Skocz do zawartości

Po prostu Tomek

Brony
  • Zawartość

    1875
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    16

Wszystko napisane przez Po prostu Tomek

  1. W sumie i tak nie miałem z kim pić... Nu, wbijać mie do środka! Pukam ja (alko się skończył).
  2. A może nie? Nie utrzymałbym stanowiska na dworze, prędzej w lochu. Zresztą, smutne. Nie wiem, kogo wymyślić, to rzucę takim Tomkiem, niech ma. Slowpoke, bo on bawi się w technologię, ergo lubi babrać się w dziwactwach, ergo może przynosić, wynosić i zamiatać, bo jemu już i tak nie zrobi to różnicy. Jako czerwony musi być pieczołowity i dbać o szczegóły, a to przymioty dobrego boya hotelowego. Niech zapierdziela. (Taaak, zdajcie się na mnie, podążajcie za moim głosem...)
  3. Aktualizuję, że iż ja żywu w Opolu. Jakbym był już uwzględniony, daj cynk, to nie będę śmieci i skasuję posta.
  4. Zapieram się nogą o drzwi i grzecznie proszę swoim Mosinem, żeby odszedł stąd sobie, pókim dobry. Puka pan Zdzisio spod Żabki.
  5. Grim Cognizance mówił. Nie, to złe określenie, po prostu wylewał z siebie żółć i słodycz jednocześnie. Nie zwrócił uwagi na początkową próbę białego królika, pochłonięty doniosłością chwili. No, przynajmniej w jego opinii to co się działo teraz, miało jakieś znaczenie. Pocieszające było, że Animal chyba też się przejęła, bowiem słuchała z uwagą, którą z powodzeniem można było skierować na inne, obiektywnie ważniejsze sprawy. Widział, jak posmutniała na informację o losie jego mamy. Sam osowiał, nie chciał sprowadzać swojego żalu na kogo, zwłaszcza na siedzącą naprzeciw klacz. Ta zdekoncentrowała się na moment. Ogier zrozumiał, dobrze zrozumiał, dlaczego. Niechcący musiał przywołać coś z jej wnętrza. Ale mówił dalej, a ona słuchała. Wreszcie skończył, w napięciu oczekując na odpowiedź. Pierwsze skojarzenie, jakie mu się nasuwało, to wyrok zapadający na sali sądowej, zaraz jednak odepchnął od siebie ten obraz. Czas dłużył mu się niemiłosiernie, sekundy ciągnęły się latami całymi, ale doczekał się. W szarych, dotąd przeważnie pustych oczach rozbłysła iskra autentycznej radości. Zaraz też zabrał głos. - Też... też bardzo się cieszę, że na ciebie trafiłem. Ja przepraszam za moje reakcje na naradzie i wcześniej, ale sama wiesz, że nie przepadam za innymi. Dzięki, dzięki za dobrą wolę i... po prostu za to, że się pojawiłaś, za to, że jesteś - język plątał się nieco podstarzałemu kucowi, kiedy próbował wypowiedzieć wszystkie myśli cisnące mu się w głowie, głównie te szczęśliwe. Brzmiał naturalnie, przyjaźnie, tchnął troską i uprzejmością. Jakby ktoś zobaczył to z zewnątrz, zdziwiłby się, jak dalece zmienił się Grim po odpowiedzi pegazicy. - Więcej wolności dałoby ci wybranie córki. Zabiorę cię do siebie na wieś... a ty mnie do lasu... Tu wyczerpała się elokwencja kucyka. Zamilkł więc, zawstydzony wybuchem nawet bardziej niż na początku. Żeby jakoś powrócić do stanu całkowitej normalności chwycił za antałek i zabrał się za jego opróżnianie. Znów skierował też myśli na rebelię. Miał nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z planem, a stolica zostanie wyzwolona. Nagle przyszła mu do głowy kolejna ważna rzecz. - Moim pierwszym ojcowskim poleceniem będzie nakaz pozostania tutaj. Wiem, że brzydzisz się przemocą, a i ja nie chcę pakować cię na górę, gdzie może być gorąco. Daj swoją dobroć też innym, pomagaj rannym - powiedział spokojnie już, opanowany i zdolny do myślenia jak wcześniej. Mimo, że udało mu się w kilka chwil powrócić do względnej równowagi, nie mówił jak wyuczony golem, mechanicznie. Gestem poprosił karczmarza o jeszcze kufel, kiedy tylko dokończył wcześniejsze zamówienie.
  6. W sumie niech zapierdziela. Yargolek.
  7. Nie wiem, kto to Estelle, ale że nie chciałbym mieszkać w takim czymś to zagłosuję na nią.
  8. Po prostu Tomek

    [Zabawa] Moja góra!

