Majestatyczną ciszę pól malowanych zbożem rozmaitem przerwał z początku cichy, potem coraz głośniejszy śpiew. Ziemia poczęła delikatnie drzeć, a na horyzoncie ukazał się obłok kurzu. Szybko rozrósł się do całkiem sporych rozmiarów, przy okazji ujawniająć źródło dźwięków. Środkiem wiejskiej drogi ciągnął oddział konnych. Prowadził ich wysoki, podstarzały brodacz w wojskowym szynelu i z harmoszką w rękach. Ubrani byli różnie: w carskie mundury z czerwonymi opaskami na ramionach, chłopskie siermięgi, miejskie koszule i marynarki bądź też inne stroje. Jednak łączyo ich kilka elementów, poza szykiem dwójkowym oraz współnym śpiewem. Między innymi zarost, zmęczenie czy też czerwień. Czerwone gwiazdki na papachach, opaski na rękawach i wreszcie duża płachta takiegoż koloru, pełniąca rolę flagi dzierżonej przez drugiego z kolei jeźdźca. Uzbrojenie także wydawało się dość jednolite, wszyscy bez wyjątku mieli rewolwery w kaburach, szable w pochwach i karabiny przewieszone przez plecy.
Po ponad godzinnej jeździe zagłębili się w niewielki zagajnik. Zatrzymali się tam na krótki popas. Pozsiadali z koni, przywiązali je do drzew i zajęli się sobą. Do brodacza zbliżył się młodzieniec o szerokiej twarzy, odziany w burą marynarkę.
- Towarzyszu Kupało? - zagadnął.
- Słucham? - odrzekł adresat wypowiedzi, odwracając się twarzą do rozmówcy. Delikatnie odłożył instrument.
- Jest taka sprawa. Bo widzicie, niedługo zbliżymy się do terenów opanowanych przez Denikina...
- Co, boicie się?
- Nie, nie o to mi chodzi. Po prostu mieszkam tu niedaleko. Nie moglibyśmy odwiedzić następnej wioski? Niedaleko, może pół wiorsty. Urożajno się nazywa. Mama tam żywie. - kontynuował młody żołnierz z nadzieją w głosie.
- Czemu nie? I tak trzeba podpytać mieszkańców. Na razie odpoczywajcie, potem poprowadzicie oddział.
W rzeczywistości krótki popas przedłużył się w postój i dopiero wieczorem towarzystwo ruszyło w dalszą drogę. Już bez pieśni i muzyki wszyscy zagłębili się w zagajnik, który zdawał się nie mieć końca. Westchnienie ulgi rozeszło się po najbliższej okolicy, kiedy oddział wreszczie wychynął spomiędzy drzew. Szyk nieco się zmienił, bo i teren nie przypominał zupełnie tego, co zostawili za sobą. Pola zastąpiła trawiasta równina, lekko pofalowana i od czasu do czasu pokryta laskiem. No i ścieżka zniknęła. Cóż było robić? Najprostrzym wyjściem wydawało się pochwycić języka, dokonać zwiadu oraz rozbić obóz, by zastanowić się nad sytuacją. Późną już porą dziesięciu ludzi ruszyło, by wykonać powierzone sobie zadania.