błagam cię. Odpuść...

  8.     Okazuje się, że jednak mam dzień wolny, co na ostatnią chwilę pewne wcale nie było i wiem dopiero teraz. Powinienem się pojawić na tym wesołym zbiorowisku. Więc tia, zwyczajowo po siódmej przywitam prawdopodobnie pierwszych podróżników.

     

        Ciekawi mnie, jak to wypadnie z tą zagraniczną delegacją. Znając życie ponad połowa z nas nie będzie się rozumiała. Wesoło, nie powiem :derp2: Zastanawia mnie jedynie, kto się tam pojawi, bo tym razem nie mam zielonego pojęcia. Osoby których się spodziewałem, zwyczajnie nie były w stanie się zadeklarować. Chyba czeka mnie więc niespodzianka za niespodzianką.

  9. Post 3 - Magia przyjaźni



        Już zbliżając się do swojego celu, Fisk zawahał się. Nie tak to miało wyglądać. Mimo skuteczności takiej formy ataku, prawie właśnie dopuścił się morderstwa swojego przeciwnika. W tej chwili zwątpienia zrozumiał, że to jego mroczniejsza połowa podsunęła mu tą myśl. Wciąż był to on sam, jednak teraz żałował tego, że dał się ponieść emocjom.


        Jaka więc była jego ulga, gdy Edwinowi udało się bez większych problemów przekierować ten atak. Fakt, impet z jakim się poruszał sprawił, że jego żołądek zatańczył najprawdziwsze tango i jedynie powściągliwość w jedzeniu przed pojedynkiem, uratowała go aktualnie przed zwróceniem treści żołądkowych.


        Wystrzelenie go z wielką siłą w stronę trybun i chroniącej ich bariery było jednak wielkim szokiem dla młodego maga. Tak dużym, że nie zdążył zareagować. Dobrze, że chwilowo miał pomoc swojego drugiego ja, które to z miną pełną przestrachu, jednak ciągle myśląc trzeźwo zwyczajnie zamieniło się z nim miejscami, w małym rozbłysku światła, oraz z odgłosem przypominającym ciche pyknięcie korka od butelki, po czym roztrzaskało się o okalającą arenę barierę, wybuchając kłębami cienistej miazmy. Po dotknięciu podłoża, owe kłęby czarnego niczym noc dymu przybrały bardziej płynną formę przypominającą smołę, po czym podpełzły do siebie nawzajem, ponownie tworząc humanoidalną postać o wyjątkowo niezadowolonej minie, która właśnie rozmasowywała sobie kark.


        Młody mag stał tam, gdzie wcześniej towarzyszące mu drugie ja. Tęczowa energia okrywająca jego kończynę rozproszyła się i w postaci gęstego całunu zawisła nad areną. Fisk natomiast patrzył na swojego przeciwnika z niedowierzaniem. Powiedział mu przecież, na jakiej zasadzie działają jego umiejętności. Czyżby nie zrozumiał, że bariera antymagiczna zostałaby przemielona na części pierwsze, wzmacniając jedynie ten wicher pierwotnej energii, po czym pomagając w zniszczeniu dużej części trybun? Czy nie zdawał sobie sprawy, że narażał setki, jeśli nie tysiące żyć?


        Wtedy zdał sobie sprawę, z jak inteligentną osobą przyszło mu się zmierzyć i zapłakał. Z poprzednich pojedynków Edwina dało się wywnioskować, że powoduje nim zemsta za utraconą w jakiś strasznych okolicznościach żonę. Widać chęć ta przesłaniała mu czasami osąd, nie zawsze miał na uwadze życie otaczających go osób, jeśli dawało mu to możliwość dążenia do celu. A przynajmniej tak to rozumiał, nie mógł mieć pewności, że jest to prawda.


        Fisk zrozumiał, że jego obowiązkiem nie jest teraz walka, o nie. Rozejrzał się dookoła podziwiając symbolikę serca Sali Magicznych Pojedynków i zdecydował się coś zrobić. Najpierw jednak, musiał poradzić sobie z drugą częścią ataku Edwina. Na szczęście było to dużo prostsze od tego, co umyślił sobie zrobić później.

       

        Naciągając na siebie swój zielony kapelusz, zniknął z miejsca gdzie stał, dając się pochłonąć nakryciu głowy, po czym pojawił się lewitując w obu swoich osobach tuż pod zbiorowiskiem mocy, które wcześniej rozproszył do postaci udnoszącej się tam mgły. Tym razem cienista postać Fiska miała minę kogoś, kto coś przeskrobał. Jego wzrok stracił nieco pewności siebie, wyrażając… skruchę?


        Dzięki temu pojedynkowi zrozumiałem, że może i warto akceptować każdy aspekt siebie, jednak nie zawsze warto się mu poddawać i działać całkowicie zgodnie ze swoim instynktem, nie hamując tego swoją wolą. Prawie zrobiłem coś strasznego, przepraszam za to.


        Kończąc wypowiedź musnął palcami zbiorowisko migotliwej energii, po czym wykonując delikatny gest ręką wystrzelił w dół tysiące tworzących się z tej mocy metalowych igieł sporej wielkości. Nie miał wątpliwości, że po tym co pokazał coś takiego nie zrobi wrażenia na Edwinie. Zresztą i tak żadna z nich nie była skierowana w niego.


        Miało to na celu jedynie pozbyć się niechcianych kulek przez niego stworzonych. Otóż metalowe igły przelatując przez wyładowania elektryczności, rozładowały ładunek w nich się znajdujący, skutecznie sprawiając, że przeskakujące pomiędzy nimi iskry, uziemiły się po doleceniu do podłoża. Czerwone kule natomiast po zetknięciu z nimi eksplodowały, wprawiając w ruch również i te lodowe, które to zwyczajnie stopiły się w kontakcie z tymi eksplozjami. Pozostałe, antymagiczne sfery sprawiły, że powstała w ten skutek eksplozja przypominała raczej kichnięcie, niż coś zagrażającego życiu. Ciągle jednak była dosyć widowiskowa. Przypominała teraz efektem to, co miała. Fajerwerki.


        Nie czekał jednak na ten efekt. Rozpinając swój plecak pozwolił z niego wylecieć większej ilości przygotowanej wcześniej czystej energii tworzenia, która to łącząc się z tą już tam się znajdującą, pięciokrotnie zwiększyła jej objętość. Teraz przyszedł czas na ten trudniejszy element.


        Edwinie, rozejrzyj się. Ten obiekt nie został wzniesiony w celu krwawych potyczek, przypominających walki gladiatorów. Jego założycielka, dzierżycielka elementu magii, którą to możesz podziwiać na tamtej kolumnie, miała inne plany. – Po czym wskazał palcem na jedną z kolumn. Pierwszą, przedstawiającą Twilight Sparkle. – Chciała, by najzdolniejsi z magów rozbudzali wyobraźnię, oraz chęć nauki w młodych, podatnych na sugestię umysłach. Chciała, by w duchu fair play toczono tutaj pokazy sztuki magicznej, które są jedynie zakamuflowanym pretekstem do tego, by się bliżej poznali. Nikogo bowiem nie poznasz tak szybko, jak kogoś z kim toczyłeś zmagania w magicznym pojedynku. I to właśnie jest celem tego obiektu. Szerzenie najpotężniejszej ze znanych w Equestrii i nie tylko sił. Magii przyjaźni.

        Mój pierwszy pojedynek był tego pięknym przykładem, po jego zakończeniu poznaliśmy się z Alberichem bliżej i teraz mogę go nazywać swoim przyjacielem. To poskutkowało też poznaniem przez niego wielu innych osób, z krótych niektóre stały mi się bardzo bliskimi. Ty jednak przyszedłeś tutaj by zyskać wiedzę potrzebną ci do wywarcia zemsty na oprawcach, którzy skrzywdzili twoją żonę. Naprawdę myślisz, że ona chciałaby patrzeć, jak jej ukochany marnuje swoje życie szukając sposobu na zemstę, która i tak nie przyniesie mu żadnej ulgi, a jedynie zrobi z niego potwora? Nie, na pewno nie Edwinie.
     

        Podczas tego monologu całość pryzmatycznej mocy, skupiła się na centralnej części areny, powodując rozświetlenie otaczających ją kolumn nią przesiąkniętych, z których teraz dało się słyszeć potężne emanacje energii.


        – Twoje serce jest rozdarte, a twoja dusza skrzywdzona. Nie potrafisz zaznać spokoju choćby na chwilę. Dlatego też to co teraz robię teraz jest moim największym prezentem dla ciebie. Zaznaj spokoju, zaznaj harmonii.


        Po wypowiedzeniu tych słów wzniósł ręce ku niebu, a postaci z rycin na kolumnach symbolicznie przedstawiających elementy harmonii poruszyły się. Każda z nich spoglądała teraz prosto na Edwina uśmiechając się uspokajająco. Ich oczy zalśniły czystym, białym blaskiem.


        Z czubków emanujących mocą słupów wystrzeliły w niebo wężowo poruszające się smugi tęczowej energii, skręcając się w jedną potężną. Czystą i piękną. Poruszała się z prędkością nieosiągalną dla niczego znanego ludzkiemu oku, uderzając w postać Edwina. Co najdziwniejsze, niczego mu to nie zrobiło przynajmniej fizycznie. W jego umyśle natomiast działo się teraz naprawdę wiele.


        W ciągu zaledwie ułamka sekundy w jego głowie pojawiła się seria myśli i wizji. Najpierw zobaczył siebie, wywierającego swoją upragnioną zemstę, umorusanego w krwi oprawców. Zemstę, która nie wywołała uczucia ulgi, a jedynie gorycz. Następnie zobaczył twarze wszystkich bliskich tym ludziom osób, które to stojąc nad grobami swoich przyjaciół, ojców i matek przeżywali najgorsze chwile swojego życia. Niektórzy z nich obiecywali zemstę za to wszystko, a krąg nienawiści kontynuował swój obrót.

        Później jednak wszystko to przygasło, zatarte przez wizje chwil spędzonych z jego ukochaną. Edwin przez dosłownie moment poczuł się znowu tak, jak gdyby żyła. Nawet pomimo tego, że dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że tak nie jest. Najbardziej wyrazistym uczuciem był jednak sam koniec. Poczuł na swojej dłoni czyjś dotyk. Dotyk małej, kobiecej dłoni obejmującej go w pasie i przytulającej delikatnie do siebie.


        – Nigdy nie chciałam, żebyś krzywdził innych. Swoimi zdolnościami mógłbyś uczynić tyle dobra, nie marnuj tego. Obudź się dumny śniący za którego wyszłam. Czas skończyć ten ciąg cierpienia. Zresztą, jeszcze się kiedyś zobaczymy, obiecuję. Dziękuję za piękny pokaz fajerwerków.


        Wszystko to trwało zaledwie sekundę, jednak Edwin ciągle czuł na swoim policzku dotyk ciepłych ust, obdarowujących go takim samym pocałunkiem jak zawsze wtedy, gdy opuszczał dom.



         (...)



        W ciszy, którą przerywał jedynie odgłos jednej ocalałej kulki antymagicznej, odbijającej się niby kauczukowa piłeczka, dało się słyszeć świszczący oddech tęczowego maga, który to właśnie klęcząc na kamiennej posadzce, tym razem samotnie, łapczywie łapał oddech, podpierając się na drżących rękach.


        – Nie wiem co takiego widziałeś i przeżyłeś Edwinie. Elementy harmonii do których mocy udało mi się na krótką chwilę dostroić są jednak siłą czystą i pierwotną, a to co się stało nie było żadnym oszustwem, ani iluzją przeze mnie narzuconą. Moje tęczowe emanacje wykonywane wcześniej były symbolicznym nawiązaniem do tej siły, nigdy nie sądziłem jednak, że przyjdzie mi dostąpić zaszczytu użycia jej.


        Po wypowiedzeniu tych słów usiadł, ciężko stękając na kamiennej posadzce, po czym wgryzł się w bułkę wypełnioną majonezem. Miał minę kogoś zadowolonego z siebie, jednak bezgranicznie zmęczonego. Teraz pozostawało mu jedynie poczekać na reakcję.

  10. Post 2 - Wiertło, które kruszy niebiosa

     

     

           Edwin jak widać dysponował ciekawymi zdolnościami, wykorzystał bowiem bardzo podobny efekt, jak Fisk w pojedynku  ze Scyferem. Skupienie tak dużej energii ze wszelkich możliwych źródeł w pobliżu, dawało energię podobną rozbłyskowi słonecznemu. Tak wielka ilość mocy zniszczyłaby jednak w swoim wybuchu to piękne miejsce, a temu przyglądać się młody mag zamiaru nie miał, jeśli nie zajdzie taka konieczność.


           Już w momencie zapadania całkowitych ciemności, stojący z tyłu Fisk uśmiechnął się złośliwie i rozpiął zamek błyskawiczny na swoich plecach. Wprawdzie były to plecy stojącego przed nim Fiska, ale zarazem również i jego, więc po co utrudniać sobie rozróżnianie? Ze środka tobołka wydobył małą sferę, stworzoną z jaśniejącej wszystkimi możliwymi barwami jednocześnie mocy. Konsystencją przypominającej wyjątkowo gęstą ciecz, przelewającą się aktualnie pomiędzy jego palcami.


           Owy twór znany był już wszystkim uczestnikom poprzednich pojedynków z jego udziałem. Czyż bowiem nie z zaledwie odrobiny tejże, spontanicznie powołany do życia został jeden z towarzyszących mu smoków? Czyż nie z tej samej substancji ulepiony został potężny artefakt w postaci pędzla, którego pociągnięcia materializowały wolę dzierżyciela, a jedynie jeden klejnot pryzmatyczny zaklęty tą samą pierwotną siłą nie stworzył całego wymiaru, w którym toczyła się całość pierwszego jego starcia?

          

           Kto bowiem powiedział, że zawsze będzie się do pojedynku przygotowywać na bierząco? Czyż nie wolno mu było choć raz przygotować sobie tego wcześniej? Wszak był to pojedynek finałowy, więc nawet tak wielki improwizator jak on, widział potrzebę poczynienia “małych zapasów”.

