Skocz do zawartości

psoras

Brony
  • Zawartość

    245
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    10

Posty napisane przez psoras

  1. Walnąłbym taga [Alternate Universe].

    Bardzo sugestywna ta wizja Equestrii

    podbitej przez ZSRR (przynajmniej tak to zrozumiałem).

    Pewnie jakiś historyk by się czepnął, że wzmożony terror i kartki na wszystko występowały w innych okresach czasowych, ale to [AU], więc co tam.

    Postacie w porządku, rozwinięte na tyle, na ile to możliwe w tak krótkiej formie, Muszę przyznać, że nawet spodobał mi się sposób kreacji dziadka jako osoby nie potrafiącej sobie poradzić z otaczającą go rzeczywistością i szukającej ucieczki w alkoholu, ale bez robienia z niego Typowego Alkoholika, Co To Tylko Pije I Bije. No i plus za kreację wnuczka z tą charakterystyczną naiwnością.

    Natomiast jest pewna kwestia, która mnie trochę zastanawia.

    W opowiadaniu nie ma opisów samej wojny, więc pewnie ta uwaga nie ma większego uzasadnienia - ale kuce przeciwko takiej Armii Czerwonej bezbronne nie są. Nawet jeśli Ceśka z Luną zaraz na początku dostałyby z atomówki, zostaje jeszcze magia jednorożców i przede wszystkim kontrola pogody...

    Kurde, czego ja się czepiam jakiejś kwestii, która nawet tu nie jest za bardzo poruszona?! Pewnie dlatego, bo jest piąta rano...

    Tak czy siak, opowiadanie jest całkiem niczego sobie i na pewno potrafi wzbudzić u czytelnika emocje. Choć dla mnie mimo wszystko trochę traci na tym, że

    komunizm w Equestrii wprowadzają najeźdźcy z innego świata, a nie z jakiegoś Hooviet Union czy czegoś takiego. Mam po prostu trochę alergię na fanfiki, w których wszyscy ludzie są "tymi złymi".

    • +1 2
  2. 35 stron?! Łeeee, a ja sobie całą noc na czytanie zarezerwowałem...

    A na serio - dobrze widzieć kolejną aktualizację jednego z najbardziej szalonych fanfików polskiego fandomu. I o ile Vezanderfel już mnie nieco zmęczyło, tak niekończąca się, komputerowa (kto przeczytał, ten wie, o co chodzi) wojna changelingów ze sobą nawzajem była niezłym odprężeniem.

    Nie było wnerwiającego Narratora, Yellow był w swoim żywiole, Sevens był świetnym kamperem i z każdym odcinkiem coraz bardziej chcę poznać świat, z którego przybył żółty pegaz.

    (A na brak częstszych aktualizacji nie powiem absolutnie nic, jako że uważam, że fanfiki pisze się dla zabawy, a z poganiania autorów jeszcze nigdy nic dobrego nie wynikło.)


  3. 2.Jak mało czytałem fanfików z gatunku TCB (przeczytałem raptem ze 2 FF na krzyż) to zawsze mnie zastanawiało jak to wszystko co się tam dzieje wygląda z perspektywy kucyków mieszkających w Equestrii. Czy istnieje taki fanfik (najlepiej po polsku)
    O ile pamiętam, w "Biurach Adaptacyjnych: Nie jesteśmy sami" był na ten temat całkiem spory wątek. Więcej mi się nie przypomina.
  4. I jeszcze jedno propo poprzedniego komentarza: Pisząc to ani razu nie pomyśliłam o Franku, czy o innych ożywianych zwłokach. Navis była tworzona kompletnie od ZERA. Do tego chyba nigdzie nie natknęłam się jeszcze na taką fabułą jak tutaj. Jedyne, co mi się z Navis kojarzy to MewTwo z Pokemonów.

    Wierzę. Ale schematy to wredne cholery i potrafią atakować od najmniej spodziewanej strony.

    Fabuła po prostu sprawia wrażenie idącej po linii najmniejszego oporu, a przez to właśnie jest przewidywalna. Brakuje mi czegoś, co by mnie w tym opowiadaniu zaskoczyło. Tak, wiem, że nie wszystko musi zaskakiwać. Ale co ja poradzę, że praktycznie na początku zgadłem połowę fabuły, a drugą połowę pod koniec drugiego rozdziału i cała dramaturgia mi siadła...

    Tak czy siak, powodzenia przy dalszym pisaniu.

  5. Okej, przyjrzałem się. Wciąż jednak wolałbym dać Navis jakieś typowo equestriańskie imię, czyli jakiś losowy angielski epitet (albo nazwę amerykańskiego pociągu). Ale, jak już napisałem, to tylko moje osobiste preferencje, więc nie sugeruj się zbytnio ;)

    Poprzedni komentarz pisałem w przerwie wykładu i nie sprawdziłem znaczenia imienia, bo 1) byłem na mobilnym internecie, 2) przerwa mi się kończyła i 3) nie chciało mi się. Ale potem odpaliłem google.

    Navis = łódź.

    Hmmm... i tak dałbym coś innego. Ale jak tobie się podoba, to kij z tym :P

  6. Fanfik po ukończeniu spadł na drugą stronę, nie otrzymawszy ani jednego komentarza...

    Pora to zmienić, zwłaszcza, że nie jest zbyt długi jak na wielorozdziałowca.

    I cóż, moje wrażenia wyglądają tak: te kilkadziesiąt minut, które zajęło mi jego przeczytanie, na pewno nie było czasem straconym, ale raczej wątpię, abym tu wrócił. Fanfik jest poprawny, ale... właściwie nic ponadto. Narracja, prowadzona w niechronologicznym porządku, jest bardzo dobrym pomysłem, jeśli chce się zaskoczyć czytelnika - problem tylko w tym, że nie bardzo jest czym zaskakiwać, jako że historia jest, oględnie mówiąc, dość standardowa.

    Motyw z eksperymentem, który wyrwał się spod kontroli, jest co najmniej tak stary jak potwór dra Ząbkowicko-Śląskiego (Frankensteina, bo tak się owo miasteczko za Niemca nazywało) i w zasadzie od początku dał się przewidzieć. Do tego, biorąc pod uwagę wrażliwość tak stworzonej istoty i jej użycie w wojnie z podmieńcami, powód buntu też był dość oczywisty. Podobnie jak pułapka na końcu... Nawet ojcowska miłość dra Science do jego tworu nie była żadnym zaskoczeniem.

    To powiedziawszy, przyznaję, że jeśli chodzi o styl, użyte zabiegi literackie i ogólnie pojęty warsztat to opowiadanie jest naprawdę niezłe, choć od czasu do czasu nietrafione porównanie sprawiało, że parskałem mimowolnym śmiechem (np. złote pasemka we włosach o wyglądzie trofeów na półce sportowca - nie mogłem pozbyć się wizji naszej bohaterki z pucharami i medalami powtykanymi we fryzurę).

    Podsumowując, następnym razem, jak będziesz robiła użytek ze swojego naprawdę porządnego warsztatu, spróbuj jakoś tak zakręcić fabułą, żeby wszystkich zaskoczyć. Nie wiem, może każ naszej istocie idealnej zagrozić rozwaleniem wszystkiego, jeśli Equestria nie podpisze Konwencji Genewskiej? Możliwości są nieograniczone ;)

    PS. Jeszcze jedna drobna uwaga, raczej z kategorii "osobistych preferencji" - imię Navis wydało mi się nieco pretensjonalne. No i znowu miałem przy nim głupie skojarzenia - nie wiem, może ono coś znaczy (z łaciny i innych języków klasycznych jestem noga), ale mnie się kojarzyło przede wszystkim z... nawisem skarpy.

  7. Okej, opiszę z grubsza wizję tego miasta, jaka tkwiła w mojej głowie, gdy pisałem EqueTrip.

    Przede wszystkim Manehattan to wielka, wielomilionowa metropolia. Z wyglądu przypomina z grubsza Nowy Jork lat trzydziestych z wysokimi wieżowcami w centrum (midtown i downtown), tak jak w oryginale przetykanymi niższymi, czasem zaledwie kilkupiętrowymi budynkami. Architektura jest bardziej cukierkowa i ozdobna niż w prawdziwym Nowym Jorku, ale wciąż bardzo surowa w porónaniu z architekturą innych equestriańskich miast, takich jak chociażby Canterlot. Ulice oświetlone latarniami gazowymi, Time Square (odpowiednik Times Square) pełen reklam, pośród których nie ma neonów ani ekranów LED, ale za to są liczne magiczne iluzje, w tym interaktywne. Do tego miasto wciąż się rozrasta, więc na peryferiach na obszarze całych kwartałów trwają intensywne prace budowlane, zwłaszcza wzdłuż linii metra.