    Z ciężkim trudem skupiłem spojrzenie na wzruszonej ziemi, potem na Nocturnal, wyraźnie dążącej do nawiązania kontaktu. Zamrugałem kilkukrotnie, z ciekawością sprawdzając swoją mobilność. No, mogło być gorzej, podpierając się karabinem byłem w stanie wędrować po szczycie dość swobodnie. Przeanalizowałem słowo po słowie wypowiedź kobiety, pomału sklecając ją w zdania, a potem ze wszystkich sił próbując odgadnąć jej sens. Wreszcie z błyskiem oszałamiającego zrozumienia otworzyłem usta. Nie spodziewałem się,ze jestem aż tak inteligentny! Uznałem, że po tych kilku(nastu?) ciągnących się minutach warto odpowiedzieć na zadane pytania. - No to tak - odgiąłem jeden palec, omal go nie łamiąc. - Nie napraszali się, a jak się dowiedzieli, skąd jestem, to nawet i polewali. Tylko miny jakieś takie nie w deseń mieli. Lucusia... przerwałem, aby dopasować twarz do istoty jej przynależnej ...nie kojarzę. Nic się nie paliło, lokal był czysty, no, jak wychodziłem. W miarę przemawiania zaczynałem składać zdania coraz lepiej, ba, mamrotałem na tyle wyraźnie, że sam siebie potrafiłem zrozumieć. Szkoda tylko, że wszystko leciało po rosyjsku. No, ale nie można przecież mieć wszystkiego, prawda? Odgiąłem jeszcze sześć palców, z podobnym efektem, a potem strzeliłem kostkami. Odkorkowałem o kamień BUTELKĘ DZIEWIĘĆ i pociągnąłem solidny łyk. No jakby piorun strzelił, zamroczyło mnie na moment i padłem jak stałem. Potrzebowałem dłuższej chwili, aby wrócić do stanu jakiej takiej używalności. Z tym, że nie byłem dalej w stanie mówić składnie. Pokrótce podziękowałem za ucztę, babrając się ziemią z grobu i perfumując wszystko etanolem, po czym wróciłem do siebie na górę, niechcący zwalając czarną flagę. Postanowiłem dokończyć BUTELKĘ DZIEWIĘĆ, zabrałem się za to z zacięciem i ogromną dozą motywacji. W moich oczach sztandar wciąż pozostawał karmazynowy, więc na powrót go ustawiłem, znów wracając do postawy względnie pionowej. Pergaminy nie straciły na aktualności.
  9. Czemu nie. Ale jak, przez PW, mejla czy jakąś inną drogą? Zarzuć od razu link do innych opowiadań, spróbuję się z nimi zmierzyć.
  10. Po prostu Tomek

    Wyżal się.

    Na pocieszenie dodam, że wciąż słuchacze disco polo są dużo częściej spotykani niż, na ten przykład, ludzie lubujący się w katolickich hymnach po łacinie lub prawosławnych po starocerkiewnosłowiańsku. Muzyka jest prywatną sprawą człowieka, można się podzielić swoim gustem, choć oczywiście reakcja otoczenia jaka jest, każdy widzi. Rozumiem, jak denerwujące musi być zakładanie maski, ale spróbuj raz się przyznać przed takim najbardziej zaufanym przyjacielem, jeżeli takiego posiadasz. Wypróbujesz go w ten sposób i sprawdzisz, ile warta wasza przyjaźń. Przy założeniu, że liczysz się z utratą przyjaciela, bo inaczej to będzie niedźwiedzia przysługa.
  11. Spróbuję odnaleźć poemat, interesuję się nowszą literaturą rosyjską i sowiecką. Tak jak powiedziałem, w następnym opowiadaniu, jak będziesz pisał, popracuj nad przekładaniem rzeczywistości na Equestrię.
  12. Po prostu Tomek

    [Zabawa] Moja góra!

