Skocz do zawartości

Johnny

Brony
  • Zawartość

    120
  • Rejestracja

Wszystko napisane przez Johnny

  1. Po lekturze zremasterowanych rozdziałów „Cienia Nocy”, bez wiedzy odnośnie tego jak wyglądały przed wprowadzeniem poprawek, mogę spokojnie stwierdzić, że opowiadanie na chwilę obecną prezentuje się wcale przyzwoicie, pomimo tego, że jego początek wydaje mi się do przesady wydłużony. Mam tu na myśli przede wszystkim niepotrzebne moim zdaniem dokonanie przez główną bohaterkę aż dwóch prób ucieczki, z których pierwsza stanowi zresztą jedynie pretekst do ukazania tej mniej jej znanej części miasta. Jest sprawdzonym, klasycznym i nie zaraz tam najgorszym motywem, że księżniczka schodzi ze złotej wieży i zostaje w sposób szokujący sprowadzona do parteru przez okrutną rzeczywistości. Osobiście uważam jednak, że chyba byłoby lepiej gdyby opowiadanie zaczynało się gdzieś tak mniej więcej z chwilą planowania przez Night dania nogi… Ale, ale! Z drugiej strony, pierwsza nieudana próba ucieczki, mało skomplikowane plany, porywczość, bolesne zderzenie z realnym światem mogą też służyć przedstawieniu charakteru bohaterki i jej naiwności połączonej z młodzieńczą pewnością siebie. Ponownie, to dość klasyczny motyw, który jednak wcale nie został przedstawiony źle. Przeciwnie, Night jest na razie postacią jak najbardziej obiecującą, choć jest to zaledwie pierwsze wrażenie i wiele może się w tym względzie jeszcze zmienić. Nie powiem, potencjał jest i może się to potoczyć różnymi drogami. Ciekawość, którą z nich wybierze autorka. Niestety, choć główna bohaterka została w tych pierwszych rozdziałach przedstawiona przyzwoicie, choć dość klasycznie, autorce nie udało się uniknąć często spotykanego problemu z wprowadzaniem za jednym zamachem zbyt wielu postaci bez poświęcania im dostatecznej uwagi. Praktycznie każdy bohater jest tu tylko przedstawiany z imienia, po czym wypełnia on swoją niewielką rolę by po chwili zejść ze sceny i ja doskonale rozumiem, że nie jest wykluczonym, iż tak właśnie miało być. Ostatecznie, Night już chwile potem zupełnie zmienia swoje środowisko, tym samym zmienia się niejako scena, a potraktowani po macoszemu bohaterowie równie dobrze mogą robić po prostu za jeszcze jeden, mniej istotny element tła. Jednakowoż, chyba wolałbym, gdyby przynajmniej ci bohaterowie, którzy, zdaje się, będą pełnić jeszcze jakąś rolę – przede wszystkim najbliższa rodzina Night – byli przedstawieni w sposób bardziej zapadający w pamięć i wywołujący jakieś konkretniejsze emocje czy skojarzenia. Może i jest jeszcze za wcześnie by oceniać to tak z góry i autorka szykuje jakiś wyróżniający ich szczegół albo też nieco sprawniej przedstawi nowe postaci, bo na chwilę obecną zwyczajnie nie czuć by bohaterowie byli czymś innym niż kilkoma zapisanymi słowami. Trzeba mi pochwalić opisy. Te opowiadające o mieście są porządne, wyważone, również dość klasyczne, ale wystarczą by wyobrazić sobie brud, w jakim żyją niższe warstwy społeczne. Widać tu może trochę tylko podręcznikową wiedzę autorki, dawkowaną w ilościach takich, że nieco żałuje się, iż nie ma jej jeszcze więcej, bo chętnie wyłapałbym jeszcze jakiś smaczek odnośnie wyglądu i funkcjonowania świata podobnego do naszych minionych czasów. Bardzo podobają mi szczegóły „anatomiczne”, z których autorka chyba słynie w całym fandomie. Nie są one tu przesadzone, nie powodują zdziwienia, jak najbardziej mają sens, nawet jeśli podczas lektury pada jakieś słowo, którego nie do końca można się było spodziewać. Nie ma tu też iście fanatycznego trzymania się realiów, które tylko popsułyby klimat. O właśnie, klimat! Najbardziej czuć go w opisach przyrody. Może i są ciut za krótkie, ale błyszczą pomysłowością. Co i rusz pojawia się jakiś zwracający uwagę szczegół, jakaś konkretniejsza nazwa zwierzęcia czy rośliny, a wymieszane jest to z po prostu solidnym warsztatem. Opisy czyta się płynnie i łatwo wyobrazić sobie to, co autorka chciała w nich przedstawić. Co do dialogów, sprawa ma się tak, że najpierwsze z rozdziałów nie napawają w tym względzie optymizmem. Rozmowy są jakby wymuszone, toporne, nie przebrzmiewa w nich autentyczny charakter mówiących postaci, a raczej pewien wysiłek włożenia im do ust słów mających w domyśle odpowiadać przypisanym im przez autorkę cechom charakteru, które miejscami wydają się do przesady wyraźnie uwypuklone. Paradoksalnie, ma to związek ze wspomnianym wcześniej problem z tworzeniem zapadających w pamięci bohaterów. Jest trochę tak jakby owe pojawiające się tylko na chwilę postaci klepały wyuczone kwestie. Dla przykładu, żebrak ma być przedstawiony jako potwór, więc mówi właściwie tylko o gwałcie. Królowa ma być z kolei potworem odmiennej kategorii, więc jest zimna i nawykła do rozkazywania – to widać, ale przedstawienie tego nie jest zbyt finezyjne, nie powiedziałbym, że jest karykaturalne ale przerysowane już chyba tak. Podobnie ma się sprawa z bratem głównej bohaterki – widać jego naiwność i głupotę, ale ponownie została ona przedstawiona dość niezręcznie. Czytelnik wie o niej raczej dzięki temu co jest bezpośrednio przedstawione słowami Night lub narratora. O ileż ciekawiej (i trudniej w realizacji, bądźmy fair) byłoby gdyby słowa bohaterów same przez się mówiły o tym jacy oni są. Tutaj pojawia się światełko w tunelu, bo, jak wspominałem wcześniej, możliwe, że przedstawieni dotychczas bohaterowie wcale nie pełnią tak znaczącej roli jakby mogło się wydawać i wcale nie było konieczne by ich zapamiętywać. Łowcy z ostatniego z poprawianych rozdziałów są już przedstawieni o niebo lepiej. Owszem, w nich także jest odrobina sztampy, ale oni akurat wzbudzają jakąś ciekawość, zaś ich dialogi nie są już tak sztywne. Jak najbardziej są perspektywy na lepszy ciąg dalszy. Innymi słowy, choć początki mogą niektórych zniechęcić sztampowością, warto się przez nie przebić by szybko dać się wciągnąć w lekturę. Cień Nocy nie jest opowiadaniem doskonałym, ale solidnym. Jego jakość zdaje się rosnąć z rozdziału na rozdział i na chwile obecną można mieć co do niego jak najbardziej pozytywne oczekiwania.
  2. Zjawiam się raz jeszcze i zostawiam kolejny rozdział plus kilka słów w poście otwierającym Ścieżki donikąd, Rozdział 2 (poprawiony)
  3. Popełniłem ten błąd, że od lektury do pisania komentarza pozwoliłem upłynąć zbyt dużej ilości czasu. Przez to mam jeszcze większy problem by wyrazić moje mieszane uczucia, nie popadając przy tym w marudny ton, z którego ani autor niczego nie zaczerpnie, ani ja nie zdołam wyrazić swojego zdania. Więc tak – nie nazwałbym tego jeszcze pierwszym złym wrażeniem, ale już sama idea osadzenia w głównej roli córki króla Sombry mogłaby nie wróżyć dobrze temu opowiadaniu. Ów motyw potomstwa tego złego zwykle nie jest zbyt zręcznie przedstawiany przez twórców fanfikcji, a już na pewno trudno w nim o jakąś oryginalność. Jednak walczmy z uprzedzeniami i bierzmy się za lekturę. Prolog wypada chyba najbardziej interesująco. Już pierwsze słowa sugerują pojawienie się znacznych różnic w porównaniu z serialem. Pomysł zetknięcia się teraźniejszości z tysiącletnią przeszłością i przede wszystkim spojrzenie na ten problem od strony nieco bardziej technicznej – z wiążącymi się z tym obustronnymi korzyściami – jest jak najbardziej utrafiony i sensowny. Pierwsze słowa opowiadania każą spodziewać się całkiem poważnej historii, w której nie brak dbałości o szczegóły i pomimo, że w pewnej chwili prolog zaczął mi brzmieć jak film dokumentalny, spodziewałem się że podobnego przyjemnego w odbiorze światotworzenia będzie w dalszej części opowiadania więcej, a to znacznie zaostrzało apetyt na czytanie. Czym jednak byłby prolog bez mniejszego lub większego bum, mającego na starcie przykuć uwagę? Walka na pierwszych stronach to nic zaskakującego, zwłaszcza poprzedzona spokojną sielanką – to schemat, ale tutaj jest on przedstawiony jak najbardziej poprawnie. To klasyczny, zachęcający początek, w którym jednak już przebłyskiwały pierwsze niewyraźne jeszcze oznaki czegoś, co bardzo psuło mi dalszą lekturę, ale o tym za chwilę. Kolejny rozdział i powrót starej gwardii kojarzy mi się ze współczesną, popularną w przemyśle filmowym manierą grania na nostalgii widzów poprzez odgrzewania kolejnych kotletów. Trudno oczywiście przypisać to „Kruchości Obsydianu” – nie minęło jeszcze aż tyle czasu by podobne zabiegi nazwać odgrzewaniem – ale mam wrażenie, że autorowi bardzo zależy by przedstawić jak najwięcej „smaczków z przeszłości”, co w połączeniu z rzuceniem na głęboką wodę w dość nieznany świat, może wywoływać już nie tyle przesyt, co wręcz przeciwnie – poczucie niedostatku. Dla mnie osobiście kilka rzuconych tu i ówdzie szczegółów to zdecydowanie za mało by ujrzeć zmiany, jakie zaszły w znanej nam przecież krainie. Dostrzegam tu chęć trzymania się klimatu serialowego, a to wiąże się nierozerwalnie z pewnymi uproszczeniami, jednak w wielu przypadkach brakuje mi tutaj pewnej zręczności jeśli chodzi o dobór przedstawianych szczegółów. Miejscami są one bardzo trafione – dla przykładu, pomysł uczynienia ze znanego również w naszym świecie szóstego zmysłu krów zdolności wyczuwania