Skocz do zawartości

Dark Feather

Brony
  • Zawartość

    77
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wszystko napisane przez Dark Feather

  1. Szukam fanfika w którym jeden człowiek, bądź więcej ludzi przenosi się do Equestrii w swej normalnej ludzkiej postaci. Fanfik musi być koniecznie po polsku, najlepiej też, aby powodem dla którego człowiek znalazł się w tęczowej krainie nie była wojna, armie, naziści, oraz sprytni politycy pragnący podboju światów i inne takie militarne wymysły, choć jeśli ktoś zna dobre to dawać. Ostrzegam, że znam "Orła Białego". Historia jakiegoś gościa, który niechcący wpada w portal i musi układać sobie życie w nowym świecie jest jak najbardziej ok. Z góry dziękuję.
  2. Historia twojego fanfika mnie zainteresowała. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy, z nadzieją, że rozwiniesz swoje talenty pisarskie i będziesz popełniał mniej błędów. Na obecną chwilę jest jednak w porządku. Autorze - pisz dalej!
  3. Już przeszło tydzień temu, w pierwszych dniach ferii, oddając w miejscowej wypożyczalni video dwie części "Obcych", bardziej pod wpływem impulsu poprosiłem o dwa znane i cenione włoskie filmy, niezmiennie zajmujące wysokie miejsca na kolejnych listach najlepszych filmów wszechczasów. Były to: "Cinema Paradiso", oraz "Życie jest piękne". Obydwa te filmy z miejsca stały się jednymi z moich ulubionych, a ja zyskałem kolejne argumenty przemawiające za wielkością kinematografii włoskiej. Pierwszy z tych dzieł - "Cinema Paradiso" opowiada historię znanego reżysera Salvatore, który na wieść o śmierci swego serdecznego przyjaciela i mentora Alfredo, po raz pierwszy od trzydziestu lat przybywa do swego małego rodzinnego miasteczka na pogrzeb. Właściwa cześć filmu rozgrywa się jednak w pomysłowo wkomponowanej w film retrospekcji, czyli we wspomnieniach w których pogrąża się dorosły Salvatore. Akcja przenosi się więc jakieś czterdzieści lat wstecz. Ośmio, może dziewięcioletni Salvatore (przez wszystkich mieszkańców nazywany po prostu "Toto") mieszka sobie ze swoją mamą i młodszą siostrą, nieustannie czekając na powrót ich ojca z wojny. Jedyną rozrywką w mieście, jest tytułowe parafialne kino Paradiso - główne miejsce akcji w filmie, a zarazem najważniejszy obiekt w całym mieście. Kino jest też całym życiem małego Toto - który spędza tam całe dnie i na które wydaje wszystkie pieniądze. Wkrótce Toto zaprzyjaźnia się z Alfredo - operatorem i montażystą Cinema Paradiso, to właśnie Alfredo wprowadza małego Salvatore w magiczny świat kina. Twórcą i reżyserem tego dzieła jest Giuseppe Tornatore, a na uwagę zasługuje fakt, iż był to dopiero drugi pełnometrażowy film w jego karierze. Stworzył on film tak magiczny jak tylko magiczne potrafi być kino. Cały ten obraz jest tak naprawdę hołdem złożonym światowej kinematografii, zwłaszcza lat przedwojennych. Magia kina przedstawiona została tu jako osobista pasja jednego człowieka. Kino Paradiso od niewinnej pasji stało się dla małego Toto źródłem problemów, świadkiem dorastania, osobistych tragedii, pierwszych miłości, a wreszcie także i sposobem na życie. Najpiękniejszym z wielu wątków zawartych w filmie, najpiękniejszym jest właśnie przyjaźń między małym, a później młodym Salvatore, a dorosłym i w końcu starym Alfredo. Ich więź zrodziła się w kinie, właśnie na wskutek fascynacji małego kinem. Oglądając "Cinema Paradiso", można odnieść wrażenie, że w dziele Tornatore'a Kinematografia jest w życiu głównego bohatera, oraz w mniejszym stopniu dla całego miasteczka, siłą sprawczą wszech rzeczy. Dzięki niej Toto zdobywa najlepszego przyjaciela, pracę, miłość, oraz karierę cenionego reżysera. Ludność miasteczka chyba tak naprawdę nie mogłaby ułożyć sobie życia bez swojego ukochanego Paradiso. Emitowane tam filmy przesycają życie całej włoskiej społeczności - są głównym tematem do rozmów między mieszkańcami, na każdy z nich przychodzą tłumy. W takich właśnie sytuacjach reżyser starał się udowodnić potęgę X muzy, ukazując ją przede wszystkim jako fascynującą przygodę i rewelacyjną rozrywkę. Dla głównego bohatera, jest ono zaś obiektem prawdziwej miłości. Dużo można by mówić o kreacjach aktorskich tego filmu. Na wszelkie laury zasłużył Philippe Noiret, wcielający się w rolę Alfredo. Znakomicie poradził on sobie z oddaniem klimatu i charakteru filmu, przedstawiając swą postać w niemal bezbłędny - tragikomiczny i swojski sposób. Na pochwałę zasługują wszyscy z trzech aktorów wcielających się w rolę Salvatore - gdy był on małym chłopcem, młodzieńcem, a w końcu dorosłym człowiekiem. Z pośród nich, szczególnie wyróżnia się najmłodszy - Salvatore Cascio, czyli mały Toto. Stworzył on chyba najlepszą kreację dziecięcą, jaką miałem przyjemność kiedykolwiek oglądać. Świetnie wypadli też bywalcy kina - zwykli prości ludzie. Dzięki ich wirtuozerii, miasteczko zyskało niespotykany urok i widoczną wiarygodność, nawet mimo komediowego w większości zachowania. Jako ciekawostkę można dodać fakt, że "Cinema Paradiso" - wykorzystano fragmenty z ponad pięćdziesięciu różnych filmów, głównie przedwojennych, ale także tych z lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Kolejną zaletą tego obrazu jest niezwykła muzyka skomponowana przez Ennio Morricone - jednego z najbardziej uznanych na świecie kompozytorów filmowych. Styl jego muzyki rewelacyjnie wpasowuje się w klimat filmowej scenerii i wydarzeń na niej się rozgrywających. Sama sceneria także zachwyca. Sycylijskie miasteczko, czy nawet wieś, w jakiej rozgrywa się akcja, została przedstawiona w niezapomniany sposób, na mój gust co najmniej dorównując, jeśli nie przebijając Sycylijskich ujęć z "Ojca Chrzestnego". Tytułowe kino Paradiso, w którym rozgrywa się większość filmu, skonstruowano w bardzo dobry sposób. Oglądając sceny w kinie, czuje się na własnej skórze emocje, które towarzyszyły ludziom zasiadającym w małej dusznej sali, gdzie stary Alfredo odsłaniał przed nimi dziwy i cuda z fabryki snów. To właśnie czyni ten film arcydziełem i z pewnością najlepszym filmem o filmach jaki powstał. Polecam.
  4. Uwaga! Z góry przepraszam za odejście od tematu, ale chwilę temu dokonałem istotnego odkrycia, którym muszę się z wami podzielić. Pamiętacie może fanfik "The Cellist of Saraneighvo" Ruirika, w przebojowym tłumaczeniu aTOM-a? Niedawno na naszym rodzimym rynku księgarskim pojawiła się pozycja o znaczącym tytule - " Wiolonczelista z Sarajewa" autorstwa Stevena Galloway'a. O ile wiem, jest to doskonała, choć krótka opowieść o ludziach uwięzionych w okupowanym mieście, oczywiście z tytułowym, instrumentalnym wątkiem. Komu w sercu gra ciągle jeszcze piękny utwór Vedrana Smailovića - "Cellist of Sarajevo", na pewno nie przejdzie obojętnie obok tej książki.
  5. Dark Feather