    Stypa bardzo sympatyczna, nie powiem. A że abstynentem nie byłem, wkrótce poczułem jak moje życie nabiera sensu, świat kolorów a mięśnie rozluźniają się. Uroniłem łzę, taką prawdziwą, a nie krokodylą, nad losem dobrodziejki i "tej cholernej wiedźmy" Nocturnal, po czym zdecydowałem, że czas najwyższy zwijać imprezę. A przynajmniej siebie z niej. Odtrąciłem nieco nieuprzejmie rękę jakiegoś stetryczałego jegomościa oferującego mi przekąskę, ale nie omieszkałem odkorkować kolejnej butelki czegoś bardziej interesującego o kant stołu. Kilka łyków później otoczenie już chwiało się przyjemnie a ja, uradowany chybotaniem pokładu, nuciłem szantę o korsarzach republiki, jakoś tak mimochodem zgarniając ze stołu jeszcze trochę jedzenia i napojów wyskokowych. Pomieszczenie opuściłem w sam raz aby zobaczyć kolorowe niebo i kolczasty las. Podrapałem się po papasze, która przez to zeszła bardziej na bakier. Ze świstem wciągnąłem powietrze, z wyraźnym szacunkiem spoglądając na płyn, który do połowy wypełniał butelkę. Krokiem marynarskim udałem się w stronę szczytu, zaprzestając pogwizdywania. Poczułem potrzebę zachowania ostrożności, dlatego dopiłem w pół godziny pozostałą wódkę. Za ten czas perturbacje w atmosferze i florze zniknęły, zostawiając mnie w równie widocznym zdumieniu. Albo wszedłem właśnie na nowy poziom świadomości, albo muszę cofnąć szacunek okazany magicznemu napojowi. Z nadzwyczajną i do pewnego stopnia podejrzaną pieczołowitością oczyściłem bagnet Mosina, sprawdziłem, czy zamek dobrze chodzi i czy mogę łatwo zdjąć broń z ramienia i wycelować. Rewolwer na razie wylądował w kieszeni szarawarów, wpadając w jakieś kanapki. Zakosami dotarłem do podstawy góry, piętrzącej się przede mną niby Everest, zwłaszcza w tej chwili i w takim stanie, w jakim się znajdowałem. Na próbę wycelowałem o okoliczne trzynaście drzew. Podszedłem do nich powoli, gotów do strzału, a z każdym moim krokiem ich liczba zmniejszała się. Wreszcie ustabilizowała się na czterech. - Uch, ciężko będzie - wydobyłem z siebie. Zagryzłem kanapką, kontemplując pęknięcia kory, gdy od tego wspaniałego zajęcia oderwało mnie plaśnięcie. Na błocie leżał sobie Edge w pozie "co ja wam zrobiłem" czyli rozkrzyżowany. Uśmiechnąłem się na powitanie dałem golnąć rozgrzewajki... A nie, zaraz, moment. On nie może tyle! Za późno. Poleciało. No nic, może nie kipnie z przepicia. Na pociechę zostawiłem mu manierkę z wodą, a sam rozpocząłem mozolną, samotną wspinaczkę. - Hej, hej! - dotarło do SBQLa ochrypłe wołanie gdzieś z krawędzi szczytu. Był przezorny, nie podszedł. Dopiero, kiedy zobaczył ciemniejszy od otoczenia kształt wtaczający się na górę zbliżył się z różdżkomieczem w gotowości. Uznałem, że to niesamowicie miło z jego strony i posłużyłem się jego skromna osobą, aby wstać. Powitałem go wylewnie, dosłownie zalewając o dziwo zwykłą wodą. Następnie siłą posadziłem na płaskim kamieniu, samemu zajmując miejsce zaraz obok. - Ja... ja wiem, że się nie dogadywaliśmy i że nie wychodziło ale, no weź, życie jest takie do dupy - mamrotałem - że nie ma co dodawać jeszcze wrogów. Rozpocząłem drugą już dzisiaj ucztę. Oponent ze zgrozą wpatrywał się w wykładane przeze mnie butelki i karafki, których naliczył osiem. Dziewiątą wystawiłem na końcu, uśmiechając się tajemniczo. Potem jakieś kanapki, pieczone mięso, a nawet i kawior. Dalej kręciło się samo. Wkrótce oczy SBQLa rozeszły się w