-
Zawartość
77 -
Rejestracja
-
Ostatnio
Wszystko napisane przez Dark Feather
-
Właśnie kończę zbiór reportaży Szymona Hołowni "Last minute 24 h chrześcijaństwa na świecie". Dobra rzecz, Szymek jednak umie pisać, internet nie miał racji.
-
Uwielbiam prasę! Za każdym razem gdy wejdę do empiku, dział prasowy jest drugim, ktory odwiedzam (po książkowym). We wszelkiego typu czasopismach i gazetach piękne jest to, że zawsze można dowiedzieć się z nich czegoś nowego, znaleźć coś co nas interesuje, a o czym nie mieliśmy pojęcia. Internet jest tak wielki, że aby coś znaleźć trzeba wiedzieć czego się szuka, bo miliony stron podają miliony okrojonych, a jaskrawych informacji. Gazeta za to przestawia potrzebny do rozbudzenia ciekawosci czytelnika i mniej lub bardziej szczegółowy zarys tematu, który łatwo przyswoić, aby potem wedle woli się w niego zagłębić bardziej fachową lekturą. Na przykład wczoraj zawitałem do empika w celu kupienia sobie jakieś książki, ale idąc w stronę odpowiednich półek mą uwagę przykuł dość szeroko reklamowany magazyn dla mężczyzn pt. "Esquire". W środku znalazłem zaś genialny tekst o polskiej drużynie pokerowej Silver Sharks, jednej z najlepszych na świecie. Nie wiedziałem do wczoraj o tym, że są w Polsce pokerzyści, przed którymi drży cała pokerowa Europa i kawał świata poza nią. I pewnie nie dowiedział bym się o tym nigdy, gdyby nie Esquire. Moim doborem prasy rządziły zajawki. Kiedy miałem manię na punkcie filmu, czytałem "Film" lub "kino", gdy rozkochiwałem się w literaturze i popkulturze, czytałem "Nową Fantastykę" i "Książki magazyn do czytania". Po obejrzeniu świetnego "The Blues Brothers" kupowałem nawet przez jakieś cztery, pięć miesięcy "Teraz Rock", mimo że z muzyką (nawet rockową) mam niewiele do czynienia. Tak było przez całe moje życie, tak jest i mam nadzieję, że te poszukiwania informacji i ciekawostek się nie skończą. Od ponad roku regularnie czytam "Gościa Niedzielnego" - najlepszy magazyn opiniotwórczy, z jakim się zetknąłem. Z każdym tygodniem zapoznaję się z coraz większą ilością artykułów i wracam też do starszych numerów, których nie przejrzałem dokładnie. Każdy egzemplarz to zajęcie na parę godzin świetnej lektury, od informacji ze świata, po artykuły na wielorakie tematy, a na felietonach kończąc - wszystko mi się podoba (jeżeli nie dotyczy kondycji finansowej Grecji). Kiedyś co miesiąc kupowałem "Świat Wiedzy", z którego wybierałem najbardziej interesujące mnie zagadnienia, a w tej gazecie było ich multum. Potem niestety, od jakiegoś roku "Świat Wiedzy" przerzucił się już niemal całkowicie na biologię i teorie spiskowe, a mnie i memu rodzeństwu nie było w smak kupowanie dwóch, czy trzech ciekawych artykułów na ponad stu stronach, nawet jeśli kosztowały one sześć złotych. Ten sam los spotkał "National Geographic Traveler", świetny miesięcznik podróżniczy, wart swej ceny 10.00 PLN. Kupowałem go ze swym bratem w czasie wielkiej zajawki wyprawami, przygodami i podróżnikami, którą rozbudziły w nas książki Cejrowskiego. Niestety po paru latach zajawka sporo się ostudziła, a my zaczęliśmy cierpieć niedofinansowanie i w ten sposób zarówno "Traveler", jak i "Świat Wiedzy" kupujemy okazjonalnie - gdy są w nich jakieś ciekawsze artykuły. Mam to szczęście, że w Krakowie dobrze zaopatrzone salony prasowe stoją na każdym kroku, a jeden kolporter z zaprzyjaźnioną Panią Sprzedawczynią nawet na przystanku z którego wysiadam pod domem. Oj trochę czasu się tam dziennie spędzało, na lekturze i rozmowach, dopóki saloniku nie zamknęli. :( Miałem też sporą styczność z klasycznym "National Geographic", w którym zaczytywali się moi rodzice i starszy brat, mamy nawet zgromadzone parę roczników tego czasopisma, jeszcze z końcówki dwudziestego wieku. Kiedy jednak na świat przyszedłem ja i brat, odbyło się wielkie cięcie kosztów i (niestety) postanowiono, że nie będzie kupowania towaru, z którym i tak można się zapoznać w każdej większej bibliotece. To kolejny przykład fajnego pisma, które pojawia się w mym domku od czasu do czasu. Jednak są oczywiście magazyny, które zawalają półki w chałupie w regularnych odstępach czasu już od lat. Pierwszym przykładem są "mamine luksusy": "Twój Styl", oraz "Pani". Niektórzy mogą pokręcić w tym miejscu nosem, ale to naprawdę w porządku czytadło - gdy tylko nie zbacza w kierunku feminizmu (często!). Przeszkodą są też okropne artykuły o kobietach po przejściach, po przeczytaniu których mam ochotę popełnić samobójstwo. I to nie dlatego, że są źle napisane, tylko po prostu cholernie smutne. Nie wiem jak są w stanie normalnie żyć redaktorzy, którzy od lat co miesiąc dostarczają do obydwu tych (grubych - kilkaset stron, z czego dużo to reklamy i zdjęcia na dwie strony) magazynów kolejne kilkustronicowe reportaże o kolejnych problemach Polek - od zdrad po synów gejów. Ale za to felietony i artykuły kulturalne, a także wywiady są zarówno w Pani jak i w Twoim Stylu świetne. Ojciec z kolei już od kilkudziesięciu (!) lat, wraz ze swym ojcem (moim kochanym dziadkiem) kupują co miesiąc "Łowiec Polski" - naprawdę świetne czasopismo dla leśniczych, przyrodników i myśliwych. Dużo tu o tradycji, społecznościach, przyrodzie i oczywiście o broni. W rodzinie nie ma nawet mowy o sprzeciwie - "Łowiec..." musi być co miesiąc i koniec. Kolejnym magazynem non stop kupowanym i zachwalanym (zwłaszcza przez braci), jest PSX Extreme - jedyny w Polsce magazyn w całości poświęcony konsolom. To jedno z tych fajnych, luzackich pisemek, gdzie wszyscy redaktorzy i współpracownicy się znają i żartują ze wszystkiego. Od paru dobrych miesięcy w PSX panuje tendencja do zapełnienia jak największego miejsca publicystyką, dzięki czemu "PSX Extreme" daje oprócz wielu świetnych recenzji, także coraz różnorodniejszą i lepszą bazę tekstów - nic tylko czytać i grać. Miałem też przez blisko rok niezłą chcicę na CD-Action, ale zrezygnowałem z uwagi na kiepską jakość mego sprzętu komputerowego, nie będącego w stanie udźwignąć większości gier dołączanych do czasopisma. Także baza tekstów w porównaniu do ilości recenzji była bardzo mała i w większości - nie wpasowująca się w moje gusta. Tak więc pomimo wielu genialnych artykułów i ciekawszych publikacji, rozstałem się z CD-Action na (prawie) dobre. Podobny los spotkał