    Co aktualnie czytamy

    Niedawno skończyłem czytać "Życie. Powieść graficzna" autorstwa Yoshihiro Tatsumi. Była to bodajże druga w całości przeczytania przeze mnie manga w życiu, ale nie mogłem trafić lepiej. Ta wydana chyba w 2010 roku, a w Polsce pod koniec 2014 powieść graficzna liczy ok. 840 stron i jest kompletną zamkniętą historią. W 2010 roku zdobyła dwie nagrody Eisnera, czyli najbardziej prestiżowe nagrody komiksowe na świecie. Układ stron i kadrów został odwrócony na europejską modłę, więc czyta się to jak normalny komiks - od lewej do prawej i z góry na dół. Rysunki są czarno białe. "Życie" jest autobiograficzną historią Tatsumiego, a konkretnie - dokładnym opisem jego początków na scenie mangowej. Książka zaczna się, gdy bohater ma naście lat i jako gimnazjalista zaczyna wysyłać swe krótkie historyjki obrazkowe do lokalnych magazynów, a kończy w momencie, gdy dwudziestokilkuletni Yoshihiro - już poważny twórca - odkrywa sposób w jaki chce tworzyć swe komiksy, co da początek jego właściwej twórczości. Czytelnika, a zwłaszcza twórców, czy rozmaitych artystów od pierwszej strony wciągną przygody małego Hiroshiego i jego brata. Pięknie ukazane tutaj zostały narodziny właściwej powojennej mangi, wraz z magazynami tematycznymi, wypożyczalniami książek, oraz gęstą siecią wydawnictw, a wszystko z punktu widzenia zwykłego młodego geeka, później cenionego manganaki. Mały przedział czasowy komiksu pozwolił twórcy na wielką dokładność. Główny bohater przedstawiony został bardzo rzetelnie i satysfakcjonująco. Jest to jednak historia, której głównym wątkiem niezmiennie jest manga. Problemy rodzinne zepchnięte zostały na dalszy plan przez chociażby kłopoty finansowe wydawnictwa, czy historię wydawania zbiorów krótkich form kryminalnych w regionie Osaka. Mnie to w niczym nie przeszkadzało. Nie za bardzo znam się na japońskiej twórczości, ale kreska i rysunki w tej powieści bardzo mi się podobały, chociaż ich dwukolorowość po paru setkach stron zaczęła trochę nużyć. Pięknie za to narysowane zostały plakaty filmowe, okładki, oraz fragmenty mang z ówczesnej epoki. Liczba tytułów i nazwisk twórców komiksowych zawartych w książce poraża. Właściwie co stronę opisywana jest kolejna manga lub film. Tatsumi bardzo sumiennie przedstawił czytelnikom swoje inspiracje i wzorce. "Życie. Powieść graficzna" to prawdopodobnie najwspanialszy komiks jaki w życiu przeczytałem. Jego prawdziwość i uniwersalność wzrusza, a historia i bohaterowie inspirują i motywują do samodzielnej pracy twórczej. Nade wszystko jest to jednak niezwykle dokładne ukazanie Japonii w późnych latach czterdziestych i całych latach pięćdziesiątych, z jej osiągnięciami, przełomami i bohaterami.
  6. Siedząc sobie na łóżku i pisząc tego posta, zastanawiam się nad ulotną granicą między Science fiction, horrorem i kinem akcji. Bo czym te gatunki się różnią? Horror ma mieć rzecz jasna klimat i to nie byle jaki, a cieżki i wylewający się z ekranu gęstym strumieniem, niczym budyń. Widz musi się bać, ale nie w byle jaki sposób! Oglądając dobry horror, kinomaniak musi zdać sobie sprawę z realizmu i grozy sytuacji. Film ma zostać zrealizowany tak, by oglądając go, człowiek zdawał sobie sprawę jak bardzo przesrane ma główny bohater. Tak po prawdzie, to nie mam swej własnej definicji kina akcji. Nigdy do końca nie chwytałem, gdzie kończy się akcja, a zaczyna thriller, który z kolei zmienia się w dreszczowiec. Dobry film akcji powinien nie być głupi. Kto zapoznaje się z cotygodniową ramówką stacji typu tv 4, tv puls, czy tv 7 wie o czym mówię. Dobrym kinem sensacyjnym nie są obrazy pokroju: "mega szczęki kontra mega macki", czy "megawąż". Po odpowiednim dobraniu tematu do scenariusza nadchodzi czas na realizację. I tu już naprawdę można robić co się chce. Wybuchy, sztuki walki, wyścigi serie z karabinów, zabójcze tempo, nagłe zwroty akcji. A wszystko tak podane, by widza nie zużyć i nieotłumanić. Połączenie tych dwóch gatunków