dwie różne strony, a on sam ułożył się w wygodnej pozycji. Nie zakończyło się na tym. Liczba flaszek w magiczny sposób wzrosła, dla adwersarza do osiemnastu, kiedy ja widziałem już trzydzieści sześć. Nawet i w rosyjską ruletkę zagraliśmy sobie, oboje wyszliśmy zwycięsko. Każda zabawa ma jednak swój koniec, tak i ta balanga skończyła się, dopiero się rozkręcając. W pewnej bowiem chwili kompan oklapł mi w uścisku, a na twarzy zagościł mu wyraz błogiej nieświadomości. No, co ja mogłem zrobić? targałem go na dół, ułożyłem w rowie, zostawiłem kocyk, Bóg wie skąd wzięty oraz, tak jak Edge'owi, manierkę z wodą. Sam popełzłem swoim tempem na szczyt, oparłem się o drzewce flagi, które to wytrzymało (schudłem ostatnio) i począłem trzeźwieć stróżować z bronią gotową do strzału. Co tam było na pergaminach nadziabane? Aha, no tak! MOJA GÓRA.
  13. Postanowiłem swoją opinię wydać w punktach. Mam nadzieję, że cię nie urażę a osąd mój potraktujesz nie osobiście, lecz bardziej jako zestaw porad i pochwał. 1. Bohater nietuzinkowy. Menel, który stoczył się z dość wysokiego, podium, zmarnotrawił pełne możliwości życie. Wciąż są dla niego rzeczy, które się liczą, lecz z drugiej strony każdy ciąg myślowy oscyluje wokół alkoholu lub porażek. Całkiem depresyjne zwierzenia, dobrze oddają charakter tagu [sad]. Postać rozwinięta jak na warunki opowiadania (pojedyncza podróż), czytelnik może poznać dużo szczegółów z życia Flaska, a przy tym zarys jego podejścia do życia. Bohater ma swoje cechy charakterystyczne (jak pewnego rodzaju niechęć bądź nieumiejętność obcowania z klaczami) co wzbogaca go. Z jednej strony gość typowy, ot, menel, z drugiej mało kto przedstawia postaci w taki sposób. 2. Świat także, na miarę możliwości i osi fabularnej, został szczegółowo przedstawiony. Wszystko z perspektywy pierwszoosobowej, co pozwala nam wniknąć w historię i do pewnego stopnia zarysować sobie otoczenie. Z dyskusji między kucykami lub monologów wewnętrznych bohatera da się dużo wywnioskować o jego opinii o Equestrii, a także poniekąd o obiektywnej sytuacji. Do tego dochodzą wspomnienia z życia oraz obraz powolnego, acz nabierającego tempa upadku, degeneracji. Odmalowana rzeczywistość bardzo przypomina Polskę. 3. Strona techniczna jest na moje nieobyte oko w porządku. Wyłapałem kilka rzeczy, które wzbudziły mój niepokój, lecz nie jestem korektorem, nie zajmuję się tym na co dzień, a to oznacza, że mój głos się nie liczy. Tak że nic tam nie zaznaczałem i nie komentowałem. 4. Dodatkowym sympatycznym aspektem jest odnajdywać w opowiadaniu nawiązania właśnie do sytuacji w Polsce, do działań niektórych (acz nie wszystkich kobiet tego świata i temu podobne. Osobny mały plusik, bo jestem socjalistą oraz znalazłem sporo drobnych cech postaci, jakie równie dobrze mógłbym odnaleźć u siebie. 5. I tu kończy się słodzenie. Rozumiem oczywiście sens pisania tego opowiadania. Wiem, że w zamyśle ma być dojrzałe i być może skłaniać do refleksji. Z drugiej strony piszesz o kolorowym świecie pastelowych taboretów, co znaczy, że nie wszystko można w prosty i bardzo widoczny sposób przełożyć. Na przykład w mojej opinii wulgaryzmów powinno być mniej, albo powinieneś spróbować stworzyć jakieś zastępniki (Dolar i jego "piórwa"). A to dlatego, że "CZASAMI" raczej tutaj nie pasuje, bluzgi pojawiają się dość często. Trzymaj się, pisz, jeżeli jeszcze będziesz chciał.
  14. Po prostu Tomek