    Właśnie, metro. Manehattańska podziemna kolej tworzy szeroko rozgałęzioną, mocno poplątaną sieć, w centrum w całości schowaną pod ziemią, ale poza nim bardzo często poprowadzoną po estakadach, a z rzadka - w poziomie terenu. Na odcinkach podziemnych wagony ciągnięte są przez kuce, tak jak pociąg w odcinku Over a Barrel, na nadziemnych przez niewielkie parowozy. Trwa modernizacja odcinków podziemnych na napęd linowy, który ma polegać na tym, że pomiędzy szynami będzie się przesuwać ze stałą prędkością lina, do której wagony będą podczepiane przy pomocy specjalnych kleszczy (tak działają tramwaje w San Francisco).

    Aha, i czworonożna Statua Wolności stoi tu przy samym brzegu (pisałem to jeszcze przed odcinkiem Rarity Takes Manehattan).

  8. Okej, pora na mnie. Miałem w planach długą podróż autobusem, więc żeby ją sobie jakoś urozmaicić, wybrałem właśnie te fanfiki. Nie żałuję niczego poza tym, że jeden przeczytałem jeszcze w poczekalni dworca autobusowego, więc miałem o jeden mniej na drogę. No ale zacząłem, a drań wciąga jak bagno...

    Zastrzeżenia? Hmmm... końska anatomia, co już niektórzy wytknęli w komentarzach w tekście (ta, ja z tych, którzy uważają, że miejsce kreskówkowej logiki jest w kreskówce, a nie w fanfikach). Przez jakiś czas zastanawiałem się też, czy opowiadania nie padły ofiarą Imperatywu Zawieszenia Postępu Technicznego, ale potem sobie przypomniałem, że w najnowszym dziele są już konsole do gier, także wszystko wydaje się być w porządku.

    A teraz uwaga, bo przygotowałem sobie worek cukru i spróbuję go upchnąć w tym komentarzu.

    Najpierw kilka uwag natury ogólnej. Klimat... Nosz do jasnej ciasnej, on się wylewa z tych opowiadań nawet nie hektolitrami, a metrami sześciennymi. Oprócz niesamowicie bogatych opisów mamy tu niezwykle szeroko - i naprawdę znakomicie - stosowany mój ulubiony zabieg: "zamiast mówić, pokaż". Gdy narracja jest prowadzona, dajmy na to, z perspektywy pana Cake, czytelnik rzeczywiście widzi i słyszy tylko tyle, ile on może zobaczyć i usłyszeć. Dodajmy do tego umiejętnie wplecione przemyślenia bohaterów, ich interpretacje tego, co zobaczyli, tak bardzo zależne od tego, kim są i co myślą o otaczającym świecie (w jednym z fanfików narracja prowadzona jest z perspektywy sześciolatka!), do tego znakomitą kreację postaci...

    Właśnie, postaci. Jako umiarkowanie szczęśliwy członek licznej rodziny doskonale zdaję sobie sprawę, jak trudno oddać jej złożoność, dynamikę charakterów, podobieństwa i różnice, interakcje, tematy powszechnie uznawane i te, które robią za tabu... do tego stopnia, że gdy pisałem Dashie: Reloaded i nie czułem się jeszcze pewnie w roli pisarza (jeszcze?! Ja do tej pory nie czuję się pewnie!), postanowiłem przy kreacji gdyńskiej rodziny Pawła po prostu wzorować się na swojej.

    I od razu powiem, że "seria ciasteczkowa" powinna być przywoływana jako przykład tego, jak powinno się kreować rodziny w opowiadaniach. We wszystkich trzech częściach kreacja jest spójna, choć nie identyczna, jako że osoby zmieniają się z wiekiem, niezależnie od liczby nóg. No i rzadko kiedy widuję tak dobrze podkreślone różnice między rodzeństwem.

    A teraz po kolei.

    "Rocznica" pokazuje nam nieco już podstarzałych państwo Cake'ów ("Oboje mieli dwadzieścia mniej; on lat, ona kilo" - niniejszym włączam ten cytat do swojej skarbnicy mądrości życiowych) oraz gruszki na wierzbie i śliwki na sośnie, które wyrosły z rodzeństwa Cake. Tytułowa rocznica (czego właściwie, dowiadujemy się na końcu) jest znakomitym pretekstem do pokazania nam rodziny z dwojgiem dzieci w wieku późnonastoletnim, cierpiących na nagłe ataki porąbanych pomysłów, o czym dowiadujemy się po części z wydarzeń zachodzących w ciągu dnia, a po części z retrospekcji. Jakbym, kurde, widział siebie, sprawdzającego, ile wody jest w stanie wchłonąć w siebie łazienkowy dywanik, albo brata klarującego wszystkim z poważną miną, że Bóg jest miłością, co oznacza, że między ateistami nigdy nie będzie prawdziwej miłości... Dodajmy jeszcze kucyfikacje popularnych okrzyków w stylu "święta Celestio i wszystkie alikorny", od których rechotałem tak głośno, że pół dworca autobusowego na mnie dziwnie spojrzało. Powtórzę się, ale muszę to powiedzieć - znakomita kreacja rodziny.

    Dalej jest "Wiadomość". Akurat niedawno było Wszystkich Świętych, więc czas jest w sam raz na refleksje o śmierci i przemijaniu.

    Powiem tak: nigdy nie lubiłem książek o panu Kleksie, no, może poza fragmentami o naprawie tramwaju w "Akademii" i o Wyspie Wynalazców w "Podróżach". Książki te wydawały mi się strasznie wydumane i naciągane, a po przeczytaniu zakończenia "Akademii" miałem wrażenie, że zostałem przez autora strollowany (choć tego słowa jeszcze wtedy nie znałem): obchodzą cię te postacie? Zaangażowałeś się emocjonalnie? Chcesz wiedzieć, co było dalej? A to się nigdy nie wydarzyło, trollolo!

    Ale po przeczytaniu "Wiadomości" zrozumiałem, czemu tyle osób te książki lubi - są one pochwałą nieskrępowanej wyobraźni, która, zgodnie z mottem opowiadania, potrafi czynić rzeczy niemożliwe prawdziwymi.

    Narracja prowadzona jest z perspektywy sześciolatka i w czasie teraźniejszym, co zwykle doprowadza mnie do białej gorączki i co tym razem tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, jakie pojawiło się u mnie jakieś pół roku temu - że wszystko przejdzie, jeśli zrobione dobrze. Tutaj taki sposób narracji bardzo dobrze współgra z postrzeganiem świata przez bohatera, który jest jedną z najlepiej stworzonych postaci dziecięcych, jakie czytałem, łącznie ze wszystkimi typowymi dylematami, które teraz wydają się zabawne, ale wtedy urastały do rangi spraw fundamentalnych - jak chociażby sprawa wyrażenia bądź nie opinii Hazelnuta na temat ogrodu.

    Co do reszty: opisy są fantastyczne i naprawdę pozwalają się wczuć w oniryczną, niejednoznaczną naturę fanfika, a refleksje o przemijaniu podane są w formie wprawdzie zdecydowanie zbyt łopatologicznej dla dorosłego odbiorcy, ale nie razi to kompletnie, zważywszy na to, że poznajemy je z perspektywy sześciolatka. Zakończenie w zasadzie przewidywalne (nigdy nie pamiętam koloru oczu postaci z MLP, ale fartuch i piegi były dość mocnymi wskazówkami), niemniej satysfakcjonujące.

    Pora na "Medalion" i od razu otwieramy sceną z udziałem rodzinki... Kurka twoja wodna, Madeleine, przez ciebie mam ochotę w kółko powtarzać jedno - ZNAKOMITA KREACJA RODZINY! Zrzędliwa, zblazowana nastolatka, matka o zapędach dyktatorskich i ojciec, który na początku wydaje się być sprowadzony do roli potakiwacza zza gazety, ale potem w wielkim stylu zdobywa tytuł pełnoprawnej postaci. No i zjazd rodzinny, na którym jedyna nastolatka nie ma co z sobą zrobić, bo dorośli ją nudzą, a dzieci wnerwiają, no skąd ja to znam...