jest zadaniem raczej ryzykownym. W kinie akcji starającym się robić za pół horror, groza podawana jest wyłącznie w formie tzw. "Jumpscare", czyli nagłych, (nie)spodziewanych scen, w którym potwór wyskakuje z ryjem zza rogu, a publiczność w kinie krztusi się popcornem. Zdarzają się jednak całkiem, a nawet bardzo udane hybrydy tych dwóch gatunków w jednym filmie, lub serii. W przypadku zaś tej konkretnej sagi filmowej mamy do czynienia z bardzo interesującym zjawiskiem, gdy pierwszy film jest ewidentnie horrorem science fiction, a drugi mixem horroru z sensacją. Co więcej - oba filmy ogląda się świetnie, oba filmy mają dobry klimat i tempo, a seria zdobyła wiele milionów fanów na całym świecie. Każdy się już chyba domyślił, że chodzi znanego i kochanego mimo swej wątpliwej urody Aliena, a konkretnie o: "Obcy - ósmy pasażer Nostromo", oraz o "Obcy: decydujące starcie"? Cześć pierwsza (ósmy pasażer Nostromo) opowiada historię siedmiu pilotów kosmicznych, wracających na ziemię z ładunkiem 200.000.000 ton surowców. Pewnego dnia budzą się jednak z hibernacji, będąc zaledwie w połowie drogi do domu. Powodem, dla którego siedmiu wspaniałych wyrwanych zostało z mającej trwać jeszcze 10 miesięcy drzemki, jest tajemniczy sygnał odebrany z jednej z planet. Bohaterowie mają obowiązek dostać się na ową planetę i zbadać źródło sygnału. Na miejscu odkrywają oni, że sygnał pochodzi z tajemniczego kosmicznego, niepochodzącego od człowieka. Jeden z pilotów - Cane - wchodzi do środka, gdzie odkrywa tysiące jaj obcych form życia. Nim zdąży powiadomić kogokolwiek o swym odkryciu - jedno z jajek otwiera się i wyskakuje z niego obcy, który na przywitanie oblepia twarz bohatera. Cane zostaje przetransportowany na statek, co w konsekwencji doprowadza do koszmaru - z brzucha pilota na statek wychodzi tytułowy Alien, zaraz potem rozpoczyna się polowanie... Dzieło Ridley'a Scotta jest horrorem wybitnym. Klimat posiada odpowiednią gęstość, scenariusz obfituje w zwroty akcji pozostając przy tym wiarygodny, ponadto cały czas zdawałem sobie sprawę z potworności sytuacji, w jakiej znaleźli się bohaterowie - sami na ogromnym statku, bez szans na pomoc, z nieznanym, potężnym przeciwnikiem, którego obecność czuje się wszędzie, a i tak jest się przez niego zaskakiwanym. I to zdanie można by określić mottem całego filmu. Współczesne hollywood przyzwyczaiło nas do najdziwniejszych pomysłów. Wtedy, gdy ambitne science fiction wchodziło w swoją złotą erę rozwoju, pomysł Scotta i H.R.Giggera na stworzenie pierwszego naprawdę przerażającego obcego i umieszczenie go w roli głównego czarnego charakteru był nowatorski. I stał się cud - nie dość, że pomysł urzeczywistniono, to jeszcze zrealizowano go z takim wdziękiem i kunsztem, że mój osobisty werdykt nie może być inny niż - arcydzieło. W ogóle patrząc na datę wykonania trudno cokolwiek temu obrazowi zarzucić. Pierwsze sceny filmu - w którym gigantyczny Nostromo leci w kierunku ekranu w latach siedemdziesiątych i to w dodatku w kinie, musiały wywołać piorunujące wrażenie. W ogóle cały ten "Obcy" jest ładny. Scenografia statku - nienaganna (przypomniały mi się trochę pierwsze "Gwiezdne Wojny") statek jest klaustrofobiczny i ciemny jak należy, światło pada tam gdzie powinno, a SPOILER tunele i systemy wentylacji porozmieszczno i skonstruowano tak, by nasz Alien mógł latać po całym statku i polować. Reżyserowi należą się brawa za inwencję. Długie ujęcia i ciemna tonacja pomieszczeń daje pożądany, przytłaczający efekt zagrożenia i wspomnianej klaustrofobii. Muzyka Jerrego Goldsmitha dodawała rumieńców wydarzeniom jakie działy się na ekranie i chociaż była tam w tle, gdzieś stale obecna, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że to ta słynna, reklamowana w haśle Cisza, grała w filmie pierwsze skrzypce. Przeraża tytułowy ósmy pasażer Nostromo - pierwsza i najstraszniejsza mara kosmosu. Po latach ciągle inspiruje i zmusza widzów do odwrócenia wzroku, równocześnie