          

           Gdy mrok zagościł na dobre na obiekcie, tuż za plecami Edwina słyszeć dało się delikatny szept, wypowiedziany głosem suchym niczym szelest jesiennych liści i szeleszczącym lekko, kojarząc się z rozsypywanym popiołem. Mimo tych drastycznych zmian, nie dało się nie zauważyć, jeśli się już go raz słyszało, że należy on do tej lekko mroczniejszej wersji tęczowego maga.


           – Mrok to mój sprzymierzeniec. A ty, czy boisz się ciemności? – zaraz po wypowiedzeniu tych słów Edwin na swoim uchu odczuł bardzo króciutkie uczucie wilgotności i ciepła, towarzyszące zwykle temu, gdy ktoś poliże nas po uchu, oraz usłyszał bardzo delikatny chichot rozwiewający się w huku wystrzału jego świetlistego pocisku.


           Gigantyczna kula światła pędziła na spotkanie teraz już oświetlonego jak za dnia młodego maga, który w swoich obu osobach stał na jego drodze. Świst rozgrzewającego się na skutek wysokiej temperatury powietrza, oraz oślepiający blask skutecznie utrudniały Edwinowi dostrzeżenie tego, co jego oponent właśnie szykował.


           Fisk natomiast, ze wspomnianej wcześniej migoczącej esencji tworzenia, mocy przepełniającej wszelkie części bytu, każdą cząsteczkę wszechświata, utworzył wirujący złowieszczo wir. Jawił się pod postacią gwiżdżącej przeraźliwie na ręce jego mroczniejszej osoby rękawicę. Przypominała ona aktualnie wielkie wiertło, które zasysało łapczywie nie tylko powietrze, ale również przerabiało wszystko co w nie wpadło, łącznie z mielonym podłożem na tą samą tęczową moc, zasilając się coraz to bardziej.



           Gdy więc świetlisty pocisk Edwina uderzył w potężne wiertło zrodzone z czystej mocy wygiął się na jego powierzchni niczym przekłuwana bańka mydlana i eksplodował z siłą podobną eksplozji nuklearnej. Destruktywna moc tego zjawiska winna zmieść z powierzchni ziemi całość obiektu, oszczędzając może jedynie bariery mające chronić publiczność. Efekt tego co się stało, lekko odbiegał jednak od tego scenariusza.


           Masywna eksplozja, tak jej huk, jak i fala uderzeniowa, oraz temperatura zassane zostały przez wirujące tornado mocy, a ich rozpierzchnięte na boki części składowe, po spiralnych trajektoriach łączyły się w jednym punkcie w dłoniach tego spokojniejszego Fiska, opartego o plecy swojej kopii.


           – APHELION!*


           Wibrujące słowo mocy towarzyszące pochłanianiu przez ciało maga imponujących ilości energii wstrząsnęło podłożem, po którym rozeszły się fale, niczym na tafli wzburzonego jeziora. Tak jak wcześniej podczas pojedynku ze Scyferem, tak i teraz prawie identyczny pokład mocy został zmagazynowany w jego ciele. Kamień pod jego stopami począł się topić, a oddech śmiałka wydobywał się pod postacią ciemnego, gęstego dymu. Naokoło, gdyby nie jaśniejący twór na ręce Fiska, ciągle panowały nieprzeniknione ciemności.


           Postaci zamieniły się miejscami zręcznie przekazując sobie aktualnie kolosalne już wiertło tęczowej zagłady, którego sam podmuch zrywał jabłka z pobliskiego sadu. Mroczniejsza wersja maga ściągnęła zielony kapelusz z głowy swojego drugiego “ja” i rzuciła go przed siebie, pozwalając by siła tytanicznego wiertła pociągnęła Fiska w jego stronę. Sam kapelusz natomiast, zamiast stać się kolejną ofiarą tęczowego huraganu rozdymało i rozszerzyło się pokracznie, a czarownik skryty za wichrem energii zniknął w jego wnętrzu.


            To jednak nie był koniec, o nie. To był jedynie początek tego, co dualna postać maga miała w planach.


           Pozostały na widoku Fisk o bladej cerze i skołtunionych włosach wyciągnął przed siebie ręce, których dłonie miał ciągle umorusane tęczową cieczą. Zatoczył nimi okrąg w szalonym tańcu pełnym pirułetów, i salt. Na końcu spojrzał się prosto w oczy Edwina, zaśmiał histerycznie i pociągnął dłońmi w dół.

     

           Wszystkie cząstki składowe odpowiedzialne za grawitację, gravitony i im podobne obserwowane przez natchniony zmysł widzenia, jakim patrzył na otaczający go świat Fisk, za pomocą tysięcy niewidocznych dla gołego oka mentalnych połączeń zostały szarpnięte w dół. Ich początkowy stan został zmiażdżony pod wpływem woli patrzącego na świat prawdziwie maga, widzącego je jako jarzące się punkciki, po które wystarczyło sięgnąć by nagiąć je do własnej woli.


            Obszar w okręgu prawie stu metrów naokoło Edwina został potraktowany wielokrotnie zwiększoną dawką grawitacji. Na tyle potężną, że już w początkowej fazie tego efektu podłoże wgniotło się w dół z taką siłą, że obniżyło się o kilka metrów w dół, aktualnie przypominając mocno ubity krater. Nie na tyle głęboki by zasłonić Edwina przed wzrokiem widzów i przeciwnika, jednak wystarczająco głęboki by być widocznym.


            Manipulujący grawitacją czarownik chichotał głośno, wpatrując się w Edwina jak dzikie zwierze w kawał krwawego mięsa, które miało zaraz rozszarpać. Wiedział bowiem, że to co robił, było jedynie wstępem do agresywnej, solarnej arii, serwowanej właśnie przez jego drugie ja.

     

           Tuż nad głową Edwina, dokładnie w momencie gdy światło powracało do łask, gdy wszystko znów spowiły promienie słońca, z unoszącego się tam nie wiadomo skąd zielonego kapelusza, wystrzelił niczym pocisk Fisk Adored.

     

           Zasysany przez gigantyczną siłę zasysu powietrza tęczowego wiertła, pchany przez wybuch pochłoniętej wcześniej energii Edwinowego pocisku wystrzeliwanej z jego drugiej dłoni celującej aktualnie w niebiosa, pod postacią ryczącego strumienia płomieni tak silnego, że wyglądał jak wybuch wulkanu, oraz ciągnięty przez wielokrotnie zwiększoną siłę grawitacji panującą na obszarze w którym się teraz znajdował. Grawitacji tak silnej, że ktokolwiek stojący poniżej miałby trudności z utrzymaniem swoich kości w jednym kawałku, a co dopiero poruszaniem się, mknął niczym pocisk, niczym meteor na spotkanie ze swoim przeciwnikiem. Słońce jeszcze nigdy nie było tak blisko ziemi jak dzisiaj.


            – GIGA PERYHELION!**

         

     

           Wibrujący tembr głosu Fiska przeszył okolicę, a całość tęczowego meteorytu zdała się jeszcze bardziej przyśpieszyć i jaśnieć tęczowym światłem we wszystkich kierunkach.


               Druzgoczący pokaz mocy zdawałoby się mógłby wzbudzać grozę, jednak na myśl widzom przychodziło tylko jedno słowo:

     

     

    “Piękne”


    ================================================================


    *Aphelion - Moment, gdy ziemia w swojej orbicie jest najbardziej oddalona od słońca.

    **Peryhelion  - Moment, gdy ziemia w swojej orbicie jest najbliżej słońca.

    I na koniec jeszcze notka dla oponenta. Owy atak nie spowoduje po zderzeniu wybuchu, a jedynie dalsze “borowanie”. Nazwę go zagładą kretów, ha. Z góry dziękuję za uwzględnienie.

    http://imgur.com/f4IPYWp

  11. Pojedynek Finałowy


    Post 1 - Przybycie


               Wszystko dzieje się w odpowiednim dla siebie czasie. Tą sentencją kierowali się organizatorzy dzisiejszego finałowego pojedynku, bowiem jego rozpoczęcie zaplanowano na konkretną godzinę. Idealną, oraz charakterystyczną dla widowiskowych starć.


               W samo południe, gdy słońce najmocniej dawało o sobie znać, zalewając falą gorąca świat poniżej. Przysparzając niemałych dochodów sprzedawcom lodów, kręcącym się pomiędzy siedzącymi na trybunach widzami. Wtedy właśnie, w momencie gdy centralna część obiektu, będąca posągiem, służącym również za zegar słoneczny, a w nocy korzystając ze światła odbitego przez księżyc i gwiazdy, za pomocą ozdabiających go kryształów, również wskazująca dokładną godzinę, wskazała czas rozpoczęcia się pojedynku. W powietrzu nad areną dało się dostrzec poruszenie, oraz sylwetkę.


               Przybysz rozsiadł się wygodnie na kocyku z mikrofibry koloru niebieskiego, bardzo przypominającego barwą niebo powyżej i dlatego właśnie tak późno wychwyconego przez oczy widzów. Aktualnie używał go dosłownie jak latającego dywanu z arabskich legend, który to furkotał leniwie na podmuchach delikatnego, wiosennego wietrzyku. Koc owy był bardzo sfatygowany, jak gdyby używano go od dłuższego czasu, lub był zwyczajnie eksploatowany bardzo często.


           Zbliżał się powoli ku podłożu, obdarzając otaczający go obiekt spojrzeniem pełnym podziwu, z miną przypominającą kogoś, kto po raz pierwszy w życiu zobaczył coś naprawdę pięknego.


           Teraz, gdy każdy już skupił na nowym elemencie wzrok, bez problemu dało się rozpoznać w nim drugiego z uczestników finałowego magicznego pojedynku.


           Fisk Ubrany był w czarną koszulę, na której przedniej stronie widniał wymalowany kot w koronie, o tęczówkach, w kolorze tęczy. Nad jego głową, złotą czcionką pysznił się napis “Fisk Adored”, mający zapewne z miejsca rozwiewać wszelkie wątpliwości co do tożsamości przybysza. Na plecach natomiast napisane były słowa o innej treści, a mianowicie “Reprezentacja Equestriańskich Mniejszości Narodowych”, oraz wyszyty złotą nicią minimalistyczny zarys skrzydlatego kuca. Poniżej pasa, odziany był w również czarne spodnie jeansowe, oraz czarne, zamszowe buty. Na jego lewej dłoni założona była tanio wyglądająca, zielona bransoletka z napisem “Fundacja Ronalda, w pomocy dzieciom chorym na raka”. Tuż obok niej, na palcach dłoni nosił dwa pierścienie. Oba przypominające oko gada. Jeden miał złocistą barwę, drugi mienił się wszystkimi kolorami tęczy. Dla wprawnego obserwatora można dodać, że zdawały się z rzadka mrugnąć, czy też spojrzeć w bok, ale mogło to być jedynie złudzenie, stworzone przez mistrza jubilerskiego, by wywołać ochy i achy ogladających. Na głowie założony miał zielony kapelusz z rondem, podarunek od jego pierwszego oponenta Albericha, który nijak nie pasował do reszty jego ubioru, jednak noszony był z wielką dumą.


           Będąc tuż nad ziemią, zsunął się leniwie ze swojego środka transportu, przeciągając się podczas tej czynności potężnie, wyginając się na wszystkie strony i z lubością przymykając oczy w akompaniamencie delikatnych postękiwań towarzyszących rozluźnianiu wszystkich mięśni. Gdy skończył już swoją gimnastykę, zaczął z wielką pieczołowitością składać kocyk na coraz to mniejsze części, po czym powąchał go i ku zdziwieniu wszystkich zgromadzonych zaczął głośno mruczeć. Uśmiechając się szeroko sięgnął dłonią ku swoim plecom, by schować go do… Gdzie do diaska był jego plecak?


           Jego mina zmieniła się diametralnie przypominając na moment maskę, która w teatrze odzwierciedlałaby jedno uczucie: “panika”. Nie dane mu było jednak łapać się za głowę zbyt długo, bowiem tuż obok niego z głuchym odgłosem o posadzkę uderzył prosty plecak z materiału, który po odgłosie jaki z siebie wydał zdawał się być pusty. Jedynym wyróżniającym się elementem, była karteczka z napisanym dużymi literami napisem “PLOP”, oraz przyczepiony do niego (O dziwo nie w środku) woreczek śniadaniowy z przenną bułką, z której wnętrza wypływało coś białego.


           Ten widok zatrzymał targającego się w prawie, że konwulsjach chłopaka. Szybkim ruchem głowy spojrzał po przestworzach. Przysiągłby, że zauważył jak coś szybko schowało się za jedną ze znajdujących się tam chmur. Mogło mu się jedynie wydawać, ale on wiedział swoje. Zaniósł się szczerym, wesołym chichotem i otarł samotną łzę radości.


           Podniósł tobołek delikatnie go otrzepując, po czym schował do jednej z jego kieszeni swój koc. O dziwo sam pakunek wyglądał ciągle na pusty, jak gdyby nigdy nic nie zostało doń wsadzone. Przypadek?


           Miał teraz chwileczkę, by znów napawać się widokiem, który go otaczał zanim przywita się z publicznością i swoim przeciwnikiem. A było co oglądać, oj było.


           Gigantyczna arena, osadzona na planie koła była prawdziwym dziełem sztuki. Majstersztykiem sztuki architektonicznej w każdym calu.


           Jej centralny punkt stanowiła wspomniana wcześniej konstrukcja zegara słonecznego. Był on posągiem przedstawiającym królewskie siostry, władczynie equestrii, które pochylały się nad flagą tejże krainy, stykając się swoimi rogami, symbolizując jedność, harmonię. Zdawały się opatulać owe godło swoimi majestatycznymi skrzydłami, symbolizując pieczę jaką sprawowały nad tą krainą. Napis wyryty w monolitycznej podstawie nie dawał też wielkich wątpliwości co do przesłania, a głosił co następuje: “Siła Poprzez Harmonię”. Sam napis dostosowywał się po chwili do osoby go czytającej, ponieważ Fisk przysiągłby, że nie znał tego języka.