męczoną przeze mnie i brata w kilku różnych odstępach czasu "Nową Fantastykę". Oczywiście bardzo fajnie było sobie poczytać o nowych filmach i książkach fantastycznych, o kultowych autorach i ich dziełach, czasem nawet jakiś wywiad wyłowić. Świetne były też te artykuły, które dotyczyły tak strasznie różnej tematyki fantastycznej, że każdy fan od "Zmierzchu" po Tolkiena mógł znaleźć coś dla siebie. Felietony też bardzo dobre, zwłaszcza te autorstwa Kosika. Kłopotem były jednak opowiadania, do czytania których nie mogłem się ostatecznie przekonać. Jeden, może dwa tak, ale nie osiem! Jakoś nie szło mi przyswojenie sobie najważniejszego i najdłuższego działu całej "Nowej Fantastyki", więc znów kupuje ją metodą partyzancką - gdy nadarzy się okazja i jest po co. Ale plany prenumeraty chodzą mi po głowie. Jeżeli magazyny komiksowe się liczą, to dodam pomimo mej ubogiej znajomości tej muzy, że zdarzyło się nam oddać szaleństwu kupowania w dwóch przypadkach: "Kaczora Donalda" (Zamierzchła przeszłość) i "Star Wars Komiks" (Nie tak odległa przeszłość - ostatni numer ukazał się rok temu). "Donaldów" było kiedyś w domu tyle, że wysypywały się z półki, a i Star Warsów zebraliśmy z rodzeństwem znaczną większość egzemplarzy. Do kolekcji magazynów i czasopism dołożył się też mój ojciec chrzestny - brat mamy. Przez lata kupował on klasyczny i niestety nieistniejący już od dwóch lat magazyn "Film". Przestał w 2005 roku, ale sterta pamiątek pozostała. Szkoda tylko, że większość została spalona przez nieuważnego dziadka w czasie generalnych porządków domowych. Podobny los czekał wiele innych starych czytadeł - egzemplarze "Pani" i "Twojego Stylu" często były oddawane na makulaturę, bo odkładane zajmowały zbyt wiele miejsca. Inną kategorią prasy interesowała się babcia, prenumerując "Rycerza Niepokalanej" - ciekawy miesięcznik religijny, założony przez świętego Maksymiliana Marię Kolbego, oraz "Miłujcie się" - półrocznik ewangelizacyjny związany z Katolickim Ruchem Czystych Serc. Bardzo fajna gazetka, powiem wam. Kochana babcia dba o nasze katolickie wychowanie, więc wszystkie egzemplarze trafiają w końcu na moje biurko. Z gazet codziennych najdłuższą tradycję ma rodzimy krakowski "Dziennik Polski", kupowany zawsze w piątki, a czasami (często) w inne dni tygodnia. Na prenumeratę nikt nie ma ochoty, bo każdy wie, że najlepsze wydania ukazują się w soboty, piątki i czwartki. Przeciążenie informacjami też nie jest dobre, zresztą w mojej szkole "Dziennik Polski" jest zaprenumerowany, co dodatkowo minimalizuje ryzyko przegapienia jakiegoś fajnego artykułu. Najświeższy w tym zestawieniu jest Myśliwiec Krakowski, czyli kwartalnik Krakowskiego Zarządu Polskiego Związku Łowieckiego, którego redaktorem i przewodniczącym jest mój kochany Tata. Jakby ktoś się zainteresował, to oczywiście polecam - mnóstwo ciekawych i przydatnych informacji nie tylko dla myśliwych. Periodyk z miesiąca na miesiąc rozrasta się i już niedługo wyjdzie szósty numer. To by było na tyle historii czasopism w moim krótkim życiu i zaciszu rodzinnej chałupy. Poza wyżej wymienionymi tytułami każdemu z członków familii zdarzyło się wielokrotnie zainteresować się przelotnie konkretnym tytułem. "PC Format", "Książki magazyn do czytania", "The Red Biulletin", czy nawet "Młody Technik"! Poza tym różne magazyny historyczne i przyrodnicze i cała masa innej makulatury na okropnej "Gali" kończąc, którą kupowało się dla filmów. Powracając do pytania zadanego w pierwszym poście - tak. Rola prasy w świecie jest potężna, ale ta drukowana, a nawet jej cyfrowe wydania zostają coraz bardziej spychane na margines. Wersje papierowe przez te cyfrowe, łatwiej dostępne, nie zajmujące miejsca i często tańsze. Z kolei nawet te cyfrowe wydania znanych gazet cierpią z powodu serwisów informacyjnych - zwłaszcza tych internetowych, oraz z powodu blogerów. Stacje informacyjne serwujące newsy przez 24 godziny na dobę siedem dni w tygodniu to wynalazek dość młody - powstał na początku lat dziewięćdziesiątych, w tym samym czasie co World Wide Web. Rozwój tych dwóch molochów poważnie zagroził prasie, jaką znał świat. Obecnie nie trzeba już kupować gazety po to by dowiedzieć się z niej co się zdarzyło, bo na stronie gazeta.pl co pięć minut dodawane są wszelkie potrzebne i cała zagraja niepotrzebnych informacji. W weekendowym wydaniu "New York Times" jest obecnie więcej informacji, niż dziewiętnastowieczny człowiek przyswajał przez całe życie. W naszym przypadku te newsy, chociażby i były warte uwagi, zaraz zostaną wyparte przez kolejne informacje, już w poniedziałek. A ten gość z dziewiętnastego wieku miał na to całe życie. Teraz kupuje się gazetę po to, by o zdarzeniu przeczytać dokładniej, niż jest to przedstawione na stronie internetowej. A gazeta jako fizyczny i materialny nośnik danych oraz spore zatrudnienie pociąga za sobą spore koszty produkcji. Im więcej jest stron w dzienniku, tym bardziej kosztowna jest całość. Niektóre tytuły, zwłaszcza te ogólnokrajowe porusza tylko te najważniejsze tematy, mniejsze pozostawiając prasie regionalnej, która może nieraz pozostawiać wiele do życzenia. Z drugiej strony, oprócz suchych faktów, prasa oferuje również publicystykę, czyli coś więcej niż opinie ludzi odnośnie wydarzeń na świecie, ale też ich własna twórczość, własne pomysły, cała własna wizja świata. To też zostaje zastąpione przez internet, a "winowajcami" są blogerzy i vlogerzy (ci drudzy powoli dyskredytują publicystów telewizyjnych), którzy nieraz lepiej i profesjonalniej trafiają tym co reprezentują i co wyznają do współczesnego czytelnika i widza. Internet nie jest jeszcze najbardziej wiarygodnym i popularnym medium opiniotwórczym na świecie (o ile mi wiadomo), ale jak długo jeszcze "tradycyjne" media wytrzymają z interaktywnym internetem, gdzie każdy może być publicystą? Wyznaję zasadę, że im więcej ciekawego i różnorodnego materiału tym lepiej, ale ta zasada nie sprawdza się zawsze, zwłaszcza we współczesnym świecie który ponad rzetelność bardziej ceni sobie szybkość i przystępność. Z tych upodobań czerpią powstałe w dwudziestym wieku tabloidy (trudno jest podać jednolitą datę, pierwsze tego typu "gazety" ukazywały się już w XIX wieku, ale ich rozwój to czasy powojenne od lat sześćdziesiątych poczynając). Te