budząc chorą fascynację. Gigger już za tą jedną postać pozyskał sobie u mnie dożywotni szacunek i podziw. Na uznanie zasługuje też fakt, że jest to postać wykreowana całkowicie niekomputerowo. Wyobrażam sobie ogrom pracy nieodzowny przy tworzeniu czegoś takiego. I wracając jeszcze do kwestii tempa. Warty wzmianki jest sposób w jaki reżyser przyspieszył akcję i ograniczył monotonię w filmie. Kolejne elementy historii przekazują w szybkim tempie, np. między wybudzeniem się zainfekowanego pilota ze śpiączki, a rozpruciem go przez rodzącego się ksenomorfa mijają jakieś dwie, trzy minuty. Podobnie z odkryciem jaj. Pięć, góra siedem minut po wejściu do pojazdu kosmitów, Cane leży w Nostromo pod czułą opieką towarzyszy, z obrzydliwym robalem na twarzy. Efekty specjalne dostały Oscara, więc nie trudno dostrzec ich klasę. Samo początkowe i końcowe ujęcie "Nostromo" zasługiwało na nagrodę. Osobne gratulacje należą się obsadzie i scenarzystom. Postacie są wiarygodne, podobnie jak ich zachowanie. Mamy konflikty, wybuchy, branie na siebie odpowiedzialności, oskarżenia walkę i oczywiście - wszech obecne zwroty akcji. Aktorzy wcielający się w rolę zwierzyny łownej spisali się nienagannie. Szczególne oklaski należą się Sigourney Weaver, wcielającej się w rolę naukowca Ellen Ripley, oraz Ianowi Holmowi, grającego naukowca Asha. Są to dwie najbarwniejsze postacie filmu, zagrane rzetelnie i satysfakcjonująco. Podsumowując: Film "Obcy - ósmy pasażer Nostromo" to jeden z największych (o ile nie największy) horror wszechczasów. Ksenomorf zasłużenie stał się on ikoną science-fiction, a ja przez te półtorej godziny nie mogłem, albo po prostu nie chciałem oderwać oczu od ekranu. 10/10 to ocena zasłużona dla najwybitniejszego, kosmicznego horroru jaki powstał. Trudniejsza do omówienia jest druga część cyklu, właśnie przez wzgląd na jej różnorodność gatunkową. "Decydujące starcie", to bowiem połączenie horroru z thrillerem, utrzymane w fantastycznej scenerii prawdziwego Science Fiction. Co więcej - jest to połączenie udane i to w skali nie mającej chyba precedensu w całej światowej kinematografii. Jako że druga część niemal idealnie zdradza fabułę części pierwszej, radzę dalej nie czytać tym, którzy nie oglądali "Ósmego pasażera". Reżyserem całego tego kramu został James Cameron, znany z takich dzieł jak "Titanic", czy "Avatar". Twórca ten odszedł nieco od sposobu oddania pojedynku ludzi z Ksenomorfami, zamieniając w tym przypadku polowanie na Główną rolę w filmie po raz kolejny otrzymała Ellen Ripley. Jedyna ocalała pasażerka napadniętego przez kosmitę statku, zostaje odnaleziona przez statek ratowniczy po 57 latach dryfowania po kosmicznej pustce. Dzięki narzuconemu w filmie tempu, szybko dowiadujemy się, że nikt ze speców badających sprawę Ripley nie wierzy w jej historię o pasożytniczych formach życia, znalezionych na odległej planecie. Jej historia wydaje się być tym bardziej nieprawdopodobna, że na owej planecie od dwudziestu już lat mieszkają ludzie i nikt nie zarejestrował tam obcych rozpruwających ludziom brzuchy przy obiedzie. Gdy jednak po paru dniach, z owej małej stacji kosmicznej przestają dochodzić jakiekolwiek sygnały, firma (ta sama, dla której Ripley pracowała w pierwszej części) postanawia wysłać tam oddział kosmicznych marines (niestety - zwyczajnych żołnierzy) aby wyjaśnić sytuację. Po gorących namowach od strony kierownictwa, Ellen zgadza się jechać z nimi jako specjalista. Gdy docierają na miejsce odkrywają przepiękny rój złożony z setek ksenomorfów. Ze wszystkich rozlicznych zalet tego obrazu nie w sposób zapomnieć o bohaterach: Pani Weaver jako Ripley spisuje się wyśmienicie, choć narzucona została jej rola Terminatora w spódnicy była według mnie ciut naiwna (SPOILER choć po prawdzie - samotny rajd bohaterki przez gniazdo obcych z miotaczem ognia i karabinem sklejonymi taśmą oglądało się z przyjemnością). Twórcy scenariusza dobrze poradzili sobie ze zróżnicowaniem