           Zegar stał na okrągłym kamiennym placu, który służył za tarczę zegara, po której przesuwał się rzucany przez złączone rogi cień. Pokryty był pięknymi rycinami, przedstawiającymi mocno skrótowo dzieje equestrii do dnia dzisiejszego, przechodząc od jednego do drugiego wydarzenia z taką łatwością, że świetną zabawą byłoby krążenie dookoła i przyglądanie się obrazom tak szczegółowym, że można było odróżnić pojedyńcze źdźbła trawy na nich.


           Naokoło wszystkiego stało sześć kamiennych kolumn. Każda z nich ozdobiona była innymi symbolami i inskrypcjami w języku equestriańskim, który również dostosowywał się do czytających go oczu. Każda przedstawiała piękne ryciny, oraz historię najważniejszych wydarzeń z życia związanej z występującą na nich postacią. Najciekawsze jednak było to, że każda z nich wyznaczała granice różnych stożkowatych części tejże areny, które to na kształt pokrojonego tortu oddzielały się tematyką i wystrojem, zwężając się ku środkowi. Każda z nich byłą również równie duża, co przeciętna arena z poprzednich pojedynków.


           Pierwsza z kolumn ozdobiona była symbolem sześcioramiennej, różowej gwiazdy, którą otaczało pięć mniejszych, białych. Poniżej znajdowała się rycina przedstawiająca klacz, która wyróżniała się faktem posiadania skrzydeł, oraz rogu jednocześnie. Miała sierść koloru lawendowego, a jej inteligentne spojrzenie taksowało otoczenie ze szczerą ciekawością. Głowę alikorna zdobiła tiara z prawie identycznym jak na górze symbolem. Poniżej opisane zostały jej życie i dokonania. Rzecz zbyt rozległa, by ją tutaj streszczać.

           Część areny za nią się roztaczająca, przypominała gigantyczną bibliotekę, pełną niebosiężnych regałów i półek ozdobionych wizerunkami sowy. Wszystkie one zapełnione były opasłymi tomiszczami z wiedzą na wszelkie tematy i zagadnienia. Pomiędzy tymi półkami, wiły się dywany z zielonymi i fioletowymi zygzakami, przypominającymi teksturą smoczą łuskę, w rzeczywistości jednak wyjątkowo miękkie i grube.


           Druga z kolumn ozdobiona została symbolem przedstawiającym trzy różowe motylki, zdające się być bardzo delikatnymi. Splecione były w podniebnym tańcu. Poniżej znajdowała się rycina, przedstawiająca klacz o kanarkowo żółtej maści, nieśmiało chowającą twarz za swoją nadzwyczajnie długą, różową grzywą. Szyję pegaza zdobił naszyjnik ozdobiony klejnotem w kształcie motyla. Poniżej opisany został jej żywot i dokonania.

           Za kolumną rozpościerała się część areny przypominająca niezbyt gęsty las z centralnie osadzoną polanką i jeziorkiem. Wśród drzew i krzewów nie dało się dostrzec żadnych zwierząt, było to jednak zrozumiałe ze względu na naturę odbywających się tutaj zmagań.


           Trzecia z kolumn ozdobiona była symbolem przedstawiającym trzy balony, dwa niebieskie i jeden żółty. Poniżej wymalowano podobiznę żywo różowej klaczy o skołtunionej grzywie i ogonie, oraz twarzą rozjaśnioną i najszczerszym uśmiechem jaki kiedykolwiek gościł na czyichkolwiek ustach. Sam jej widok zdawał się poprawiać nastrój. Szyję kucyka ziemnego przyozdabiał naszyjnik z klejnotem wyglądającym jak niebieski balonik. Niżej opisano jej życie i to czego udało jej się dokonać.

           Rozpościerająca się dalej arena przedstawiała iście bajkową scenerię. Jeśli ktoś słyszał kiedykolwiek o chatce z piernieka, to od razu zrozumie o co chodzi. Tutaj jednak zamiast jednej chatki, znajdowało się miniaturowe wesołe miasteczko w całości skonstruowane z różnej maści wyrobów cukierniczych, szczodrze przyozdobionych balonikami wszelkiej maści. Alejki wysypane były grubą warstwą confetti, a pomiędzy latarniami wyglądającymi jak świąteczne liaki w kształcie zaokrąglonych czerwonobiałych laseczek, porozciągane zostały hamaki z grubo plecionej lukrecji najróżniejszych kolorów. Tym atrakcjom nie było końca i nie dało się ich wszystkich od razu pochłonąć jednym spojrzeniem.


           Czwarta z kolumn ozdobiona była symbolem tęczowej błyskawicy, wystrzeliwanej z białego obłoku. Poniżej pyszniła się rycina, przedstawiająca błękitną klacz o tęczowej grzywie i spojrzeniu, oraz pozie pełnych pewności siebie, zdających się wyzywać każdego obserwatora, do natychmiastowego starcia w jakiejkolwiek dziedzinie, nie dając złudzeń, kto zostanie zwycięzcą. Szyję pegaza zdobił naszyjnik z czerwonym klejnotem o kształcie błyskawicy. Poniżej opisano jej życiorys.

           Rozpościerająca się za tą kolumną przestrzeń była pomyślana tak, żeby przypominać architekturę charakterystyczną dla miast pegazów. Nie brakowało tam pięknych budowli stworzonych ze skondensowanych chmur. Czegoś, co mogły zbudować jedynie kopyta pegazów. Pełno było również fontann, z których tryskały na wszystkie strony piekne tęcze. Alejki wyznaczała magiczna powierzchnia, dająca złudzenie chodzenia w powietrzu, przedstawiając poniżej nieskończone przestworza niebios.


           Piąta z kolumn ozdobiona została symbolem trzech dorodnych, czerwonych jabłek. Tuż obok znajdowała się rycina przedstawiająca pomarańczową klacz, o muskularnej budowie ciała, noszącą na głowie kowbojski kapelusz. Stała w nonszalanckiej pozie, a jej przeszywające spojrzenie zdawało się móc przejrzeć każde kłamstwo. Szyję kucyka ziemnego zdobił naszyjnik z pomarańczowym klejnotem w kształcie jabłka. Poniżej opisano jej dokonania.

           Część areny rozpościerająca się za tą kolumną przedstawiała sobą małą farmę z dużą czerwoną stodołą, repliką jakiejś chatki przed którą stało stare, bujane krzesło, oraz rozpościerający się za nimi sad wyjątkowo dorodnych jabłoni.


           Szósta, ostatnia kolumna ozdobiona była symbolem trzech, idealnie skrojonych diamentów, zdających się emanować własnym światłem. Poniżej namalowano rycinę przedstawiającą białą klacz o fioletowej grzywie. Jej piękno było niezaprzeczalne, a spojrzenie mimo dystyngowania i dawania poczucia wyższych sfer, nie  niosło ze sobą poczucia wyższości, a jedynie własnej wartości. Szyję jednorożca zdobił naszyjnik z fioletowym klejnotem o tym samym kształcie, co ten powyżej.

            Część areny rozpościrająca się za tą kolumną przypominała swoim wyglądem wielką salę balową, jednak zamiast tańczących gości znajdowały się tam manekiny z najprzedniejszymi kreacjami equestriańskiej mody. Piękne marmurowe posadzki, kryształowe żyrandole podwieszone za pomocą magii, oraz inne ozdoby dające poczucie bezgranicznego przepychu, jednak o dziwo zachowujący dobry smak dzięki małym szczegółom, oraz ustawieniu poszczególnych elementów.


            Całość tego, co przedstawiały sobą kolumny i znajdujące się za nimi części obiektu zataczały sobą gigantyczny okrąg, naokoło którego znajdowała się jeszcze raz tak wielka przestrzeń, wyłożona surowym kamieniem. Jak gdyby architekci przewidzieli, że uczestnicy mogą mieć opory w prowadzeniu destrukcji na terenie tak wyszukanych i pięknych miejsc.


           Całość okalana była murami, za którymi bezpiecznie schronieni najpotężniejszymi zaklęciami ochronnymi, tworzącymi przezroczystą ścianę czystej mocy, sięgającą setek metrów ponad trybuny rozsiedli się widzowie, mogąc oglądać wszystko własnymi oczami, bądź też za pomocą magicznych projekcji, przedstawiających całość pojedynku w różnych ciekawych ujęciach, unoszących się nad ich głowami.



           Gdy Fisk już pozbierał szczękę z podłogi po zobaczeniu tego wszystkiego, przyszedł czas na przywitanie się z przeciwnikiem. Podszedł do niego (a trochę to zajęło, jednak w końcu się udało), po czym lekko zasapany wydyszał z siebie.


           – Pozdrowienia Edwinie. Oglądałem twoje poprzednie pojedynki, nie mogę więc już nazwać cię niemym. Jestem Fisk Adored, herbu czarny kocur, twój ostatni przeciwnik w tym pojedynku. Z wielką chęcią poznam bliżej członków twojej rodziny, oraz z miejsca obiecuję, że postaram się nie zrobić im żadnej krzywdy o ile życie moje, ani moich przyjaciół nie będzie zagrożone. Uwierz mi, robię się wtedy dosyć… – Po powiedzeniu tego na twarzy Fiska zagościł nikły uśmiech, a z jego cienia powoli wyłoniła się ociekając czernią, niczym smołą jego wierna kopia, jednak dużo bledsza, o skołtunionych włosach zasłaniających twarz i dzikim podkrążonym spojrzeniu

           – Nieprzyjemny – Powiedziały dwa gardła jednocześnie, jak gdyby jednym głosem. Z tym, że ten pierwszy uśmiechał się ciągle dobrotliwie, a drugi wpatrywał się w Edwina z głodnym spojrzeniem zwężonych źrenic, pojękując cicho z ledwo powstrzymywanej chęci wgryzienia się w jego ciało oblizując się z rzadka i drżąc lekko z tej niecierpliwości, wydając z siebie nieregularny, ekstatyczny oddech. Na sam koniec mroczniejsza wersja młodego maga stojąca za nim objęła go od tyłu rękoma, wodząc po nim wężowymi ruchami. I o ile nie byłoby w tym może nic tak strasznie dziwnego, to jednak nie zdawał sobie on z tego niczego robić.


    當你明白,現實取決於你自己。當你不明白,

    你依賴於現實。當現實取決於你自己,

    這是不是真正的變成了現實。當你依賴於現實,

    這是真正的為假。當你依賴於現實,

    一切都是假的。當現實取決於你自己,

    一切都是真的。


    Kiedy zrozumiesz, rzeczywistość zależy od ciebie.

    Jeśli nie rozumiesz, polegasz na rzeczywistości.

    Kiedy rzeczywistość zależy od ciebie, to, co nie jest realne staje się realne.

    Kiedy polegasz na rzeczywistości, to, co jest realne staje się fałszywe.

    Kiedy polegasz na rzeczywistości, wszystko jest fałszywe.

    Kiedy rzeczywistość zależy od ciebie, wszystko  jest prawdziwe.


           – Mój prezent dla ciebie, podstawa moich zdolności “magicznych”. Gdyż wiem, że wraz z każdym pojedynkiem zyskujesz coraz więcej wiedzy i mocy. Robię to teraz, bo nie wiem, czy zdołam zrobić to później. Niech ci służy. A teraz, czas na pojedynek. – Stwierdził młody czarownik.


               Po wypowiedzeniu tych słów oczy Fiska, wszystkie cztery, zalśniły wszelkimi barwami tęczy, emanując światłem oślepiającym, mocnym i czystym. Ziemia zadrżała, a powietrze zafalowało i zgęstniało. Naokoło dało się słyszeć buczenie przypominające to, dobiegające w pobliżu słupów wysokiego napięcia, a eter przeszył maniakalny śmiech dobywający się z gardła stojącej z tyłu postaci. Śmiech, którego jednokrotne usłyszenie niejednego mężczyznę doprowadziłoby do panicznej ucieczki, czy też przemyślenia swojej decyzji, o nie inwestowaniu w pieluchomajtki, nie wspominając o niskim, gardłowym pomruku wydobywającym się z okolic noszonych na jego palcach pierścieni, który swoim basowym brzmieniem poruszył powałami budowli.




     

  12.        Fisk grzecznie czekał na koniec tyrady swojego przeciwnika, obdarzając go zniesmaczonym spojrzeniem. Takim, jakim obdarza się niesforne dziecko, gdy zrobi coś złego.

          

           W swoim zadufaniu założył on, że rozumie co się tutaj przed chwilą rozegrało. Myślał, że ów twór, owa arena o nowych kształtach, ma cokolwiek wspólnego z prawdziwnym Yggdrasilem, prócz swojego kształtu, który lekko do niego nawiązywał. Cóż, widać nawet doświadczony mag daje się łatwo nabrać na odrobinę gry aktorskiej i kunsztu scenicznego. Było to bowiem zwyczajne, jednak majestatycznie duże i potężne drzewo, lekko zmodyfikowane do aktualnych potrzeb. No i tak, światełka. Dużo światełek.

     

           Nie doceniał również jak widać tego, że wszystko to zostało zrobione dla niego. Tęczowy mag bowiem zwyczajnie nie chciał, by jego przeciwnik musiał z siebie głupca robić, tańcząc niczym kukiełka w przerośniętej klatce. Jak widać, rówież i to poszło na marne, gdyż woli się on wywyższać, niż godnie rozpocząć to, po co tu przybył.

     

           Cóż, przynajmniej gdy skończą, stanie się to miejscem, gdzie ptaki będą mogły spokojnie wić swoje gniazda. W końcu takie pojedynki nie odbywają się zbyt często.

     

           Pozostaje jeszcze sprawa tego, że nie zdawał on sobie sprawy z faktu, iż tereny pod areną winny być oczyszczane z wszelkiego życia tuż przed pojedynkami, a to co się tutaj rozegra… prawdopodobnie i tak przewyższy wyrządzone do tej pory szkody. Zresztą było to zawarte na początkowo podpisywanym przez uczestników dokumencie. Karcie aplikacyjnej.