    A potem wkracza medalik i Wielka Przygoda. I od razu powiem, że jako posiadacz w dzieciństwie zdecydowanie zbyt mocno rozwiniętej wyobraźni od razu polubiłem to opowiadanie. Cholera, scena z drzewem na nowo rozbudziła mój dziecięcy lęk przed drzewami właśnie, który potrafił być tak silny, że odmawiałem wejścia do lasu... Podobnie jak scena z burzą przypomniała mi, jak bardzo zawsze uwielbiałem burze, tak że autentycznie wyszczerzyłem się wtedy do ekranu. I tak jak w "Wiadomości" zakończenie było nieco przewidywalne, tak tutaj przyznam, że zupełnie się tego nie spodziewałem.

    Aha, i plus za nawiązanie do "Dżumy".

    Tl;dr: wincyj, kurna, WINCYJ.

    PS. Tak z innej beczki... "Madeleine" czyta się z francuska czy z angielska? ;)

    • +1 3
  9. Pewnego razu pojechałem sobie na wycieczkę na Rogowską Kolej Wąskotorową, na linię helską i do Bydgoszczy. A potem wziąłem trochę swojego materiału, trochę kradzionego z internetów i dorwałem Adobe Premiere'a...

    https://www.youtube.com/watch?v=CGUhlvwTT7k

    Tak sobie teraz myślę, że fajnie byłoby podłożyć pod to jakąś kucową piosenkę. Ale mleko się rozlało :v

  10. Przeczytałem całość i zrozumiałem, czemu tak mało pod tym fanfikiem komentarzy.

    To dzieło jest średnie.

    Nie jest to zło w rodzaju "Poltacy są wszędzie", które ma się ochotę zjechać z góry na dół. Byki, choć występują, to nie w ilości pozwalającej na urządzenie corridy, opisów nie brakuje, tempo akcji jest właściwe. Nie należę do osób dotkniętych alergią na ludzi w Equestrii, a niektóre motywy nawet mi się spodobały.

    Z drugiej strony nie jest to też dzieło pokroju "Opowieści o Szklanej Kuli", o którym ma się ochotę pisać hymny pochwalne z mnóstwem wziętych z metra metafor. Podczas czytania na bieżąco spisywałem sobie zastrzeżenia i... autorze, zaciśnij zęby i poślady oraz przygotuj sobie kontener maści na ból zadu, albowiem za chwilę dostarczę listę wszystkich momentów, w których coś mi zgrzytało. Ostrzegam, że będę się czepiał pierdół oraz rozkręcę na maksa złośliwość.

    Zaczyna się od walki, a ja już widzę główny problem fanfika. Kto tyle gada, jednocześnie się bijąc?! Już na poziomie podwórkowych bójek wiadomo, że jeśli ktoś się zatrzymuje, żeby rzucić efektownym bon motem, to druga strona właśnie w tym momencie wyprowadza cios... A wszczęcie alarmu powinno być pierwszą rzeczą, jaką powinien zrobić strażnik, a nie ostatnią.

    No i płaszcz z symbolem. Nie ogarniam tych tajnych stowarzyszeń, które wszystko znaczą swoimi symbolami. Po co, żeby łatwiej je było wyśledzić?

    Potem się okazuje, że Twilight ma miecz z Unobtainium (bardziej oklepanej nazwy nie było?), który ze sobą wszędzie nosi, mimo iż nie potrafi go używać. A oprócz oczywistych niedogodności tachania ze sobą wszędzie takiego kawału żelastwa dochodzi jeszcze to, że broń, której się nie potrafi używać, należy do przeciwnika.

    Dalej mamy latający lotniskowiec z "Avengersów" o nieokreślonym napędzie (w jednym miejscu mowa o silnikach turbośmigłowych, a w innym o napędzie parowym - to się wzajemnie wyklucza, sprawdź w googlach) o arcydziwacznej, acz na wskroś equestriańskiej nazwie Grzywa Jeden (ciekawe, czy prywatny odrzutowiec Donalda Trumpa nazywa się "Tupecik"). I Lunę, którą od razu poznajemy jako gimbo-Lunę, która nie pojawia się na arcyważnej naradzie, bo... poleciała na spacer i nie chciało jej się wracać. Ja w liceum, jak się z wuefu urywałem, to miałem lepsze wymówki...

    A potem następuje rozdzielenie powierniczek Elementów Harmonii (najsilniejszej broni Equestrii, w sytuacji potencjalnego zagrożenia państwa), bo tak chce fabuła. W sumie nie wiadomo po co na tej ekspedycji Twilight, z której wojownik jak z koziego zadu waltornia, ani tym bardziej Rainbow Dash, która jest lekkomyślna, a do tego w tej interpretacji na wskroś irytująca. Kiedy gimbo-Luna postanowiła ją strollować i przy okazji po raz kolejny udowodnić, jak bardzo jest niedojrzała, nawet trudno mi było mieć do niej pretensje.

    Poznajemy Minuette i dowiadujemy się, że Rainbow Dash nazywa ją Colgate. I kiedy się zastanawiam, czy globalizacja faktycznie zaszła już tak daleko, że produkty koncernu Colgate-Palmolive można kupić także w Equestrii, dowiaduję się, że jednak nie, a nikt w Equestrii nie wie, skąd ta nazwa. Gdyby to była Pinkie Pie, to byłoby poniekąd normalne, ale Rainbow Dash? Skąd wytrzasnęła tę nazwę, z Łodzi?

    Podczas treningu, który ma poprawić nieistniejące umiejętności szermiercze Twilight (która chyba nie jest aż taką beksą, żeby się popłakać, bo ją boli), prowadzonego przez Minuette (która, nawiasem mówiąc, powinna się skupić na ćwiczeniach, a nie na robieniu szyderczych min), uczennica i nauczycielka dowiadują się, skąd na pokładzie Derpy. Zezowata klacz dostała się przypadkiem do supertajnej bazy wojskowej i nie wzbudzając podejrzeń trafiła na pokład latającego statku, gdzie została doradcą kapitana. Equestriańskie wojsko ma system zabezpieczeń dziurawy jak sito. Ciekawe, od jak dawna obcy szpiedzy mają plany Mane One...

    Co ciekawe, później okazuje się, że Derpy jednak nie jest piątym kołem u wozu! Otóż, jak się okazuje, specjalne zdolności magiczne mogą powodować kalectwo, wskutek czego Twilight i Minuette od razu zakładają, że Derpy jest zezowata, bo ma supermoce, a nie dlatego, bo po prostu jest...

    Tak bardziej na marginesie: jako człowiek, dla którego sens życia zawiera się w jedzeniu, uważam, że to, co Rainbow Dash zrobiła z babeczką Ciapka (jeśli nie umówili się wcześniej, że babeczki są w domenie publicznej jak frytki na Wrocławskich Pseudozorganizowanych) to czyste świństwo.

    Alarm bojowy. Okazuje się, że Twilight nie wie co robić i gdyby nie Minuette, kręciłaby się jak patyk w przeręblu... nie mogła, nie wiem, dostać instrukcji na odprawie?

    Trolle z gór mają dość dziwną charakterystykę wytrzymałościową. Pegazy giną dziesiątkami, nic im nie mogąc zrobić, a rozwiązaniem sprawy jest... dwójka szermierzy? Z czego jeden zielony jak Everfree? Nie mówię już nawet o tym, że chodzi o istoty rozumne żyjące od tysięcy lat w pobliżu granic Equestrii, które mimo to wciąż pozostają słabo zbadane.

    Minuette ma na płaszczu symbol swojej tajnej jednostki (pewnie po to, żeby trudniej jej było dotrzymać tajemnicy). A na pytanie Twilight reaguje dość ciekawie: "Co to za symbol? - Nie mogę powiedzieć, tajemnica państwowa. - Proooooszę... - Oj, no dobra, Korpus Paladynów".

    Z innej beczki: jeden paladyn na miasto? O ile ten w Ponyville raczej nie ma zbyt trudnego zadania, o tyle ten w Manehattanie miałby spory problem ze śledzeniem całej podejrzanej aktywności w mieście.