charakterów w drużynie Colonial Marines. Mamy między innymi twardziela dowódcę będącego w głębi duszy tchórzem, czarnoskórego sierżanta - brutala i twardziela, silną kobietę - żołnierza rozwalającą obcych jak leci, oraz wyluzowanego wojaka traktującego walkę jak świetną zabawę. Na takim różnorodnym tle świetnie prezentują się postacie pierwszoplanowe, czyli Ripley, oraz SPOILER - kapral Hicks, oraz Carrie Henn, jako Rebbeca "Newt". Należy bardzo pochwalić zwłaszcza tę ostatnią. Weaver i Henn tworzą jeden z lepszych duetów filmowych jakie dane mi było oglądać. Szkoda, że ten wątek został w filmie tak ubogo przedstawiony, oprócz kilku mocniejszych scen, reżyser ograniczył przedstawienie sterroryzowanej psychiki bohaterów na rzecz mocniejszej akcji. Nie zrozumcie mnie źle! Owe przedstawienie występuje tam, ale z uwagi na większą liczbę bohaterów zostało rozdrobnione na wiele pomniejszych części, tak, by każdy mógł oddać charakter swojej postaci. Lance Henriksen jako Bishop, naprawdę genialnie oddał charakter swojej postaci, jego wirtuozeria aktorska przypominała mi trochę C3PO z "gwiezdnych wojen". Nie w sposób również nie docenić ogromu danych o alienie, jakich decydujące starcie" dostarcza. "Dowiadujemy się m.in jak "obce" się rozmnażają, jak polują i działają w stadzie. Te informacje cieszą, zwłaszcza, że samym obcym można przypatrzeć się częściej niż w "ósmym pasażerze". Akcja rozłożona jest na dwie zasadnicze części - pierwsza: przed przybyciem na planetę, oraz druga: planeta i walka. W tej drugiej, ksenomorfy właściwie nie schodzą z ekranu, co daje duży kontrast z raczej spokojną pierwszą połową, która jednak wcale nie jest nudna. Scenariusz został napisany w oparciu o zasadę budowania napięcia, tak więc obraz wciąga od pierwszych minut i nie chce puścić. Zadziwia liczba nawiązań do poprzedniego epizodu. Twórcom najwyraźniej bardzo zależało na oddaniu prawdziwego ducha "Ridleyowskiego Obcego" i postanowili zrobić to za pomocą powtarzających się schematów. Nie wyszło to jednak tak źle jak mogło by się wydawać. Kolejne elementy nawiązujące wpleciono w fabułę tak elegancko, że nie rażą one widza. Muzyka wypadła jak dla mnie bardzo podobnie co w pierwszej części. Buduje ona napięcie, ale pozostaje gdzieś w tle i z pewnością nie oddziałuje na odbiorcę tak jak w "Interstellar". Jedynie w finałowej scenie staje się bardziej "filmowa", widoczna i zapadająca w pamięć. Co do scenografii i efektów wizualnych w części II - stoją one na niezmiennie wysokim poziomie. Dwa oscary - za efekty, oraz dźwięk są tego dobrym potwierdzeniem. Wiele z elementów planu filmowego jest ogromnie podobna do tych z części pierwszej, co nadaje historii realizmu. Cieszy mnie fakt, iż Cameron nie pokusił się na zbytnie kombinacje i zostawił wizję Ridley'a i Giggera w spokoju, samemu odrzucając właśnie, ciekawe pomysły. Oglądając każdy z filmów, nie można oprzeć się wrażeniu, że "obcy" żyje. Realizacja kostiumów i dźwięków wydawanych przez kosmitów porażają. "Decydujące starcie" to jedna z najlepszych kontynuacji filmowych jakie oglądałem. Może z racji zrezygnowania z tej mrocznej klaustrofobii, może zdenerwować co bardziej oddanych fanów. Ja tam na obu filmach bawiłem i bałem się doskonale. Wstrzymam się z oceną punktową, a oba filmy z serii gorąco polecam.
  7. Jak dla mnie najlepszym krótkometrażowym filmem animowanym była rodzima "Katedra" - Tomasza Bagińskiego. Coś niesamowitego, jak ten film został obmyślony, zaplanowany i wykonany. Liczba odniesień i symboli zawartych w tych siedmiu -ośmiu minutach poraża. Sam naliczyłem ich kilkanaście, ale na pewno jest więcej. Najgorsze w historii "katedry" jest to, że nie zdobyła Oscara. W moim mniemaniu przegrała z dużo gorszym TheChubbChubbs. Co lepsze - Bagiński, mimo że kręci filmy potwornie rzadko, nadrabia jakością, tak więc zachęcam do obejrzenia wszystkich jego arcydzieł, takich jak "Sztuka spadania", czy "Animowana Historia Polski".
  8. Dark Feather