magii to dla mnie wielki plus. Jednocześnie zdarzają się też rzeczy aż do przesady dziecinne – np. zachowanie tej mućki, o której wszyscy wiedzą, że o niej mowa. W moim odczuciu powstaje zbyt duża nierównowaga, która dezorientuje i rozprasza. Może gdyby historia działa się w czasach bliższych serialowi byłoby łatwiej nie pogubić się w tym świecie… Chociaż pogubić się to też nie to określenie, którego bym użył. Wspominałem, że to poczucie niedosytu i chyba właśnie o to mi chodzi. Nie mówię oczywiście o tym, że należałoby opisywać „każdą gałąź każdego pierd****ego drzewa”, ale myślę, że autor przesadził tutaj w drugą stronę – poruszył naraz zbyt wiele aspektów, w wyniku czego żaden nie został potraktowany z wystarczającą uwagę. Wiem doskonale, że cały czas mówię tu o wątkach pobocznych, jednak początek opowiadania sugerował chyba nieco większą dbałość o szczegóły. Przedstawiony świat nie jest jednakowoż głupi – wydaje się przemyślany i sensowny, po prostu za mało w nim szczegółów, co mam nadzieję, w dalszych rozdziałach ulegnie zmianie. Uczepiłbym się też tego, że autor przedstawia zmieniający się świat kucyków jakby technologicznie dążył mniej więcej w kierunku naszego świata. Sztuczna inteligencja i komputery nigdy jakoś nie pasowały mi tego uniwersum, zwłaszcza, że okres, który minął w opowiadaniu od czasów serialowych daje wielkie pole do popisu wyobraźni. Bardzo żałuje, że pomimo początkowych nadziei, tak niewiele poświęcono motywowi zetknięcia się kultur oddalonych od siebie o dziesięć stuleci. Zdecydowanie wolałbym gdyby autor miast skupiać się na bądź co bądź prostych założeniach rozwoju technicznego Eqeustrii, popuścił wodze fantazji nieco bardziej i zbudował swój świat na odmiennych fundamentach, niż te, na których stoi nasza rzeczywistość. Ale ja tu marudzę, a wszystko sprowadza się do tego, że sam zrobiłbym to inaczej, ale czy lepiej? Tego już nie jestem w stanie powiedzieć. Moją osobistą opinią pozostaje jednak, że autor nie do końca podołał ambitnemu skąd inąd zadaniu kreacji Equestrii po upływie tak wielu lat. Nie wykonał zachwycającej pracy, ale też niczego nie spartaczył. Moim zdaniem wymagałoby to jednak pewnych poprawek. Podobnie ma się sprawa ze słownictwem – pozornie jest w porządku, czyta się szybko i bez przystanków, zdarzają się jednak pewne miejsca z dość niezręcznie dobranym zwrotem. Musiałbym przeczytać wszystko jeszcze raz i dużo dokładniej, żeby wyłapać wszystkie takie zgrzyty. W pamięci utkwiło mi jednak określenie „opróżniony tron” czy zaskakujące częste wieńczenie pytań retorycznych takimi zwrotami jak „prawda?” albo „czyż nie” – myślę, że negatywnie wpływają one na płynność czytania, tzn. widzę w tym niepotrzebne zwroty do czytelnika, zwłaszcza jeśli jest ich aż tyle. Fabuła. Już sam opis opowiadania jednoznacznie określa czego można oczekiwać i na razie nie ma w opowiadaniu większych niespodzianek. Historia toczy się klasycznie – zapowiedź odnalezienia dziewczyny z innej epoki, odnalezienie jej, zagubienie w nowym świecie, próby odnalezienia się. Nic specjalnie zaskakującego, poza jednym – tym, co nieco niepokoiło mnie już na początku, a im dalej z lekturą, tym stawało się to coraz bardziej widoczne. Mianowicie, przesadna w moim mniemaniu powolność akcji. Autor w bardzo dużym stopniu skupia się na przedstawianiu przemyśleń Obsidian i Twilight, często przedstawiając tę samą sytuację z dwóch zupełnie różnych punktów widzenia i to zasługuje na pochwałę. Podoba mi się, że czytelnik prawie zawsze wie więcej od bohaterek i może kręcić głową nad tym jak i jedna i druga błądzą w swoich domysłach, jednak byłoby jeszcze lepiej gdyby towarzyszyły temu jakieś konkretniejsze działania. Bo chociaż jest tu jakaś podróż pociągiem, wykład, posiłki, to wszystko jest traktowane wyłącznie jako tło do dalszych przemyśleń i wszystko byłoby w tym względzie w porządku, gdyby przeplatało się to z jakimiś czynami, które same przemawiałyby za charakterami postaci. Jedna scena przenoszenia jabłek wiosny nie czyni, a i tak więcej jest w niej rozmowy niż robienia. Nie chcę tu wyjść na hipokrytę – sam nie zwykłem się spieszyć w opowiadaniu historii, ale owa powolność w połączeniu ze wspomnianym wyżej niedoborem szczegółów w światotworzeniu sprawia, że opowiadanie może się okazać dla niektórych osób nużące. Krótko mówiąc, chyba oczekiwałem czegoś innego i stąd moja niezbyt przychylna opinia. Niech jednak nikt nie traktuje tego jako pełnoprawnej recenzji, bo nawet teraz nie jestem do końca zadowolony z tego co tu wymęczyłem, nie wiem czy jest to cokolwiek warte, ani czy trafnie ująłem swoje przemyślenia. Sądzę, że jeśli ktoś lubi zagłębiać się w myśli literackich postaci, będzie z lektury Kruchości Obsydianu zadowolony. Jeśli jednak ktoś woli światotworzenie i ciekawi go jak Equestria będzie wyglądać za kilka dziesięcioleci, może się nieco zawieść, ale sam mam nadzieję, że autor nie powiedział jeszcze w tej kwestii ostatniego słowa.
  4. Choć nie jestem zapoznany w jakimś szczególnym stopniu z fanfikową twórczością Malvagio, te kilka opowiadań jego autorstwa, z którymi zdarzyło mi się swojego czasu zetknąć, pamiętam jako historie napisane lekko i solidnie, takie, które można przeczytać stojąc w kolejce. To dzieła nieskomplikowane, mające najzwyczajniej w świecie zapewnić krótką chwilę rozrywki, typowe opowiadanka do ekspresowego przeczytania ze wszystkimi tego zaletami i wadami. I nie mogę nie stwierdzić, że „Va Banque” pod każdym względem nie wpisuje się w taki portret. (spoilerów nie ma) „Va Banque” to zaledwie/aż porządnie wykonana robota pisarska. Względnie krótka i na temat, nie pozbawiona wszak kilku przyjemnych smaczków. Szalenie podoba mi się, że wbrew temu co można by podejrzewać przed lekturą, główny bohater nie należy wcale do kasty elitarnych kapłanek-wojowniczek, której to przedstawicielka nie jest w opowiadaniu nawet czarnym charakterem. Wiedźma to tutaj zaledwie element tła, taki sam jak każdy inny w tym opowiadaniu tj. jakby wyciosany z rzemieślniczą precyzją, nie mający ani jednego zbędnego elementu, nie przesadzony ani w jedną ani w drugą stronę. Praktycznie wszystkiego w tym opowiadaniu jest dokładnie tyle ile było niezbędne. Malvagio nie zagłębia się w psychikę postaci, nie opisuje miasta, nie wyjaśnia, nie zdradza wielu sekretów, nie pozwala w pełni zanurzyć się w ten świat, oferując zamiast tego skok w sam środek konkretnych wydarzeń, które są opisane skromnie ale porządnie. Choć szczegółów jest tutaj mało, wystarczy aby się zainteresować. Bardzo podoba mi się okazjonalne stosowanie żargonu ulicznego oraz wyjaśniające je przypisy – autor rozumie, że czytelnik niekoniecznie musi być z nim zaznajomiony. Fabuła jest może trochę banalna, ale to sprawia, że dokładniejsze opisywanie sytuacji okazało się zbyteczne i ma się więcej czasu na pędzenie z czytaniem. Bo rzeczywiście opowiadanie czyta się ekspresowo – nie ma się czasu ani na zagłębianie się w treść ani na znudzenie się nią. I to właśnie może być zarówno zaletą, jak i wadą, wszystko zależy od tego czego się oczekuje od lektury. Sam już nie wiem czego ja sam oczekiwałem. Niby wszystko jest jak najbardziej w porządku, ale chyba odzywa się tutaj moja niechęć do zbyt krótkich form literackich, w których zwykle trudno mi dostrzec jakiś godny uwagi szczegół – jakbym nie miał czasu na jego poszukiwanie, bo opowieść kończy się nim w ogóle nabieram ochoty na zanurzenie się w ten świat. Jak mówiłem wcześniej, opowiadanie opiera się na wypróbowanych schematach, jest porządnie, słownictwo nie razi ani w jedną ani w drugą stronę, czyta się lekko, ale tak naprawdę szybko się o tym zapomina. Osobiście nie dostrzegłem niczego co wyróżniałoby „Va Banque” na tle innych opowiadań, co mogłoby wywołać czyiś zachwyt. A najśmieszniejsze jest, że praktycznie to samo mógłbym powiedzieć o „Lekcji”. Przyznaję, że popełniłem ten błąd, iż założyłem, że oba opowiadania łączy tylko postać wiedźmy i przez to w ogóle nie zrozumiałem zakończenia „Va Banque” – okazuje się, że jednak trzeba czytać po kolei, ale to tylko moja wpadka. Do rzeczy, za które mógłbym pochwalić „Lekcję” należy charakterystyka głównej bohaterki. Nie powiem, ciekawym, a przy tym genialnym w swej prostocie, zabiegiem jest uczynienie z wiedźmy awanturnicy szukającej coraz to nowych wyzwań. No bo niby dlaczego nie miałaby się czasami trafić wiedźma, która w odróżnieniu od Chromii, zwyczajnie lubi swoją pracę? To ciekawe, bo dość nietypowe i szkoda, że to bodaj jedyny szczegół, który jakoś wzbudził moje większe zainteresowanie. O całej reszcie trudno mi napisać cokolwiek poza tym, że jest dobrze… i to wszystko. „Lekcja” to jeszcze jedno opowiadanie zbudowane na sprawdzonym schemacie, nie zaskakuje, nie wywołuje jakichś większych emocji, łatwo odgadnąć co i jak się potoczy, znowu nie dostrzegam nic co mogłoby wywoływać zachwyt. Tak w słowach dwóch – bardzo dobrze. Oba opowiadania są bardzo dobre, szybkie, wartkie, przyjemne, ale na jedno kopyto. Co wcale nie musi być wadą – przeczytać w imię szybkiej rozrywki i zapomnieć. Znaczy się dodam jeszcze kolejne dwa słowa – bardzo dobrze, nie wybitnie.