    [Zabawa] Moja góra!

    Doszedłem do siebie w niecodziennej pozie. Podwinięte nogi, rozrzucone ramiona, krew cieknąca cieniutką strużką z głowy... Wzrok błądził po szarym niebie i czarnych skałach. Po Tej Górze, która zabrała już tyle istnień. Toczyły o nią walki jakieś przemożne, nieubłagane siły, gdzie tam cisnąć się z kułakami albo spluwą. No, jednak czułem się w obowiązku spróbować jeszcze raz. Wstałem z jękiem, otarłem krew z potylicy. Bolało, i to bardzo, a ja nie mogłem nic na to poradzić. Chyba uderzenie uszkodziło mój ośrodek słowiańskiej magii. Zdany byłem w tej bitwie tytanów jedynie na swoją siłę, broń i przemyślność. Mało tego, niepokojąco mało. Podniosłem z ziemi papachę, otrzepałem ją i nasadziłem na głowę. Mimowolny syk wydarł się spomiędzy zaciśniętych warg. Z trzaskiem nastawiłem żuchwę Potrzebowałem medyka. Odszedłem na moment od wzniesienia, słuchając muzyki zeń dochodzącej. Nie docierały do mnie zmiany właściciela, bowiem łatałem sfatygowaną czaszkę i poprawiałem nieco wydolność organizmu. Dobrze, och jak dobrze, że miałem tych kumpli zza Buga. Oczyszczająca siła 99 procentowego bimbru rozlewała się po moich żyłach, niwelując ból, podczas gdy Iwan czy inny Wasyl szył mi hołowę dratwą. Po zabiegach, posiłku i dobrych słowach czułem się dużo lepiej, posiadłem motywację. Wracałem spokojnym krokiem, w odnowionym ubranku, z nieodzownym Mosinem (bagnet w zestawie) przewieszonym przez ramię. Szedłem prosto, mój organizm przekonwertował alkohol na czystą vis vitalis, tak więc nawet zdobyłem się na raźne pogwizdywanie. Wpadłem w sam raz, aby ujrzeć jak Edge ląduje w dziurze wypchanej siarką. Pomachałem mu, nagle posmutniawszy. Ciekawe, kto też był aktualnie panem tej kupy skał, z kim przyjdzie mi się zmierzyć. Tym razem byłem przygotowany na magię i sztuczki. Karabin na powleczone srebrem kule rozwali każde diabelstwo. Wspinałem się powoli i z należytą ostrożnością, ale nie skradałem się. Jakoś nie widziałem potrzeby. Ledwo osiągnąłem szczyt, jakaś zabłąkana nuta omal nie urwała mi łba z przyległościami. Patrzę szeroko otwartymi oczyma, a tu Nocturnal. Wzruszyłem ramionami. - Słuchaj, był tu taki jeden. Wiszę mu klepankę - zapytałem, cokolwiek mocno zaciągając. Wot, za dużo kontaktów z towarzyszami. Po uprzejmym pytaniu padła równie uprzejma odpowiedź, że owszem, był, a jeżeli chcę, mogę go jeszcze dogonić. Ja wspomniałem na płonącą dziurę. Nie, nie miałem przy sobie wody święconej, więc wyprawa na dół odpada. Nic to, zadowolę się innymi zdobyczami. Po przyjemnej pogawędce rzuciłem się do rozmówczyni z bagnetem, a dodatkowo niesamowitym wyrazem przykrości na twarzy. Bo przecież dobrowolnie stąd nie Nocturnal nie zlezie. Po paru nieudanych pchnięciach odrzuciło mnie na bardziej neutralną odległość, zachwiałem się na krawędzi szczytu. Wykorzystałem dostępne mi siły ciała i wróciłem do równowagi, a następnie uskoczyłem w bo prze kolejnym atakiem dźwiękowym. Cholera, każdy ma jakąś zdolność, a ja nie. - To nie fair! - krzyknąłem oburzony, dając ognia po raz pierwszy od początku potyczki. Posrebrzony nabój przeorał prawy bok czarownicy, a ona zwinęła się. Syknęła złowieszczo. - Kiż diasi? - zdziwiłem się. Chyba nawet działało, dlatego strzeliłem raz jeszcze. Nabój został odchylony przez potężną falę akustyczną, ja sam ukryłem się za większym występem skalnym, z którego po chwili został dosłownie piasek. Nie podobało mi się to. Wypaliłem po raz trzeci i czwarty, teraz celując w głowę przeciwniczki. Dźwięki i tak zaburzyły trajektorię, ale przewidziałem to. Dostała w oba ramiona. A ja zatkałem uszy. Krzyk wiedźmy był słyszalny bardzo daleko, kości zadrżały w trumnach, a duchy skryły się głębiej w swych kryptach. Mroczny cień zebrał się nad szczytem góry, bijąc piorunami. Gdy wszystko skończyło się, a słońce wyjrzało zza chmur, obok odrestaurowanej flagi raźno maszerował brodaty mężczyzna pod bronią. Miał gotowy karabin, przed chwilą przeładowany i rewolwer, takoż, więc cienia strachu nie można było znaleźć na jego ogorzałej twarzy. Bardziej zmęczenie. Ogłoszenie: MOJA GÓRA na rozstajach nie straciło na aktualności.
  15. Chyba cię Bóg opuścił... oh, zaraz *patrzy na wcześniejszą odpowiedź* No rzeczywiście, opuścił cię. Nie, nie oglądam takich rzeczy. Aty, czy ty masz już karabin na strychu?
  16. Oooo taaak. Zestaw małego chemika wersja rozszerzona to będzie idealny prezent, może nawet wysadzi podzieli się z koleżankami.
  17. Po prostu Tomek