zawierające mało tekstu, a dużo zdjęć, opatrzone zawsze krzykliwymi nagłówkami "formy przekazu" (bo na miano gazet nie zasługują) bazują na skandalu i fałszu podawanym zawsze w najbardziej przejaskrawiony sposób. Koronnym przykładem tego typu wydawnictwa na polskim rynku jest "Fakt", który z całej szerokiej nawet gamy polskiej prasy osiąga absolutnie najwyższy nakład. Nie świadczy to dobrze o mieszkańcach naszego kraju, a dość gorzkim pocieszeniem może być podobna sytuacja we wszystkich lepiej rozwiniętych państwach, od Ameryki i jej "USA Today" zaczynając. Smuci mnie, że dobre gazety i czasopisma zwłaszcza w formie papierowej zaliczają tendencję spadkową, a sprzedaż kolorowego papieru toaletowego, jakim jest "Fakt" i "Super Ekspress" rosną. Jest źle, ale nie jest jeszcze tragicznie. W Polsce ciągle można kupić mnóstwo dobrych tytułów i ciągle wydawane są nowe. Z drugiej strony - ile kiedyś znanych, a obecnie zapomnianych tygodników, miesięczników i kwartalników upadło? Digitalizacja wszelkiej treści na nośniki papierowe jest nieunikniona, bo już teraz postępuje jak szalona. Mam jednak skromną nadzieję, że do końca swego jeszcze młodego życia będę mógł przejść się na piechotę do kiosku i kupić tam egzemplarz ulubionej gazetki lub czasopisma. Ps: Oczywiście wszystkie Brohoofy, ManeZetty i Equestria Timesy znam, czytam i lubię, a wręcz czekam z wytęsknieniem na każde wydanie!
-
"Zielona mila" Stephen King Mam słabość do Kinga. Mimo że przeczytałem zaledwie trzy jego książki, z czego żadna nie była ergo horrorem (jak wiadomo - koronnym gatunkiem autora i najlepiej z nim kojarzonym). Zawsze jednak kolejne premiery jego dzieł przykuwają moją uwagę, a ja sam jestem pełen podziwu, dla niezwykłej wyobraźni i umiejętności autora. Z tego też powodu, oraz dlatego, że horrory nie są tym, co często przewija się przez moją biblioteczkę, książki Kinga zawsze odbieram z ostrożnością, dokładnie "badając grunt" przed zabraniem się za lekturę... ...Kto nie słyszał o "Zielonej Mili? Szukając we wspomnieniach pierwszego kontaktu z tym dziełem i jego ekranizacją, me myśli wędrują w linii prostej do piątej klasy szkoły podstawowej. Wtedy to pierwszy raz usłyszałem o filmie i zobaczyłem niektóre jego sceny. Na tym jednak kontakt się skończył. Na w ciągu następnych lat oglądnąłem przy różnych okazjach większość filmu, w tym zakończenie, ale ciągle po głowie chodziła mi myśl zapoznania się z pierwowzorem i marzenie to ziściłem na wiosnę 2015 roku. Prawdę oczywistą ogłoszę od razu - jest to bardzo dobra, interesująca powieść. Kulisy jej powstania przybliża nam sam autor, w swych dwóch arcyciekawych występach - do wydania pierwszego i drugiego - pełnego (gdyż najpierw zielona mila ukazała się w odcinkach), oraz krótkiej przedmowy jego wydawcy. Można się z nich dowiedzieć na przykład jak właściwie narodziła się historia strażnika, do którego celi trafia skazany na karę śmierci Olbrzym posiadający paranormalne zdolności i pewna mała myszka, przebiegająca sobie przez całą książkę. Powtórzę - pomysł jest dziwaczny, ale ciekawy i obiecujący, nie jest to też przecież najdziwniejszy pomysł Kinga. Narracja jest oczywiście pierwszoosobowa i dobrze, bo szczerze powiedziawszy - nie wyobrażam sobie tej historii opisanej w inny sposób. Ponadto owa narracja, została poprowadzona jako wspomnienia, przywoływane przez starusieńkiego dziadka, wyrzucającego na papier dręczące go myśli, dzięki czemu powieść staje się dwuwątkowa, z osobnymi bohaterami i wydarzeniami. Nad wszystkim unosi się jednak duch konkretnej osoby - wspomnianego skazańca, Johna Coffey'a, który nie daje odpłynąć akcji i stanowi ogniwo łączące oba wątki. Wyraźnie widać, że autor nie chciał za bardzo odchodzić od zdarzeń będących sednem książki, bo rzadko kiedy osobiste myśli narratora skracają gdzieś poza tematy nie związane z głównym wątkiem, a tym jest oczywiście tytułowa zielona mila, czyli blok więźniów oczekujących na karę śmierci. Dzięki takiemu zabiegowi cały pokaźny tom nabiera tempa i pozbywa się możliwych dłużyzn, jakie były by konsekwencją zgłębiania się na przykład w życiorysy i stany emocjonalne pobocznych bohaterów. Tak mi się zdaje, że ów wspomniana cecha ujednolicenia wątku wcale nie odbija się negatywnie na całości wrażeń odnoszonych w trakcie lektury. Inną sprawą jest wymiar artystyczny dzieła, lecz ten moim zdaniem utrzymuje się na stałym, wysokim poziomie, bez zwracania uwagi na możliwe szczegóły, które można byłoby gdzieś wcisnąć dla smaku. Owszem - można by, ale po co? Zresztą, odczucia, czy to artystyczne, czy emocjonalne to osobista sprawa każdego odbiorcy i tak też zostawiam tę kwestię - do osobistego przemyślenia. Jednak najbardziej z całego utworu podobali mi się bohaterowie. Różnorodność i oryginalność typów zawartych w tej książce, z racji na zamknięte miejsce w którym toczy się akcja nie jest obfita, to jednak ze względu na jego wyjątkowość (bądź co bądź - więzienie o zapatrzonym rygorze) każda z postaci budzi ciekawość. Naprawdę - każda. Czy jest to naczelnik zakładu ze swą umierającą żoną (kolejna fajna cecha stylu pisarskiego S.K - rzucanie postaci w różne sytuacje i obserwowanie ich nietypowych zachowań), czy sadystyczny strażnik - każdy, naprawdę każdy jest interesujący i wnosi coś swą obecnością do powieści. Oczywiście najważniejszy jest sam narrator i John. Cóż za dwójka! Dobór postaci iście książkowy: strażnik i skazaniec, pierwszy chce ratować drugiego, a tymczasem dzieje się zupełnie na odwrót... Co do języka i opisów nie mogę powiedzieć nic ponad to, iż w innych jego książkach wygląda to podobnie, choć klimat jest mniej drastyczny niż w znacznej większości jego dzieł, z horrorami na czele i nawet niekoniecznie z nimi. Intryguje to, że Stephen z każdym nowym tematem inaczej operuje swym warsztatem pisarskim. W "Skazanych na Shawshank" obraz więzienia i w ogóle cały monolog wewnętrzny różnią się od siebie na tyle, że nie wiem czy podając te dwa dzieła naraz komuś niedouczonemu, czy ten ktoś dałby radę je rozpoznać. Taka "giętkość" w operowaniu słowem to cecha mistrzów, choć jednakże nasz ulubiony twórca pozostawia w każdej swej książce wyraźny ślad - klasa i styl (o którym tak się rozpisuję), w jakim pisze to szanowany i znany emblemat rozpoznawczy. Polecam.