  5. Sam zawrócił Nad Wodę i pod wieczór dotarł na Pagórek. Wspinając się po zboczu, z daleka zobaczył żółte światełko w oknie i odblask ognia płonącego na kominku. Wieczerza była gotowa, tak jak się spodziewał. Różyczka wciągnęła go do domu, usadowiła w fotelu i posadziła mu na kolanach małą Elanor. Sam odetchnął głęboko. - Ano, wróciłem! – powiedział. Ścieżki donikąd, Rozdział 1 (poprawiony)
  6. Hmm… ciekawostka… niby wszystko w porządku, ale po lekturze został mi jakiś taki niedosyt… (poniżej obraźliwie nieobiektywny wywód marudy, w którym zbyt często powtarza się „moim zdaniem”) Zarówno Zodiak, autor oryginału, jak i Sapkowski, autor oryginalnego oryginału, nie szczędzą w swoich opowieściach symboliki, moralnych dwuznaczności, ciężkiego klimatu połączonego jednak ze specyficznym choć wyważonym, umiejętnie dawkowanym humorem. Z pewnością nie jest to żadnym odkryciem dla nikogo kto zajrzał do niniejszego tematu i taka wiedza, ze wszystkimi tego konsekwencjami, każe spodziewać się czegoś podobnego w każdym innym opowiadaniu czerpiącym z dzieł Zodiaka albo Sapkowskiego. Mnie osobiście wydaje się jednak, że Cahan, choć się starała, nie dała rady. Jej opowiadanie jest dość schematycznie i to nie tylko w kwestii sztampowej fabuły ale i samej idei przedstawienia początków kariery głównego bohatera. Osobiście nie przepadam za takimi zabiegami, ponieważ zbytnio kojarzą mi się z nieudolną chęcią „kontynuowania” dziejów ulubionej postaci połączoną z niechęcią czy też nieumiejętnością wiarygodnego jej oddania – że niby bohater to tutaj niedoświadczony młokos, zupełnie inny od tego co znamy ale nie dajcie się nabrać bo to tak naprawdę on. Chromia niewiele przypomina tutaj swój pierwowzór, jest wręcz pozbawiona charakteru, ba, niewykluczone, że opowiadaniu wyszłoby na plus całkowite z niej zrezygnowanie i skupienie się na Berenice, która to jest już zupełnie inną parą kaloszy. Mimo, że na kucoperze zwykle reaguję alergicznie – rasa ta w moich oczach bardzo już straciła na wyjątkowości – to wiedźma ze szkoły mantykory zyskała w moich oczach swoim idealizmem, bo takie rzeczy rzadko widuje się u wiedźm czy tam wiedźminów. Owszem, nieco naiwne podejście do życia w takim świecie nie jest nowością i tym samym można by się spodziewać, że w przyszłym życiu taka postawa się na Berenice zemści, ale kwestia ta pozostaje jednak otwarta. Dobrze, że autorka nie dała do zrozumienia do czego ostatecznie przywiódł młodą wiedźmę jej światopogląd. W takim nie do końca wesołym uniwersum chyba brakowało mi właśnie wiedźmy z „ludzką twarzą”. Tak, można się czepiać, że to zbyt proste i nie pasujące do reszty świata, można mówić, że same wiedźmie próby wykorzeniają z delikwentek idealizm, ale mnie jednak podoba się myśl, że Berenice, przynajmniej na początku jej drogi, udało się zachować coś z tego co można nazwać człowieczeństwem. Szkoda, że w opowiadaniu nie ma o niej więcej, ale z drugiej strony ja sam nie mam pomysłu jak można by dalej poprowadzić jej losy by nie popaść w jeszcze większy schemat. Bo fabuła jest Schematyczna przez wielkie S. Zlecenie, wykonywanie zlecenia, niespodzianka (bardzo skromna), zapłata i tyle. Nie ma tutaj morałów, wyzwań dla światopoglądu, opowiadanie nie wywołuje emocji. „Początek” to lektura, która nie pozostawia czytelnika z niczym – czyta się ją równie szybko jak o niej zapomina. Jest napisana „bezpiecznie” – w oparciu o sprawdzony motyw, bez eksperymentowania i wzbogacania świata o nieco świeższe pomysły. Opisom, choć nie są bynajmniej złe, a nawet dość ciekawe, brakuje tego czegoś co budowałoby klimat. Obawiam się, że mnie osobiście historia po prostu nudziła ale z pewnością niemałą w tym rolę grał fakt, że spodziewałem się czegoś innego, czegoś co opisałem w pierwszym akapicie. Wiele przygód wiedźmina i wiedźmy nosi znamiona kryminału, tutaj zaś nie jest inaczej. Są trupy, musi być i coś co je produkuje, co za tym idzie potrzeba kogoś kto znajdzie i usunie przyczynę problemu – to wręcz klasyka, ale również klasykę można poprowadzić inaczej, ciekawiej. Niestety, Cahan wprowadziła coś nietypowego właściwie wyłącznie w kwestii tego czym kierował się „koleś, który zabił”. Jego motywy, owszem, są dość niespodziewane, ale wydaje mi się, że nie pasują do tego świata. Nie tak wyobrażałbym sobie poczynania maga pragnącego zaspokoić swoje bądź co bądź niskie pragnienia. Myślę, że stereotypowy czarodziej z uniwersum wiedźmy prędzej nawet by się nie krył ze swoimi eksperymentami, bo przecież powody dla których je prowadzi nie są w sumie niczym szczególnie złym. I mimo że samo to jest jakimś zerwaniem ze schematem, nie odpowiada mi zbytnio to jak zostało to przedstawione. Zagadka nie jest wysokich lotów, a dążenie bohaterek do jej rozwiązania, samo rozwiązanie zresztą również, zbytnio mnie nie zachwyca. Jeśli chodzi o styl to niewiele mam do powiedzenia. Nie potrafię stwierdzić czy Cahan podniosła poprzeczkę, obniżyła ją czy trzyma stały poziom. „Początek” jest napisany dobrze. Nie ma tutaj dziwacznie skonstruowanych zdań. Podobnie jak z kreowaniem świata, jest bezpiecznie, bez eksperymentów. Jest jednak kilka słów, których znaczenia nie znałem i gdybym ja pisał to opowiadanie, niewykluczone, że zastanowiłbym się nad użyciem innego wyrazu albo chociaż dodaniem przypisu. Znowu, jest to moje osobiste odczucie, ale gdy czytając natrafiłem na „kapalin”, zaciąłem się i aż musiałem sprawdzić cóż to takiego. Wybiło mnie z lektury, a to niedobrze. Nie mówię bynajmniej, że korzystanie z nieco bardziej fachowych określeń, a tym bardziej trzymanie się „realiów historycznych” to coś złego. Myślę jednak, że warto byłoby przy tym wejść w skórę nieświadomego czytelnika, uczynić opowiadanie „idiotoodpornym”. To jednak tylko uwaga, może można nazwać ją radą, do czegoś co bardzo pochwalam. Nigdy nie wymagam od autorów opowiadań fanfiction fachowej wiedzy i konsekwentnego trzymania się stosownych realiów, ale zawsze podobało mi wplatanie jakichś smaczków, historycznych ciekawostek. Cahan tak robi i widać, że dobrze się w tym czuję. W tym względzie mogę powiedzieć: tak trzymać, ale ostrożnie z trudnymi słowami. Mimo wszystko, opowiadanie mnie osobiście nie zachwyciło. Przeczytałem je już jakiś czas temu , a już ledwo pamiętam czego dotyczyło. To typowy średniak i możliwe, że powyższy wywód brzmi zbyt surowo, ale to tylko opinia gościa, który chyba za bardzo się nastawił. Jeśli ktoś ma ochotę na lekką, niezobowiązującą lekturę, „Początek” może mu sprawić przyjemność, ale nic poza tym. Nie ma sensu liczyć na wyjątkowość, którą można znaleźć u Zodiaka czy Sapkowskiego, bo tutaj jej po prostu nie ma. „Początek” to moim zdaniem krótkie, niezobowiązujące, może ciut odmóżdżające, typowe i niewyróżniające się opowiadanie fantasy.