     

           Pola namiotowe to jedynie pozostałości po ekipie szykującej to miejsce do ostatniej chwili. Sklepiki i kramy natomiast owszem, są wykorzystywane w okresach świątecznych, gdy tego obiektu nie używa się do pojedynków, a raczej do zwyczajnych pokazów. Jednak odbudowa tak prostych struktur dla tutejszych “pracowników”, to ledwie kwestia aktywowania ponownie kilku zaklęć trzymających owy obiekt w kupie. Nikt przecież chyba nie sądzi, że to wszystko sprząta pan konserwator powierzchni płaskich, w towarzystwie swojego wiernego mopa i ściereczki?

       

           Wszystko to, mogło być jednak wytłumaczone innym punktem widzenia. To, co zrobił jego przeciwnik później, było już jednak kroplą przepełniającą czarę goryczy. Czymś, co wycisnęło z oczu czarownika łzy wściekłości.

     

           Rzucił on małym, niepotrafiącym się bronić kociakiem wprost w ręce młodego maga, usiłując tym faktem zdemonizować go w oczach publiki. Zagranie nie tylko poniżej pasa, ale również i krytyki. Jedynymi winnymi tego zajścia byli bowiem ci, co tak nieudolnie oczyszczali tereny poniżej. Widocznie uznająć, że kilka futrzaków nie zrobi tutaj różnicy. Błąd.

     

           Cień pod nogami Fiska momentalnie rozrósł się do monstrualnych rozmiarów, pochłaniając całość areny w egipskich ciemnościach, tuż po tym, jak przesłonił słońce. Spłoszone ptactwo rozleciało się w losowych kierunkach, natomiast pasożyt, na skutek tak złowrogich myśli, z którymi przecież stykał się bezpośrednio zamigotał nerwowo i oddalił się na bezpieczną odległość. Nie było to działanie celowe, jedynie skutek wzburzonych emocji, może także lekko zaburzonych aktualnie procesów myślowych, które powolutku wracały do siebie. W miejscu gdzie stał tęczowy mag, aktualnie znajdowała się sylwetka, której jedynymi wyróżniającymi się punktami, były jarzące się złowrogo oczy, wpatrzone wprost w osobę stojącą naprzeciwko.

     

          Głos, który dało się słyszeć w tym momencie był niskim, ledwie słyszalnym szeptem, a słyszącym go osobom przeszły mimowolnie dreszcze. Przypominał on szelest suchego papieru i jesiennych liści zarazem. Przywodził na myśl wizje świata pogrążonego w wiecznym, szarym pyle. Wizje zniszczenia i nicości.

     

           – Myślisz więc, że przejmę się tym co powiedziałeś, prawda? Przychodząc tutaj ze swoim nadętym tonem głosu, usiłując mnie ośmieszać, a na końcu rozpoczynając pojedynek mieszając w to wszystko niewinną, nie mogącą się bronić istotę? Tak, żebym musiał się nią martwić, zamiast odpowiadać na to, co mi serwujesz? Twój pasożyt już zaczynał trawić ten delikatny umysł wijący się w agonii, w moich dłoniach. Wstyd, wstyd i hańba ci kimkolwiek jesteś, bo nawet przedstawić się nie raczyłeś. Jam jest Fisk Adored, herbu Czarny Kocur. Ten, z którym przyszło ci stanąć na arenie, która niebawem może ci się wydać zbyt małą.

     

           Nagłe poruszenie delikatnego, obleczonego w futerko ciałka. Ciche miałknięcie. Wysiłki, by znaleźć pyszczkiem swoją matkę.

     

          Tyle wystarczyło, by wyrwać Fiska z gniewnego stuporu. Wszechobecny mrok wyparował, jak gdyby nigdy go tam nie było, wracając do postaci niepozornego cienia, łączącego się ze stopami chłopaka. Zastanawiające było, skąd taki efekt? Taka emanacja gniewu, po raz pierwszy występująca? Tego mógł jedynie dociekać, wszak nigdy wcześniej się to nie zdarzyło. Nie teraz jednak był na to czas.

     

          Dzięki temu, jak postrzegał świat. Dostrzegając elementarne cząstki otaczającego go wszechświata jako migotliwe punkciki, drobniejsze niż najbardziej filigranowa drobina piasku w kreacji, postanowił wykorzystać swój dar tak, jak jeszcze nigdy tego nie robił. Dostrzegał składowe promieni słońca, migoczące pięknie dookoła. Przy większym skupieniu widział nawet tak elementarne siły, jak grawitacja, spajające ze sobą inne, o odmiennej barwie i działaniu. To, że w jakiś sposób był w stanie je rozróżnić, już dawno przestało go dziwić, przyjmował to jako zwyczajną codzienność. Potrafił nawet sięgnąć ku nim, modyfikując i bawiąc się nimi tak, że to co robił, dla innych wyglądało jak magia.

     

           Odszukał więc bardzo delikatny, zanikający już ślad, jaki łączy zazwyczaj bliskie osoby, patrząc się na maleństwo w swoich dłoniach. Był nikły, jednak nie całkowicie zerwany. Wiedział już, co musi zrobić.

     

           – Chwilowo mam jednak ważniejsze sprawy na głowie, niż zabawa w pokaz fajerwerków. Sam mi je naświetliłeś, za to akurat jestem ci wdzięczny. Teraz jednak muszę się nimi zająć. Wrócę za niecałe pięć minut. Możesz się… przygotować, czy co tam zechcesz robić w wolnej chwili. Do zobaczenia.

          

           Kończąc wypowiedź, przyłożył dłoń do chropowatego pnia drzewa, po czym zlał się z jego strukturą, znikając wewnątrz niej. Chwilę później wyłonił się na samym dole konstrukcji z monolitycznego korzenia, utrzymującego gigantyczną roślinę przy życiu.

     

           Gdy tylko znalazł się na dole, począł biec wzdłuż eterycznego śladu, z sekundy na sekundę słabnącego coraz bardziej. Na jego końcu, rzeczywiście znalazł nieruchome ciało kotki. Jej szare ciało przygniecione kawałem kamiennego gruzu.

     

           Zastanowiło go chwilę, co takiego mogło się stać, że tak zwinna istota nie zdążyła uciec przed powoli spadającym kawałem gruzu, który hałasu robił co nie miara? Wtedy, jego wzrok powędrował ku małemu kotkowi, aktualnie miałczącego wyczuwając zapach matki. Fisk zapłakał szczerze.

     

           – No tak, każdy z nas ma swoje priorytety, prawda maleńka?

     

          Zwrócił się do nieruchomej kupki futra na ziemi chłopak, po czym odezwał się do istoty zamieszkującej jeden z jego pierścieni błagając ją o pomoc. Baśniowej smoczycy, wygladającej jak z japońskich legend. O wijącym się w nieskończoność wydawałoby się białym ciele, pokrytym kryształowymi łuskami, oraz o pięknych tęczowych oczach.

     

          Po raz kolejny dało się słyszeć jej piękny, kojący duszę zaśpiew. Niósł on ze sobą obietnicę lepszego jutra, przywoływał myśli o pieknie życia i nadzieji.

    Wiele osób uważa, że dusza nie opuszcza ciała tuż po śmierci. Że zostaje jeszcze długo w jego pobliżu, zwłaszcza jeśli ma jeszcze jakieś niedokończone sprawy. Tak, jak i w tym przypadku.

       

           Leżąca nieruchomo do tej pory kotka poderwała się na łapy, nerwowo zerkając na nachylającego się nad nią mężczyznę. Ofuknęła go złowieszczo się strosząc, po czym łapiąc w zęby leżącego naprzeciw niej potomka, poczęła uciekać w sobie tylko znanym kierunku.

       

           Fisk z czułością pogładził krawędź swojego pierścienia, przekazując mentalne podziękowania swojej baśniowej towarzyszce, zyskując w nagrodę pomruk aprobaty z obu przedstawicieli kunsztu jubilerskiego.

       

           Wydawało się, że wszystko co trzeba jest już załatwione i można spokojnie wracać na miejsce pojedynku magicznego. Nikt jednak, nawet sam jego uczestnik nie mógł przewidzeć, ani spodziewać się tego, co stało się później.

     

           (...)

       

           Fisk odwracając się stanął twarzą w twarz ze swoją wierną kopią, dokładną w każdym prawie szczególe. Owy sobowtór z wyrazem bezgranicznej radości zacisnął dłonie na szyji młodego maga, który w obronie mógł jedynie odpowiedzieć tym samym, odruchowo próbując go odepchnąć. Jego szalone, rozbiegane spojrzenie, którym obdarzały Fiska podkrążone oczy bijące z bladego oblicza przyozdobionego burzą zmierzwionych włosów wzbudziły prawdziwy niepokój w sercu pokrzywdzonego. Im dłużej i mocniej szamotał się w uścisku zdecydowanie silniejszych niż swoje dłoni, tym bardziej opadał z sił w skutek utraty tlenu. Czyżby to jakaś sztuczka jego oponenta? Czyżby…

       

           Dalsze rozmyślania zakłócone zostały mrożącym krew w żyłach głosem. Tym samym głosem, który wydobył się wcześniej z jego gardła w napadzie wściekłości kilka minut wcześniej.

       

           – Dziwi cię mój widok, słaba istoto? Przyjrzyj się dobrze, tak bowiem wygląda twój koniec i twój początek. Jestem wszystkim co złe w tobie, wszystkim co przez lata spychałeś na tyły swojego umysłu, wszystkim czego się wstydzisz i wszystkim czego w sobie nienawidzisz. Każdą złą i niechcianą cechą, którą odrzucałeś przez całość swojego żywota. Jestem płaczem skrzywdzonych przez ciebie niewinnych, jestem bólem sprawionym twoim bliskim przez nieuważnie dobrane słowa. Jestem strachem lęgnącym się w zakamarkach twojej świadomości, oraz szaleństwem, którego się wyrzekałeś.

           Patrz, jak przez własną nieuwagę, dzięki mocy, którą tak łapczywie w siebie wpychałeś dając pokaz swoich kolorowych świateł, stałem się na tyle silny, by przyjść i odebrać to, co mi się należy od zawsze. Cierp jedyną i nieuniknioną prawdę: Może być tylko jeden, a JA jestem najsilniejszy.

     

           Powiedział duplikat tęczowego maga, po czym zalał jego myśli jego największymi strachami i tragediami, jakie były skutkiem jego działań. Jego Nienaturalnie blade ciało nabierało powoli kolorów, natomiast Fisk bledł, jego oczy podkrążały się, a ręce kurczowo odpychające napastnika traciły siły.

     

           Myślowy pasożyt poczerniał i rozpadł się w pył, rozwiewany przez delikatny, chłodny wiatr.

     

           Umierał i wiedział o tym. Jednak ta świadomość, dała mu możliwość przemyślenia słów złowrogiej postaci, która wyciskała z niego życie. Bowiem w tak gigantycznym przypływie adrenaliny, strachu oraz determinacji, szybkość jego myśli przyśpieszyła do niebotycznych wręcz wartości. Prócz przewijającego się przed nim całego żywota, miał jeszcze chwilę czasu na ostatnie refleksje.

     

           Prawda uderzyła z mocą wybuchu, który rozjaśnił na chwilę umysł konającego. Rozluźnił uścisk na karku duszącej go osoby. W tym samym momencie poczuł, jak uścisk na jego własnym maleje, dając mu możliwość wysłowienia się.

     

           – Masz rację, może być tylko jeden i JA jestem najsilniejszy. Czy naprawdę tego chcesz? Zadusić mnie? Zabić?  – Zapytał górującą nad nim osobę.

           – Nie… – Odpowiedział sam sobie, ustami pochylającej się nad nim postaci. Jego ustami.

           – Czego więc chcemy naprawdę? – Zapytały dwa głosy wydobywające się z jednych ust.

           – Chcemy… Chcę BYĆ SOBĄ. Przestać oszukiwać samego siebie i zaakceptować wszystkie swoje złe, jak i dobre cechy. Nie musieć rezygnować z niczego, co jest mną. Chcę BYĆ… sobą…

     

          Fisk otworzył oczy w ciszy poranka, zakłócanej jedynie przez odległy odgłos uciekającej kotki. Wyglądał na zamyślonego, jednak uśmiechał się kącikiem ust. Na swoim tułowiu ciągle czuł ciepło pozostawione przez uściskującą go, szlochającą sylwetkę, tak bardzo przypominającą jego samego. Na swoich policzkach czuł chłód wysychających łez, ściekających z oczu odrzuconej części jego samego. Jego łez.

     

           – Hmmm… – Wypowiedział podwójnie brzmiący głos, wydobywający się z jego gardła.

     

           (...)

     

          Zza krawędzi areny, na której stał przeciwnik Fiska, dało się słyszeć dobrze już znany odgłos wszechobecnego buczenia mocy, wydobywający się z lądującej na jej krawędzi postaci tęczowego maga, który stąpał w powietrzu, jak gdyby były to zwykłe schody. Dookoła niego, dziko wirowała potężna sfera stworzona z migoczącej wszystkimi kolorami tęczy mocy, zasysając z otoczenia coraz to więcej kolorowych, świetlistych drobinek, asymilujących się z nią  w zastraszającym tempie.

     

           Gdy tylko jego stopy dotknęły podłoża, zza pleców wyłoniła się mu wierna kopia, jednak wygladająca jak utkana z cienia. Obejmowała jego ciało przez chwilę w sposób, jak gdyby była kochanką, wodząc po torsie dłońmi, opierając swoją głowę na ramieniu towarzyszącej jej osoby. Rzucając całemu światu wyzywające spojrzenie, pełnych szaleństwa oczu, oraz figlarnie demonstrując gawiedzi wysunięty lekko język w kpiącym ze wszystkiego geście. Tuż po tym, w lekkim pląsie przypominającym pirułet ustawiła się zaraz obok niego.

     

          Z lśniących silnym blaskiem pierścieni wydobyły się majestatyczne sylwetki gigantycznych smoków, których pojawienie się wzbudziło potężny podmuch wichru.