    A tymczasem księżniczka Luna, choć zna potężne zaklęcie, które przechyla szalę zwycięstwa na stronę kucyków, decyduje się go użyć dopiero na koniec bitwy. Nie mogła ułatwić swoim żołnierzom zadania i użyć go wcześniej?

    Grupy poszukiwawcze ruszają w teren i napotykają problem w postaci ludzi-zabójców. Walki znowu są przegadane ("Najpierw wam wyjaśnię, potem was zabiję" - to brzmi niemal jak pastisz), ale nie tylko to jest problemem. Moce Derpy (która zresztą, wbrew słowom jej towarzyszki, wcale nie miała dwóch opcji, walki i śmierci, tylko miała jeszcze trzecią - ucieczkę) są trochę niekonsekwentne; jeśli przewidziała tor lotu tarczy z ostrzami, shurikenów i tak dalej, to powinna przewidzieć też nóż do rzucania. Poza tym kiedy ona się nauczyła formować magiczne pociski na nogach? Byłby też problem z shurikenami zakrywającymi całe niebo - jeśli ten koleś nie targał ze sobą wszędzie wypełnionej nimi ciężarówki, to raczej nie byłby w stanie ich tyle unieść. A Rainbow Dash idzie Twilight i Minuette na pomoc piechotą, żeby rannemu w skrzydła Ciapkowi nie było smutno - to nic, że o ich życiu mogą zadecydować sekundy.

    Nie mówiąc już o tym, że zawaliły osoby odpowiedzialne za przygotowanie merytoryczne zabójców - większość nie wiedziała nawet, że ma do czynienia ze stworzeniami rozumnymi (choć fakt, że gadają, był chyba dość mocną wskazówką).

    Kolejna odsłona gimbo-Luny. Tym razem księżniczka decyduje się położyć do łóżka dopiero po namowach wszystkich, do tego jęcząc jak dziecko matce.

    Minuette dostaje od szefowej wyprawy i od księżniczki Luny zwierzchnictwo nad najemnikami. To powinno jej dawać wystarczające gwarancje posłuszeństwa bez konieczności udowadniania tego pojedynkiem. Tak się składa, że u dowódcy oprócz umiejętności czysto bojowych ważne są również te przywódcze. A co, jakby pokonał ją ktoś, kto mieczem machać potrafi, ale nie zna się w ogóle na dowodzeniu?

    Bitwa. Dowódcy siedzą na zbudowanej naprędce wieży przypominającej nastawnię kolejową (nie lepiej było dowodzić bitwą ze statku?). A kucyki, które wcześniej ginęły dziesiątkami, nie mogąc nawet zadrasnąć trolli, teraz są w stanie walczyć z nimi jak równi z równymi.

    Sparkling Dawn zamienia się w one pony army i na środku pola bitwy toczy samotny pojedynek z dowódcą przeciwnika, w czym oczywiście nikt jej nie przeszkadza (Dolar wiedziałby, co zrobić w takiej sytuacji :>). A potem wspólnie z Minuette są w stanie powstrzymywać napór całej armii (w dwie osoby!), dając swoim czas na ucieczkę. Oczywiście tylko do momentu, gdy pałeczkę przejmuje Derpy, ze swoją nową mocą klonowania.

    Minuette po chamsku wbija do gabinetu dowódczyni, bo nie ma kawy... a ta, zamiast ją wywalić za drzwi, jeszcze się tłumaczy. Tymczasem gimbo-Lunie się nudzi, więc zaczyna zrzędzić, aż dla świętego spokoju puszczają ją do wioski.

    Sparkling Dawn (która, nie wiedzieć czemu, wizualizuje mi się zawsze jako Sunset Shimmer) jest antypatyczna, wredna, lubi wyżywać się na podwładnych, do tego okrutna i bezwzględna (zamordowanie posłów i spalenie wioski to było z jej strony czyste barbarzyństwo i ciekaw jestem, jak bardzo Equestria ma teraz przewalone na arenie międzynarodowej; najbardziej zdziwiło mnie, jak ochoczo jeszcze wczoraj pokojowo nastawione kucyki przyłączają się do morderstwa). Dlaczego więc Celestia właściwie uczyniła ją szefową ekspedycji? Gdyby jeszcze znała się na budowie latającego statku, byłoby to zrozumiałe, ale przez cały fanfik nie jest to wyraźniej zaznaczone.

    Sąd polowy za niesubordynację. Już mają ściąć Minuette... i w ostatniej chwili ratuje ją Luna, która zorientowała się, że ze Sparkling Dawn coś nie tak. Rychło w czas.

    A teraz dowiadujemy się, że w Equestrii jest broń palna, i to całkiem już zaawansowana (rewolwery). Czemu więc nie jest w powszechnym użyciu? Są powody, dla których broń palna wyparła białą - działa z dystansu i jest znacznie szybsza.

    Kolejny pojedynek dowódców na środku pola bitwy. Już napisałem, dlaczego nie lubię tego motywu, więc nie będę się powtarzał.

    Porwano Lemon Hearts. W Canterlot. A śledztwo ma się rozpocząć w Cloudsdale, bo szumowiny lubią to miasto. Jakoś nie wydaje mi się, żeby każde śledztwo dotyczące porwania w Waszyngtonie rozpoczynało się w Detroit.

    Dowiadujemy się też conieco o samym Cloudsdale, m.in. tego, że do tego miasta nie został przydzielony żaden paladyn. Czemu, jeśli ta jednostka jest i tak tajna? Nikt nie musiałby o tym wiedzieć...

    Ano właśnie okazuje się, że nie. Wysłanniczka leci balonem z symbolem jednostki (znowu... już mi się nie chce komentować), a o paladynach wie nie tylko administrator Glaze, ale i łowca nagród. Mało tego, wie, kto do nich należy. Wychodzi na to, że paladyni są tak tajni, jak głosowanie przez podniesienie ręki.

    A Cloudsdale, jak się okazuje, wcale takim rajem dla bandziorów nie jest. Przede wszystkim księga gości wskazuje na obowiązkową rejestrację cudzoziemców (już widzę te kolejki na wejściach jak na JFK...) i konieczność utrzymywania miejskiej straży granicznej, a wykaz hoteli, w których śpią goście, oznacza obowiązkowe meldunki jak w Rosji czy innym Kazachstanie. Ja bym sobie darował i pojechał do Manehattanu, gdzie z dużym prawdopodobieństwem jedyny paladyn w mieście w ogóle by mnie nie zauważył.

    Wracamy do Mane One, który właśnie nawiązał kontakt z jednostkami Imperium. Jaka jest podstawa, na której opiera się decyzja o nieotwieraniu ognia? "Nie wyczuwam złych zamiarów". I to z obu stron. Telepaci cholerni.

    Gimbo-Luna, zamiast zbyć nie okazującego jej należytego szacunku człowieka królewskim milczeniem, zaczyna się z nim przekomarzać, co oczywiście tylko go dalej nakręca. No, przynajmniej tak to wygląda.

    Tymczasem Rainbow Dash wdaje się w kretyńską szarpaninę o hełm, która oczywiście w ogóle nie zwraca uwagi przeciwnika. A tak w ogóle to wydaje mi się, że wojska Imperium, zamiast leźć w ruiny jak te barany, powinny rozpieprzyć je w cholerę, jeśli wiedzieli, że ukrywają się tam Iluminaci. A jeśli już zdecydowali się na ofensywę lądową, to zamiast pakować się w najbardziej oczywistą pułapkę na świecie, powinni od razu otworzyć ogień. Trixie byłaby wtedy sitem.

    Sparkling Dawn okazała się iluminackim szpiegiem. Może byłoby to szokiem dla czytelnika... gdyby nie fakt, że od początku była kreowana na kawał antypatycznej cholery. W takiej sytuacji to nawet nie zaskakuje.

    Co do Trixie: jest związana demonicznym paktem, którego nie może złamać, ale i tak jest w stanie pomóc przeciwnikowi, udostępniając Twilight zaszyfrowaną mapę do tajnej kryjówki Iluminatów... chwila, moment. Jeśli kryjówka jest tajna, to nie lepiej, żeby uniknąć podobnej sytuacji, kazać każdemu po prostu zapamiętać drogę? A jeśli zrobiła ją Trixie, to czemu jest zaszyfrowana?