  7. Trudno mi stwierdzić dlaczego w ogóle wziąłem się za lekturę, choć muszę tu zaznaczyć, że absolutnie nie można za to winić ani tekstu ani autora – o jednym i drugim nasłuchałem się sporo dobrego i nie miałem żadnych podstaw by się z takimi opiniami nie zgadzać. Problem tkwił raczej w mojej, nazwijmy to kulturalnie, niechęci do „Kryształowego Oblężenia”, miernej znajomości historii drugiej wojny światowej oraz wciąż nieodpartym przekonaniu, że mimo wszystko są rzeczy, których łączyć się ze sobą nie powinno. To wszystko, a także tag [Political] budziły we mnie nieliche wątpliwości ale też przeczucie, że nie daje autorowi szansy nie mając ku temu właściwie żadnego powodu. Zacząłem więc czytać, a to to co rzuciło się w oczy jako pierwsze to imponujący, jeśli można by to tak nazwać, research. Pewnych rzeczy o zainteresowaniach Verlaxa domyśliłem się już wcześniej głównie na podstawie tematyki publikowanych przez niego opowiadań i z tych bardzo nielicznych słów, jakie zdarzyło nam się zamienić na Discordzie. „Twarzą ku Słońcu” od pierwszych słów ukazuje jak bardzo autor interesuje się polityką, ile wie o historii, jak łatwo przychodzi mu nadawanie sensu wątkom, które w „Kryształowym Oblężeniu” wypadły tak blado. W tak ukazanej transformacji Equestrii jest logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy, a opisano go w sposób rzeczywiście przywodzący na myśl styl dziennikarski – nie jest to może gazeta, ale swoista kronika już chyba tak. Opowiadanie czyta się szybko. Pióro autor ma lekkie, język dość prosty, ale nie banalny. Całość okraszona jest niewielką ilością dialogów, a te które są także nie odbiegają od reszty tekstu i zamiast poznaniu osób mówiących, bardziej służą opisom krainy zmierzającej ku wojnie. Powiedziałbym nawet, że to właśnie Equestria jest tu głównym, a może nawet jedynym, bohaterem. Bo cóż można powiedzieć o postaciach przewijających się przez karty opowiadania? Ot, są wspomniane ich imiona, czasami szczypta słów o wyglądzie, ale jest to tylko ilość symboliczna, czego jednak nie należy uznawać jako wady. Zagłębianie się w postaci i bardziej szczegółowe ich przedstawianie tylko zaszkodziłoby opowiadaniu jako całości. To co o niektórych postaciach można się dowiedzieć wystarczy w zupełności aby zbudować sobie obraz najważniejszych z nich, obraz kuców zahartowanych bądź złamanych przez trudne czasy, który absolutnie nie wywołuje, jak to się czasami w takich sytuacjach zdarza, zażenowania, a wręcz autentyczną w wiarę. „Oni istnieli!” można by pomyśleć, ale tylko przez chwilę bo dużo częściej myśli się: „To się wydarzyło!” Bo autor, słowami anonimowego, gryfiego narratora, opisuje tutaj samą krainę kucyków, całą resztę odsuwając jakby na bok i to wychodzi znakomicie. Opowiadanie to jakby umiejętnie połączone kilka historii – polityczne zmiany, pierwsze starcie, chaos, narodziny bohatera narodowego, a wszystko, powtórzę to bo to ważne, ma sens. Nie mogę jednakowoż oprzeć się wrażeniu, że bijąca od takich opisów przygnębiająca atmosfera kłóci się z kolorowym światem MLP w zbyt dużym stopniu. Doskonale zdaję sobie sprawę, że takie a nie inne jest założenie całego uniwersum, ale znowu, moim zdaniem pewne rzeczy zwyczajnie do siebie nie pasują. Z drugiej strony, właśnie dzięki opowiadaniu Verlaxa spojrzałem na istotę wojny od wcześniej nieznanej mi strony i to w olbrzymim stopniu wynagradza mi niechęć jaką darzę całe uniwersum KO. Co jednak niezwykle istotne, przedstawiona tutaj transformacja Equestrii rzeczywiście boli. Nie wywołuje, tak jak w „Kryształowym Oblężeniu”, siarczystego facepalma. Jest logiczna w sposób iście brutalny, szczegółowy, sensowny i przerażający. Czytelnik podobnie jak narrator, zadaje sobie pytanie „Gdzie się podziała tamta kraina?” U mnie na przykład, opowiadanie wywołało jeszcze większe poczucie odrazy do świata polityki. Czytając, nie potrafiłem się zgodzić z tym co się dzieje, nie umiałem w pełni zrozumieć decyzji, jakie podejmowali poniektórzy z bohaterów. A może raczej rozumiałem je choć bardzo tego nie chciałem i sam nie potrafiłbym takich decyzji podjąć? Sam nie wiem… Fakt faktem, choć gryfi narrator, jak na dziennikarza przystało, przedstawia prawdę i to co za prawdę sam uznaje, niemal całkowicie pozbawiając ją osobistych odczuć, to jednak nie sposób czytać jego relacji nie odczuwając współczucia – zarówno do niego jak i to wielu przewijających się przez opowiadanie postaci. Paradoks tkwi w tym, że opisy, rzecz jasna w naprawdę bardzo wielkim uproszczeniu, mówią „zabił” a nie „zabił, zgwałcił, posiekał, zjadł”. Okrucieństwo wojna nie jest tu ubarwiane na siłę. Nie ma tu groteskowych wręcz potworności, a jedynie zło takim jakie jest. Bo wojna jest tutaj złem – po prostu, tylko tyle i aż tyle i ta specyficzna, zimna wręcz, prostota chyba jeszcze bardziej potęguje bijącą z opowiadania atmosferę przygnębienia. Będąc całkiem szczerym, nie podobało mi się to uczucie, ale bądźmy fair – to także nie jest wada opowiadania, a wręcz zaleta, że autor potrafi w tak przekonywujący sposób oddać klimat wojny. Niestety, dostrzegam też w opowiadaniu pewną wadę… nie, to złe słowo… Oj, trudno będzie mi się tu wyrazić precyzyjnie. Otóż, obok poczucia przytłaczającego przygnębienia pojawiło się u mnie jeszcze jedno uczucie i od razu mówię, że nie oskarżam autora o nic niegodziwego, jednakże scena jawnie inspirowana „Ostatnim Samurajem” wywołała u mnie uczucie nieprzyjemne w innym znaczeniu. Scena owa jest wręcz żywcem przekopiowana i to moim zdaniem jest przesada, której najmniejszą bolączką jest brak u czytelnika odpowiednich emocji – w tak klimatycznej przecież scenie pojawia się tylko rozczarowujące nieco uczucie, że gdzieś to już widziałem i doskonale wiem jak to się dalej potoczy. Wraz z tym wrażeniem poczułem też jakby impuls by zacząć się zastanawiać ile z przedstawionych w fiku wydarzeń to odbicie wydarzeń autentycznych. Zastanawia mnie jak dużo z przebiegu prawdziwych wydarzeń autor zaczerpnął z historii a jak dużo zaprojektował sam. Oczywiście, laik, taki jak ja w ogóle się w tej kwestii nie zorientuje. Jest też bardzo prawdopodobnym, że moje wątpliwości są bezpodstawne, ale nie ukrywam, że byłbym rozczarowany gdyby okazało się, iż Verlax w swoim opowiadaniu tylko umiejętnie połączył motywy „nieswojego autorstwa”. Rzecz jasna, pewne nawiązania do historii i innych dzieł są jak najbardziej wskazane i mile widziane, ale, przynajmniej we wspomnianej, żywcem przekopiowanej scenie, moim zdaniem autor pozwolił sobie na zbyt wiele. Ja osobiście nie tak wyobrażam sobie dobre nawiązanie i mam naprawdę wielką nadzieję, że jest to tylko jedna, jedyna wpadka tego typu w całym opowiadaniu. Bo jeśli jest ich więcej, a ja w swojej niewiedzy po prostu ich nie dostrzegam, opowiadanie dużo straciłoby w moich oczach. Autor dużo bardziej imponowałby mi swoją umiejętnością tworzenia sytuacji politycznej niż samą wiedzą jak połączyć ze sobą puzzle historii w coś, co prawda odmiennego od oryginału, ale jednak bardzo, bardzo dobrze znanego. Podkreślam jednak, to nie jest oskarżenie, a jedynie wyrażenie pewnych wątpliwości. Jedyne za co mogę się do autora w tym względzie z czystym sumieniem przyczepić to skopiowanie zbyt jednak powszechnie kojarzonego motywu. Bo mimo, że pasuje, został ładnie wpleciony i wyjaśniony to osobiście nie potrafiłem pozbyć się odczucia, że to pewne pójcie na łatwiznę. Ale to tylko jedna, naciągana chyba zresztą bolączka, jakiej się dopatrzyłem. Opowiadanie zdecydowanie warto przeczytać, ale absolutnie nie dla samej przyjemności czytania. Verlax nie prezentuje tu ani czytadła ani opowiadania historycznego w ścisłym tego słowa znaczeniu. „Twarzą ku Słońcu” to trudna do sklasyfikowania opowieść, która potrafi zmienić sposób patrzenia na niektóre rzeczy. Nie powiedziałbym, że posiada coś tak banalnego jak morał. Uświadamia raczej czytelnika co do spraw z których niekoniecznie musi sobie zdawać sprawę. Zostawia go z masą pytań, na które sam musi sobie odpowiedzieć. „Twarzą ku Słońcu” to jedno z najlepszych opowiadań, jakie czytałem. Z pewnością wrócę do niego nie jeden raz i zachęcam każdego by także poświęcił mu chwilę uwagi ale też żeby przygotował się nie na chwilę rozrywki ale na coś co trudno mi konkretnie nazwać – może to starcie ze smutną ale jednak rzeczywistością, które w jakiś sposób wpływa na światopogląd. Oddaje głos na [Epic] bo tym opowiadaniem Verlax zasłużył sobie na niego bez dwóch zdań.