     

          Na prawo, po stronie gdzie stał dobrotliwie uśmiechający się Fisk, w niebo wzniosła się smukła sylwetka bajkowej smoczycy, niczym z azjatyckich legend. Miała ona śnieżnobiałe łuski, odbijające światło słońca najprzerozmaitszymi klejnotami szlachetnymi, które utknęły pomiędzy nimi, oraz tęczowe ślepia, które z zachwytem małego dziecka podziwiały otaczający ją świat. Zdawała się ona emanować niewinnością, i mimo swoich rozmiarów, wydawała się wręcz delikatna. Na jej pysku igrał ledwie dostrzegalny uśmiech, gdy podziwiała światło przebijające się przez listowie.

     

           Na lewo, po stronie gdzie stał Fisk taksujący przeciwnika spojrzeniem, przypominającym wygłodniałą bestię lustrującą kawał mięsa, ziemię przeorały potężne szpony smoka  o matowych, czarnych łuskach, którego jedno machnięcie skrzydeł mogłoby rozbić w perzynę małą armię, oraz którego pazurzaste łapy mogłyby rwać bramy warownych twierdz. Wydał on ze swojej piersi niski, głęboki warkot, którego dudnienie było tak potężne, że ziemia zdawała się tańczyć pod stopami. Jego wielkie, złote ślepia intensywnie taksowały otoczenie, a zielone płomienie wydobywające się z nozdrzy prastarego gada, przy każdym głębszym wydechu wydawały odgłos, jak ten wydobywający się z pieca hutniczego.

     

           Z gardeł obu stojących przed przeciwnikiem czarodzieja postaci wydobył się jeden, zgodny głos. Dudnił on donośnie po całej arenie, zadziwiając swoim dziwnym, podwójnym brzmieniem.

     

          – Zacznijmy więc od początku. Jam jest Fisk Adored, herbu Czarny Kocur. Oto staję naprzeciw ciebie, by pojedynkować się w tej rundzie magicznych pojedynków. Za pomocą swoich umiejętności, oraz magicznych chowańców, a zarazem moich bliskich przyjaciół, postaram się, byś nie musiał odczuwać znużenia pojedynkiem. Więc jak to było… Broń się?

     

           Po wypowiedzeniu tych słów obie kopie maga złączyły wyciągnięte dłonie i całą czwórką ruszyli w stronę swojego adwersarza.

  13.        Spokój i cisza panowały w przestworzach otaczających arenę, na której przyjdzie się spotkać dwóm kolejnym uczestnikom. Samotne podmuchy wiatru, spotykając się z monolitycznymi kolumnami świszczały, przywodząc na myśl opuszczone ruiny, oraz dawno zapomniane domostwa. Mimo swojego piękna i rzeźbień budowla wydawała się jednak zimna i przypominała wielką klatkę dla kanarków. Coś, czego organizatorzy nie powinni byli robić, bez przemyślenia konsekwencji.

            

           Niespodziewanie, niczym nie zapowiedziany dźwięk przeszył uszy widzów. U jednych wywoływał on irytację, wszak zmącił harmonię ciszy panującą tutaj wcześniej. Ci jednak powinni byli się w tym miejscu spodziewać czegoś więcej, niż medytacji i spokoju, wszak pojedynkować się tutaj mieli magowie.

    Odgłos wydawany był przez liczne, zbliżające się ze wszystkich stron kamienie pryzmatyczne, które to wirując w losowych kierunkach zalewały wszystko co mijały wielobarwnym blaskiem, przypominającym tęczę. Ich wirowanie, w połączeniu ze znajdującą się w nich cząstką mocy powodowało, że ich zwyczajowe miarowe buczenie, przypominało aktualnie świrgot jakiegoś egzotycznego ptaka.

       

           Kolistymi,  ruchami zatoczyły owe kryształy okrąg ponad areną, po czym spiralnym ruchem poczęły wdzierać się na teren budowli. Wpadając do środka, rozświetlały piękne zdobienia, oraz runy wyryte na potężnych kolumnach, podtrzymujących stożkowaty dach areny.

    W panującym tam lekkim półmroku, spowodowanym przysłonięciem przez sklepienie promieni słońca, plejada różnobarwnych świateł tworzyła naprawdę malownincze widowisko. Był to jednak jedynie efekt uboczny tego, co miało się stać. Tego, do czego zostały tak naprawdę powołane.

       

           Skupiając się w centralnym punkcie obiektu, zawirowały po elipsie, ustawionej pionowo. Poruszały się coraz szybciej i szybciej, aż ich pryzmatyczny ślad zlał się w ciągłą linię, falującą lekko dla oczu obserwatorów. przestrzeń pomiędzy ową granicą, wytyczoną przez klejnoty zafalowała, niczym tafla wody wzburzonego jeziora, a przez jego powierzchnię wynurzyła się sylwetka jednoego z uczestników kolejnego magicznego pojedynku.

       

          Ubrany był w czarny T-shirt, na którego przedniej stronie widniał wymalowany kot w koronie, o tęczowych oczach. Nad jego głową, złotą czcionką pysznił się napis “Fisk Adored”, mający zapewne z miejsca rozwiewać wszelkie wątpliwości co do tożsamości przybysza. Na plecach natomiast napisane były słowa o innej treści, a mianowicie “Reprezentacja Equestriańskich Mniejszości Narodowych”, oraz wyszyty złotą nicią minimalistyczny zarys pegaza. Poniżej pasa, odziany był w również czarne spodnie jeansowe, oraz czarne, zamszowe buty. Na jego lewej dłoni założona była tanio wyglądająca, zielona bransoletka z napisem “Fundacja Ronalda, w pomocy dzieciom chorym na raka”. Tuż obok niej, na palcach dłoni nosił dwa pierścienie, oba przypominające oko gada. Jeden miał złocistą barwę, drugi mienił się wszystkimi kolorami tęczy. Dla wprawnego obserwatora można dodać, że zdawały się z rzadka mrugnąć, ale mogło to być jedynie złudzenie, stworzone przez mistrza jubilerskiego, by wywołać ochy i achy ogladających.

       

           Fisk przekraczając portal miał jak zawsze roześmiany wyraz twarzy, a jego oczy tryskały iskierkami szczęścia… Jednak nie dane mu było długo cieszyć się takim stanem rzeczy. Po chwili rozglądania się dotarło do niego, gdzie się znajdował. Przez myśl przeszło mu tylko jedno słowo. “Klatka”.

       

           Czyżby organizatorzy tegoż turnieju naprawdę mieli aż tak wypaczone poczucie humoru? Najpierw napotkał na swojej drodze uwięzionego smoka, teraz natomiast miał tańczyć wraz ze swoim przeciwnikiem w tej klatce ku uciesze tłumów? Niczym laleczki w teatrzyku jakiegoś wielkiego marionetkarza, za którego zapewne uwarzał się kóryś z organizatorów? Niedoczekanie…

       

           Przez arenę przeszedł niski, wibrujący odgłos, znany ze wcześniejszych “występów” tęczowego maga, jak ostatnimi czasy zwykli go nazywać znajomi. Przypominał oh huczenie towarzyszące przejeżdżaniu niedaleko słupów wysokiego napięcia. Ten jednak, potężny był niczym pomruk prastarej bestii, właśnie budzącej się z długiego snu. Jego epicentrum była stojąca pośrodku areny postać, spod której półprzymkniętych powiek sączyły się strumienie światła. Wokół niej, w powietrzu dało się dostrzec coraz liczniejsze drobiny połyskującego pyłu. Tak duże stężenie mocy, by aż była widoczna to zdecydowanie niecodzienny, ale i również piękny widok. Im bliżej środka bowiem, tym więcej ich było i tym intensywniejsze światło z siebie wydawały.

       

          Fisk wydał z siebie ciche westchnienie, jego efektem jednak było dużo więcej, niż jedynie delikatne poruszenie powietrza. Na skutek niego, cała otaczająca go moc została przez niego zaabsorbowana, a jego oczy i usta przypominać zaczęły reflektory przeciwgielne bombardujące otoczenie wielobarwnym światłem. Ziemia pod jego stopami zafalowała, jak gdyby nie była w istocie stałym tworzywem, ale jakąś cieczą.

     

           – Odrzucam waszą rzeczywistość i zastępuję ją własną.

     

           Niby wypowiedziane pod nosem słowa, a jednak na ich skutek całość budowli poczęła drgać i wyginać się, jak gdyby ożyła. Fale rozchodzące się po podłożu zwielokotniły niepomiernie swoją częstotliwość.

     

           Czarownik przykląkł na kolano, po czym przyłożył do ziemi dłoń. Na skutek czego w miejscu, gdzie dotknął podłoża wyrosła mała roślinka, która bardzo szybko rozrastała się wzwyż. Jej łodyga stawała się coraz to grubsza i grubsza, po dosłownie kilku sekundach przypominała już pień potężnego drzewa, które nie przestawało rosnąć

     

           – Nie tak powinno wyglądać starcie magów takiego kalibru jak mój przeciwnik, dlatego też pozwolę sobie wprowadzić pewne zmiany. Tak jak starania uczestników turnieju prowadzą ich do finałowego starcia, tak niegdyś w moim świecie bohaterowie pewnej nacji dostępowali zaszczytu wstąpienia do Hal Valhalli i siedzenia po prawicy swojego boga, Odyna.

           Najmężniejsi z mężnych, którzy polegli w boju, prowadzeni byli tam przez Valkirie. Był to największy z zaszczytów, jakich mogli oni dożyć. Więc niech symboliczną Valhalą zostanie finał naszego pojedynku. Ku niemu, niech prowadzi nas natomiast drzewo łączące w ich mitologii wszystkie światy.

     

           Już podczas tej przemowy, rozrastająca się roślina swoją koroną uderzyła w stożkowate sklepienie, pochłaniając je w swoim splendorze. Pchając dalej usiłowało zerwać kolumny je podtrzymujące, jednak ich wykonanie, oraz zaklęta w runach moc skutecznie temu przeciwdziałały.

     

           Przyjaciel Fiska uświadomił mu niegdyś, jak wielką moc potrafią nieść ze sobą słowa. Czyż nie dzięki słowom bowiem, najpotężniejsze inkantacje stają się wykonalne dla magów ujarzmiających moce, które powinny w teorii ich zmiażdżyć? W myślach podziękował swojemu druhowi, po czym wypowiedział pradawną nazwę drzewa, o którym wspomniał w swojej krótkiej przemowie.

     

                                                                                                  ~~Yggdrasil~~

     

           Pień znajdujący się przed nim pokrył się świetlistymi runami, napisanymi w języku nieznanym dla tego świata. Był to jednak zapis prawdziwej istoty mistycznego Yggdrasil. Słowo zarówno werbalnie, jak i w postaci pisma zostało wprowadzone do otaczającej Maga rzeczywistości. Później, było tylko światło.

     

           Ze skupieniem na twarzy Fisk wyzwolił koncentrowaną wcześniej moc, wprost w podstawę tytanicznej rośliny, która to rozświetliła się potężnym światłem, tak oślepiającym, że wielu ze zgromadzonych nie widziało co się dalej działo.

     

           Drzewo utkane ze światła, moc sącząca się z oczodołów i błysk.

     

           Korzenie Magicznego tworu przebiły się przez podłoże areny, otaczając spiralną podstawę swoim masywem. Bardzo szybko dobrnęły do podstawy z potężnym hukiem, jak gdyby sami tytani darli skałę, wbijając się w ziemię poniżej.

     

          Stożkowaty sufit również nie oparł się  temu wszystkiemu, zostając całkowicie pochłoniętym, przez wydawałoby się niepowstrzymane konary, zrywające go z podtrzymujących kolumn.

     

           Gigantyczny konstrukt ze światła jednak nie poprzestał na tym. Na końcu tworzących się naokoło monstualnych konarów powstały drewniane, mniejsze wersje areny poniżej. Symbolizować miały one światy, łączone przez mityczny Yggdrasil, na ich powierzchni natomiast liście i gałęzie formowały się w piękne, bezosobowe figury, o nieuformowanych twarzach  przypominające walki wojów w potężnych rynsztunkach, oraz krążące nad nimi, postaci skrzydlatych kobiet.

     

           Aktualnie główna arena, znajdująca się przy podstawie drzewa, oraz wiele pomniejszych u góry przestawało pomalutku emanować nieziemskim blaskiem, otaczające arenę kolumny, teraz w postaci niepotrzebnych kawałków marmuru, szybowały właśnie ku swojej zgubie, by roztrzaskać się u podstaw konstrukcji.

     

           Jeszcze zanim to wszystko dobiegło końcowi, Fisk Adored poprosił swoją smoczą towarzyszkę, zamieszkującą jeden z jego pierścieni o ostatnią rzecz, mającą nadać temu miejscu należyty wygląd.

     

           Tęczowe oko, znajdujące się w pięknej biżuterii przez niego noszonej zalśniło, a dźwięk, który rozległ się później ukoił serca każdego, kto zlękł się wcześniejszymi wydarzeniami. Piękny zaśpiew, przypominający świegot setek egzotycznych ptaków, pomiędzy którym przebijał się odgłos zawodzenia wielorybów i kilku innych bajkowych dźwięków, które normalnie nie mogą zostać usłyszane przez uszy normalnego śmiertelnika przeszył uszy każdego obecnego dzisiaj na trybunach.

     

           Na skutek niego, Popękane kamienne podłoże przeszło cudowną przemianę. W mgnieniu oka pokryło się warstwą bujnej i gęstej trawy, przez którą przebijały się kwiaty stokrotek, właśnie witających obserwatorów swoimi żółtymi środkami, przywodzącymi na myśl maleńkie, pocieszne słońca. Kwiaty piękne, delikatne i jakże bliskie sercu sprawcy wszystkich tych zmian.

     

           Po wszystkim Fisk Rzucił się na plecy, zlany potem, ciężko dyszący, ale nareszcie, po wielu trudach, znów uśmiechnięty od ucha do ucha. Stierdził, ze skoro i tak znalazł się tutaj pierwszy, to ma chwilkę by odsapnąć. Jesli natomiast nie, to trudno. SIęgnie się po to, co Fiski lubią najbardziej. Cukier.