    Więźniowie się uwalniają dzięki zaklęciu czasowemu Minuette. Okej, tyle że Iluminaci powinni otworzyć do nich ogień, jak tylko zaczną się uwalniać (a właściwie jak tylko wejdą do pomieszczenia, bez tego całego cyrku z pojedynkiem i braniem jeńców - i tak ich przeznaczeniem była eksterminacja). Niewielka grupka, otoczona ze wszystkich stron przez przeciwnika, w teorii powinna zostać wybita do nogi (acz zaczynając od głowy) w minutę osiem.

    Nie ogarniam Weechmana. To znaczy, jeśli chodzi o charakter, to nic niezwykłego - Standardowy Psychopata Typ I "Zabijam, bo to fajne". Nie ogarniam tego, dlaczego w samym środku pola bitwy, złapawszy w siatkę Rainbow Dash i Ciapka, zaczyna z nimi gadać, a potem rozcina siatkę i pozwala jej stoczyć z nim pojedynek... a inni walczący im w tym czasie bardzo starannie nie przeszkadzają.

    Bitwa skończona, pojawia się pomysł pochowania Trixie w Canterlot... myślę, że wzbudziłoby to w Equestrii jeszcze więcej kontrowersji niż pochowanie Lecha Kaczyńskiego na Wawelu. Kaczyński, co by o nim poza tym nie mówić, przynajmniej nie współpracował z Iluminatami. Spytajcie znajomego miłośnika spiskowej teorii dziejów.

    A tymczasem wiadomość o śmierci kapitana, który był dla Ciapka jak ojciec, ma mu przekazać Rainbow Dash. Klacz o subtelności cegły. Co może pójść nie tak?

    Tymczasem w Equestrii inwazja. Co za pech, że powierniczki Elementów Harmonii zostały rozdzielone, że też nikt nie mógł tego przewidzieć... A nie, mógł. Na dodatek z załogą Mane One nie ma kontaktu. A gdyby Twilight wzięła Spike'a?

    No ale nie wzięła (co za pech, ktoś nie pomyślał), więc trzeba wysłać Holly Dash. Z buta (właściwie to z podkowy, ale mniejsza z tym). Nie można jej było dać jakiegoś małego statku powietrznego, takiego, jaki miał łowca nagród? Dodajmy, że po drodze jest wioska pełna wkurzonych tubylców, którzy zapewne chętnie wywarliby swoją zemstę na wszystkim, co ma cztery nogi i pastelowe kolory. (Ten wątek już nie wraca, a powinien).

    Tak mi teraz przyszło do głowy... skoro Sparkling Dawn była w szeregach Iluminatów, nie lepiej byłoby, gdyby to ona wykradła zwój? Była zaufaną współpracowniczką Celestii, nie wzbudziłaby zaskoczenia, gdyby przyszła po zwój nawet w biały dzień, a do porwania Lemon Hearts nikt by o niczym nie wiedział. A i ono nie musiałoby skierować podejrzeń w kierunku państw ludzi, jako że łowca nagród miał osobiste powody do zemsty na paladynce. Wybiegając nieco w przyszłość, potem wystarczyłoby wykonać rytuał przywołania i teleportować się do Everfree, a byłoby po wszystkim, zanim ktokolwiek wiedziałby, o co chodzi.

    Dobra, wracamy do właściwego czasu.. i do Discorda. Coś ty, na wąsy Westinghouse'a, z nim zrobił?! Zamiast draconequusa trollującego wszystko i wszystkich samą rzeczywistością, bawiącego się krajobrazem, wygłupiającego z pogodą, rozrabiającego dniem i nocą (i zmieniającego je co pięć minut)... mamy kolejnego po Sparkling Dawn, Weechmanie i Screwball Standardowego Psychopatę Typ I "Zabijam, bo lubię". Powiedziałbym, że trochę to do niego niepodobne.

    Tymczasem Fluttershy smacznie sobie śpi, pomimo rozwałki dookoła. Zwracam honor mojemu bratu; myślałem, że jego nie obudziłyby trąby jerychońskie, ale widzę, że Fluttershy wyniosła mocny sen na zupełnie nowy poziom.

    Tymczasem w Imperium mamy powtórkę pierwszej sceny: strażnik zauważa intruza i zamiast podnieść alarm, znowu wdaje się z nim w rozmowę. Intruz go zabija, a potem... upuszcza plan ataku. Jakże wygodne.

    Potem mamy atak na twierdzę Iluminatów... ktora jest ogromna i którą zdołali oni zbudować pod samym nosem Imperium, pozostając niewykryci pomimo zaawansowanej imperialnej technologii. Najwyraźniej Imperium to zady.

    Twilight i Minuette przeprowadzają zwiad, bo... mają takie odczucie. Raz czy dwa w życiu zaufałem odczuciom i wiecie co? Jednak trzeba się było bardziej przyłożyć do tego egzaminu. (No i kurde wpakowały się w zasadzkę. Brawo, odczucia).

    Doktor Schwartz zdradza cały plan przeciwnikom, Luna robi rozróbę na pokładzie (po co oni w ogóle wysyłali zwiadowców, skoro wiedzieli, że przeciwnik tam jest?), a Ciapek ma przemianę charakterologiczną: jest dzieckiem - pstryk - jest dorosły. A Twilight odbija Minuette przypiętą do piekielnej machiny i przesuwa wszystkie dźwignie w dół, nie wiedząc, jak działają... co wcale nie musiało się dobrze skończyć.

    A Rainbow Dash zachowuje się jak idiotka i nie pozwala snajperowi zastrzelić Weechmana, bo chce stoczyć z nim pojedynek. W trakcie kilka razy zostaje ranna w kopyto (jak niby, skoro kopyto to w zasadzie gigantyczny paznokieć?), aż w końcu Derpy ratuje jej życie, poświęcając się dla niej. A ta idiotka nie spiernicza, tylko nad nią stoi, a co dziwniejsze, przeciwnik jej na to pozwala...

    Tymczasem w innej części twierdzy Sparkling Dawn i Twilight Sparkle toczą kolejny przegadany pojedynek. Tym razem Dawn opowiada, jaka to jest zła i jak to zabiła ojca Ciapka, tym samym dostarczając przeciwniczce motywacji.

    Taka uwaga na marginesie: jedno ocalenie w ostatniej chwili jest w porządku. Dwa lub trzy - może. Ale kilka razy z rzędu to przegięcie.

    Swoją drogą, jeśli Iluminaci mieli lotnictwo, to czemu nie użyli go przeciw Equestrii? Jeśli zdecydowaliby się na to, to Equestria byłaby już totalnie w zadzie, bo Cloudsdale też nie byłoby bezpieczne.

    A teraz się dowiadujemy, że Iluminaci dysponowali wystarczającymi siłami, żeby błyskawicznie przeprowadzić zmasowaną inwazję ze wszystkich stron na CAŁY KRAJ... a nie starczyło im wojska, żeby go utrzymać? I tak naprawdę zależało im tylko na Canterlot?!... W kolejnych rozdziałach dowiemy się, że "miejscem mocy" wcale nie jest stolica, więc... po co? I czemu Discord, który formalnie włada Equestrią, nie użył ani razu swoich mocy?

    Dowiadujemy się, że na dworzec w Canterlot ma wjechać pociąg pełen materiałów wybuchowych i wysadzić się w powietrze. To Iluminaci, wiedząc, że nie kontrolują linii wchodzących do miasta, nie zabezpieczyli się na taką okoliczność, rozkręcając tory?

    Odbijamy Canterlot! A Iluminaci, kontrolując miasto (otoczone murem), nawet nie pomyśleli o bombardowaniu armii z murów.

    M6 idzie po Elementy, a Spike z nimi. Po co?

    Holly Dash, zamiast po prostu zabić przeciwników wykorzystując element zaskoczenia, zaczyna się wyglupiać... co skończyłoby się możliwością używania jej jako durszlaka, gdyby nie to, że jej przeciwnicy są głusi (nie usłyszeli jej) i głupi.

    Tymczasem Discord ZAPOMNIAŁ schować Elementów Harmonii... Nie mam słów. Spiernicza razem ze Screwball, a gimbo-Luna udaje, że ma focha i nie chce schować księżyca. Luna, dorośnij.

    A w tym czasie w Imperium okazuje się, że Dorian to cholerny Rambo. Zabił kilkanaście osób, zanim go wreszcie położyli.