  8. Jestem i ja - jak zwykle na ostatnią chwilę (moją, rzecz jasna), jak zwykle średnio zadowolony ze swoich wypocin, jak zwykle niezadowolony z tego, że mój durny mózg z czegoś, co miało być krótką opowiastką wykreował już coś więcej. Teraz będzie mnie męczyć wizja połączona z niemocą pisarską... Tak czy owak, opowiadanie jakieś jest, a ponieważ Noc Koszmarów to także święto bogini snów, właśnie sny wziąłem sobie na warsztat. Nie umrze, co wiecznie trwać może uśpione [Alternate universe] [Dark] [Lovecraft]
  9. Co ja tu jeszcze robię…? Po tak długim czasie aż wstyd mi się tu pokazywać, ale odezwę się choćby po to by podziękować. Bo to jest najważniejsze. Dziękuję Verlaxowi, Coldwindowi i całej reszcie za wyrażone opinie. Każdy pisarz lubi być oceniany, a szczególną przyjemność sprawiają mu oceny tak pochlebne, choć chyba najbardziej miłe są mi te doprawione krytyką uwagi „że można by to zrobić jeszcze lepiej” - znaczą one dla mnie bardzo wiele. Nie ukrywam przy tym, że moją ambicją jest stworzyć coś fajnego, coś jak najbliższego mojej i Waszej definicji perfekcji, choć nie oszukujmy się – ponadczasowe dzieło to nie będzie, a ja mimo wszystko pozostaje amatorem piszącym wyłącznie dla zabicia czasu. Pozwolę sobie jednak dodać dlaczego w ogóle zacząłem pisać. Cóż, to pewnie zabrzmi naiwnie ale kieruje mną coś tak prostego jak marzenie. Miałem w życiu styczność z kilkoma książkami, które zauroczyły mnie do tego stopnia, że szczerze zapragnąłem stworzyć coś na ich kształt i choć wiem, że jest to trudne zadanie, uparcie trzymam się swoich marzeń, mimo że (jak to banalnie brzmi) problemy, o których nie chce tutaj mówić, bardzo utrudniały mi wszystko co związane ze Ścieżkami. Zwątpienie przyszło zaskakująco szybko. Gdzieś po drodze zgubiłem to jak początkowo chciałem prowadzić historię. Przytłaczała mnie nawet masa pojawiających się regularnie nowych pomysłów, z których nie potrafiłem zrezygnować, ale przede wszystkim to niepewność własnych możliwości nie pozwalała mi dalej pisać. Każdy chyba tak miał, że wiązał wielkie nadzieje ze swoim pierwszym poważnym opowiadaniem, które z czasem mocno stygły. Nie chcę tu się żalić ani się wymądrzać, powiem tylko że tego, przez co przechodziłem, a wątpliwości związane z fanfikiem są tylko jedną tego przyczyną, nie życzę nikomu. Tym bardziej jednak chcę podziękować wszystkim czytelnikom, komentującym, tym, którzy czytają „po cichu” i tym, którzy pozostawiają po sobie jakąś zachętę czy uwagę. Pozwoliły mi one spojrzeć na Ścieżki od innej strony oraz dostrzec jak wiele rzeczy chciałbym zmienić. Jak mówiłem, gdzieś się zgubiłem, choć te długie miesiące mojej nieobecności spożytkowałem na spisywaniu pojedynczych scen zajmujących w tej chwili jakieś 60-70 stron. Gdybym się naprawdę sprężył, może już dawno skleiłbym z nich rozdział, ale prawda jest taka że chyba nie umiałbym się na to zdobyć. Kłóciłoby się to z moim marzeniem. Tak czy owak, na pewno będę musiał wziąć się za przynajmniej niewielką przebudowę tego co już udostępniłem, tak aby nie sprawiało to aż takiego wrażenia braku fabuły. Bo dotarło do mnie, że faktycznie zabrnąłem za daleko w moim pragnieniu przedostawania wszystkiego tak dokładnie. Wiązało się ono z tym, że chciałem stworzyć opowieść w chyba nieco starszym stylu. Nie chcę opisywać, a raczej pokazywać. Nie dążę do przedstawienia nieco tylko szerszego planu wydarzeń zawierającego niewiele ponad relację z kolejnych wypadków. Za największą wartość opowiadania obrałem klimat. Chcę by tekst był płynny, narrator bardziej gawędził niż mówił i tym samym by czytelnik naprawdę zanurzał się w stworzony przeze mnie świat. Brak pośpiechu z prowadzeniem fabuły również miał temu służyć, ale jak wielu już nieraz zauważyło, nie tędy droga. To znaczy, na pewno nie zrezygnuję z ukochanych przeze mnie, długich, szczegółowych opisów, lecz muszę koniecznie ruszyć z kopyta z fabułą. Na pewno będę musiał też coś zrobić z samymi opisami, bo skoro coraz więcej osób mówi mi, że przesadzam, coś zdecydowanie jest na rzeczy i prawdę powiedziawszy jak sam je teraz czytam to pierwszy bym przyznał, że w zbyt wielu miejscach coś jest nie tak. Już wiem, że poprawki będą dla mnie trudne. Jestem perfekcjonistą – nie chwalę się i nie narzekam, taki po prostu jestem i stąd bierze się moje pragnienie by tekst był, jak to określił Verlax, piękny, ale też aby opowieść była ciekawa. A w odpowiedzi na pytanie Verlaxa czy jestem w stanie tak pisać, powiem, że naprawdę nie wiem, ale z całą pewnością tego właśnie chce. I, co ważniejsze, nie chcę być jedyną osobą, która uważa swoje wypociny za coś dobrego. Chcę zapracować sobie na Wasze pochwały i mieć poczucie, że na nie zasłużyłem. Jeśli chodzi o mniej ogólne sprawy – czuje się przekonany co do tagowania. Rzeczywiście wyszedł mi SoL i z czystym sumieniem go dodaje. Jeśli chodzi o resztę tagów, postanowiłem przynajmniej tymczasowo je zachować. Wrażenie złego otagowania to kolejny efekt mojego przesadnego rozwleczenia pierwszych kilku rozdziałów. Mam nadzieję, że kolejne, jeśli się pojawią, rozwieją te wątpliwości. Nie mogę też nie wspomnieć o wiadomej scenie. Widzę, że wymaga ona pewnego wyjaśnienia, choć nie będzie to łatwe bez zdradzania przyszłych wątków. Co jeszcze mogę powiedzieć…? Rozdział czwarty się produkuje, choć powstawał i nadal powstaje w ciężkich dla mnie chwilach. Zostało mi naprawdę niewiele do napisania ale nie potrafię określić kiedy ów rozdział się pojawi. Na pewno stanie się to przed przebudową już udostępnionych rozdziałów – czuję, że jestem to winien tym, którzy nie stracili we mnie wiary. Nie mogę jednak niczego obiecać, bo naprawdę nie wiem czy byłbym w stanie dotrzymać jakiejkolwiek obietnicy. Nie zabrzmię chyba zbyt pyszałkowato jeśli poproszę Was byście przynajmniej o mnie nie zapominali. I tym akcentem kończę. No, może jeszcze pozwolę sobie zamieścić to również tutaj – w najbliższy piątek o godzinie 20:00 na kanale Klubu Konesera Polskiego Fanfika trwać będzie dyskusja na temat Ścieżek Donikąd. Zapraszam wszystkich serdecznie.
  10. Opowieść o gadatliwym kawałku drewna, klaczach w liczbie dwóch z groszem, robocie o zmiennym przedmiocie zlecenia, o smoku i leszym na drugim planie, o ponurej klątwie, samogonie tatusia i silnych jak buhaj więzach, których nie ma oraz o tym jak by było gdyby miast dwóch światów był jeden albo Zodiak i Johnny, odrywając się od rzeczy wielkich, łączą siły w poszukiwaniu weny Prolog Rozdział 1 Rozdział 2 (będzie więcej, choć niewiele, jeśli bogi i wyznawcy pozwolą) A tych, co nie znają dwóch światów, o których była mowa, odsyłamy do rzeczy wielkich, o których także była mowa: Wiedźma Ścieżki donikąd
  11. Jako że wraz z Zodiakiem cierpimy ostatnimi czasy na niemoc twórczą i nie tylko, chodzi nam po głowie wzięcie się za coś co by pomogłoby nam ją zwalczyć. Mam mianowicie na oku niewielki projekt - trochę crossover, trochę przygoda, trochę komedia, taka niezobowiązująca historyjka na szybką lekturę, z której, jeśli bogowie weny dopiszą, może się urodzić coś odrobinę większego. Będzie jak będzie, ale przydałaby się pomoc jakiegoś uczynnego korektora. Osobiście nie odmówię też komuś, kto zechciałby raz na jakiś czas niezobowiązująco pogadać o robótce i nie boi się wyrażać swoich opinii. Dodatkowym, ale absolutnie nie wymaganym, atutem byłaby znajomość koronnych projektów fanfikowych zarówno mojego, jak i Zodiaka. Obecny stan prac? Długo leżakowany prolog i pierwszy rozdział, potrzebna motywacja do dalszego tworzenia...
  12. Koncepcja dołączenia do projektu gdzieś mi w głowie siedzi, zwłaszcza, że Dolar chyba niechcący już drugi raz w bardzo krótkim czasie wykazał się zdumiewającą wręcz zdolnością do odgadywania tematów, nad którymi się zastanawiam. No, ale nie chwalmy piwa zanim go nie spróbujemy – nic nie mówią o moim udziale, zobaczę co z tego wyjdzie w przyszłości, a na razie ocenię sobie opowiadanie samego pomysłodawcy całego projektu. Niezwykle obiecujący i godny zapamiętania jest tag [Baśń], a połączenie go ze słynnymi tysiąc i jedną nocą Szeherezady sprawiło, że spodziewałem się historii pachnącej pustynią i przyprawami osadzonej w specyficznym i tak odmiennym od naszego świecie. Sam początek opowiadania, stylizowany na kupczą gawędę, nie przeczy wcale takiemu wrażeniu, ba, we wstępie można znaleźć całą moc szczegółów pozwalających zatopić się w klimacie Saddle Arabii. Autor, co prawda, nie eksperymentuje i sięga po raczej klasyczne wyobrażenie tego kraju, lecz czy to jest to coś złego? Ja powiedziałbym raczej, że temat, choć powszechnie znany, nie jest zbytnio oklepany i właściwie trudno w nim o coś nadzwyczaj kiczowato-sztampowego. Tak czy owak, konstrukcja świata i powolna akcja to najmocniejsza strona opowiadania. To jest to, co rozumiem przez Slice of Life. Mało się dzieje, dużo się widzi – cud, miód. Sprawy nie pogarsza jeszcze moment, w którym pojawiają się dwaj główni bohaterowie, a opisy ich rodzin i zwyczajów tylko pogłębiają poczucie klimatu. Niestety, odniosłem wrażenie, że w pewnym momencie, sam nie wiem dokładnie w którym, klimat się jakby załamał i odszedł na dalszy plan. Naraz przestało być ważne otoczenie, a bardziej to co się dzieje. Świat jakby przygasł, zastąpiony przez bądź co bądź nieskomplikowaną fabułę i pewną prostotę, którą jednak w baśni można by jeszcze wybaczyć. No, ale owa prostota powinna być moim zdaniem połączona z niesłabnącym poczuciem klimatu, który jednak jakoś nie wraca. Przyznaję, autor stara się trzymać tego baśniowego stylu, ale moim zdaniem można by to zrobić lepiej. Pod koniec opowiadania jest po prostu „za mało baśni w baśni” i dlatego osobiście kwalifikuje to opowiadanie jako nieco lepsze od przeciętniaka. To jest zwyczajna, niezbyt zobowiązująca historia na jakieś dwadzieścia minut.