          

           Po tej myśli z gardła chłopaka wydobył się szczery śmiech, wtórujący ptakom krążącym pomiędzy konarami powyżej, przez które prześwitywał teraz blask słońca.

  14.        Dobrze więc. Widzę, że najwyraźniej wypadnie jedenastego stycznia, co za tym idzie, mam dwa dni na poproszenie o wolne. Ostatnio dowiedziałem się, że muszę to robić do dwudziestego dnia, danego miesiąca.

     

          Co do tego kościóła... Cygnus pls. Nie żebym miał coś do chodzenia do koścoła, ale nie tylko nie widzę związku z tego typu spotkaniem, ale także nie każdy z obecnych należy do grona chrześcijan z tego co mi wiadomo. Dlatego też pozwolę sobie potraktować to, jak dobry żart.

  15.        Wydało mi się to strasznie pocieszne, gdy wyobraziłem sobie tą wesołą klacz, szybującą wśród płatków śniegu i podśpiewującą owy utwór. Dlatego też, postanowiłem się moją radością podzielić z innymi.

     

     

     

     

    Derping through the snow

    In a one hoof open sleigh

    O'er the fields we go

    Laughing all the way

    Bells on bob tails ring

    Making spirits bright

    What fun it is to laugh and sing

    A derpy song tonight

     

    Oh, jingle derp, herp derp, derp

    Jingle all the way

    Oh, what fun it is to ride

    In a one hoof open sleigh

    Jingle derp, jingle derp

    Jingle all the way

    Oh, what fun it is to ride

    In a one hoof open sleigh


    A day or two ago

    I thought I'd take a flight

    And soon my little muffint

    Was almost in  my sight

    The pony was lean and lank

    Misfortune seemed his lot

    We got into a drifted bank

    And then we got upsot


    Oh, derpy bells, derpy bells

    Jingle all the way

    Oh, what fun it is to ride

    In a one hoof open sleigh

    Jingle derp, jingle derp

    Jingle all the way

    Oh, what fun it is to ride

    In a one hoof open sleigh yeah


    Derpy bells, derpy bells

    Jingle all the way

    Oh, what fun it is to ride

    In a one hoof open sleigh

    Jingle bells, jingle bells

    Jingle all the way

    Oh, what fun it is to ride

    In a one hoof open sleigh

     

     

     

    A dla tych, co nie znają melodii...

     

    a_very_derpy_christmas_by_gameguy001-d4k

     

     

    https://docs.google.com/document/d/14aY28uqHtj3M28llkPfDsQU3VmfDbXCwyWbWdXA0JkA/edit?usp=sharing <<< Oraz dla tych, co wolą Google Docs.

    • +1 2
  16. . Pinkie nigdy nie była najbystrzejsza, ale robić z niej aż taką idiotkę, która

     

     

          Cieszę się zainteresowaniem, jakim cieszą się Dolarowe tłumaczenia, jednakowoż męczy mnie pewien szczegół. Mianowicie to, iż niestety niektórzy wypowiadają się nie rozumiejąc w pełni tego, co przeczytali. Tak, mogę tak powiedzieć po tej wypowiedzi.

     

          Czyż bowiem nie jest (a przynajmniej nie powinno być) oczywistym, że to opowiadanie nie mówi tak naprawdę o smutnym losie pewnego aligatora, tylko raczej o reakcji naszej uroczej Pinkameny Diane Pie na tą wiadomość? Całość przedstawia bowiem pięknie to, jak nie dopuszcza ona do wiadomości pewnych oczywistych faktów, jak usiłuje zaprzeczać czemuś, o czym rzeczywiście zdaje sobie sprawę (co wnioskować można po zaschniętych śladach, po łzach, tuż po przebudzeniu). Ten fakt natomiast uwypukla tragizm sytuacji, w której wszyscy naokoło niej zdają sobie sprawę z tego co się stało, jednak (jak przy scenie z piknikiem i resuscytacji przeprowadzanej przez Pinkie) usiłują przymykać na to wszystko oko, by nie sprawiać jej przykrości.

     

          Suma sumarum, chodzi tutaj o mechanizm wyparcia i tragizm tego, jak sytuacja ta dotyka poszkodowanego i jego najbliższych. Oczywiście mogłem tutaj popełnić katastrofalny błąd w ocenie, jednak nie sądze by tak było w istocie.

     

          O samym opowiadaniu natomiast mogę powiedzieć: Bardzo dobrze napisane, krótkie opowiadanie. Nie będzie wam może spędzać snu z powiek, ale jest na pewno warte przeczytania. Pełnię tragizmu można jednak dostrzec, jeśli zauważy się pewien fakt: Ona bardzo dobrze wie, co się stało. Po prostu nie chce tego dopuścić do świadomości.

    • +1 2
  17.      Prawda skryta łańcuchami

     

          Kolejny pojedynek w Equestriańskiej Sali Magicznych Pojedynków miał się niedlugo rozpocząć. Wokół aren jak zwykle panował spokój i cisza z rzadka rozwiewana okrzykami publiczności podczas toczonych tutaj bojów. I tak też to zazwyczaj bywało, jednak nie tym razem…


           Czyste, prawie już bezchmurne niebo popękało pajęczyną świetlistych linii. Z odgłosem tłuczonego szkła pękło tuż nad budowlą, a z powstałego otworu niczym wodospad czystej mocy wystrzeliła w kierunku ziemi wyjątkowo barwna i szeroka tęcza. Bijące od niej światło tworzyło wielobarwną zorzę na jesiennym niebie, pięknie współgrając z plejadą liści na drzewach poniżej. Refleksy rzucane na pojedyńcze cumullusy, które jeszcze błąkały się po przestworzach sprawiały iście bajkowe wrażenie.

          

           Nowościom jednak nie było końca, bo jak się okazało z powstałej otchłani szorując stopami po powierzchni owej tęczy zsuwał się w stronę areny jeden z uczestników kolejnego pojedynku. Plejada kolorowych iskier wyrzucana spod jego czarnych, zamszowych butów rozbijała się z cichymi pyknięciami o jego również czarne dżinsowe spodnie i tegoż samego koloru koszulkę z napisem “Reprezentacja Equestriańskich mniejszości narodowych” na plecach, oraz wizerunkiem ukoronowanego kota na przodzie. Ubrany miał szary plecak, mogący zawierać wszystko i nic zarazem. Jego lewą rękę zdobiła natomiast tanio wyglądająca bransoletka z wdzięcznym napisem  “Fundacja Ronalda, w pomocy dzieciom chorym na raka”. Była ona sąsiadem dla znajdującego się na palcu serdecznym prawej dłoni pierścienia przypominającego wyglądem tęczowe oko gada, z rzadka zamykające powiekę i rozglądające się z ciekawością dookoła. Był on domem jego smoczej towarzyszki, która to przypadkiem zrodziła się z dzikiej magii w pojedynku z jego przyjacielem Alberichem. Całości wyglądu dopełniał przytrzymywany aktualnie by nie spadł od podmuchu wiatru znoszony, zielony kapelusz z szerokim rondem, tak bardzo nie pasujący do reszty ubioru. Był jednak prezentem od wyżej wymienionego, dlatego też był noszony z dumą. Do kapelusza doczepiona w woreczku taśmą klejącą była zwykła pszenna bułka, hołd złożony niedawno pokonanemu przeciwnikowi.


           Los chciał, by stawał naprzeciw swoim przyjaciołom w tutejszych pojedynkach, jednak nie tym razem! Ten fakt, oraz wesoło łaskoczące go po odsłoniętym przedramieniu tęczowe iskierki wywoływały u niego przypływ radości i salwy nieokiełznanego śmiechu. Gdy tak roześmiany szaleniec ujeżdżał tęczę minął skonfundowanych pracowników biura pogodowego, tych samych co wcześniej. Postanowił pomachać skonfundowanej niebieskiej klaczy będącej pegazem, z którą swojego czasu postanowił się pobawić w berka ku jej niezadowoleniu.


           “Woooooooo! HAHAhahahahhahahaah! WooooooHoooooooo!”


          Oznajmił, gdy ich mijał. Oceniając jednak przestrach malujący się na ich twarzach spowodowany zapewne nowo powstałym uszkodzeniem ich kochanego nieboskłonu wykonał ruch ręką, jak gdyby zapinał zamek swojego plecaka, niebo natomiast usłuchało i zasklepiło się ponownie. Gdy znikał z pola widzenia pracowników wykonał jeszcze jedynie przepraszający gest, oraz energią powstałą z zamykającego się przejścia rozproszył pozostałe chmury by ulżyć im w pracy. Przynajniej tyle mógł dla nich zrobić za to ciągłe napraszanie się.


           Reszta tęczy po której się poruszał w malowniczo kolorowym uderzeniu opadła wreszcie na powierzchnię centralnej części areny, zaraz nad tym ciekawym zjawiskiem Fisk podskoczył w górę i na komicznie rozdymanym kapeluszu trzymanym za rondo po obu stronach opadł bez szwanku na ziemię, niczym unoszony na jakimś cudacznym parasolu. Jego dzikie salwy śmiechu ustały w wyniku braku kontaktu z łaskoczącym wpływem tęczowych podróży, miał więc teraz okazję by zaczerpnąć powietrza pełną piersią, co też zrobił ładując sobie do ust pełną garść kolorowych landrynek, które żuł z wielkim ukontentowaniem.


           Tym razem nie przybył za późno, lecz… chyba za wcześnie. Dobiero co pierwsi widzowie zasiadali na okalających centralną część areny trybunach. Gdy tak podziwiał unoszące się w powietrzu palące się same z siebie, jedynie dzięki odrobinie magii i pomysłowości ogniki rzucające liczne refleksy świetlne na wszystko naokoło poczuł się jak dziecko wśród roju wróżek. Tak magiczny widok, tak piękny! Biorąc pod uwagę to, że Fisk widział prawdziwą naturę rzeczy, oraz energię przepełniającą każdą cząstkę wszechrzeczy mógł równiez podziwiać bijące od nich ciepłe światło, zapewne skutek czaru rzuconego przez tutejszego maga. Pozostawało rozłożyć ręce dookoła i wirując wśród tych kolorowych iskierek pląsać mając ochotę jedynie na nieprzerwany taniec…


           Ale nie, przypomniał sobie po co tutaj jest, zganił się lekko w myślach po czym zaczął przyglądać się okalającym arenę licznym wejściom do, jak mówili inni, podziemnego labiryntu okalającego całość obiektu. Przez chwilę rozważał wszystkie za i przeciw, by zdecydować, że skoro jest jeszcze trochę czasu przed rozpoczęciem właściwego pojedynku… Raz kotu śmierć! A może dziewięć? Na tą myśl roześmiał się ponownie i ruszył dziarskim krokiem w kierunku najbliższego z wejść. Przez moment zastanawiał się czy nie zostawić jakichś fajerwerków, czy czego tam dla ubarwienia oczekiwania przybywającym osobom, ale plejada świateł (oraz to co przed chwilą widzieli, ale o tym akurat młody czarownik nie myślał) powinny zająć ich na tą krótkąchwilę w której odbędzie się eksploracja.


           (...)


           Mijała minuta za minutą, a Fisk ciągle przemierzał korytarz za korytarzem. W pewnym momencie stwierdził, że nie wie którędy iść do wyjścia. Wzruszył więc ramionami i pochłaniając koleją porcję kolorowych cukierów kontynuował podróż w rozświetlonych już dużo rzadziej pojawiającymi się ognikami. W pewnym momencie doszedł do wyróżniającego się od reszty elementów tuneli obiektu. Potężnego łuku z kamienia, który pokryty był licznymi rycinami, oraz niezrozumiałym dla niego pismem. Centralnym ich punktem był wizerunek wielkiego skrzydlatego gada, z którego piersi wychodziły oplatające go łańcuchy.


            Poszukiwacz przygód gwizdnął z uznaniem i przekroczył imponujące odrzwia. Wszedł do sporych rozmiarów jaskini, pełnej stalagmitów, głazów i innych zapewne tworów matki natury, których nie dało się łatwo zidentyfikować w tutejszych ciemnościach. Gdy doszedł bliżej centralnej części pomieszczenia, naokoło siebie usłyszał poruszenie, szuranie czegoś ogromnego o posadzkę. Chrobot wielkiego cielska, który każdego przyprawiłby o wzdrygnięcie się w przestrachu. Tytaniczna sylwetka, do tej pory skrywana przez mroki jaskini ułożona była okalając dookoła pomieszczenie, a teraz zasłoniła swoim monolitycznym ogonem jedyne wyjście.


           Oczy mieszkańca mroków podziemi otworzyły się, a emanująca z jego oczodołów moc rozświetliła wnętrze jaskini złowrogim blaskiem ukazując jego łuskowate ciało w pełnej krasie. Smok o czarnych łuskach, którego jedno machnięcie skrzydeł mogłoby rozbić w perzynę małą armię, którego pazurzaste łapy mogłyby rwać bramy warownych twierdz wydał ze swojej piersi niski, głęboki warkot, którego dudnienie było tak potężne, że ziemia zdawała się tańczyć pod stopami. Z jego piersi, prosto spod łusek wychodziły łańcuchy oplatające całe jego ciało. Gdy się poruszał wydawały blady, zielonkawy blask. Łeb wielkości małego budynku zawisł tuż przed stojącą przed nim filigranową sylwetką chłopca, który miał nieszczęście zawitać w jego progach. Podmuch oddechu, który wydobywał się z jego nozdrzy, obdarzając nieproszonego gościa powietrzem z głębi gigantynych płuc, powietrzem sprzed eonów sprawiał, że tamten musiał zapierać się by nie stracić kontaktu z podłożem. Wyraz oczu miał jednak pełen żalu, jak gdyby widok stojącej przed nim osoby zasmucał go bez reszty.


           W umyśle Fiska rozległ się grzmiący głos. “Ty, który wchodzisz do domeny mojego pana mimo ostrzeżeń danych ci przed przybyciem poddany zostaniesz próbie. Zadam ci zagadkę. Jeśli udzielisz na nią odpowiedzi, możesz prosić mnie o przysługę, jeśli zaś twój umysł okaże się słaby, wtedy poniesiesz konsekwencje."