    Genesis walczy z paladynkami... i mamy kolejną ekstremalnie przegadaną walkę, przerywaną na efektowne bon moty i objaśnienia (podczas których przeciwnicy oczywiście nie atakują). Dzięki Bogu, że to już prawie koniec.

    No i walka z demonem. Elementy nie wypaliły, Powierniczki leżą zrezygnowane, ale wtedy wpada Minuette i wygłasza duszoszczypatielną, motywujacą przemowę, która oczywiście od razu stawia Główną Szóstkę na nogi. A tymczasem demon stoi i się gapi, zamiast po prostu walnąć ją magicznym laserem, żeby się zamknęła.

    Dickey, jak się okazało, od początku był niechętny Illuminatom i ostentacyjnie to okazywał, choć w myśl demonicznego paktu nie mógł im się otwarcie sprzeciwić, żeby nie stracić duszy. Illuminaci o tym wiedzieli. Po co więc wysyłali go na misje o kluczowym znaczeniu (zabicie Twilight i Minuette)? Właściwie to czemu go od razu nie zabili, skoro wiedzieli, że zwróci się przeciwko nim, jak tylko pakt przestanie go wiązać, czyli wraz z wkroczeniem pierwszego demona?

    Na koniec Celestia, mimo udowodnionej (i to jak) skuteczności wciąż sprzeciwia się wprowadzeniu do equestriańskiego wojska broni palnej. Nóoż do jasnej ciasnej, nie róbmy z niej idiotki.

    No i to w zasadzie wszystko. Jest jeszcze trochę drobniejszych pierdółek, jak fakt, że raczej ciężko dostrzec kolor czyichś oczu (nawet jeśli jest albinosem i ma czerwone) z odległości paru metrów, albo zobaczyć w tychże oczach żądzę mordu przez otwory w masce, ale to już nie są zgrzyty tego kalibru.

    Dobra, można się rozluźnić. Jeśli udało ci się, autorze, przebrnąć przez spojlera bez bólu zadu, to gratuluję, bo dobrze pamiętam, jak nie mogłem spać po nocach, jak kumpel powiedział mi, że jedna z postaci w Dashie:Reloaded zachowuje się nierealistycznie.

    Po powyższej wyliczance mógłbyś stwierdzić, że uważam "Rozdymkę" (tak, umiem korzystać z googli) za fanfik beznadziejny. A wcale tak nie jest. Podtrzymuję swoje zdanie: jest średni. Kilka motywów mi się nawet spodobało.

    Imperium i Ilumimaci, odrębność Cloudsdale, imperialny bimber, Iluminaci gadający po niemiecku, wiara w Stwórcę, akcja "Helikopter w ogniu", uskrzydlony banan, tony papierkowej roboty po bitwie i, co ciekawe, Applejack - nie było jej dużo, ale jak była, to była sobą. Nawet Luna, choć sporo się na nią wyzłośliwialem i nazywałem gimbo-Luną, też miała swoje lepsze momenty - jak na widok helikopterów szepnęła "Chcę takiego", to autentycznie parsknąłem śmiechem, a akcja z osłanianiem oddziału przed atakiem robotów bardzo mi się podobała. Zresztą, co do Luny, to, nawiasem mówiąc, jeśli chciałeś zrobić z niej rozkapryszoną księżniczkę, która robi to, co chce, bo jej wolno, to udało ci się to znakomicie. Mnie po prostu kompletnie taka wizja tej postaci nie pasuje.

    Gdybym miał zdefiniować jednym słowem największy problem tego fanfika, byłoby to "przeepickowanie". Postacie regularnie porzucają efektywność na rzecz efektowności, wszędzie pełno jest dodawanej na siłę mroczności (choćby te nieszczęsne płaszcze z symbolami) i nie do końca uzasadnionego dramatyzmu - co sprawia, że całość wygląda nieco kiczowato. Jakby spuścić to całe powietrze, czytałoby się to o wiele przyjemniej.

    Przykręć więc pokrętło z napisem "epickość" i pisz dalej. A, i obiło mi się o uszy, że jesteś z okolic Wrocławia - wpadnij na któryś Pseudozorganizowany i szukaj wysokiego typa w okularach, to pogadamy o fanfikach.

    PS. Skąd taki tytuł?

    • +1 1
  11. Nikt nie jest pewien, czy nie wyjdzie mu kupa, dopóki nie spróbuje. A i wtedy nie ma całkowitej pewności. Nikt nie wie też, jakie rozmiary będzie miało jego dzieło... więc jeśli o to chodzi, to radzę nie nastawiać się na nic. Jeśli wyszedłby ci zgabny oneshocik, fajnie - jeśli rozrosłoby ci się do 1000 stron, też spoko, jeśli będzie dobre, to znajdą się tacy, którym będzie się chciało przez to przebrnąć.

    Na twoim miejscu najpierw ogarnąłbym, skąd Scootaloo miałaby kasę na podróże. Gdyby po prostu podchachmęciła kasę rodzicom/opiekunom/domowi dziecka (w zależności od interpretacji jej sytuacji rodzinnej) i pojechała na gigant, to najprawdopodobniej wróciłaby po tygodniu. Bilety, wyżywienie i noclegi kosztują masę pieniędzy, choć możesz częściowo ominąć problem przy pomocy podróżowania na piechotę (cóż, mieszkańcy Equestrii to w zasadzie konie, a te od wieków wykorzystywane były do transportu) i starej dobrej equestriańskiej gościnności. Nie nadużywaj jednak tego motywu - zbyt cukierkowy świat staje się nierealistyczny, a gdyby Equestrianie przyjmowali każdego obcego w domu bez pytania, to prędzej czy później ktoś by im chałupę obrobił.

    Jeśli ma to byc fanfik podróżniczy, to jako inspirację polecam albo własne podróże (jeśli masz takie na koncie), albo książki i opowiadania, czy chociażby blogi podróżnicze. W dużej, jak największej ilości. Szukaj ciekawostek, mało znanych faktów, obalania powszechnie obowiązujących mitów. Zdziwiłbyś się, ile motywów z podróży po istniejących krajach można zainkorporować do zmyślonych światów i jak fajnie potrafią się wpasować.

    I na twoim miejscu nie tłumaczyłbym tego na angola, dopóki nie miałbym całości gotowej i nie wiedział, czy to na pewno nie jest kupa - a i wtedy byłbym bardzo ostrożny. Tłumaczenie zajmuje mniej więcej tyle samo czasu co pisanie, więc oznacza to po prostu pisanie po raz drugi tego samego.

  12. Super historia. Krótka, ale zajmująca, a po zakończeniu pozostawia uczucie satysfakcji i banan na ryju, jak dobry film sensacyjny.

    Jak dla mnie to opowiadanie powinno być wręcz podawane jako przykład tego, jak powinno się pisać sceny akcji. Główny bohater cały czas używa mózgu, jego przeciwnicy nie są idiotami, a wygrywa nie dzięki jakimś supermocom, tylko dzięki starannemu planowaniu, umiejętnościom i odrobinie szczęścia.

    A końcówka jest BOSKA. I pozostawia takie charakterystyczne uczucie ciepła w środku, którego chyba nic nie jest w stanie podrobić... i nie, nie pomyliłem bajek ;)

    Jak dla mnie jeden z najlepszych one-shotów, jakie czytałem.

  13. Miałem dwie godziny przerwy między wykładami, to sobie pomyślałem, a co mi tam, przeczytam coś dobrego... Jak wiadomo Alberich=jakość, do tego główną bohaterką jest ulubiona postać autora, czyli Fluttershy. A jeszcze elaboraty pochwalne w komentarzach...

    No to przeczytałem.

    ...

    W tej chwili siedzę na peronie stacji metra Natolin. To przedostatnia stacja w kierunku południowym, a cel mojej podróży, jakim jest mieszkanie babci, znajduje się na północy miasta. Ale po prostu musiałem doczytać opowiadanie do końca, a potem poczekać, aż mi się wszystko poukłada w głowie, żebym mógł oddać głos na [Epic] i odpowiednio go uzasadnić.

    Alstomie metropolis, siemensie inspiro... graj, muzyko warszawskich podziemi!

    Strona techniczna jest oczywiście nienaganna, więc skupmy się na fabule i postaciach.