-
"Pachnidło" jest książką chorą. Pomysł na historię jest pokręcony w ten genialny, inteligentny sposób, dzięki któremu stworzona została powieść, od której ciężko się oderwać, a która pozostaje przy tym książką wartościową. Głównego bohatera autor opisuje w sposób perfekcyjny. Zgłębia on tajniki czarnej duszy Jana Baptysty, ukazując postać taką jaką ona jest w rzeczywistości. Zdarza się nawet, że niektóre rzeczy nadmienione zostały parokrotnie na kartach książki, aby czytelnikowi łatwiej było dokonać swej osobistej oceny i interpretacji. "Pachnidło" też zostało napisane w sposób subiektywny. Patrick ukazuje postaci i zdarzenia, dokonując na nich samodzielnych sądów, bądź wkładając je w usta Grenouille'a. Dodało to historii pewnej wiarygodności, gdyż sama książka napisana została jak typowa opowieść. Typ narracji (narrator wszechwiedzący) ułożono na podobieństwo wygłaszanych ustnie baśni i historii. Gdyby mieć dużo czasu i wyrwanych słuchaczy, odczyt "Historii pewnego mordercy" stałby się hitem na ognisku pasjonatów niebanalnych książek. Bo choć nie jest to typowy horror, historia, podobnie jak pewne jej fragmenty, takie jak przewijające się przez całą książkę tajemnicze fatum dotyczące postaci Jana Baptysty - można odnieść wrażenie, że cel bohatera pilnowany jest przez jakąś siłę, która wpływa na pewne podobnie jak to miało miejsce w "Wiedźminie". Kolejną wielką cechą tej powieści jest jej oryginalność. Mimo pewnych wytartych schematów, takich jak umieszczenie czasu I miejsca akcji w siedemnastowiecznym Paryżu, za bohatera stawiając biednego chłopca, autor swym pomysłem miażdżył konwencje i zachował świeżość wyczuwalną w każdym rozdziale, każdym zdarzeniu i w każdym niemal zdaniu zawartym w książce. Po skończeniu lektury długi czas leżałem na łóżku, próbując wymyślić i stwierdzić: czy to dzieło ociera się tylko o geniusz, czy jest może utworem iście genialnym? Pierwsze wrażenie kazało mi obstawić drugą opcję i po pewnym czasie jestem zdania, że należy ją podtrzymać. Jak już we wstępie napisałem, autor pisze o chorych rzeczach, ale robi to w naprawdę cudowny sposób! Do języka nie mogę się jakkolwiek przyczepić, bo ten stoi na naprawdę niezwykle wysokim poziomie. Nie pamiętam, bym jeszcze w tym roku czytał coś tak wspaniale skonstruowanego i przemyślanego. Twórczość P. Süskinda ukazuje się ponoć bardzo rzadko, ale gdy ten już się za coś zabierze to... nie ma na niego mocnych. Inną sprawą jest oczywiście tłumaczenie. Nie mielibyśmy przecież możliwości tak szerokiego zapoznania się z tym dziełem, gdyby nie naprawdę przebojowy przekład tłumaczki, której nazwisko wyleciało mi z pamięci. Jest to chyba jedno z najlepszych tłumaczeń, z jakim dany mi był zaszczyt zapoznania się. Jednak w tej opowieści najważniejszy jest przecież główny bohater - trzon całej historii i jak to Pisarz zaznaczył we wprowadzeniu - "jedna z największych i najbardziej odrażających postaci w dziejach". Ooo to prawda! Nie wiem, czy ktokolwiek z was miał okazję zobac Zobaczyć ekranizację książki (całkiem niezłą nawet) - tam Grenouille był mimo wszystko innym człowiekiem - niepozbawionym uczuć i jakichkolwiek ludzkich instynktów. A w książce właśnie tak jest. Grenouille jest potworem. Istotą tak nieprzystosowaną lub po prostu nieludzką, że bardziej przypomina przybysza z innej, strasznej planety. Dobra, najwyższy czas przybliżyć fabułę: Paryż, przełom wieków XVII i XVIII. Cała Europa pogrążona jest w smrodzie cywilizacji. Spośród wszystkich miast najbardziej cuchnie Paryż, a najbardziej brudnym i wydzielającym największy odór miejscem w Paryżu jest targ rybny usytuowany przy uliczce prowadzącej do cmentarza. Tam też rodzi się Jan Baptysta Grenouille, istota obdarowana węchem bardziej jeszcze wrażliwym, niż psi. Kolejną ważną cechą charakterystyczną Baptysty jest doskonała pamięć i orientacja do zapachów. W istocie, Jan jest w stanie w sekundę wyczuć na wielokrotnie pranej koszuli, zapach kiełbasy, którą właściciel jadł dziewięć lat wcześniej. Plusem tej książki jest postawa autora wobec czytelnika, przemawiająca się pozostawieniem odbiorcy wolności do samodzielnej oceny całej historii. Pisarz nie nawrzucał do swej książki jakichś zanadto wyraznycht nutek moralizatorskich, choć wyczuć można pewną stronniczość. Mam wrażenie, że narrator rzeczywiście nazywa zło czynione na kartach powieści złem, a jednak dokładnie przedstawia przecież psychikę Grenouille'a, uwidaczniając jego motywy i wydarzenia, które - poprzez coraz straszniejsze zdarzenia doprowadziły w końcu do wstrząsającego finału. Przyznam - w pewnych momentach kibicowałem nawet postaci przy niektórych jego wyzwaniach. Cóż - jest to konsekwencja wczytania się dobrą książkę. Polecam.