    To jest zimne i to jest gorące.

    To jest białe i to jest ciemne.

    To jest kamień i to jest wosk.

    Mieszka w tym o czym mowa, a prawdziwą tego naturą jest mięso.

    Ja tego nie mam, a jeśli się pomyllisz to i ty nie będziesz.



           Nienaturalnie długi jęzor grubości kilku mężczyzn oblizał wielką pokrytą łuskami paszczę, ukazując pod spodem ostre niczym brzytwa zęby długością dorównujące dorosłemu ogierowi. “Daję ci czas do zmierzchu, tutaj pod ziemią jednak ciężko jest określić porę, więc radzę uważać na upływ czasu, którego masz coraz mniej” Powidział wielki gad, a smutek w jego pradawnych oczach pogłębił się.


           Fisk powinien drżeć w trwodze, kajać się i błagać o życie. Tak zrobiłby każdy na jego miejscu, on jednak uczynił kilka chwiejnych kroków w stronę umęczonego smoka, którego chwała i duma stłamszona była łańcuchami i położył dłoń na gigantycznym pysku. Spojrzał wtedy prosto w oczy rozmówcy i zrozumiał, zrozumiał wszystko. “Serce” Powiedział łąmiącym się głosem, a łzy które poziekły po jego policzkach z siłą małego wodospadu zrosiły podłoże.


           W oczach wielkiego gada dało się zauważyć wyraźną ulgę, której towarzyszyło westchnienie. “Proś więc, spełnię jedną twoją prośbę jeśli będzie ona w mojej mocy”


           Fisk Skinął głową w oznace zgody “Opuścisz te podziemia, odrzucisz łańcuchy i pójdziesz razem ze mnątam, na powierzchnię” powiedział mag, po czym wspazał palcem na sufit.


           Wybuch śmiechu, który wyrwał się z gardła smoka zachwiał podstawami jaskini “A jak niby chcesz mnie wydostać z łańcuchów, których nawet ja nie mogę zerwać, a które skazują mnie na wieczną służbę pewnemu magowi mały człowieczku? Nie, tego zrobić nie mogę, proś dalej”


           To było kroplą, która przelała czarę. Całkowity brak nadziei jaki reprezentowała ta istota łamał serce młodemu czarodziejowi. Przymknął oczy, a gdy je otworzył jaskinię przeszyły wibracje potężnej energii, które dało się nawet usłyszeć pod postacią niskiego buczenia przypominającego generator energii elektrycznej. Z jego oczu poczęły wylewać się wodospady zielonej mocy, a za jego plecami wyrosła świecąca biała wierzba utkana z samego światła. Sięgnął ręką w stronę smoka i zobaczył, zobaczył wszystko. Poznał prawdę o tym, co mu uczyniono przed setkami lat. Zobaczył jak wyrwano mu serce, jak na jego miejsce wstawiono krępujące go łańcuchy sprawiające, że nie mógł się sprzeciwić temu kto tego dokonał. Zobaczył jak naokoło jego jaskini wybudowano arenę, a w łuku spajającym to pomieszczenie zamurowano…


            Fisk podniósł w górę obie ręce, a pokryty inskrypcjami łuk zalśnił, litery go pokrywające świeciły blaskiem równie białym jak wierzba. Z ust maga wydobyła się pradawna inkantacja w języku, którego nigdy wcześniej nie mógł słyszeć. Kamień zwieńczenia pękł, a spod niego w świetlistej poświacie poszybowało w stronę smoka ciągle bijące, wielkie serce. Wbiło się w pierś czarnego smoka, a łańcuchy wystrzeliły z niej burząc pobliskie ściany.


            Głosem wzmocnionym przez wibracje magii w powietrzu Fisk powiedział “Pradawna istoto, Zenderze Czarny. Ty, który niegdyś władałeś niebiosami nad górą popiołów, zwracam ci wolność. Daję ci twoje serce, oraz jeśli to przyjmiesz coś jeszcze.” Emanująca moc gdzieś się ulotniła, a wierzba rozpłynęła się w powietrzu. “Ofiarowuję ci własne, gdyż twoje cierpienie poruszyło mnie. Pozwól mi być sobie przyjacielem”.


            Na pysku Zendera malowało się bezgraniczne zdumienie, które jednak po chwili zniknęło. “Przez tysiące lat swojego życia, nie spotkałem kogoś takiego jak ty. Przybywasz do mnie i zamiast kajać się i drżeć w przestrachu, zamiast pożądać mojej mocy wyzwalasz mnie z trwającej setki lat niewoli. Przywracasz mi nadzieję, ofiarowujesz coś naprawdę wartościowego i to wszystko nie przestając żuć tych swoich przeklętych cukierków!” Ściany jaskini ponownie zadrżały pod wpływem wybuchu śmiechu, który wyrwał się z potężnych płuc. “A teraz, po raz pierwszy od eonów mogę znów śmiać się. Zaprawdę, intrygujesz mnie człowieczku. Jak brzmi twoje imię?”


            Chłopak ułonił się nisko. “Fisk, Fisk Adored herbu czarny kocur, tęczowy mag, poszukujący prawdy, koneser słodkości, do usług” Na jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech.


            Smok kiwnął głową “Więc Fisku Adored, ja Zender Czarny zgadzam się na twoją propozycję. Nie jako niewolnik, lecz jako sprzymierzeniec opuszczę te lochy. Tak... Wyczuwam obecność kogoś jeszcze z mojego gatunku, jest młoda, bardzo młoda.” Na pysku zagościł uśmiech gdy przebiegła przez głowę starego smoka myśl. “A sposób podróży jaki wybrała sobie u twego boku sprawi, że nie będą już krzyczeć na mój widok w przestrachu, HA! PODOBA MI SIĘ TEN POMYSŁ”


           “Doprawdy?” Po tym jak to powiedział ciało smoka rozświetliło się złotym blaskiem, identycznym jak ten emanujący z jego oczu. Kurczyło się aż do rozmiarów orzecha, po czym wystrzeliło w kierunku dłoni maga, by tam zastygnąć w postaci pierścienia, przedstawiającego złote oko gada, rozglądające się bacznie dookoła. “Fisku, nawet nie masz pojęcia co przechodzi nieśmiertelna istota, o której narastają legendy. Przez nie, zwykli śmiertelnicy pożądają jej mocy, łusek, serca… Nie można się ukryć w ciele wielkości góry, dlatego też mieszkamy pod górami, by zaznać spokoju. Ile stuleci można uciekać, aż nie pochłonie cię gorycz, aż nie zaczniesz rozlewać krwi? A ty pokazujesz mi nareszcie rozwiązanie, dziękuję.”


           (...)


           Po niecałej godzinie Fisk z pomocą węchu swoich smoczych przyjaciół odtworzył ścieżkę wgłąb plątaniny korytarzy, po czym wyszed na arenę. Na szczęście okazało się, że jego przeciwniczkka jeszcze nie zawitała w progi tego przybytku. Co dawało mu okazję do chwili relaksu po tym co się działo. Położył się na ziemi, twarz natomiast przykrył kapeluszem. Drzemka, tak właśnie jej teraz potrzebował. W razie potrzeby miał pewność, że dwójka jego towarzyszy obudzi go w porę.


           Ach, gdyby tylko ktokolwiek mógł zobaczyć to co się przed chwilą stało… Ta ostatnia myśl towarzyszyła mu do krainy snów, gdzie zażyć mógł zasłużonego odpoczynku.

    • +1 1
  18.        Takiej okazji Feliks postanowił nie przepuszczać, zawsze był wzrokowcem. Pamięci fotograficznej może i nie posiadał, ale zawsze będzie mniej lub więcej pamiętać jak to wyglądało na tym obrazku i w razie potrzeby ocenić, czy trzeba iść bardziej w prawo, czy też lewo. Póki mapa była widoczna studiował ją z uwagą jaką chirurg obdarza operowaną żyłę. Nie było to do końca widoczne zza jego przyciemnionych okularów, jednak wyraz skupienia na twarzy musiał być widoczny.


           Aktualnie znajdowali się pod ziemią, w jakimś chorym miejscu idealizującym się i wywyższającym się ponad resztę świata. Jak w krzywym zwierciadle usiłowali oni utworzyć tutaj utopię, jednak w jej sercu czaiło się zepsucie. Chorzy ludzie, ze swoimi spaczonymi ideałami, pozwalający bez mrugnięcia okiem na to, by dziecko w ciele dorosłej kobiety oddawało swoje ciało napotkanym mężczyznom wedle własnego uznania. “Chorzy, godni politowania ludzie…”


           “Czym jednak była moralność? Czy w obecnych czasach miała ona jeszcze to samo znaczenie co kiedyś? Czy ja, jako ktoś nie będący już nawet człowiekiem w podstawowym tego znaczenia sensie miałem prawo to oceniać? Ideały, odwieczna bolączka wszystkich filozofów…  Ale czy ideały nie były czymś niezmiennym i ponadczasowym, a wszelkie przeinaczenia nie wynikały z naszej ludzkiej słabości? Z tego, że nie potrafimy za nimi podążać? Z naszych żałosnych słabości, których nie potrafimy przezwyciężyć, sięgając po prostsze i wygodniejsze rozwiązania mające na celu ułatwić życie nam samym, zapominając o reszcie świata? “


    (...)


           Minęła pierwsza sekunda…


    (...)


           “Kimże jestem, żeby oceniać innych w świetle tego wszystkiego? Cóż, przede wszystkim jestem kimś, kto o tych wartościach nie zapomniał i stara się całym swoim istnieniem wprowadzać je w życie. Pokazywać innym, że można inaczej. Dlatego też tak, mam prawo oceniać tych, którzy o tym zapomnieli i przypominać im o tym.


           Ci sami ludzie chcą, bym przyniósł im źródło potężnej energii, które dobrze zagospodarowane i w odpowiednich rękach mogłoby pomóc w odbudowie tego upadającego świata. Czy jednak powierzenie tego osobom, które zapomniały o podstawowych wartościach nie wywoła więcej nieszczęścia? Czy nie wykorzystajątego w swojej kolejnej broni, by zystać przewagę zbrojeniową nad swoimi przeciwnikami “z góry”? Obecnie nie technologia była im potrzebna, a zrozumienie pewnego prostego faktu. Nie ma “my” i “oni”, nigdy nie było. To jednak od zawsze był stopień nie do przeskoczenia dla mas. Powód wszelkich kłótni i wojen. Brak najprostszego choćby aktu altruizmu, przekonanie, że trawa po drugiej stronie płotu jest zawsze zieleńsza, oraz chęć zabrania jej komuś i przywłaszczenia sobie.


           Postaram się dowiedzieć o tej sprawie jak najwięcej i na miejscu ocenić co zrobić ze znalezionym wzorem. Czy zachować go i odnaleźć godnych go ludzi, czy też może zniszczyć na miejscu? Ten płotek jednak przeskoczymy, jak do niego dojdziemy.”


    (...)


           Minęło pięć kolejnych, a Zero skończyła swoją wypowiedź.


    (...)


           Muzyk uśmiechnął się do swojej rozmówczyni. Aktualnie czuł mdłości patrząc na nią. Ambasadorkę pokoju przybywającą od włądcy z którego ust sączył się jad. Musiał jednak odmówić towarzystwa w sposób uprzejmy. Bycie wulgarnym w stosunku do kobiety było bowiem w jego kodeksie moralnym przewinieniem znajdującym się zaraz nad publicznym spluwaniem, oraz kilka pozycji pod kopaniem bogu ducha winnego szczeniaka.


           - Rzeczywiście muszę przemyśleć kilka spraw na spokojnie. Cóż, mimo kuszącego brzmienia propozycji towarzystwa muszę jednak chwilowo postawić obowiązki ponad rozrywkami. Udam się więc teraz na spoczynek. Jestem jednak przekonany, że jeszcze będziemy mieli okazję by na spokojnie porozmawiać przy filiżance herbaty. Choćby i po moim powrocie, nie zamierzam bowiem ginąć w jakiejś dziczy. Musisz moja droga wiedzieć, że najbliższą żywemu ideałowi rzeczą jest bard, przydrożny grajek poruszający serca innych. A jak powszechnie wiadomo, ideały są nieśmiertelne. Dobranoc “lepsza” siostro. - Po czym odwrócił się na pięcie i...


           - Ach, zanim następnym razem skarcisz swoją siostrę, przypomnij sobie kto pozwolił jej stać się tym kim jest obecnie. Kto ją wychował. Nie kłopocz się też odprowadzaniem mnie, zapamiętałem drogę do pokoi. Miłej nocy, czy też tego co z niej zostało. - Powiedział animalus, po czym sprężystym krokiem kontynuował zostawianie wilgotnych śladów na tutejszej posadzce. Mokrym odgłosom jego kroków towarzyszyła spokojna melodia, którą nucił pod nosem. Jego najnowsze dzieło, które nie miało jeszcze nawet tytułu i dopiero rodziło się w jego umyśle.

  19.        Słodka Celestio, zabiłem następnego… - Z przestrachem na twarzy stwierdził budowniczy. - Ale nie, oddycha. Och jak dobrze, że on oddycha… - Z rozmyślań wyrwało go jednak uderzenie bronią w nogę, która pod jego wpływem odskoczyła trochę na bok. Nie na tyle silne może, żeby wyrządzić szkody, jednak wystarczająco mocne by wyrządzić ból i przypomnieć o obecności dyszącego obok niego przeciwnika, który jak widać mimo tego, że został chwilowo sam nie miał zamiaru odpuścić… Czy tych idiotów niczego nie uczą? Czy oni nie wiedzą, że w obliczu porażki, a przynajmniej tak nagłej należy się wycofać? No ale cóż, sprawy zachowania oddziłów trihoofeńskich podczas nocnych operacji roztrząsać można będzie jeśli uda się z tego jakoś wykaraskać w jenym kawałku.