    Fluttershy jest tutaj oddana perfekcyjnie, co mnie zresztą nie zdziwiło, jako że to ulubiona postać autora. Ciągle się hamuje jak pociąg prowadzony przez niedoświadczonego maszynistę, ciągle wszystkich za wszystko przeprasza, ale to nie znaczy, że nie potrafi się w końcu postawić. Jej przyjaciółki też są znakomicie oddane - tak, jak w warunkach panujących w fanfiku jest to możliwe. A Celestia... To jedna z trudniejszych do interpretacji postaci kanonicznych. Musi mieć w sobie zarówno czułość, jak i majestat, a jak trzeba, to powinna umieć przywalić. Łagodna, ale silna, niczym przyspieszenie siemensa inspiro. To, muszę stwierdzić z przyjemnością, też ci się udało.

    A fabuła...

    Jak gdy pociąg metra zbliża się do stacji, to najpierw słychać delikatny szum z głębi tunelu, potem oczekujący pasażer czuje na twarzy łagodny podmuch wiatru, a następnie z samego serca wiecznej podziemnej nocy dobiega blask reflektorów, by wreszcie pociąg wychynął z tunelu i zahamował przy akompaniamencie śpiewu falowników - tak tajemnica zaczyna się od drobnych szczegółów, które łączą się ze sobą, wzbudzając coraz większy niepokój, by w końcu runąć na biedną Fluttershy z mocą rozpędzonego rosyjskiego pociągu serii 81.

    Wyciągnąłeś wszystkie dziury fabularne serialu i wykorzystałeś je lepiej, niż ja byłbym w stanie to zrobić w najbardziej zjadliwej satyrze. Jest wszystko - nielogiczności, niejasna ekonomia, deus ex machina, rozwiązania problemów wzięte prosto z zadu, swego rodzaju charakterystyczny zaraźliwy entuzjazm, a nawet musicalowość.

    I zakończenie...

    Motywacje Celestii i stworzona przez nią antyutopia są - jak zresztą wszystko - zrobione znakomicie. Gwardia Snów, która, niczym dyżurni ruchu, pracowicie ustawia wszystko na swoim miejscu, z góry wyznaczonym niczym w rozkładzie jazdy, a następnie usuwa wszystkie przeszkody mogące zaburzać ideał... Przeniesienie antyutopii w rodzaju Matriksa połączonego z Truman Show na equestriański grunt udało ci się znakomicie. Mocna okejka.

    Mam nadzieję, że powyższe zostanie mi zaliczone jako uzasadnienie głosu na [Epic], który niniejszym oddaję. Fanfik polecam wszystkim, którzy mają odrobinę za dużo czasu.

    Mam nadzieję, że nie przegiąłem i że komentarz jest zrozumiały. Z podziemnymi pozdrowieniami, Psoras.

    • +1 6
  14. Różnie z tym bywa. Pozwolę sobie udzielić odpowiedzi na przykładzie dwóch swoich fanfików.

    "Gang Olsena daje dyla" powstał pod wpływem nagłego impulsu i był bardzo mocno związany z aktualnymi wydarzeniami. Opublikowany tydzień później nie miałby już tej siły przekazu. Zdawałem sobie z tego sprawę, dlatego też pisałem go szybko, żeby się nie zdezaktualizował.

    Natomiast z EqueTripem było różnie. Czasem puszczałem bohaterów luzem i patrzyłem co się stanie (Kryształowe), a czasem miałem wszystko w miarę dokładnie rozrysowane w pamięci (Cloudsdale). A potem patrzyłem na rezultat... i byłem zaskoczony tym, że po redakcji rozdziału jako całości, wywaleniu zbędnych fragmentów (niewielu, ot, linijka dialogu tu, czynność wykonana przez postać tam) i starannym załataniu dziur fabularnych różnica była znacznie mniejsza, niż mogłoby się wydawać.

    A w tej chwili piszę coś, co mam rozpisane w miarę dokładnie, ale tylko do połowy - a co będzie dalej, tego sam nie wiem.

    Więc można i tak, i tak.

    A jeszcze odnosząc się do trudności w ocenie własnego dzieła - ja akurat zawsze mam po pisaniu wahania od "jestem genialny, napisałem arcydzieło" do 'to się nadaje tylko do windowsowego kosza". Więc najczęściej po prostu czekam do następnego dnia, aż emocje opadną , a potem czytam całość, jakby to była cudza książka, i redaguję ;)

  15. Tak wpadam na forum i widzę fanfik prawie bez komentarzy, to sobie pomyślałem: a co mi tam, przeczytam i powiem, co myślę... [sad] to ogólne nie moje klimaty, ale walić to.

    No i przeczytałem. Uwaga, spojlery.

    Pomysł jest nawet niezły. Sawantyzm to dość rzadka przypadłość i można wokół niej nadbudować naprawdę ciekawy charakter. Do tego druga główna bohaterka jest głuchoniema. Może być ciekawie...

    Za to z realizacją bywa różnie. Mam wrażenie, że mogłeś wyraźniej zaznaczyć zarówno upośledzenie Sawanta połączone z jego matematycznym geniuszem, jak i problemy Silent. Niestosowanie się przez naszego "genialnego idiotę" do prawideł gramatyki nie wydaje mi się najlepszym pomysłem, jako że przyswaja się je, przynajmniej w podstawowym zakresie, na dość wczesnym etapie życia. Znacznie lepiej, moim zdaniem, wyszłaby jego postać, gdyby popełniał zabawne pomyłki, typowe dla przedszkolaków (np. mówił "buty z patykami" na buty na obcasach).

    I taka ciekawostka do wykorzystania w przyszłości - osoby głuche i niedosłyszące mają z reguły znacznie uboższy słownik niż słyszące poprawnie.

    Fabuła też ma kilka dziur. Wycieczka do Canterlot lekarstwem na brak przyjaciół w Manehattanie? Jakoś nigdy nie widziałem warszawiaka, który w poszukiwaniu przyjaciół jechałby do Krakowa (z jakiegoś powodu od razu przyszło mi do głowy takie porównanie :v ). I o ile jestem w stanie bez trudu uwierzyć, że Sawantowi mogłoby coś takiego strzelić do głowy, o tyle matka powinna go przystopować. a przynajmniej zabrać się z nim. Nie puszcza się osoby upośledzonej samej przez pół kraju.

    No i tak się zastanawiam, z czego nasi bohaterowie właściwie się utrzymywali? Czy w Equestrii są renty inwalidzkie, czy też może raczej programy aktywizacji zawodowej niepełnosprawnych?

    Miałbym też pewne zastrzeżenia do charakteru Twilight. Niby są wszystkie elementy składowe, ale jakoś się nie kleją. Nie czuć tej... twalotowości, tej specyficzniej mieszanki inteligencji, pilności i lekkiej paranoi. Na twoim miejscu popracowałbym jeszcze nad tym.

    Postać uzależnionego podróżnika i zebrikańska trawa zdecydowanie na plus. Szpital w Ponyville... cóż, mógłby być lepszy. Scena w lesie była za to całkiem nieźle zrobiona, choć trochę kulały opisy. Podobała mi się za to twoja interpretacja zamku oraz Kucyka Cienia jako jego przyjaznego ducha.

    A końcówka... będę szczery: zdecydowanie wolałbym, gdyby nasza dwójka pozostała przyjaciółmi. Motyw znajomości rozwijającej się w miłość jest bardzo częsty i mimo wszystko było to dość przewidywalne. A odrzucając na bok całe gadanie o "friendzone", naprawdę rzadko widzi się w literaturze i filmie dobrze zrobioną przyjaźń osób płci przeciwnej - a mnie się bardzo ten motyw podoba. Ale tu już wkraczają moje osobiste preferencje, więc tę akurat uwagę możesz potraktować dość luźno.

    No i plus za poprawność ortograficzną fanfika (strony technicznej jako całości oceniał nie będę, czytałem na telefonie, gdzie nie wszystko dobrze widać).

    Ogólne wrażenie jest więc, jak widzisz, dość ambiwalentne. Na pewno będę zachęcał cię do dalszego pisania, ale radziłbym popracować nad opisami i motywacjami postaci. Powodzenia.