    Wasza przyszłość

    Airlick! Twoje podejście mnie przeraża, jest okropne, na sam widok dostaję dreszczy! Nie wykluczam, że wszystkie wady, jakie wymieniłeś istnieją, choć wydaje mi się to grubo przekolorowałeś. Najbardziej kuje w oczy kwestia wyjeżdżania z kraju, bo tu tak okropnie i nie da się żyć tak jak sobie zaplanowałem/am. Polska to nie Uganda i można się tu realizować. I nawet nie tyle można, co trzeba. Uważam, że każdy dobrze wyedukowany specjalista, od techników żywienia po operatorów kamer telewizyjnych powinni zostać w kraju i dbać o jego rozwój. Jeżeli wszyscy wartościowi ludzie stąd wyjadą, to z czym zostanę ja? Z kilkudziesięcioma milionami emerytów do utrzymania? Niech młodzież kształci się i zdobywa doświadczenie za granicą, byle by tylko wrócili i pchnęli swą ojczyznę do przodu. Moim zdaniem polski nie stać na emigrantów. W końcu nie chodzi tu o nas, ale o naszą kochaną Polskę, nieprawdaż? :(
  9. Dark Feather

    Co aktualnie czytamy

    Ha! Istnieje więcej! George Orwell napisał w swym życiu aż (lub jedynie) dziewięć powieści: -"Na dnie w Paryżu i w Londynie", -"Birmańskie dni" -"Córka proboszcza" -"Wiwat Aspidistra" -"Droga na molo w Wigan" -"W hołdzie Katalonii" -"Brak tchu" -"Folwark zwierzęcy" -"Rok 1984"
  10. "Paradise" Silent Night. Boże - Błogosław Katastrofowi za jego pony Music News.
  11. Czy przydarzyło wam się kiedyś, siedząc w kinie zapomnieć o całym Bożym świecie? Odrzucić w otchłań umysłu wszystkie "ważne sprawy", na których myśl jeszcze godzinę temu traciłeś/aś apetyt i całkowicie skupić się na wydarzeniach z ekranu? Czy doświadczyliście kiedykolwiek uczucia dziwnej ekscytacji i oszołomienia w trakcie obcowania z jakimś dziełem na tyle poważnie, iż tkwiąc na tej sali kinowej uświadomiliście sobie, że to nie zwykły film, ale zjawisko? Nieczęsto się to zdarza i całe szczęście, bo dzięki temu człowiek potrafi odnaleźć takie pieśni, książki, czy właśnie filmy, które mu szczególnie odpowiadają. Często nie muszą to być uznane arcydzieła, aby dla tej konkretnej osoby stać się utworem wspaniałym, bo przecież różne są gusta. Filmem, który tak wspaniale urozmaicił mi ciężkie czasy końca semestru, jest "Interstellar" w reżyserii Christophera Nolana, czyli najlepszy film science fiction jaki Oglądnąłem w tym roku, poprzednim, a może i w całym życiu. Fabuła bez spoilerów: W niedalekiej przyszłości, ziemia na wskutek złego prowadzenia się człowieka została skażona. Kolejne rośliny wiedzą, a ludzkość cierpi głód. Wobec problemu tej skali, wszystkie narody porzucają wojenkę, zbrojenia i kosztowne badania i projekty naukowe nie związane z ratowaniem cywilizacji. Wszyscy inżynierowie, piloci, nie przydatni naukowcy, a potem niemal każdy musiał zostać farmerem, by nie umrzeć z głodu. Takiego stanu rzeczy nie potrafi zaakceptować były astronauta Cooper grany w filmie przez Matthew McConaughey'a. Uważa on, że rodzaj ludzki został stworzony do odkrywania i zgłębiania tajemnic (wszechświata). Później w skutek różnych działań (aaaaaaa! O samych tych działaniach można napisać książkę) jego marzenie się spełnia. Dostaje rolę głównego pilota w statku kosmicznym mającym na celu uratowanie ludzkości. Jak? No właśnie... to musicie zobaczyć sami w kinie. Owszem - w kinie, bo to jest film tak bardzo efektowny, że wśród filmów "kosmicznych" chyba tylko zeszłoroczna "grawitacja" (nie oglądałem, bo nie byłem w kinie. Do dziś nie mogę sobie wybaczyć) dorównuje "Interstellarowi" pod tym względem. Efekty specjalne stoją na najwyższym poziomie. Panoramiczne ukazanie niektórych z przygód Coopera wgniatały w fotel, nawet, jeżeli nie były zgodne z fizyką czy innymi pierdami (kolejny argument za wycieczką do multipleksu SPOILER - sławetna scena ogromnych fal na obcej planecie). Nieziemska muzyka Hansa Zimmera (nawiasem mówiąc - najlepsza jego kompozycja od czasów "gladiatora" bądź nawet od "Króla Lwa") tak wspaniale wkomponowała się w akcję filmu, że oto staje się ona kolejnym argumentem motywującym do obejrzenia tego... zjawiska w sali kinowej z pożądnymi głośnikami. Scenografia filmu z marszu powinna zgarnąć Oscara. Statek kosmiczny został przedstawiony bezbłędnie, podobnie jak SPIOLER wszystkie planety, które nasz mechanik odwiedził ze swoją ekipą, oraz roboty, w moim mniemaniu dorównujące R2D2 i C3PO z "Gwiezdnych Wojen". Podziwiam Nolana za jego wizję artystyczną. Fabuła jak na scenariusz oryginalnego science fiction jest bardzo dobrze skonstruowana. Reżyser co jakiś czas puszcza oko do widza, wyjaśniając przez np. Rozmowę dwóch pilotów, jak działa czarna dziura. Dla wielu może się to wydawać głupie, że dwoje astronautów wyjaśnia sobie zasady działania i funkcjonowania poszczególnych praw fizyki za pomocą chociażby ołówka i kartki papieru i zapewne będą mieli rację. Mnie to w ogóle nie przeszkadzało i w żaden sposób nie wpłynęło na odbiór filmu. Słyszałem dużo głosów, że "Interstellar" stara się być drugą "Odyseją Kosmiczną". Ja, który Odysei nie widziałem, w kinie bawiłem się świetnie. Stanley Kubrick zyskał nowego konkurenta. A to zakończenie... ach! Wyśmienitym dla mnie elementem fabularnym był główny bohater. Matthew po raz kolejny pokazał klasę i nie wiem czemu co po niektórzy (filmweb) leją na niego pomyje. Grany przez niego mechanik jest wiarygodny i nie boi się okazać emocji, a tych jest naprawdę Masa. SPOILER Rodzina Coopera i jej losy, które śledzimy przez cały film dodają historii pewnej powagi i głębi. Widać, że jest to wyprawa na śmierć i życie i to nie tylko załogi ale i całej planety. Co do odczuć własnych - pisałem o tym na początku. Gdy wychodziłem z kina, dałem 10/10 z marszu. Potem, gdy rano przeczytałem druzgoczącą recenzję na filmwebie - począłem się zastanawiać. No bo owszem. Film ma pewne dziury. Niektóre kwestie wydają się być nienaturalne. Potem odzywają się głosy, że reakcja bohaterów nie taka jak trzeba. Może i to prawda. Mnie "Interstellar" oczarował i w pewien sposób zainspirował, tak iż nie zważając na technicznych obrońców dawnej wartości filmowej czasów Kubricka i młodego jeszcze Lucasa pozostaję przy swoim 10/10. I oczywiście polecam z całego serca, nerki, ucha, i przepony. Jak ktoś może to niech obejrzy w kinie, jak nie - w domu, ale pod warunkiem, że wybierze do kina na wznowienie.
  12. Piszę ten post tylko po to, by przypadkiem Pillster nie popełnił samobójstwa z żalu, że nikt nie komentuje jego dzieł. Powodzenia nasz wspaniały twórco! Nie przestawaj tworzyć, a jak skończę czytać "Trzy strony", strzelę ci piękną recenzję.
  13. Dark Feather