    [Zabawa] Jaki Cutie Mark.

    Podtrzymuję wersję z płomykiem, ale po namyśle zamiast serca wsadziłbym tam jednak coś innego. Zamknięty pąk jakiegoś kwiatu. Bo jesteś jeszcze młoda.
  18. Nie. Miałeś już gorsze święta?
  19. Po prostu Tomek

    [Zabawa] Jaki Cutie Mark.

    Tak po mojemu to całkiem klawy byłby, proszę ja ciebie płomyczek z serduszkiem w środku, obwiedziony srebrem.
  20. Po prostu Tomek

    Szczegółowe zapisy do mnie

    Przypuszczam, że moja sesja to Equestriakorps, w każdym razie ta z Guardianem. Postać powstała jako prześmiewczy zamysł, ponieważ ciekawie będzie taką ekipą, jaka w domyśle ma powstać, zawitać do krainy kolorowych koników. Imię: Wasyl Andriejewicz. Nazwisko: Fokin. Wiek: 25 lat. Narodowość: Ukrainiec. Ranga: Porucznik 385 Pułku Strzeleckiego WW NKWD. Broń: Karabin Mosin wz. 1891/30 z pięcioma nabojami w magazynku, rewolwer Nagant wz. 1895 oficerski, siedem nabojów w bębenku. Ubiór: Standardowy mundur enkawudzisty, wysokie buty, pałatka. Dodatkowe przedmioty: Torba raportówka, hełm, pas, kabura, bagnet, nóż, amunicja karabinowa (30x, bez magazynka), amunicja do rewolweru (35x, bez magazynka) trzy racje wojskowe, manierka pełna wody, zapałki sztormowe, fajka i kapciuch z tytoniem, mapnik z mapą rejonu Lubelszczyzny, dwa granaty RGD-5. Wygląd: Mężczyzna średniego wzrostu (tak z metr sześćdziesiąt osiem), szczupły, młody, bije od niego energia. Słabo zarysowane, ale wytrzymałe mięśnie. Bystro patrzy na świat szarymi, wypłowiałymi oczyma, które dość często mruży w wyrazie dezaprobaty. Twarz pociągła, blada, gładka, lekko kanciasta, z mocno zarysowaną dolną szczęką. Uboga mimika. Wysokie czoło. Odrobinę kartoflany, niekształtny nos. Wąskie, jasne wargi. Czarna broda, wąsy i takież krótkie włosy. Dobrze prezentuje się w mundurze, jakby stanowił z tym strojem idealną całość. Nosi prostokątne okulary w cienkich, drucianych oprawkach. Lekko żółtawe od tytoniu zęby. Historia: Urodzony i wychowany w Charkowie w rodzinie inteligenckiej o anty-carskich zapędach w burzliwym roku 1919. Można rzec, ogniste miał urodziny. Los nie dał mu się niestety zapoznać z leninowską koncepcją Związku Sowieckiego, bowiem całe jego młodzieńcze i dorosłe życie upływało w cieniu Ojca Narodów, towarzysza Stalina. Jego młody umysł dość szybko poddał się indoktrynacji, nieznacznie tylko zaburzonej, kiedy to w 1938 aresztowano jego matkę, rzekomo za antysowiecka agitację. Przeszedł przez pionierów i przez Komsomoł, gdzie urobiono go na stereotypowego wręcz, całkowicie posłusznego i lojalnego wobec władzy obywatela. Później trafił do Armii Czerwonej, gdzie miał prawdopodobnie spędzić większą część życia i robić karierę, los jednak chciał inaczej. Wasyl został wyłowiony spośród co bardziej aktywnych rekrutów po pewnym wydarzeniu. Otóż udało mu się kiedyś, w myśl powiedzenia "każdy pilnuje każdego" podsłuchać, jak jeden z członków jego oddziału wyraża się niepochlebnie o przywódcy ojczyzny światowego proletariatu. Doniósł, gdzie trzeba, niesforny żołnierz trafił gdzie trzeba i zrobiono z nim to, co trzeba. W zamian za to oficer zarekomendował Wasyla. Rekomendacja wpadła w ręce osób odpowiedzialnych, została uznana, wkrótce więc młodzieńca o nieposzlakowanej opinii przeniesiono i rozpoczęto jego szkolenie od nowa, tym razem już jako członka NKWD. Był to rok 1940. Dzięki podszeptom odpowiednich ludzi, własnej inicjatywie oraz kilku odpowiednim zbiegom okoliczności dość bystro robił karierę. Wspinał się po szczeblach stopni z taką prędkością, że jego współpracownicy poczęli być o to zazdrośni. Niestety, nie można było znaleźć przeciwko niemu żadnych zarzutów. Sumiennie wypełniał polecenia władzy, nieważne jakie by one nie były. Nawet w haniebnych działaniach skierowanych przeciwko Polakom. Gdy wybuchła Wielka Wojna Ojczyźniana nie oszczędzał siebie ani swojego oddziału. Wyrwał się z okrążenia, tylko dzięki jeńcom oraz swojej reputacji unikając posądzenia o zdradę ZSRR. Mimo tego pozostał wierny Stalinowi i jego poglądom. Brał udział w krótkich walkach na Lubelszczyźnie, na rodzinnej Ukrainie, bronił Kijowa. Tam dostał postrzał w nogę, kula nie przebiła kości, ale na jakiś czas wycofano go z frontu. Wrócił do walki dopiero, kiedy Niemcy dochodzili do Rostowa nad Donem. Nie było mu dane zakosztować zwycięstwa, ponieważ Armia Czerwona, a z nią i NKWD, znajdowały się w ciągłym odwrocie. I tak aż do 1942 roku, do Stalingradu. Od tamtej pory aby streścić żywot Wasyla Andriejewicza wystarczyłoby wkleić dowolny rysopis krasnoarmiejca w latach 42-44. jednak nie wszystko potoczyło się ładnie i klarownie. W pewnym momencie frontowej przygody, oderwany od jednostki macierzystej podczas walk pod Krakowem otrzymał dziwną propozycję...
  21. Po prostu Tomek

