Nawet nie domyślacie się, jak podekscytowana byłam rozpoczęciem rocznej szkoły. Przecież tam wiele pegazów zdobywa swoje znaczki, a mój bok był jeszcze pusty. Muszę się przyznać, że nawet wyobrażałam sobie, jak czadowo wyglądał będzie mój CM.
Nasz plan zajęć był bardzo dziwny, bo oprócz typowych lekcji takich jak latanie, mieliśmy również śpiew, taniec oraz "spontaniczne planowanie występu artystycznego". Były również obowiązkowe zajęcia z chóru. Kiedy zapytaliśmy się, po co nam te przedmioty, wychowawczyni powiedziała, że potrzebujemy ich do "prawidłowego funkcjonowania w equestriańskiej społeczności". Wydawało się nam to bardzo śmieszne, ale szybko przekonaliśmy się, że to jest prawda.
Zajęcia z latania odbywały się codziennie, w blokach po trzy godziny. Często jeździliśmy też na obozy i rajdy. To było niezwykle męczące, ale wszyscy chcieliśmy już zdobyć swoje znaczki, więc trenowaliśmy tak dużo, ile mogliśmy. Chyba nigdy nie zapomnę panującej tam rutyny: 100 okrążeń, przerwa, 50 pompek, przerwa itd. Waśnie w tej szkole na jednym z obozów zdobyłam swój znaczek, ale to długa historia i opowiem wam ją innym razem.
Na rocznym kursie poznałam Fluttershy. Najmilszą i najbardziej życzliwą klacz, którą kiedykolwiek spotkałam. Bardzo słabo latała i dużo pegazów śmiało się z niej. Jednak nigdy nie chciała, abym dała jej jakieś rady lub wskazówki dotyczące latania. Zazwyczaj trzymałyśmy się razem, trochę się przyjaźniłyśmy. Do czasu, kiedy poznałam Gildę.
Bardzo bałam się egzaminu końcowego, bo od niego zależała moja przyszłość. Już na dwa miesiące przed nim wydłużyłam swój trening i wzięłam dodatkowe zajęcia z latania w szkole. Poszło mi całkiem nieźle. I tak byłam zawiedziona, bo miałam nadzieję na zrobienie Gromu Tęczowego, a zamiast tego wpadłam na jednego z członków komisji. Jednak dostałam wystarczająco dużo punktów, żeby dostać się do Akademii Lotniczej.
W sumie to podobało mi się w rocznej szkole. Przecież w czasie jej trwania zdobyłam swój znaczek. Pomimo tego cieszę się, że nie muszę do niej iść jeszcze raz.