-
"Biblioteka pana Lemoncella" to esencja radości doświadczonej przy czytaniu dobrej książki. Jest to ten typ radości, która wykręca pysk w grymas uśmiechu, zmusza umysł do pracy (książka niesamowicie zwraca na sobie uwagę czytelnika. Ostrzegam, że powinno się ją czytać w dobrych warunkach, mimo że nie jest to pozycja zanadto wymagająca), a myśli wysyła w podróż po zakątkach wyobraźni i wspomnień wniesionych z tych cudownych książkowych wojaży, jakie z pewnością każdy z nas przeżywał. Niestety piszę te słowa jako osoba nastoletnia, będąca w wieku ciut wyższym, niż średnia adresowana, choć jeszcze nie w pełni dorosła. Tak więc są to odczucia raczej subiektywne i niekoniecznie należy traktować ich jako pewnik i wzór emocji wywoływanych przez tę książkę. Jako że nalazłem opinie, iż jest to pozycja dla "współczesnych" dzieci (komputery, gry i internet) mająca ukazać im piękno literatury i szacowność takiego ciekawego miejsca jak biblioteka, czuję się zobowiązany do przekazania swojej opinii na w tym temacie. I tak: po pierwsze, zgadzam się z opiniami podanymi wyżej - ta powieść niemiłosiernie zachęca do bliższych kontaktów z literaturą, zmyślnie ukazując ją jako przede wszystkim cudowny środek zaradczy na nudę, oraz jako fundament na którym można budować swój światopogląd i oczywiście - czerpać z niej wiedzę. Ta książka już na okładce reklamuje się jako "połączenie Chrarliego i fabryki czekolady z nocą w muzeum" i chyba nie było lepszego sposobu na zachęcenie mnie do jej przeczytania niż wspomnienie jednej z najlepszych powieści dla dzieci u w ogóle, jakie kiedykolwiek miałem okazję przeczytać. Mowa tu oczywiście o "Charlie i fabryce czekolady" (Roald Dahl to Pisarz przez duże P - przeczytajcie wszystko co napisał!). A o czym właściwie jest ta książka, spytacie? Małe streszczenie: Kye Keeley to prawdziwy pasjonat wszelkich gier: słownych, planszowych, terenowych, a przede wszystkim - gier video. Jego największym idolem jest Pan Lemoncello - Najgenialniejszy twórca gier i zabaw na świecie. Tak się składa, że urodził się on w tej samej miejscowości, co główny bohater, a na dodatek nie zamierza o niej zapominać. W ramach osobistej satysfakcji, oraz pomocy miastu, miliarder decyduje się otworzyć w mieście największą i najcudowniejszą bibliotekę jaka kiedykolwiek powstała. Pewnego dnia w szkole Key'a zostaje ogłoszony konkurs - 12 osób, które napiszą najlepszy esej pt. "Dlaczego cieszę się z otwarcia nowej biblioteki" zostanie zaproszonych na przedpremierowe, nocne zwiedzanie biblioteki, z możliwością wypróbowania wszelkich dostępnych atrakcji i wzięcia udziału w wielu wymyślnych grach przygotowanych specjalnie na tę okazję. Keeley dostaje się do tego elitarnego grona, lecz na miejscu okazuje się, że zamysł twórców sięga dużo dalej, niż mogło by się to wydawać... Wspomniałem już, że czyta się to świetnie? Co prawda, książka wydawała mi się na początku trochę chaotyczna - szybka akcja, dość ubogie opisy, ale później okazało się, że nie jest to takie złe. Tempo nie pozwala na nudę i dodatkowo pozwala wczuć się w przeżycia bohaterów, tworzących klimat tej książki. Ubogie opisy zaś pozwalają zaszaleć wyobraźni - umysł chwyta się szczegółów, a nie zwalnia na kolejnych "charakterystykach terenu". Bądź co bądź, jest to książka dla dzieci... ale właśnie - każdemu wielbicielowi książek będzie się tę powieść czytało wspaniale i gładko. Mnóstwo nawiązań do literatury (i to nie tylko do tej dziecięcej!), pokaźna liczba tytułów zawartych w "Bibliotece Pana Lemoncella", czyni ją swoistą listą z obowiązkowymi tytułami, wymarzonym prezentem, jaki można podarować każdemu, oraz kopalnią ciekawostek. One właśnie - sprytnie pokrywane na kolejnych kartach historii w ten sposób, że ciekawią, a równocześnie nie wywołują poczucia "wbijania wiedzy na siłę" - dopełniają obrazu po prostu fajnej książki. Powieść ta jest interesująca, mądra, zawiera morał, ciekawostki i nawiązania do szeroko pojętej historii literatury. Bohaterowie są sympatyczni i opisani w ten sposób, że czytelnikowi z łatwością przychodzi polubić i znienawidzić konkretne z nich. To są plusy. A minusy? Nie jest to "fabryka czekolady" Dahla. Rozumiem, że opisywane dzieło trzyma się bardziej realizmu, który nie jest mocną stroną dzieł Pana Roalda i jego dzieł, ale cóż... i tak polecam.