    [Zabawa] Moja góra!

    Wszystko wirowało w niesamowicie szybkim tempie, a świat zdawał się być wpierw wywrócony na nice, a potem przynajmniej nieźle zdeformowany. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywałem się w powoli czerwieniejące na wschodzie niebo, a potem, kiedy złocista kula wyprysnęła ponad horyzont, zakryłem powieki. Słońce było dziadowsko ostre, zwłaszcza kiedy jego promienie odbijały się w rozbitych okularach. Nieznacznie poruszyłem głową, a gałęzie zaszeleściły. - No pięknie - wydarło się ze mnie wraz z jękiem. - Jak raz użyłem tej popierdzielonej magii zamiast starej, dobrej, materialnej broni. I kiepsko mi wyszło. Nigdy więcej. Rzeczywiście, moje położenie było nie do pozazdroszczenia. Wisiałem sobie na drzewie, prawdopodobnie dębie, dobre piętnaście metrów nad ziemią dosłownie wciśnięty w koronę. Wszystko mnie cholernie bolało, mundur mogłem już chyba tylko zużyć na podpałkę, a proteza do wymiany. I kto, ja się pytam, pokryje koszta nowej? W czasie się przeca po dodatek kombatancki nie cofnę! Cała kabała wyglądała dość biednie, alem się zaciął w postanowieniu opuszczenia drewnianego więzienia. Jadłem, przez co miałem dość energii na to karkołomne przedsięwzięcie. - Uch, żeby cię... - powiedziałem, akcentując swoje słowa twardym uderzeniem mojego ciała o ziemię. Na szczęście rozmiękłą. Dodatkowo za amortyzator robiła mi kompletnie sztywna mechaniczna ręka, która w tym momencie ostatecznie straciła przydatność. Powędrowałem sobie tylko znanymi ścieżkami na wschód, z wolna znikając za widnokręgiem. Cień góry tylko przypominał mi o kolejnej klęsce, dając motywację do srogiej zemsty. Powrót mój odbył się po pierwsze szybko, po drugie bez fanfar. Znalazłem podwózkę na traktorze przemytników buraków, który w odpowiednim momencie został przebudowany na amfibię, co pozwoliło nam spokojnie przekroczyć Bug. Zapłaciłem, pojedliśmy, popiliśmy i pojechali. A ja stałem u podnóża wzniesienia. Odetchnąłem sobie świeżym, górskim powietrzem, z radością poruszając lewą, ponownie organiczną ręką. Czarnobyl czyni cuda, byłem zdrów jak ryba i to bez krzty magii. Nawet broda mi odrosła, o! Miałem na sobie też całkiem nowe ubranie. Cywilne i maskujące. No bo w końcu kto zainteresuje się gościem w szarawarach spiętych skórzanym, szerokim pasem, luźnej koszuli, wełnianej kamizeli oraz karakułowej papasze na głowie? Tak na wszelki wypadek, żeby jednak było wiadomo, kto ja jestem, ozdobiłem sobie ową papachę gwiazdeczką. I grało. Wspinałem się dość długo, nieświadomy zaburzeń rzeczywistości. Nie było mnie, to i nie wiedziałem, co się dzieje. Od czasu do czasu pogwizdywałem sobie coś smutniejszego na dobry początek dnia, przez co prawdopodobnie Edge był już uprzedzony o mojej obecności. A mie to, kolokwialnie mówiąc, wisiało. Kiedy wszedłem na szczyt w rzeczy samej zastałem go spiętego i gotowego do boju A mie się tak nie chciało... - Dobra, nie będę się wydurniał. Załatwimy to jak mężczyźni, bez magii i broni - z tymi słowami odrzuciłem na bok nagana, szaszkę oraz pojedynczą "cytrynkę". Gdy i oponent swoje zdolności czasowo zdezaktywował, wzięliśmy się za bary. Nie miałem złudzeń, to trochę potrwa. Oboje bowiem znaliśmy i stosowaliśmy dość wymyślne ciosy, które, niestety, oboje umieliśmy sparować. I tak się to ciągnęło jak brazylijska telenowela, dopóki nie zaczęliśmy oddychać ciężej. Zdecydowałem się na coś, czego wróg mógł się, jako doskonale wyszkolony woj, nie spodziewać. Mała szansa, ale zawsze. Odepchnąłem go, by na moment zwiększyć dystans, a kiedy przygotowywał sobie tylko znane uderzenie, zasunąłem mu po chłopsku kułakiem w mordę, jak to się mówi. Odszedł kilka kroków w tył, zdziwiony, a ja równie niedbale poprawiłem z drugiej strony. Tak mi nagle przez myśl przeszło, że potem będzie mieć krasiwe, modre limo. Skorzystałem na twojej dezorientacji i wierchem dłoni trafiłem Edge'a jeszcze w skroń, na odlew, bez celowania. Wyłączyło go tak jakby. Ja postanowiłem być dzisiaj milszy niż ostatnio i złożyłem na bezwładnym ciele cały sprzęt adwersarza i bez ceregieli zwlokłem go z góry. Tam zostawiłem go w rowie, z ukraińskimi pozdrowieniami czytaj butelką bimbru. Sam wróciłem, zebrałem co moje i wytrzepałem z kurzu flagę, która (jak to jest możliwe?!) uchowała się jeszcze na szczycie. Mosina, niestety, nie znalazłem, z broni palnej zostaje więc tylko nagan. I znów na rozstajnych drogach pojawiły się ogłoszenia: MOJA GÓRA.
  22. Po prostu Tomek