  13. Już sam tytuł opowiadania był zachęcający, a porównując go z tagami, spodziewałem się czegoś na kształt opowiadania fantastycznego ze szczyptą starej, dobrej, mrocznej przemocy, jakiej pełno bywa w tego typu historiach. I choć „Dziennik Arcymaga” pojawił się na forum akurat gdy miałem co czytać, złożyło się tak, że szybko dałem radę zamknąć trwające lektury i w przerwie na kolejne, zainteresować się opowiadaniem Niklasa. Od razu pochwalam formę – całość rzeczywiście sprawia wrażenie opracowanego naukowo tekstu historycznego. Mnogość przypisów bynajmniej nie utrudnia przy tym odbioru, choć osobiście mógłbym się obejść bez niewielkiej ich części. Podoba mi się jednak, że owe przypisy jakby łączą opowiadanie z istniejącym kanonem serialowym i poniekąd wyjaśniają pewne jego wątki. Autor umiejętnie, czasami sposobami genialnymi w swej prostocie, wplótł postać Sunbursta, Daring Do, Discorda, minotaurów i jeszcze kilka innych smaczków, które, choć naprawdę niewielkie, mi bardzo przypadły do gustu. Zawsze byłem zwolennikiem takiego bawienia się kanonem i puszczania oczek do czytelnika. No, ale skoro już mowa o formie, nie mogę nie wspomnieć o tym co nie przypadło mi do gustu, a mianowicie są to (Siara mode on) dwie sprawy: duża i mała (Siara mode off). Mała to występujące nieraz niepotrzebne powtórzenia, które, nie zrozum mnie źle, można by wyeliminować wręcz śmiesznie łatwo i prawdę powiedziawszy nie wiem jak one mogły umknąć tak licznej rzeszy pomocników. Tak samo myślę o wcale nie tak małej garstce słów, które z różnych przyczyn nie pasują moim zdaniem do tekstu. Trudno mi to opisać inaczej niż właśnie określeniem „nie pasują” ale dodałbym może jeszcze, że nie widziałbym takich wyrażeń w tekście szanowanego, dostojnego maga żyjącego ponadto w czasach językowego renesansu. Że cały tekst jest tutaj niby tylko tłumaczeniem odrobinę niweluje to wrażenie ale osobiście uważam, że tłumacze w niektórych miejscach powinni „bardziej się postarać z doborem słownictwa.” Przyznam się jednak, że w chwili obecnej nie potrafiłbym wskazać miejsc, które mi zgrzytnęły, ale to głównie dlatego, że czytałem jako „szary czytelnik” i nawet nie próbowałem wyłapywać takich niewielkich wpadek, na które jednak na pewno zwróciłbym uwagę jako prereader. No, ale na osłodę dodam, że zdecydowane większość wspomnianych powtórzeń i niepasujących słówek nie powodowała nieprzyjemnych przerw w lekturze, facepalmów ani rujnowania klimatu i dlatego nazwałem to sprawą małą. Sprawa duża, której paradoksalnie poświęcę mniej miejsca, wiąże się natomiast z opisami, a mianowicie ze zdumiewająco małą ich ilością. Naturalnie, zdaję sobie sprawę, że świat Vatara jest dla niego czymś oczywistym i w swoim dzienniku nie poświęcałby zbytniej uwagi jego długim opisom, ale jednak brakuje mi tutaj tego obrazu Equestrii sprzed bez mała tysiąca lat. Określenie „martwa kraina” jest zbyt brutalne ale przytaczam je, ponieważ nie wiem jak to inaczej nazwać. W miejscach, w których akcja zwalnia, chętnie zobaczyłbym jakiś opis świata, może zwyczajów, jakichś dalej idących szczegółów, które niby są ale według mnie w zdecydowanie zbyt małej ilości. Osobiście denerwował mnie również fakt, że niemal za każdym razem gdy pojawiała się szansa na dłuższy opis, dziennik akurat okazywał się uszkodzony i nie mogłem przez to pozbyć się wrażenia, że autor poszedł tym samym nieco na łatwiznę. Sprawy nie poprawia w tej kwestii również to, że nieraz, przyznaję, zbyt długie opisy byłyby nie na miejscu, choć, jak pisałem, miałem wrażenie, że niemal za każdym razem czegoś jednak brakuje. TUTAJ ZACZYNAJĄ SIĘ SPOILERY !!! Przechodząc do meritum tj. fabuły, muszę, niestety, wpierw zwrócić uwagę na kolejny w mojej ocenie zgrzyt. Otóż spodziewałem się, iż wszystkie trzy opowiadania, choć zapewne każde stanowiące zamkniętą całość, będą dzieliły jakiś wspólny wątek, który pozostanie zamknięty dopiero po zapoznaniu się z całością. Tego jednak zabrakło. Każde z opowiadań jest naprawdę, naprawdę luźno ze sobą powiązane – łączy je właściwie jedynie postać głównego bohatera, lecz sam nie wiem czy to dobrze czy źle. Zbiory takich opowiadań to w literaturze nie pierwszyzna i może właśnie dlatego spodziewałem się jakiegoś innego podejścia. A może jednak pomiędzy słowami kryje się jakiś większe powiązanie, którego nie udało mi się dostrzec… czas pokaże. Tak czy owak, nie traktujmy tego jako mojego zarzutu – ot, spodziewałem się po prostu czegoś innego. Tak więc na pierwszy ogień poszło „Do samego piekła”. Jest to taka historyjka w naprawdę bardzo staroświeckim stylu, w której mamy głównego bohatera kroczącego prosto jak w mordę strzelił do ustalonego z góry celu. I choć dość długo miałem nadzieję na jakiś znaczniejszy zwrot akcji, to prawdę powiedziawszy rozczarowałem się prostotą całości, żeby nie powiedzieć, pewną mdłością. Owszem, jest tutaj, co prawda co pewien czas zakłócany, klimat ale wszystko poszło zwyczajnie za łatwo, a to jak Vatar rozwiązał cały problem jest niewspółmierne do jego rozmiarów. Słabo wypadł też motyw demonów i piekła – z jednej strony widać tutaj, że Vatar próbuje wszystko wyjaśnić po swojemu, ale czytelnik raczej szybko domyśla się kim są owe nadnaturalne stworzenia, którego przedstawiciel zresztą pojawia się w kolejnym opowiadaniu. Uważam, że można by to zrobić nieco bardziej tajemniczo. Ale, ale – pochwalam za to opis pozbawionej harmonii Equestrii i sam pomysł ukazania jak bardzo równowaga zależy od kucyków, niemniej całe opowiadanie to może nie aż tak typowe, ale jednak heroic fantasy z aż nazbyt prostą fabułą. Przeczytać, spędzić trochę czasu na łatwej rozrywce, zapomnieć. Drugie opowiadanie „Wampir miłości” zakrywa nieco na kryminał, lecz sam tytuł oraz to co można było wywnioskować z „Do samego piekła” psuje nieco frajdę z czekania na rozwiązanie zagadki. Od samego początku można się domyślać, że w sprawę wplątany jest podmieniec, a ta garstka poszlak jedynie utwierdza czytelnika w tym przekonaniu. Czytając, miałem nadzieję że wszystko to jest jedynie zasłoną dymną, podczas gdy ostateczne rozwiązanie leży zupełnie gdzie indziej. I niby zerwano odrobinę z całkowitą sztampą, ale zabieg, w którym winowajca pojawia dopiero w momencie jego zdemaskowania, uważam osobiście za kardynalny błąd w pisaniu jakiejkolwiek tego typu zagadki. Ponownie wszystko potoczyło się zbyt łatwo i zbyt szybko, natomiast zbytnie poleganie na magii to moim zdaniem kolejny błąd jaki można popełniać w scenach skupiających się na śledztwach. Moim zdaniem cała sprawa jest zwyczajnie i do bólu przewidywalna, choć sam fakt, że to nie podmieniec jest tutaj winowajcą odrobinę poprawia obraz całości. To jedno to jednak zbyt mało aby uratować całość i dlatego moim zdaniem to opowiadanie jest najsłabsze z całej trójki. „Szaleństwo Północy” również nawiązuje do trochę wymęczonego motywu jakim jest kryjące się wśród śniegów z1agrożenie, ale podobno każdy motyw można poprowadzić dobrze. Początek jednak nie napawa zbytnio optymizmem – takie nagłe rozwiązanie sprawy podmieńca i ucięcie bez żadnego wyjaśnienia jego zdrady uważam za naprawdę cholerne pójście na łatwiznę i gdyby nie to, iż możliwym jest, że tajemnicze Szaleństwo ma coś wspólnego z Rojem, uznałbym, że opowiadanie równie dobrze można by zacząć od momentu, w którym Vatar budzi się w namiocie wodza. Jest jednak jak jest i pozostaje mi jedynie mieć nadzieję, że wątek podmieńca zostanie rozwinięty w przyszłych opowiadaniach. Jeśli zaś chodzi o samo opowiadanie to autorowi zdecydowanie należy się pochwała za budowę klimatu. Choć sam miejscami napisałbym scenę inaczej i może nawet jeszcze bardziej skupił się na mroku i niepewności bohatera, to jednak dawka klimatu jest w sam raz aby go odczuć. Pod koniec, kiedy szaleństwo Vatara ujawnia się już z całą mocą, być może jest tego klimatu aż trochę za dużo, a tekst jest nieco zbyt chaotyczny, ale można to tłumaczyć kolejnym zabiegiem literackim. I choć ponownie, mam wrażenie, że opowiadanie skończyło się za szybko i że potoczyło się zbyt łatwo, tym razem jest to chyba raczej poczucie pewnego niedosytu. Niczym w klasycznym opowiadaniu grozy zostałem pozostawiony bez wyjaśnień (pochwalam) ale jednocześnie jakby nie pozwolono mi zbytnio nawet domyślać się co kryje się za całą tą tajemnicą. Powiedzmy więc, że traktuję „Szaleństwo Północy” jako swoisty wstęp do jakiejś większej całości, a to co kryje się na północ od Equestrii zdąży jeszcze pokazać pazur w przyszłych opowiadaniach. Tak czy owak, za klimat daje temu opowiadaniu najwyższą ocenę w zbiorze. Jeśli zaś miałbym się wypowiedzieć ogólnie na temat „Dziennika arcymaga” to powiedziałbym, że nie jest to dzieło złe, ale do wybitnego także jest mu dość daleko. Nie ma tutaj raczej niczego bardzo zajmującego, czytelnik raczej nie musi wysilać mózgownicy, a ponieważ całość czyta się naprawdę szybko, jest to coś ot na takie sobotnie popołudnie albo wieczór przy kubku kakao, babce piaskowej i mało zobowiązującej lekturze. Szybka przygódka na czas przerwy. Jednocześnie jednak liczę na jakieś rozwinięcie i kolejne opowiadania, bo świat wydaje mi się miejscem ciekawym, zaś już te trzy opowiadania zawierają pewną ilość niedomkniętych wątków, w sprawie których chętnie bym się dowiedział czy mam racje odnośnie ich rozwinięcia. Tak więc, Niklas, pisz dalej, bo dobrze Ci to wychodzi, i pracuj by było tylko coraz lepiej.