-
Mad Max Z racji kończącej się już wkrótce szkoły, liczba możliwych wycieczek do kin na wszelkie nowości drastycznie wzrosła. Także i w mojej klasie przeprowadzono ankietę, w której mieliśmy określić na który film poszlibyśmy najchętniej. Jak można by się było domyślić, wygrał "Mad Max: The Fury Road". Jako, że wiele dobrego słyszało się o kultowej trylogii "Mad Max" z Melem Gibsonem w roli głównej, a będąc w kinie chciałem czerpać z seansu pełną przyjemność i powyłapywać wszelkie nawiązania do wcześniejszych części, w czasie weekendu przyswoiłem sobie wszystkie. (okej, dość biografii). Co do pierwszego filmu z 1979 roku, już z opakowania raziły napisy: "Film od którego wszystko się zaczęło", "Film, który na nowo zdefiniował pojęcie kina akcji" itp. Ja podchodziłem do serii, znając ją głównie z opowieści, jako przykład wspaniałej historii postapokaliptycznej. A tymczasem, gdyby nie wstawka z napisami na samym początku filmu, wyjaśniająca, że historia osadzona jest w świecie po zagładzie, można by to było bardzo łatwo przegapić i uznać za bardzo niecodzienny, ale jednak "czysty" film sensacyjny. Świat ukazany na ekranie wygląda bardzo naturalnie. Brak kultowych już pustyń, nieodłącznie kojarzonych ze światem Maxa. Są lasy, zwyczajne morze i osady bardzo przypominające te naturalne. Bohaterowie poruszają się zwyczajnymi samochodami, jedynie podrasowany V8 Mad Maxa (pojawiający się potem we wszystkich kolejnych częściach poza trzecią) wyłamuje się tej zwyczajności. Obraz zaczyna się... niecodziennie. Widz obserwuje bowiem zwyczajny, dwuosobowy patrol policyjny, czyhającyc na jakichś piratów drogowych. Pełna sielanka przez jakieś pół minuty. Nagle zjawia się samochód pilotowany przez groźnie wyglądającego pirata drogowego, który kradzionym radiowozem pruje przed siebie. Policjanci ruszają w pościg. Już te pierwsze sceny pokazują geniusz i innowacyjność reżyserskich metod. Kamera jest często i długo ukazywana z "perspektywy samochodowej" zarówno z pojazdu kierowanego przez bohatera, jak i z samochodu "reżyserskiego", ukazując dynamizm akcji i pozwalając poczuć prędkość (przyczynia się do tego zwłaszcza ukazywanie pasów na drodze - i wymalowanych na niej pasków szybko uciekających w tył). Drugą rzeczą są przejścia między scenami. Charakterystyczne, powolne ściemnianie się obrazu, uwypukla podział filmu na pewne pomniejsze części, z których składa się film. Na przykład takie właśnie powolne przejście oddziela scenę wyścigu (trwającą notabene jakieś osiem minut) od dalszej akcji filmu. Kolejnym ciekawym rozwiązaniem jest ukazanie się głównego bohatera. Przez pierwsze pięć - sześć minut w ogóle nie pojawia się on na ekranie. Dopiero potem widać przebłyski jego postaci, palącej papierosa w samochodzie, odbierającego meldunek o pościgu za pirtatem i wreszcie jego dołączenie się do akcji. Pierwszy raz twarz bohatera bez okularów przeciwsłonecznych i na dłużej niż sekundę widzimy dopiero na samym końcu sceny pościgu - tuż przed wspomnianym przejściem. Fabuła rusza z kopyta. Max w wyniku pościgu doprowadził do wypadku drogowego, w którym ginie pirat drogowy. Jak się jednak wkrótce okazuje, nie był to byle łotr, ale szacowny członek groźnego gangu motocyklowego, którego przywódca (bardzo dobrze odegrana postać psychopaty) poprzysięga zemstę na tytułowym glinie i jego kolegach. Na pewnym etapie konfrontacji Maxowi puszczają nerwy... Jaki był ten film? Faaaajny Ale nie na sposób tych nowszych filmów akcji, bo właściwie brak tam humoru, a efekciarstwo nie wyjeżdża poza realistyczne sceny kraks i karamboli samochodowo - motocyklowych (częsty motyw - właściwie główny punkt wszystkich części poza trzecią), oraz raczej "zwyczajnie" przedstawionych wybuchów - ot trzy czy cztery samochody eksplodują sobie radośnie. Co do muzyki i dźwięku - nie mam za wiele do zarzucenia. Jak na ówczesne czasy, "Mad Max" był sporym wyzwaniem, realizowanym na dodatek przy dość skromnym budżecie, tak więc zapewne oszczędzano na wszystkim. Muzyka na szczęście nie kuła w uszy, choć nie powiedziałbym, że zapadła mi w pamięć, a wręcz przeciwnie. Ot po prostu klasyczne nutki klasycznego kina, służące do zbudowania, czy w tym przypadku - podkreślenia napięcia. Dźwięk uplasował się ostatecznie na wysokim poziomie. Wybuchy, krzyki, ryk silników - wszytko grało. Razem z obrazem, audio stworzyło ten klimat. Nie mam nic więcej do dodania. Postacie i gra aktorska to raczej kwestia sporna. Żadnego z aktorów grających w tym filmie (oprócz rzecz jasna Mela Gibsona) nie kojarzę z żadnym znanym mi dziełem, oprócz drugiej i trzeciej części przygód Maxa. Spisali się oni jednak na medal. Policyjni koledzy tytułowego bohatera - bez zarzutu, (zwłaszcza scena z uwalnianiem więźnia - popis!), bliskie otoczenie bohatera, takie jak żona (zwłaszcza żona) i inni mieszkańcy okolicy, w której dzieje się historia radzą sobie sprawnie, co jest też zasługą znakomitego prowadzenia kamery. Najbardziej widowiskowo zagrali jednak motocykliści z gangu. Rozwrzeczana zagraja odzianych w skóry facetów, mimo że ledwie kilku z nich wypowiada jakieś dłuższe kwestie, kradnie film, a także pozostaje przy tym autentycznie odpychająca tak, że widz nie odczuwa wobec nich żadnej symatii, a wręcz niechętnie reaguje na ich kolejne ukazanie się na ekranie. Bo z tego właśnie składa się film, zwłaszcza w drugiej jego połowie: Max jakoś sobie żyje - przyjeżdżają motocykliści - akcja, Max znów coś tam robi - przyjeżdżają motocykliści - akcja... itp. Aż tu nagle koniec! Serio! Przychodzi on tak niespodziewanie, że musiałem przewijać ostatnie 10 minut i zobaczyć, czy aby na pewno nie pominąłem jakieś sceny. Mimo to, zakończenie jest satysfakcjonujące. Można by posilić się na bardziej efektowne rozprawienie się z głównym złym bosem (naprawdę solidna rola!), ale to mały problem, bo twórcy wykonali tą scenę interesująco, choć trwa jakieś 6 sekund. A jak spisał się sam Mel? Cóż... Znamion szaleństwa nie wykryto. Gość swoje sprawy wykonywał bardziej jak w stylu bohaterów z filmu "Furia", czy raczej "Prawo Zemsty", czyli z zimną precyzją, a nie zwariowanym chaosem jak powiedzmy Joker z "Mrocznego Rycerza". Ale co ja się tam znam na szaleństwie... Dość powiedzieć, że rola ta uznawana jest za pierwszą naprawdę znaczącą rolą w długiej i błyskotliwej karierze Gibsona i z pewnością nie na darmo. Niemal wszystkie cechy bohatera, za które kolejne pokolenia kochają tę serię miały swój początek w pierwowzorze, ale rozwinięte zostały do poziomu światowego dopiero w kontynuacji. Podobało mi się, że ta główna poniekąd postać nie zajmowała znacznej większości "miejsca w filmie", pozwalając nadprzeciętnie rozwinąć się bohaterom drugoplanowym. Taki zabieg pozwolił skutecznie zamknąć poboczne wątki bez mieszania w nie cały czas głównego bohatera. Jak dla mnie to plus. Podsumowując: Patrząc przez kontekst lat siedemdziesiątych, kiedy ten film powstawał, oraz na spuściznę, jaką po sobie pozostawił, nie w sposób nie odnieść wrażenia, że to jeden z najważniejszych dzieł filmowych dwudziestego wieku i z całą pewnością pozycja obowiązkowa dla każdego fana zarówno klasycznych filmów sensacyjnych, jak i postapokaliptycznych. Ja sam gorąco polecam.