    Co aktualnie czytamy

    Mi się tam "Percy" podobał... (bez skojarzeń) ...gdy miałem jedenaście lat. Wtedy to było coś. I nadal czytam wszystko co stworzy Riordan, ale z książki na książkę przychodzi mi to coraz trudniej. Ostatnią powieść tego autora kupiłem pod koniec października 2014, a jestem ciągle w drugim rozdziale. Pierwszym poważnym sygnałem ostrzegawczym, odnośnie twórczości Ricka Riordana był zbiór opowiadań "Pamiętniki Półbogów", w którym to zbiorze, zdecydowanie najlepszym utworem był debiut wydawniczy jego szesnastoletniego syna - opowiadanie pt. "Syn Magii". A ja obecnie kończę "Grę o Tron". Czytam ją już drugi rok, ale tym razem jest szansa na zwycięstwo. I podoba mi się ta książka!
  14. Dark Feather

    Książkowe Wydanie Antropologii

    Jest! Jeszcze raz stukrotne dzięki!
  15. Mam parę pytań, a chodzi o... Random. Czym powinno charakteryzować się opowiadanie oznaczone tym tagiem? Czy musi być komediowe? Czy przy jego pisaniu obowiązują jakieś nieodzowne zasady, jak w np. limeryku? O czym należy, a o czym TRZEBA pamiętać? I jeszcze - czy jest to tag trudny i wymagający, czy raczej "lajtowy"?
  16. Ostatnio? "Friendship is magic" autorstwa Evening Stara. To jak dotąd najlepszy instrumental jaki słyszałem w fandomie. Bezwzględnie polecam. Tak w ogóle dzięki ci Mere Jump, czy tam Katastrof Masakra, za zakładkę "kolekcja klasyki" w Pony Music News. Najlepsze kawałki fandomu co tydzień - jeszcze się nie zawiodłem!
  17. Dark Feather

    Książkowe Wydanie Antropologii

    Potwierdzenie i dane właśnie poszły. Sun - jeszcze raz dziękuję, że ci się chce organizować takie projekty i zaświadczam, że wezmę bez patrzenia wszystko, co wydrukujesz!
  18. Dark Feather