  14. No, no, no - moim zdaniem nie ma się co za bardzo rozpędzać z tym wyborem, przynajmniej na początek. Prawda, niech padnie parę propozycji ale nie do przesady. Ja ze swojej strony, niestety, nic nie zaproponuję ze względu na dość słabą orientację w temacie (ale w samej dyskusji nad "wybrańcem" udział wezmę :P). Dodam jeszcze, że moim zdaniem jest dość istotnym by w potencjalnej dyskusji wziął udział autor omawianego fanfika, przynajmniej na początek
  15. No ale, jak pisywał pan Jacek Komuda, "albo czekamy do usranej śmierci na cud i nie mamy więcej władzy jak stary mąż nad młodą żoną albo bierzemy sprawy we własne ręce" czyli innymi słowy - "Nic się nie zmienia od na dupie siedzenia". Problem tkwi między innymi w tym, że aby cokolwiek się w tej kwestii udało potrzebne jest zaangażowanie nie jednej, a kilku osób. Poza tym musi to być w pewnym stopniu zorganizowane, zaplamowane, trzeba przynajmniej trochę nagłośnić całą sprawę i zwrócić na nią uwagę ludzi, zrobić z tego ciekawe wydarzenie. Potrzeba, że tak powiem, wspólnego celu, do którego pewna garstka będzie dążyć na tyle wytrwale i głośno, że prędzej czy później inni zechcą sprawdzić o co tyle krzyku. A czymże takie wydarzenie mogłoby być? Na chwilę obecną trzeba rzucać pomysłami i nieco je obgadać, bo bez tego będzie bałagan. Jak mówiłem, trzeba całą sprawę zorganizować. Może powołać coś w rodzaju "okresu dyskusyjnego" w którym konkretna liczba osób w konkretnym przedziale czasu prowadziłaby konkretną dyskusję (NIE RZUCANIE KOMENTARZMI) w konkretnym temacie? Może jakiś konkurs na recenzję? Może inne formy promowania obiecujących autorów - jakiś mały wywiad? chat z autorem we wcześniej ustalonej porze? Pozwolę sobie powtórzyć - "Nic się nie zmienia od na dupie siedzenia"
  16. A wracając do tematu whitelisty... Moim zdaniem trzeba sobie odpowiedzieć czy jest to dobry sposób już nie tylko na eliminację trolli ale także na ratowanie tego co z fanfikowej twórczości jeszcze zostało. Nie mam tu na myśli, że ten aspekt fandomu jest martwy ale chyba nie jestem też osamotniony w przekonaniu, ze trzeba coś wymyślić aby go ożywić. Skończył się okres, w którym wystarczy dobrze pisać i cierpliwie czekać aby zasłużyć sobie na popularność i, jak sądzę, nie odkryję Ameryki jeśli dodam, że taka sytuacja zniechęca. Jak mówiłem, trzeba wymyślić jakiś sposób by przynajmniej w pewnym stopniu przerwać impas, a taka whitelista komentujących (czy choćby recenzentów) choć z całą pewnością nie jest rozwiązaniem idealnym, może stanowić pewien początek... sam nie wiem czego . Tak czy owak, moim zdaniem warto chociaż spróbować czegoś nowego w sprawie komentarzy, a dopóki nie trafi się jakiś lepszy pomysł, whitelista nie wydaje mi się rozwiązaniem aż tak złym.
  17. Emm... nie żebym nie doceniał opinii sędziów, którzy już zdążyli się wypowiedzieć, a których oceny są dla mnie bardzo wartościowe ale... czy Alberich przypadkiem o czymś nie zapomniał?
  18. StyxD ładnie ubrał w słowa moje obawy, które ja wyraziłem jedynie pobieżnie. Faktycznie, taki plan może przysporzyć pewnych trudności i jakby się zastanowić mogą one nawet spowodować więcej strat niż korzyści. Hm... na pewno wymaga to rozważenia czy cały ten problem jest godzien włożenia w niego, bądź co bądź, sporo wysiłku. Z kolei lista chętnych do recenzowania moim zdaniem mogłaby rozwiązać inny problem. Recenzenci są wśród nas, temu nie da się zaprzeczyć, ale szkopuł tkwi w tym, że czytają i oceniają owoce cudzej pracy według własnego gustu, podczas gdy jest masa pisarzy cierpiących na brak uwagi i nie mających pojęcia co z tym fantem zrobić. Być może potencjalna lista recenzentów mogłaby w pewnym stopniu rozwiązać ten kłopot i przełamać tą niepewność pisarzy odnośnie proszenia innych o komentarze. Mam na myśli to, że trzeba by znaleźć jakiś sposób na "spotkanie się w połowie drogi" dla tych, którzy chcą być ocenieni oraz tych, którzy chcą oceniać. I, rzecz jasna, zdaję sobię sprawę, że potencjalna lista recenzentów również może przysporzyć kłopotu np. poprzez zasypanie chętnych prośbami o recenzję. Na pewno zgłoszenie się na taką listę nie mogłoby wiązać się z żadnym obowiązkiem ocenienia wszystkich pisarzy, a recenzent powinien w pełni zachować wolność wyboru. No ale z pewnością jest to kolejny aspekt, z którego realizacją nie można się spieszyć. Trzeba to najpierw dobrze przemyśleć.
  19. Hm... a gdyby pójść krok dalej i dodać również kategorię w stylu "chętni do recenzowania"?
  20. A mnie się ten pomysł podoba i to nie tylko z powodu przytoczonego przez Gandzia, któremu wierzę, że problem trolli istnieje, nawet jeśli nie zetknąłem się z nim bezpośrednio. Utworzenie jednak takiej white listy komentujących mogłoby też przynieść pewne inne korzyści. O ile dobrze rozumiem, znaleźliby się na niej ludzie, którzy przynajmniej w pewnym stopniu chcą pomóc w poprawianiu cudzej pracy, a tym samym mogłaby to być swego rodzaju baza osób, które początkujący mogliby prosić o wsparcie. Co prawda, jest również temat zrzeszający chętnych do korekty i prereadingu ale nie oszukujmy się, raczej nie do końca spełnia on swoją rolę. Zastanawia mnie jedynie realizacja, a właściwie wymóg respektowania tej potencjalnej zasady. Nie widzę za bardzo sensu w czynieniu z niej obowiązku, ale w formie prawa też może przysparzać kłopotów, zwłaszcza dla początkujących pisarzy niezaznajomionym z GoogleDocs. No bo przecież nie zdarza się wcale rzadko, że takowi nie potrafią nawet udostępnić dokumentu ogółowi. Tak czy owak, ja osobiście byłbym za.
  21. Mam pytanie... mam nadzieję, że nie głupie... Czy "Najlepiej oddana postać kanoniczna" należy rozumieć jedynie jako "najlepiej przedstawiony kanoniczny charakter kanonicznej postaci"? A może pod tą kategorię kwalifikuje się np. skruszona Trixie albo Tyranlestia?
  22. Za „Kryształowe Oblężenie” wziąłem się zachęcony jego popularnością. Bo prawdą jest, że KO to jedno z tych opowiadań bardziej znanych w fandomie (i być może nie tylko, wnioskując po notatce wprowadzającej dla osób niezaznajomionych z MLP). Historię nie raz przedstawiano mi jako przykład czegoś fajnego, jako coś stworzonego z pasji i jako godny przykład do naśladowania. Autor zaś chwali się swoim imponującym dorobkiem literackim, z którym jednak nie jestem w żadnym stopniu zaznajomiony, toteż można powiedzieć, że do KO podchodziłem na świeżo. Nie przeczytałem nawet słynnego „Żelaznego Księżyca” , wychodząc z założenia, że skoro „Kryształowe Oblężenie” to jego rozszerzenie, nic nie stracę jeśli lekturę zacznę właśnie od tego „jednego z najobszerniejszych opowiadań w polskim fandomie”. Już na wstępie muszę zaznaczyć, że opowiadania wojenne i w ogóle tematyka drugiej wojny światowej z całą pewnością nie jest moją ulubioną, a na militariach to ja się w ogóle nie znam, lecz nadzieje robiły mi obietnice autora mówiące, iż nawet takie osoby jak ja, mogą odnaleźć w lekturze KO frajdę. Skłamałbym jednak gdybym powiedział, że nie zaczynałem czytania bez żadnych uprzedzeń. Sama koncepcja fika wydawała mi się trochę naciągana i nie byłem do końca przekonany czy dobrym pomysłem jest łączenie świata pastelowych kucyków z realiami wojennymi. Pewne rzeczy po prostu do siebie nie pasują, a takowe połączenie nasuwa całe mnóstwo okazji by przekroczyć pewne granice. Zignorowałem jednak obawy, licząc na przyjemną lekturę. No więc zaczęło się od sponifikowanego ataku na Westerplatte, który stanowi swoiste rzucenie czytelnika na wody dość, choć nie do przesady, głębokie. Ot, ni z tego, ni z owego, nawet wspomniano o tym bezpośrednio w opowiadaniu, Equestria dokonała niewytłumaczalnego skoku technologicznego i w chwili gdy dzieje się pierwsze preludium, znajduje się już na nienajgorszym poziomie pozwalającym jej szykować się do wojny na pełną skalę. Mamy tutaj prostego żołnierza, nie do końca rozumiejącego sytuację w jakiej się znalazł i jego dziewczynę, którzy będąc w swoich objęciach stają się światkami początku konfliktu zbrojnego. I pewnie powtórzę tutaj opinię co poniektórych, ale ja osobiście poczułem się skołowany światem przedstawionym w opowiadaniu? Karabiny? Samoloty? Niby mogłem się tego spodziewać ale jednak sądziłem, że będzie to wprowadzone bardziej stopniowo. To czego się spodziewałem to również bardziej śmiałe sceny miłosne, lecz, ku mojemu zadowoleniu, autor nie przekroczył pewnej granicy już na początku opowiadania. No, ale prawda jest taka, że pierwsze preludium wnosi bardzo niewiele, jest aż do bólu proste i przewidywalne i na miejscu autora, całkiem bym je sobie darował. Podobnie ma się rzecz z drugim preludium, dziejącym się w kompletnie innej rzeczywistości niż pierwsze. Oto szkolny świat Applebloom, która, nie da się tego nie zauważyć, zachowuje się w sposób kompletnie do niej niepasujący. Nie widzę tutaj tej wesołej, pełnej energii klaczki, którą trudno jest czymkolwiek zasmucić czy zdołować. Takie jej wymuszone użalanie się nad sobą może i jest naturalne u ludzkich dzieci w wieku Applebloom, ale niestety, znając charakter małej, trudno uwierzyć, że w tej części jest ona sobą. Szczególnie zaskoczył mnie w tym względzie fragment, gdzie żali się iż nie może ani latać ani czarować. Może to tylko moja opinia, ale to zwyczajnie do niej nie pasuje. I znowu, może to tylko moja opinia, ale preludium drugie także wydaje mi się kompletnie nieistotne. I tak rozpoczął się właściwy fanfik, a ma on początek w Canterlocie, gdzie Celestia i Luna rozmyślają. Rozmyślają na wcale nie głupie tematy i choć strasznie mnie raziły niektóre odzywki, to jednak ten konkretny fragment wypadł wcale nienajgorzej. Dalej jest jednak wprost przeciwnie. Po scenie skupionej na