     

           Chłodny powiew powietrza, wysychające ze zdenerwowania garło, wydające świszczący charkot przy każdym nieregularnym płytkim oddechu... Jednak mimo zdenerwowania i strachu wzrok Solida nie był rozbiegany, a raczej zimy i przeszywający. Jego natura w sytuacji gdzie instynkty brały górę wychodziła na światło dzienne. Szukał, analizował, oceniał…


           Młot znajdujący się w jego szczękach jeszcze przed chwilą, teraz upadał w stronę podłoża. Przeciwnik zapewne zyska na pewności widząc go upuszczającego broń… Dobrze. Szczękami sięgnął w stronę swojej kamizelki. Z niej wydobył woreczek niewielkich rozmiarów. Miał go przy sobie codziennie od czasów, gdy postawił swój pierwszy budynek. Znajdowały się w nim resztki suchej zaprawy wapiennej, której tamtego dnia użył. Jej zapach uspokajał go, dodawał motywacji i przypominał o tym do czego się urodził, więc i teraz dotykając materiału worka oblała go fala spokoju… Dobrze.


           Oczywiście nie był idiotą, musiał wziąść pod uwagę kilka czynników takich jak kierunek wiatru, widoczność i inne, których nawet nie warto wyjmieniać, jednak jego umysł przeanalizował je natychmiastowo. Tak jak zawsze. Wydawało się to mgnieniem oga, ale w jego głowie zaszedł szereg procesw myślowych. Ich efektem natomiast było szybkie szarpnięcie workiem w stronę żołnierza. Wydobyła się z niego biała chmura gryzącego w oczy i duszącego suchego pyłu. Każdy, kto kiedykolwiek był na jakiejś budowie wiedział, że robotnicy zawsze są cali biali od różnego rodzaju tego typu substancji, na tyle drobnych by przedostać się przez szpary zamkniętych drzwi do drugiego pokoju, czy też zawsze znaleźć drogę przez nałożone okulary ochronne. Fakt tego nie działał na korzyść żołdaka, którego głowę pochłonęła właśnie gryząca mgła. Celem tego było chwilowe oślepienie, jednak co przyniesie los, to się okaże. Czas nie był tutaj jednak czymś co można było tracić na bezcelowe rozważania, dlatego też Solid zgodnie z kilkoma swoimi założeniami uznał, że oponent zasłoni się przed czymkolwiek nadlatującym puklerzem, co za tym idzie uniesie jedną kończynę. Jako, że sprawdzone metody są najlepsze, jednak czasami trzeba im trochę dopomóc poluzował swój tobołek w taki sposób, by te kilka znajdujących się w nim kamieni wysypało się w kierunku kończyny z tarczą. Ich głuche uderzenia o ziemię przypominały tętęt kopyt... Dobrze. Zabrzmi to zapewne, jak gdyby usiłował go od tamtej strony podejść. Był to jednak jedynie sprytny fortel mający na chwilę odwrócić uwagę na tyle długo, by tak naprawdę znajdujący się już po przeciwnej stronie Solid mógł zadać druzgocący cios w słaby punkt każdego przeciwnika płci męskiej. Zamaszyste uderzenie w krocze, po którym nastąpić miała jak poprzednio szarża całym ciałem. Uniesiona jedna kończyna, czy też następujący po ciosie w słaby punkt chwilowy bezwład innych powinny wystarczyć by przeciwnik zwalił się na ziemię, a przynajmniej taki był plan.


           Potem nastapi zapewne uderzanie ciężkimi i wielkimi przypominającymi cegły kopytami Solida w głowę z nadzieją, że ogłuszy, a nie zabije. Przecież nie wiedział dokładnie jak uderzyć by nie zabić. Mógł jedynie modlić się do firmamentów by nie dane mu było nieść brzemienia kolejnego życia na swoich ramionach. Były one szerokie, żaden ciężar nie mógł ich normalnie załamać. Żaden, prócz tego jednego.

  20.        Jak on mnie zaszedł? - Pomyślał Feliks, obdarzając mężczyznę zaciekawionym spojrzeniem. Po chwili pomyślał jednak - W sumie mogłoby mi się za plecami przetoczyć stado nosorożców, a ja dalej dumałbym nad tym co się stało… - Tymi mniej więcej przemyśleniami skwitował wypowiedź Afluta, który nie czekając na żadną reakcję zdążył już opuścić pomieszczenie, razem ze zgnilizną udającą słodycz. Bo czymże innym w jego oczach mogła być niedojrzała kusicielka?


           Animalus schował twarz w rękach, a z jego gardła wydobył się rechot przypominający bardziej śmiech szaleńca niż cokolwiek innego. Światło padające na niego w pomieszczeniu sprawiło, że pochylona głowa zakryła się cieniem, a jedynymi wyróżniającymi się rysami były okulary odbijające światło, oraz szeroki uśmiech rozciągający się znad podbródka opartego na splecionych dłoniach z których wystawał papieros buchający stróżką dymu unoszącą się pod sufit. Widok iście niepokojący. W sumie aż dziw, że ubrana eleganco Zero wcale nie zareagowała na kogoś wyglądającego w ten sposób, normalnie nikt o zdrowych zmysłach nie podchodziłby do osoby wyglądającej jak gdyby postradała zmysły. Zwłaszcza jeśli ta osoba była animalusem.


           (...)


           “Masz potencjał żeby zerwać kurtyny, żeby chwycić za sznurki które sterują marionetkami i je zerwać” - Tak, zdecydowanie miałem taki potencjał. Szkoda jedynie, że jeden z marionetkarzy sam pcha mi w ręce swoje sznurki. Narzekać nie będę, ale ciekaw jestem czy on zdaje sobie sprawę, jak wielki niesmak pozostawił na moim podniebieniu fakt tego na co pozwala się tutaj dzieciom. Nawet, jeśli mają ciało dorosłej kobiety… - Po tych niedługo trwających przemyśleniach wstałem z siedziska, za które służyła mi walizka będaca wzmacniaczem, oraz przybrałem duzo przyjemniejszy wyraz twarzy, który wystudiowałem sobie przez lata przebywania na scenie. Tak, czas było ponownie ubrać maskę.


           - Chciała czy nie, do niczego jednak nie doszło. Nie mnie oceniać zwyczaje tutaj panujące, jestem bowiem jedynie gościem w waszych progach. Co do Twojej propozycji to owszem, jestem zainteresowany. Wszelkie zmiany ku lepszemu są ZAWSZE mile widziane, a jeśli mogę mieć w tym swój wkład to kimże jestem by się przed tym wzbraniać? - Odparłem ze swoim wystudiowanym “perlistym uśmiechem nr. 13” sprawiającym, że rozmówca czuł płynącą ze mnie radość życia, oraz zaciekawienie jego słowami.

           -Porwadź więc ku zmianom starsza siostro, niech się obraca koło fortuny! Każda chwila zwłoki jest bowiem chwilą, przez którą wiele mogłoby się dziać jednak przeszkadza w tym jedynie nasze lenistwo, ot co!


           To powiedziawszy zarzuciłem dziarsko swój tobołek na ramię i nie zważając na kapiącą ze mnie wodę przybrałem pozycję krzyczącą wręcz ”jestem gotów”. W końcu ile trzeba już zjadłem, a siedzieć tutaj i płakać nad własnym losem nie miałem zamiaru.


           - Tak na marginesie, Pan Aflut zawsze po wypowiedzeniu monologu znika w najbliższych drzwiach, rozsiewając nutkę tajemnicy? - Z rozbawieniem w głosie zagadnąłem swoją towarzyszkę.

  21.       Trzask łamanych kości, krople czegoś mokrego spryskujące mój tułów, coś ciepłego leżącego pod kopytami, wydającego mokre odgłosy przy każdym moim poruszeniu. Ciało. Rozdeptany w szale kuc leżał gdzieś tam w poszyciu, a miłosierne cienie pokrywające ściółkę skrywały jego widok przed moimi oczami. Czy żył? Nie starcza odwagi by spojrzeć w dół i się przekonać... Nagła realizacja uderzyła mnie jak młot. Kręgosłup moralny który utrzymywał resztki mojej woli w ryzach właśnie strzelił z niemiłosiernym trzaskiem. Nogi drżały pod niewidzialnym ciężarem gorszym niż jakikolwiek pakunek, jaki dane mi było nieść. Żołądek również nie pozostał bierny. Gdy tylko w pełni uświadomiłem sobie co właśnie zrobiłem, że teraz jestem zwykłym mordercą, ociekającym czyjąś krwią... Żółć, która nagle postanowiła wydobyć się z moich trzewi w odruchu wymiotnym, powoli wyciekała spomiędzy zaciśniętych na młocie szczęk. Rozbiegany wzrok szukał czegokolwiek, co dałoby mi wsparcie. Napotkał zamiast tego wzrok pozostałych trihoofeńczyków, którzy sięgali aktualnie po broń. Jednak czy nie mieli prawa zmieść mnie z powierzchni ziemi za to co zrobiłem? Jakim prawem przedkładałem swoje życie nad czyjeś? Czy to moralne tłumaczyć się pierwotnymi instynktami przetrwania? Przecież mogłem uciec, zostawić to wszystko tak jak zastałem...


           (...)

     

           Chłodny wieczór obwieszczał koniec dnia pracy w Ponyville, spokojnym miasteczku leżącym  na uboczu wszystkiego. Solid Builder został wynajęty do małej modyfikacji ratusza przez miejscową burmistrz. Jak zwykle po pracy spędzał czas przed snem w obecnym tam lokalu, którego nazwy już nawet nie pamiętał. Istotny był jednak tok rozmowy prowadzonej przy barze. Rozmowy o tym, co zrobić w obliczu zagrożenia. Gryfy, changelingi, pobliski las Everfree... Zargożenia jak najbardziej realne, każdy miał więc do dodania coś od siebie.

     

           Trwało to czas jakiś, aż siedzący na uboczu farmer, o czerwonym umaszczeniu wstał ze swojego miejsca, po czym prócz swoich dotychczasowych przytakiwań, bądź kręcenia głową na znak niezgody powiedział wreszcie coś więcej. Wyraz jego twarzy nie zdradzał tego, co za chwilę powie. Jego małomówność można było bowiem brać za głupotę, tak długo jednak gdy nie patrzyło się na jego pełne inteligencji spojrzenie.

     

           - Najlepsi wojownicy to tacy, którzy nienawidzą wojny... Ta... - Po czym rzucił na kontuar kilka monet i wyszedł na zewnątrz.

    To co powiedział spowodowało chwilową ciszę, po czym wszystko wróciło do normy. To co wyszło z jego ust dało jednak coniektórym do myślenia. Czy bowiem zwykły farmer, czy też murarz nie walczyłby do ostatniej kropli krwi by bronić swojej ziemi? Swojej Rodziny? Swoich przekonań?


           (...)


           Dziwne, jak czasami w ułamku sekund umysł zwykłego kuca jest w stanie przetworzyć niezliczone ilości spraw. Solid przez moment zastanawiał się dlaczego przypomniał sobie akurat tamtą scenę. Po tym jednak spojrzał na spanikowaną klacz obok niego, oraz na nieprzytomnego towarzysza... Sens słów doszedł do niego w pełni. To co zrobił zostało uczynione dla kogoś, nie dla niego samego. Zostało zrobione jako skutek stanięcia w obronie pewnych wartości, bez których byłby śmieciem...


           Dotychczas niespokojny oddech, oraz trzęsące się nogi uspokoiły się. Budowniczego ogarnął stoicki spokój. Taki jaki ogarnia kogoś, kto pogodził się z zaistniałą sytuacją i zdołał ją zaakceptować. Przyjrzał się prącym na niego żołnierzom. Patrzył na nich jednak na swój osobliwy sposób, oceniając ich tak ja wszystko na co patrzył. Efekty wieloletniego sprawdzania stabilności wszelkiego rodzaju rzeczy skutkowały właśnie czymś takim. Spojrzał więc na nich tak, jak patrzył na konstrukcję. Na rusztowanie. Solidny środek, o czterech podporach. Z przodu i z tyłu części ułatwiające podtrzymywanie równowagi... Ale cóż to? Jedna z podpór uniosła się dzierżąc broń. Skutek oczywisty, konstrukcja pozbawiona jednej z czterech nóg stawała się silnie niestabilna, a przy silniejszym podmuchu wiatru, pozostała po tamtej stronie podpora nie miała zazwyczaj szans by utrzymać ciężar całości i przechylała się na bok by runąć na ziemię.


           Nie było czasu do stracenia, należało działać. W szybkim kłusie (chodzie dwutaktowym, w którym kuc stawia dwie nogi po przekątnej (prawa przednia i lewa tylna, lewa przednia i prawa tylna)) Solid zabiegł jednego z przeciwników od boku przeciwnego do kończyny, w której owy kuc trzymał swoją broń. Normalnie zwyczajnie mógłby się obrócić, by ciągle być z nim twarzą w twarz. Teraz jednak jedynie na trzech plączących się w półmroku nogach nie mogło to być takie łatwe. A nawet byłoby nielada wyczynem, biorąc pod uwagę, że zamachiwanie się bronią podczas skrętu tułowia skutkowałoby utratą równowagi z miejsca. Po czym zwyczajnie wbiegł na niego. Wiedział bowiem, że jego cieżar wzmożony narzędziami w kamizelce, oraz tobołkiem z kamieniami powinien okazać się dla samotnej tylnej nogi trihoofeńczyka zbyt wielki.


           Jeśli uda się mu powalić oponenta, planował trzymanym młotem uszkodzić jego ramię, by ten nie mógł więcej wymachiwać bronią. Łatwiejszym celem wydawałaby się głowa, ale chciał żeby jego ciało wysiadło szybciej niż psychika, a tego nie da się osiągnąć zatracając się w mordzie i rządzy krwi. Drugi przeciwnik natomiast by zadaćcelny cios musiałby zajśćsolida od jego strony, gdy już będą sięszamotali, efektywnie stając mniej więcej za nim. A wiadomo jak się może skończyć zachodzenie zdesperowanego kuca od tyłu. Zwłaszcza, jeśli ten kuc nosi przepisowe obuwie antypoślizgowe, czyli podkowy o odpowiednio dostosowanej powierzchni. Potężnym kopnięciem w przypadkową część ciała...

×
×
  • Utwórz nowe...