    [Zabawa] Moja góra!

    W nie najlepszym humorze, a raczej dość mocno wkurzony, wracałem z przymusowej wyprawy na zgniły Zachód, zastanawiając się, co mnie tam właściwie za diabli ponieśli. Aha, diabli, to w sumie ma sens, powiedziałem do siebie. Przecież SBQL, mój zażarty wróg jest cholernym czarownikiem czy jedna zaraza wie czym. Założyłem ręce, jedną mechaniczną, jedną organiczną, na piersi bacznie obserwując drogę na szczyt. Miałem głęboką nadzieję, że trafię właśnie na mojego osobistego nieprzyjaciela, jakim w zadziwiająco krótkim czasie stał się wyżej wymieniony gość. Przy okazji w spokoju rozważałem swoje szanse. Bez Mosina, granatów, osłabiony, lekko mie się w hołowie po hipnozie wichrowało, a na Ukrainę za daleko, by cisnąć po pomoc, jeszcze mi zemsta zwleknie. W tak zwanym międzyczasie minęła mnie Lisica, pozdrawiając i życząc wesołych Świąt. - Wesołych... - odparłem odruchowo, nie zważając na wybudzenie się kolejnej ofiary hipnotyzera. Miałem już plan. Stał tam sobie, promienny jak dupsko króla Słońce w niedzielny poranek i nadymał się. A ja wyszczerzyłem zęby jak ostatni wariat, nieźle wnerwiony za swój zarost, a raczej jego widoczny na dużą odległość brak. Wyszedłem na widoczne miejsce, odchrząkając wyraźnie, aby zwrócić na siebie jego uwagę. Nie wyglądałem jak furiat, strasznie czy ponuro. Ot, zmaltretowany żołnierz, wymęczony, głodny i spragniony. Jedyne, co mnie wyróżniało, to lewa ręka. Mechaniczna, dźwięcząca zębatkami. I wyraz smutnej pewności na twarzy. Dalej potoczyło się już szybciej. Wystawiłem przed siebie organiczną rękę, z rozwartej dłoni wypadło kilka kuleczek ziemi zmieszanej z czymś jeszcze. - Szyłgana źięłło, ałmakuk partędź - wymruczałem, a słowa, chociaż ciche, obleciały cały szczyt. W tym okamgnieniu całą górę oraz spory obszar wokół pokryła gęsta, całkowicie nieprzejrzysta mleczna mgła. SBQL zdezorientowany rozejrzał się, postąpił kilka kroków. Mgła tłumiła dźwięki, nie słyszał więc ani swojego stąpania, ani tym bardziej mojego podkradania się. Nagle wszystko okryła czerń, kiedy na głowę iluzjonisty opadł worek. Był na to przygotowany. Wór schwytał tylko obłoczek szarego dymu. W pewnym momencie jednak magikowi zniknął kapelusz. Zniknął nie wiadomo gdzie, lecz prawdopodobnie na dość długo. Wtedy też ja kopnąłem go w lędźwie, korzystając z chwilowej dezorientacji i zniknąłem we mgle. Nie pozwoliłem mu na powstanie, popychając go z powrotem na ziemię, kiedy tylko próbował. Zmęczył się, a i ja nie miałem takiej kondycji jak kiedyś. - Słuchaj, ty znasz sztukę iluzji, mnie Ukraińcy uczyli słowiańskiej magii. Pozwolę ci odejść bez szkody, ale kapelusza nie dostaniesz - głos rozległ się zewsząd, nikt nie potrafiłby zlokalizować jego źródła. Jakby na potwierdzenie rozkazu przeciwnik odczuł przemożne pragnienie i głód. Musiał, po prostu musiał iść i zaspokoić potrzeby swego ciała. A że wedle zaklęcia mógł to zrobić dopiero po dojściu do Kijowa lub spotkaniu Słowianina... Tak czy inaczej odnalazłem Mosina. Leżał, porzucony, utytłany trochę w błocku, rozładowany. Z pieczołowitością oczyściłem swą broń, załadowałem kolejne naboje i krzepko schwyciłem ją w dłonie. Zająłem stanowisko obok cudem uchowanej flagi, golnąłem trochę źródlanej wody, przegryzłem kiełbasą. Byłem gotów do obrony, ale czegoś mi tu brakowało. Ano tak. Na rozstajach pojawiły się pergaminy z czymś nadziabanym cyrylicą, a pod spodem polskie tłumaczenie: MOJA GÓRA.
  23. Grim odstawił kufel spokojnie, może nawet nazbyt spokojnie. Poczuł kopytko Animal na swoim własnym. Spojrzał na nią i wysłuchał jej słów, łagodnych, ciepłych, a co najważniejsze, podnoszących na duchu. Wciąż martwił się na zapas, jego myśli rozdzieliły się jednak najpierw na dwie części, ciężką i przyjemniejszą. Teraz ostatecznie już po odejściu natarczywego alikorna przewagę zyskały te dobre dumania. Te o spokoju, ciszy, rodzinie oraz podobnych rzeczach, o których myślą z reguły zwyczajne kucyki. Wpływ ponuractwa osłabł, ogier odsunął od siebie antałek, przy okazji głębszym niż to było przyjęte skinieniem dziękując karczmarzowi za cichą informację. Miał szczęście, powiedział sobie, że poszedł na tę całą wyprawę. Nawet jak umrze, to przodkowie z dumą przyjmą go po tamtej stronie, a on zyska jakieś dobre wspomnienie. Zebrał się w sobie, kilkukrotnie zaczerpując powietrza i wypuszczając je ze świstem, tak jak robi to się przed skokiem do głębokiej wody. Parokrotnie otworzył już usta, by zacząć mówić, ale zmieniał zdanie i wracał do posiłku. w końcu nic mu już na talerzu nie zostało, argument upadł. Przymknął oczy i odezwał się do klaczy, równocześnie ponownie je otwierając. - Animal, dziękuję ci. Chyba kiedyś nawet dziękowałem - głos dobywający się ze starego kuca był ochrypły, lecz przyjazny, ciepły i wzbudzający zaufanie. - Bo pomogłaś mi otwierać się. Choćby dzięki tobie nie kroję tych wszystkich żyw... znaczy nie robię nikomu krzywdy. I nie będę. Kiedy przyjdzie mój czas, odejdę do swojego domu, nie chcę nikomu wadzić. Nie pasuję do nich. Ale ty jesteś... jesteś dobra, miła. Gotowa do poświęceń, trochę jak Rebon. Przypominasz mi moją matkę. Mówił, mówił bez przerwy, jakby wyłączając się na chwilę, otaczając przeszłością. Swoim zachowaniem, tym co uważał za błędy i tym co uważał za słuszne, choć drużyna z pewnością nie podzielała takowych poglądów. Patrzył w przeszłość, a decyzje dojrzewały i znikały w jego umyśle. - Była jednorożcem. Bardzo pięknym, nie wiem jakim cudem trafiła do tej zapadłej dziury, gdzie się wychowywałem. Żyliśmy razem bardzo długo, a ja z czasem zastępowałem jej ojca, który raczył gdzieś zwiać. Potem zachorowała i zmarła, dziesięć lat temu. Jedenaście prawie. Nie będę cię jednak zamęczał tym wszystkim. Jeszcze raz dziękuję ci za wszystko i chcę o coś zapytać. Świadomość w pewnym sensie nieodwołalnej decyzji zapadła w mózg ciemnordzawego ziemskiego kuca jak kowadło albo kamień, ściągający na dno topielca. Na moment spojrzał z wielkim smutkiem w brązowe oczy Animal Heart, a jego czoło wygładziło się i opuściło. Nawet nie sięgał po antałek, by pomóc sobie w decydowaniu. - Nigdy nie miałem siostry ani córki, ani nikogo, kogo mógłbym w ten sposób pokochać. Zgodziłabyś się zostać moją przybraną siostrą lub córką?
×
×
  • Utwórz nowe...