    • +1 1
  16. Pomysł jest niezły. Drużyna złożona z klaczy pegaza i człowieka? Aprobuję. Planeta będąca czymś w rodzaju kosmicznego Dzikiego Zachodu? Aprobuję. Wprowadzenie w świat przez zupełnie inną osobę? Aprobuję (choć fajniej byłoby moim zdaniem, gdyby część środkowa miała formę historii opowiedzianej przez tę samą osobę - historia wewnątrz historii). Czołg? Aprobuję. "Walka w brutalny sposób z pewnego rodzaju wstydem i stereotypem"? Aprobuję jak jasna cholera!

    Jeśli zaś chodzi o stronę techniczną, też nie mam wiele do zarzucenia. Literówki, ortografia i interpunkcja nie kłują w oczy i nie odciągają od fabuły.

    Ale myślę, że powinieneś popracować nad połączeniem tego wszystkiego w spójną całość. Jeśli rzecz dzieje się w przyszłości, to zastosowany sprzęt jest już de facto muzealny i ma naprawdę sporą wartość historyczną, zwłaszcza w stanie czynnym - muzea biłyby się o działający egzemplarz. Nie twierdzę, że nie da się go wsadzić do fanfika, ale powinieneś wymyślić jakieś naprawdę dobre uzasadnienie.

    Do tego nasza wesoła dwójka już nie po raz pierwszy korzysta ze swojego pojazdu, więc powinien być on już dobrze znany na planecie. A tymczasem przeciwnik stoi i podziwia, zamiast przywitać ich huraganowym ogniem...

    Nie wspominając już o samej akcji, która zdecydowanie za bardzo przypomina mi amerykańskie kino typu "zabili go i uciekł". Przeciwnicy włażą im sami pod ostrzał, nie korzystają z osłony terenu, a do tego celnością przypominają Szturmowców Imperium z "Gwiezdnych Wojen"... Osobiście, jeśli miałbym wyciągnąć naszych. bohaterów z akcji żywych, to dałbym im zaliczyć jakieś mniej poważne, ale bolesne rany i zrobiłbym tak, żeby było widać, iż mieli zdecydowanie więcej szczęścia niż rozumu (np. strzelają w przeciwnika, ale chybiają... trafiając zamiast tego w wielki zbiornik z gazem, który w efektownym wybuchu likwiduje wszystkich przeciwników naraz).

    A tak na marginesie: wszystkie planety mają strefy klimatyczne, więc nie na całej planecie wieczory będą chłodne ;)

    Podsumowując: bardzo lubię takie dzieła sklejone z najdziwniejszych pomysłów, jakie autorowi przyszły do głowy, a tobie wyraźnie takich nie brakuje, więc pisz dalej - ten fanfik lub inne. Na przyszłość jednak radzę używać więcej fabularnego kleju do łączenia w całość elementów składowych.

    • +1 1
  17. Co ja właśnie przeczytałem? O.o

    No dobra, może aż tak odleciane jak "Kucyk Orła nie pokona" to nie jest, ale i tak warto było rzucić na to okiem. Dobry pomysł, jakim było skrzyżowanie zimnej wojny z konfliktem NLR/SE, został zrealizowany naprawdę dobrze. Pinkie i Fluttershy też wyszły mistrzowsko ("Milcz!"). Nic, tylko czekać na kolejne rozdziały.

    PS. Najgłośniej ryknąłem śmiechem przy kamizelce BOMBER :>

    • +1 1
  18. Jeśli kojarzycie wysokiego typa w okularach i niebieskim polarze, to byłem ja.

    Powiem tak...

    ...gdy w sobotę rano, przy dźwiękach rytmicznego niczym autobuswy silnik „Calypso” Jarre'a, jechałem do Katowic polskimbusem z grupą wrocławskich broniaków (którzy z karimatami przy plecakach i chorągwią NLR z daleka wyglądali jak harcerze, a w autobusie jak wycieczka szkolna - zajęli tył i przez całą drogę gadali), wiedziałem tyle, że nigdy w życiu nie byłem na konwencie i nie miałem bladego pojęcia, czego się spodziewać.

    Do tego spóźniłem się na otwarcie, ponieważ postanowiłem pojechać z Katowic do Bytomia inną trasą niż ta zalecana przez jakdojade.pl (walić autobusy, tramwaje rządzą :hmpf: ), posiałem gdzieś identyfikator, a ponadto przez połowę czasu trwania znajdowałem się poza terenem konwentu, bądź to spacerując po Bytomiu, bądź też jeżdżąc tramwajami po zupełnie innej części GOP-u.

    I jak było? Zarąbiście.

    Szczerze powiedziawszy nie nastawiałem się za bardzo na panele. Byłem na trzech poświęconych fanfikom, na kalamburach, na panelu o poprzednich generacjach, na konkursie cosplay (który obserwowałem zza drzwi) i na nocnej dyskusji o fandomie ogólnie, choć gdzieś tak o pierwszej nie wytrzymałem i poszedłem spać - byłem po czterech piwach, więc problemu z zaśnięciem nie miałem. (Potem się dowiedziałem, że choć położyłem się w kącie, w nadziei, że nie będę nikomu przeszkadzał, to i tak leżałem nogami na miejscu Irwina - gdybym był Irwinem, złapałbym się bez pytania za nogi i przekręcił).

    Brak kucykowych plakatów na ścianach wisiał mi kalafiorem, nie jestem też gadżeciarzem, więc nie zwracałem zbytniej uwagi na sprzedawców (kupiłem tylko kufelek z Rarcią - na prezent). Nie widziałem pijanych organizatorów, ominęły mnie również „atrakcje” w rodzaju bycia wywalonym z film roomu.

    Przyjechałem tam tak naprawdę tylko w jednym celu - spotkać się z osobami, które do tej pory kojarzyłem jedynie z tego forum. I to udało się znakomicie. Po prostu Tomek (nigdy nie zapomnę tej dyskusji na rynku), Alberich, Irwin, ekipa Projektu Bronies (genialny cosplay), Plothorse (chłopie, mógłbyś grać w teatrze - jeśli kiedyś zrobisz panel o pierwszej generacji, a nie będzie o za daleko od mojego domu, na pewno na nim będę), a także znani mi już wcześniej Paul Perry, Dolar84 czy Cygnus, plus od cholery innych osób, których sobie w tej chwili nie jestem w stanie przypomnieć.

    Do tego sam Bytom. It's easy to misjudge Silesian city, with its fading decor and social pathology... Miasto to, jak powszechnie wiadomo, posiada prestiż porównywalny do Radomia i ogólnie rzecz biorąc w katalogu miejsc, które omija się szerokim łukiem, zajmuje dość wysokie miejsce. A tymczasem udało mu się bardzo pozytywnie mnie zaskoczyć - pomimo przerastającego tkankę miejską charakterystycznego GOP-owatego zaniedbania, bytomski rynek okazał się naprawdę sympatycznym miejscem, a napotkani po opuszczeniu tramwaju bytomianie byli bez wyjątku nastawieni przyjaźnie i bardzo chętnie wskazywali mi drogę na Plac Sobieskiego i do wejścia do szkoły (które znajdowało się z tyłu budynku). Nie mówiąc już o tym, że jako mieszkaniec płaskiego jak stół Wrocławia mam słabość do miast położonych na wzgórzach - a choć Bytom to nie Birmingham, to różnice poziomu terenu i tak były wyraźnie widoczne.

    No i stan taboru Tramwajów Śląskich uległ znacznej poprawie w ciągu ostatnich kilku lat, choć torowiska często wciąż zapewniają przeżycia porównywalne z rollercoasterem - co mieliśmy okazję sprawdzić, gdy razem z Irwinem i Trollejbusem wracaliśmy do Katowic.

    A na zakończenie spacerek przez centrum Katowic, od Spodka do dworca, o czym zresztą wspomniał już Irwin. Uczta dla oczu takiego niepoprawnego modernisty jak ja.

    Gdy więc wracałem sobie do Wrocławia przy pomocy EN57, jadącego jako IR „Oleńka” (który miał to do siebie, że po rozpędzeniu się do 110 km/h wykonywał - na równym torowisku - bez żadnej widocznej przyczyny wszystkie możliwe ruchy dodatkowe, a więc: szarpanie, podskakiwanie, przesuwanie, kołysanie, wężykowanie i galopowanie - do czego świetnie pasowała eurobeatowa wersja „Call Upon the Seaponies”), byłem zadowolony jak rzadko kiedy. I myślę, że całkiem możliwe, iż będę częściej pojawiał się na tego typu imprezach.

    Brochów.

    • +1 3
×
×
  • Utwórz nowe...