-
Parę godzin temu wróciłem z Lednicy2000, czyli największego na świecie spotkania młodzieży katolickiej bez udziału papieża. Wrażenia były niesamowite, czuło się tę radość na widok tłumu głośno swą wiarę. Wśród wielu przedsięwzięć, w których można było wziąść udział, mnie najbardziej zainteresowała modlitwa wstawiennicza. Polega to na cichej modlitwie dwóch - trzech osób, w której to kandydat przedstawia wolontariuszom (dużą ich część stanowili księża) swe intencje i razem modlą się do Ducha Świętego o pomoc w tych intencjach, a także dziekczynnie. Ten rodzaj modlitwy jest bardzo skuteczny i cieszył się sporą popularnością, z uwagi na widowiskowe łaski, które otrzymywali wierni. Wiele osób dostąpiło daru odpoczynku w Duchu Świętym, kiedy to dana osoba, nad którą trwają modlitwy charakterystycznie "upada" na plecy i pozostaje dłuższy czas w pozycji leżącej. Polecam zobaczyć więcej na youtube. Inni z kolei wybuchali głośnym płaczem, słyszałem też coś o darach języków, ale tego na własne uszy nie słyszałem. Mimo piekielnego skwaru, jaki panował przez większość dnia na Polach Lednickich, oraz uciążliwej podróży, jestem przekonany, że za rok również pojadę, aby przeżyć znów podobne intensywne doświadczenia Wiary.
-
No gdzie?
-
Mężczyzna lat 23. Okej, te osiem lat do przodu to niewielka pomyłka. Ale! Na drugim zdjęciu aplikacja uznała, że mam 40 lat, czyli aż dwadzieścia pięć lat ponad normę! Chciałoby się, aby podobny zakres miały kasjerki w biedronce.
-
Wracając jeszcze do tematu zbawienia. To prawda, że żaden człowiek nie zasłużył na zbawienie z racji swojego prowadzenia się na ziemi, ale nie oznacza to, że dobre uczynki w tym "wyścigu do nieba" się nie liczą. Bóg po przez swoją śmierć na krzyżu otworzył wszystkim ludziom drzwi do raju, lecz nie wejdą tam źle czyniący, zatwardziali w swym grzechu złoczyńcy. W końcu Jezus daje nam swe przebaczenie, lecz do zbawienia potrzeba zgody obydwu stron. Jakaś namiastka dobra, pokory i chęci pojednania się z Bogiem musi istnieć w sercu człowieka. W końcu Bóg jest sędzią sprawiedliwym, więc czy możliwe było by wpuszczanie tam wszystkich jak leci? Nie jest też możliwe wybieranie sobie konkretnych osób, czy pewnej liczby szczególnych wyznawców, których Bóg upodobał sobie do zbawienia, gdyż to przeczyło by Jego Miłości. Tak naprawdę, to do wiecznego szczęścia Bogiem nie jest potrzebne tak wiele. Po prostu zaufaj mu i pozwól mu wejść w twoje życie, by mógł tobą pokierować, a jego droga z pewnością okaże się najlepszą ze wszystkich.
-
Cóż, niektóre wierszyki zaczynają się naprawdę dobrze - np. ALFABET, czy "koniec 4 sezona", ale zakończenia to twój słaby punkt. Startujesz fajnie, ale kończy się to... jakoś tak sztucznie. I skończ z tymi wstawkami!
-
Drugi rozdział nie zawiódł. Jeszcze więcej jeszcze bardziej pokręconych i dwuznacznych sytuacji, w jakie pakuje się Nightmare Moon, a wszystko okraszone pięknym komizmem i wspaniałymi dialogami. Gdzieś tam RAZ może dwa, coś zwróciło moją uwagę - bodajże jakaś Literówka, czy błąd, ale to nic. Ważne, że historia rozkręca się, powoli nabiera tempa a czytelnik (w tym przypadku ja) chce WIĘCEJ. Pillster - Gratulacje i do następnego rozdziału.
-
Czemu trudne i nieosiągalne? Czy nie masz w okół siebie tylu starych, wiernych sobie małżeństw? Rodziców na przykład? Albo dziadków? Kilka tygodni temu, moim dziadkom od strony taty strzeliła pięćdziesiąta rocznica ślubu, a wciąż się kochają i to nie miłością "przyzwyczajeniową". We współczesnym świecie też jest to możliwe.
-
Osobne gratulacje trzeba złożyć na ręce Ganneta. Załapałem się na ostatnie piętnaście minut jego prelekcji, ale z czystym sercem mogę powiedzieć, że była ona przeprowadzona rewelacyjnie. Gannet - Jesteś chłopie poeta Idź na uczelnię i rób doktoraty, a potem weź się za wykładanie, bo to chyba twój specjalny talent! Tak mi się zdaje, że ciekawe prelekcje były i są siłą Krakowskich meetów. Wykłady aTOM-a i Spidiego - bardzo dobre, a na dodatkowy plus doliczam im fajnie wykonane prezentacje multimedialne. Jeszcze raz wielkie gratulacje dla wszystkich wykładowców!
-
Przeczytałem dotychczasową całość w duszne, piątkowe popołudnie, w czasie powrotu do domu po całym tygodniu ciężkiej szkoły. I co bym tu nie napisał i tak będzie mało! To chyba najśmieszniejszy fanfik, jaki kiedykolwiek miałem przyjemność czytać Jeszcze nigdy czasu powrotu ze szkoły nie spędziłem w tak miły, wesoły sposób, a długa zazwyczaj droga, jakimś cudem uległa wtedy tajemniczemu skróceniu. Należy przy tym pamiętać, że o piątkowych korkach w Krakowie można by pisać horrory. Spodobał mi się kontrast pomiędzy jedynym na razie rozdziałem, a prologiem, który zapowiada bardziej jakiś mroczny dramat, niż komedię, która rozgrywa się przez większą część pierwszego rozdziału. Dialogi pomiędzy postaciami, rozmyślania głównej bohaterki, oraz opisy zdarzeń stoją na najwyższym poziomie, pozwalając w stu procentach cieszyć się z niecodziennych przygód Nightmare Moon. Z wielką niecierpliwością czekam na kontynuację, która mam nadzieję spełni wysokie oczekiwania jakie nałożył na autora jego świetny, ŚMIESZNY początek tego fanfika.
-
Był taki film, to się pisało bodajże "Equilibrium" grał w tym Christian Bale. Bardzo dobre. Film "Raport mniejszości" z Tomem Cruisem w roli głównej. Na podstawie opowiadania Philipa.K.Dicka pod tym samym tytułem.
-
Czyżby chodziło Ci o "Człowieka z blizną"? O ten klasyczny gangsterski obraz z lat osiemdziesiątych, z Alem Pacino w roli głównej? Jeśli tak, to uważam, że sequel tak dobrego filmu, byłby w tym przypadku zupełnie nie na miejscu. Pewnych legend nie należy rozgrzebywać, zwłaszcza jak opowiadają zamkniętą historię.
-
Ha! Może nie uwierzysz, ale Misiek to mój brat.