    Książkowe Wydanie Antropologii

    Postaram się dzisiaj, liczę na twą cierpliwość.
  19. Tego sylwestra nie dane mi było spędzić na imprezie. Tego sylwestra nie mogłem spędzić z przyjaciółmi, popijając truskawkowego Picolo i Pepsi, grając zapewne na czyimś PlayStation i słuchając muzyki. W tego sylwestra nie miałem nawet jak wyjść z domu ( choroba i brak rodziców do późnego wieczora, a ktoś chaty musiał pilnować), tak więc nie mogłem nawet pooglądać spokojnie pirotechnicznych wyczynów sąsiada (po aferze z naszym psem i jego świeżo zasadzonymi drzewkami ogrodowymi bałem się, że kilka większych rakiet wycelował w nasz skromny domek). A nawet gdybym pokusił się na ucieczkę, za drzwiami wszędzie wokół zamarznięte pola i jakoś z 10 km do pierwszego miasta, gdzie jest jakaś dyskoteka, czy coś. Ale wierzcie lub nie, dzięki puszczonemu o dwudziestej na TVP Kultura filmowi "West Side Story ", ten wieczór można zaliczyć do jednego z milej spędzonych sylwestrów w moim życiu. Film powstał w 1961 roku na podstawie musicalu o tym samym tytule. Musical został natomiast oparty o słynną klasyczną tragedię pt. "Romeo i Julia" i po tym zdaniu już wszyscy wiedzą o co chodzi. Powiem szczerze: i kino europejskie i amerykańskie nasycone jest historią kochanków z Werony. Słynna jest m.in wersja z bodajże 1997 roku z Leonardem diCaprio w tytułowej roli (Romea oczywiście). Jest to jednak temat tak wieczny, że mimo mijających lat i naprawdę wielu różnych oryginalnych rozwiązań, oglądanie tych filmów zawsze było dla mnie największą przyjemnością. Historia rozgrywa się pod koniec lat pięćdziesiątych w Nowojorskiej dzielnicy West Side, w walce o którą rywalizują dwa młodzieżowe gangi: Rekiny (sharks), czyli nowa w dzielnicy grupa portorykańskich imigrantów, oraz Odrzutowce (Jets) - grupa nieprzerwanie od kilku lat wkładająca West Side. Walka między nimi jest podobnie jak u Szekspira główną osią fabuły. Poznajmy więc Romeo: Tony'ego - byłego członka Odrzutowców, marzącego skrycie o wielkiej miłości i zarazem najlepszego przyjaciela dowódcy Jetsów. Julią jest tu Maria - siostra przywódcy rekinów o imieniu Bernard (kreacja nagrodzona Oscarem). Młodzi poznają się na balu młodzieżowym i od razu bez pamięci w sobie zakochują. Co dalej nie zdradzę, bo zdradziłem już sporo, ale kto czytał "Romea" ten wie jak to się mniej więcej zakończy. Co jednak naprawdę wyróżnia ten nagrodzony dziesięcioma oscarami film? Czy wspaniałe kreacje aktorskie młodzieży (dwie role nagrodzone Oscarem), piękna choreografia, doskonale wydobywająca uczucia ukazanie w tym dziele i idealnie wpasowująca się w klimat filmu, czy może wspaniała, naprawdę wspaniała muzyka z bezbłędnie wykonanymi piosenkami. Tak naprawdę, to wszystko mi się w tym filmie podobało. Jak miało by się niepodobać, jeśli zostało oparte o jeden z najwybitniejszych dramatów wszech czasów? Nie można też zapomnieć o stronie technicznej - film zgarnął oscary za montaż, kolor i zdjęcia, co czyni ten obraz ładnym nawet przy dzisiejszych filmach HD. Na pewno musical ten ma swój niepowtarzalny klimat, który dzięki pięknym zdjęciom jest tylko podkreślany. I jeśli film może znudzić się za piętnastym razem, to te wspaniałe piosenki nie znudzą się nigdy. A jeśli chodzi o refleksje... cóż. Polecam wziąść w łapę komplet dramatów Szekspira, odnaleźć wśród nich "Romea i Julię", a następnie przeczytać i pomedytować nad treścią parę godzin. Na pewno nie będą to godziny zmarnowane.
  20. Oj mam o czym pisać. W te święta w telepudle nadali całą masę świetnych filmów. Oto niektóre z arcydzieł: - " Dawno temu w Ameryce" reżyserstwa Sergia Leone. Co mówi to nazwisko? Cztery godziny leniwie płynącej opowieści gangsterskiej z naciskiem na trudy i wydarzenia doświadczające głównych bohaterów z których wszyscy przedstawieni zostali w niesamowity sposób. Jak to u Leone, mamy typowe dla niego półgodzinne sceny wyjścia z hotelu, spaceru na peron, potem z powrotem do baru, a tam rozmowa. Wszystko przerywane bardzo ładnie zmontowanymi ujęciami. Jest parę scen nieobyczajnych, ale warto je znieść, aby nacieszyć oczy wspomnieniem świata, którego już nie ma. Może na szczęście. - "Milczenie Owiec" - kultowy już thriller z jedną z najlepszych obsad, jaką widziałem. Dwie główne kreacje (Hopkins!) nagrodzone Oscarem mówią same za siebie. Jak na taką fabułę, można to by chyba było zrobić lepiej - ja po filmie czułem niedosyt. - "Parszywa dwunastka" - absolutny klasyk filmu wojennego z końca lat sześćdziesiątych. Historia niepokornego majora otrzymującego rozkaz zebrania grupy dwunastu skazanych na długoletnie więzienie lub śmierć i zdobycie z nimi oblężonej przez nazistów twierdzy, jest historią wyjątkową. Polecam wszystkim i każdemu z osobna. I ta rola Lee Marvina!
  21. Dark Feather

    [Zabawa] Pony Battle

    Cadence bo miłość. Ale oczywiście Celestię też kocham! (Dziecinna cześć mnie kazała mi to dopisać).
  22. Dark Feather

    Szukam książki/Polecam

    Polecam. Te książki są napisane z humorem, mają ładne i lustracje i zawierają w sobie wiele ciekawostek, które można samemu zgłębić. Podobnych można nie znaleźć w literaturze fachowej.
×
×
  • Utwórz nowe...