-
Coldplay "Paradise" Ta melodia chodziła za mną już dobre trzy lata, jednak dopiero trzy dni temu udało mi się ją poprawnie zidentyfikować. I jest piękna, naprawdę niezwykła.
-
A wiesz BronySWAG, że ja też Cię rozpoznałem, a nawet siedziałem obok ciebie na wykładzie aTOM-a? Tylko o autograf jakoś tak dziwnie było poprosić... ale co się odwlecze to nie uciecze.
-
Bardzo fajnie spędzone dwie godziny, między 14 a 16. Żałuję, że ominęły mnie te wszystkie inne atrakcje, ale najważniejsze, że zdążyłem na wykład aTOM-a i fragment wykładu Spidiego. Oraz na wspólne zdjęcie - to najważniejsze.
-
Parę minut temu skończyłem czytać " 451 stopni firenheita" autorstwa Raya Bradbury'ego. Wypożyczyłem tę książkę 17 października 2014 roku, choć w wydaniu kieszonkowym liczy zaledwie 220 stron. Po raz kolejny dostałem jednak w swe chciwe łapki dowód na to, że genialna i wielka literatura nie musi być obszerna i porozwlekana na niezliczone tomy. Powieść tą można by z łatwością połknąć i w jeden średnio zajęty dzień. Czemu więc mi zajęło to cztery miesiące i 20 złotych kary za przekroczenie terminu? Wymówki można by mnożyć. A ja sam potwierdzam w 100% i podpisuję się obiema rękami pod przyznaniem Panu Bradbury tytułu "Naczelnego Poety Science Fiction" a na obecną chwilę czemu by i nie "Naczelnego Poety całej Fantastyki". Co to jednak za pozycja spytacie, o ile ktoś z was nie zna jeszcze tej jednej z najsłynniejszych powieści Science fiction XX wieku? Na jej podstawie nakręcono raczej BARDZO mocno różniący się od oryginału film pt. "Eqilibrium" z Christianem Bale'em w roli głównej. Co warte odnotowania, film także jest świetny i podobnie jak książkę polecam go wszystkim jak leci, niezależnie od wieku, czy upodobań literackich. Głównym bohaterem "451 stopni..." jest Montag. Ów Montag żyje sobie spokojnie w wielkim mieście, a swój czas dzieli pomiędzy oglądanie telewizji ze swoją żoną Milldred, a ukochaną pracą strażaka, gdzie jego zadaniem jest palenie domów. To nie żart! Bohater żyje w świecie z którego wyrzucono wszelkie tak zwane niepotrzebne uczucia, zostawiając tylko tę przysłowiową skorupę dążenia do spełnienia poprzez ciągłe dążenie do bezproblemowości i tego najbardziej prymitywnego szczęścia, jakiego poczucie ludzie osiągają dzięki narkotykom, telewizji, prędkości (prędkość minimalna na drogach to bagatela sześćdziesiąt mil na godzinę), oraz wszechobecnemu hałasowi reklam, prymitywnych seriali, oraz bełkotu coraz bardziej staczających się w prymitywizm ludzi. Największym wrogiem każdego człowieka jest książka - niebezpieczne narzędzie, dzięki któremu człowiek jest w stanie zapoznać się ze światopoglądem dawno nieżywych głupców i poprzez rozważanie ich nieprzydatnych tez samemu sprowadzić na siebie nieszczęście. Bo przecież książki dotykają nierozwiązywalnego, a gdy człowiek nie umie czegoś dokonać, skończyć i udowodnić ma dwa wyjścia: zostawić tę tezę w spokoju, lecz głowić się nad nią bez przerw i cierpieć, albo jest też miłosierna alternatywa - niczym Kononowicz spalić wszystko i niech nie będzie niczego co zasmuca naszą ludzkość, co jest jej w końcu zupełnie nieprzydatne. I taka jest praca Montaga. Prawdziwą radość sprawia mu ogień i palenie, niszczenie i unicestwianie kolejnych ksiąg, razem z domami, w których je znaleziono. Tak naprawdę cały ten wykreowany przez Raya świat składa się z idiotów nie rozróżniających swej prawej dłoni od lewej. Ich cechą charakterystyczną jest szeroki "przyklejony do twarzy od kiedy sięgnąć pamięcią" uśmiech - niezwykłe podkreślenie czysto fizycznego poczucia szczęścia, jedynego, jakie pozostało ludzkości. Takim idiotą jest też główny bohater, gdy wracając z pracy spotyka on dziewczynę Klarysę. Jest ona osobą niezwykłą. Nie boi się zadawać prostych lecz fundamentalnych pytań, które zaczynają chwiać obrazem świata wypalonym w umyśle Montaga. Najważniejszym, pytanie, które spowoduje cały ciąg zdarzeń opisanych w powieści, jest zarazem najprostsze a brzmi ono: "Czy jest pan szczęśliwy?" Pod wpływem tych słów Bohater budzi się z narkotycznego otępienia, jakie dotąd zastępowało mu życie i zaczyna z całą mocą uświadamiać sobie wszystkie jego potworności i swoje własne błędy do tego stopnia, iż wielkie miasto staje się wkrótce dla niego najciaśniekszą, jaskrawą, ogłusząjcą klatką. Sposobem na przetrwanie stają się dla niego kradzione z płonących księgozbiorów książki. Wielu z was ten opis mógł wydać się podobny do historii z książki "Nowy Wspaniały Świat" Aldousa Huxley'a. Owszem, obie pozycje mają właściwie ten sam temat przewodni - snują one dzieje cywilizacji powszechnego szczęścia i spełnienia. Ale są pewne różnice. Jakie? Przeczytajcie oba te arcydzieła i pomyślcie sami. Ja sam w obecnej chwili, ze względu na większą prostotę przekazu i piękno języka (skierowanego do humanistów - poezją, nie trudnym techniczno - filozoficznym slangiem naukowym jak to było u Huxley'a) na obecną chwilę opowiadam się bardziej za dziełem Bradbury'ego. Piękno i kompozycja tego utworu są urzekające. Wiele fragmentów czy stron można by napisać w formie wiersza i wydać w tomiku, a mało kto, albo i nikt nie zauważył by różnicy. Co wspanialsze - owa liryka nie powoduje najmniejszych niedogodności związanych z czytaniem (przynajmniej w drugiej i trzeciej części, pierwsza zajmuje prawie połowę książki, czyli jakieś sto stron, dwie kolejne dzielą pełniejsze rozwinięcie tematu i finał). Jak już wspomniałem - bezproblemowo można tę pozycję połknąć w dzień. Ja nie potrafiłem rozstać się z nią przez cztery miesiące. Mam nadzieję, że to coś świadczy.
-
Proszę o więcej dobrych fików z normalnymi ludźmi w Equestrii. Druga część my little dashie... przykro mi to mówić, ale jest kiepsko.
-
Cóś krótkie to to, jak na jedyny poważny magazyn fandomowy w kraju. Nie cierpicie czasami na niedobór redaktorów? Ile stron jesteście w stanie umieścić w jednym numerze?