Mane6, która ,podobnie jak oba preludia, niewiele wnosi, a wręcz razi słabo odwzorowanymi charakterami głównych bohaterek, na scenę powraca Celestia i moment, który chyba miał być mroczny. Mówię chyba, gdyż to, że całość została wyreżyserowana przez Sombrę było wręcz boleśnie oczywiste od samego początku. No i mrocznego klimatu nie buduje się poprzez dodawanie przeciekającej przez sufit (sic!) krwi, milczącego pożaru, czy garstki trupów. Poza tym, scena jest zwyczajnie za krótka by poczuć ten klimat, a pojawienie się antagonisty wcale a wcale nie zaskakuje (podobnie jak pojawienie się Luny). Zaskakuje jednak zdumiewająca głupota Sombry. No bo co to ma być, że ten, miast najzwyczajniej postawić ultimatum, zdradza księżniczkom swoją przewagę, mówi nieco o tym jak ją osiągnął i jeszcze liczy, że władczynie po prostu się przestraszą. Że już nie wspomnę o wciąż nie rozstrzygniętej do końca kwestii tego skąd w świecie kucyków znalazły się ludzkie narzędzia wojny, ale o tym później. Cczytałem dalej. Przebrnąłem przez dalszy fragment opowiadający jak powstały skromne siły militarne Equestrii i choć nie był on pozbawiony słabych stron (np. wybór Blueblooda na jednego z dowódców choć bezpośrednio i pośrednio dano do zrozumienia że to błąd) to był on dużo lepszy niż przedstawiona później historia equestriańskiej broni. Powiem wprost – nie podobał mi się właściwie każdy aspekt tego tematu. Począwszy od pomysłu, że to Discord, duch kojarzony raczej z „chaosem szalonym” niż „chaosem niszczycielskim”, jest odpowiedzialny za pojawienie się pierwszych typów broni palnej, poprzez późniejszą, absurdalna i jakże banalną decyzję o schowaniu tejże broni, kończąc na pomyśle że gryfy przez lata poświęcają się rozwojowi militarnemu, nawet nie myśląc by go wykorzystać. Wszystkie te pomysły są słabe, naciągane, wręcz nierealne, by nie powiedzieć głupie, a plan Celestii, choć ułożony na prędce i spodziewam się że ulegnie wielu zmianom, jest wręcz żałośnie naiwny. Absurdów jest w tym rozdziale jeszcze wiele, ale istnym wariatem ten z wprowadzeniem języka niemieckiego. To nie mogło być jeszcze bardziej wymuszone. Że niby szpiedzy nie wyczają, że equestriańczycy mówią w obcym języku? Że sami equestrianczycy od tak nauczą się obcego języka i będą w nim prowadzić skomplikowane rozmowy poruszające sprawy najwyższej wagi? Że będą ryzykować niezrozumienie we własnych szeregach? Litości… Tym negatywnym aspektem skończył się rozdział pierwszy i byłoby bardzo dobrze gdyby był to jedyny taki zgrzyt przynajmniej na dłuższą metę. Jednakże rozdział drugi otwiera sprawa, której nie potrafię nazwać inaczej niż beznadziejną. I nie chodzi tutaj wcale o całkowicie bezpodstawne i niepotrzebne dla fabuły obawy Cadence ani też o kwestię jej bezpłodności. Nie chodzi wcale o słabe wyczucie z wstawieniem sceny miłosnej. Nie. Mam na myśli postać Shinning Armora, którego pierwsze wystąpienie w tym fiku, w moich oczach już w przedbiegach całkowicie przekreśla go jako udanego bohatera. Bo mam rozumieć, że zasłużony dowódca wojskowy, koleś, który wspinał się po szczeblach kariery przez lata, wiedział jak działa wojsko, pewnie ma na swoim koncie kilka mniejszych konfliktów, nagle zalewa się łzami w obliczu kolejnej wojny? I niech nikt mi nie wmawia, że ogier jest przerażony wizją krwi i brutalności, bo zostało dane do zrozumienia, że on również nie zdaje sobie sprawy z tego co go czeka. On nie wie ile przyjdzie mu znieść i jestem pewien że gdy przyjdzie co do czego, będzie cholernie zaskoczony i przerażony. Dopiero wtedy powinien rozpaczać, płakać i załamywać się. Teraz, gdy konflikt pozostaje w fazie, ze tak powiem, planów, Shinning, jak na żołnierza przystało powinien wziąć sprawę na klatę i świecąc przykładem, dumnie przyjąć rozkazy Celestii. No, ale Shinning pokazał już że nie jest prawdziwym żołnierzem, a także że nie jest prawdziwym bratem. Tak. Mówię to z całą stanowczością i pytam autora czy zdaje sobie sprawę z tego co to znaczy być czyimś starszym bratem. Czy wyobraża sobie jak to jest usłyszeć, że młodsza siostra ma wstąpić do wojska, mając w perspektywie największą wojnę w dziejach? Czy autor wie, że prawdziwy starszy brat nie przyjąłby w takiej sytuacji nawet najbardziej wiarygodnych argumentów (swoją drogą, te przedstawione przez Celestię nie są wiarygodne) i choćby musiał stanąć na rzęsach, uchroniłby swoją młodszą siostrę przed takim losem? I to niezależnie od tego z jakimi to by się wiązało konsekwencjami. Powtórzę, bo jestem o tym przekonany – Shinning Armor, ze swoim absurdalnie krótkotrwałym oporem, nie jest dla Twilight dobrym bratem. Słowem, ogier jest dla mnie przekreślony. Nie ważne już co zrobi, nie ważne czy będzie w fiku bohaterem czy zdrajcą, to jego pierwsze pojawienie się w KO piętnuje go w moich oczach. A co gorsza, sprawa Shinning Armora wypływa dokładnie w momencie gdy pojawia się to, czego się najbardziej w tym fiku obawiałem – Mane6 zostają wcielone do wojska i to w stopniach oficerskich. Znowu nie waham się tego napisać – kompletna bzdura, pomysł wręcz idiotyczny. Jak bardzo oderwaną od rzeczywistości władczynią musiałaby być Celestia by powierzać dowództwo sześciu, bądź co bądź, cywilom, jako argument podając ich rzekome obowiązki i moce płynące z Elementów Harmonii? Przyznam, że gdy tylko to przeczytałem, zacząłem błagać w duchu, by to potoczyło się inaczej, by Mane6 lub przynajmniej kilkoro z nich, odmówiły, przestraszyły się, uciekły, cokolwiek… Ale nie! One wykazują nawet jeszcze mniejsze zrozumienie problemu niż Shinning Armor, a to w mojej ocenie całkowicie przekreśla je jako dowódczynie. Dowódca nie może traktować wojny jako zabawy ani wyzwania nie może się tego bać ani widzieć w tym jedynie ślepego podążania za głównym baranem w stadzie. Przede wszystkim jednak musi mieć przeszkolenie, wiedzę i doświadczenie, a nikt mi nie wmówi, że Mane6 zdążą to wszystko zdobyć skoro wojna już właściwie wisi w powietrzu. I mam być szczery? Po tej scenie, odłożyłem KO na długi, długi czas. Ale do lektury wróciłem, jak się okazało, jedynie na chwilę. Nie ukrywam, ciekawiło mnie jak Mane6 powiedzą o wszystkim rodzinie, nawet jeśli zrobienie z tego rozkazu jest kolejny absurdem. Wrażenia po kolei i w podpunktach, bo te kilka stron naprawdę mnie wyczerpało: - Twilight, byłem zaskoczony i to pozytywnie wcale długim opisem domostwa, nawet jeśli naszpikowanym mnogością dziwnych słów, słowa o dzieciństwie były jednak słabsze, a rozmowa z rodzicami (znowu mówię, z całą stanowczością) FATALNA. Co to miało być?! Rodzina szlachecka, w miarę spokojna, bez tradycji wojskowych bez żadnych emocji, sprzeciwu, żądań wyjaśnień, po zaledwie kilku zdaniach ot tak daje córce błogosławieństwo?! Bzdura! A jakby było tego mało, styl woła w tym fragmencie o pomstę do nieba – dialogi są po prostu beznadziejnie nienaturalne, a sama scena jest zwyczajnie zbyt szybka i zbyt prosta. Absolutna porażka! - Applejack, słynny motyw sieroctwa mnie nie zaskoczył w odróżnieniu od całkiem ładnego opisu, doszczętnie jednak zrujnowanego końcówką, AJ, choć odzywa się na krótko, całkowicie zniszczyła klimat tej sceny, a ostatnie słowa narratora to wręcz kopanie leżącego - Fluttershy, tu będzie tylko krótki komentarz, naprawdę nie mam siły, mianowicie: CO, KU*WA?! - Rarity, co prawda, ta scena to nie jest aż taki absurd jak ta w wykonaniu Fluttershy, lecz ponownie kompletnie do mnie nie trafiła, podobnie jak z fragmentem Twiligh, zupełnie nie ma tutaj emocji, rozmowa jest wręcz żałosna, nie widać czyjegokolwiek charakteru… poprawka, widać – widać jak Rarity ni z tego ni z owego przechodzi przemianę godną doktora Jekylla, skąd to się wzięło?! a scena z Sweetie Belle to jeszcze jedna pomyłka – dzieciak zostaje harfiarką władczyni, najbardziej oczywiste rady okazują się dla Rarity (profesjonalnej krawcowej) zbawieniem, piosenka jest beznadziejna - Rainbow Dash, naiwne, po prostu naiwne i to tak bardzo, że nie wierzę że pisał to ten sam autor co pierwsze słowa całego opowiadania Na ciąg dalszy zabrakło mi sił. Krótko mówiąc, te parę scen to istny koszmar pod właściwie każdym względem. Jeśli miałbym wybrać jeden (tylko jeden) fragment tego co przeczytałem, który zasługiwałby na gruntowną przebudowę, zdecydowanie wskazałbym właśnie te sceny… wszystkie. A teraz moje największe zarzuty. Panowie korektorzy, wstyd! Dwa pierwsze rozdziały wypełnione są (może nie po brzegi, ale ilość i tak jest zatrważająca) błędami najrozmaitszej maści. Literówki, zła składnia, byki interpunkcyjne, fleksyjne… czegoż tu nie ma? Nie przesadzę jeśli powiem, iż właściwie na każdej stronie znaleźć można przynajmniej jeden, a często i więcej, błędów, które fatalnie wpływają na płynność czytania. Strona techniczna najzwyczajniej leży i kwiczy, a to naprawdę przeszkadza podczas lektury, tym bardziej, że, nawet gdybym czytał na komputerze, nie miałbym możliwości zaznaczenia tych wszystkich błędów. Już kiedyś obiło mi się o uszy, że autor nie jest wielkim zwolennikiem GoogleDocs ale w tym wypadku, jego opowiadanie tylko na tym cierpi. A poza tym, jeśli wierzyć, iż korektorzy faktycznie robią wszystko, co w ich mocy by błędów było jak najmniej, aż boję się pomyśleć ile ich było przed korektą. No, ale nie można wylewać pomyj jedynie na korektorów, gdyż inny, dużo bardziej poważny zarzut kieruję bezpośrednio do autora, który najwyraźniej nie umie utrzymywać zbyt długo budowanego przez siebie klimatu. Nie chodzi mi wcale o to, że jest pod tym względem partaczem. O nie – klimat miejscami jest budowany perfekcyjnie, lecz wszystko idzie w diabły w momencie kiedy pojawia się jedno, jedyne, absolutnie nie pasujące do całości słowo, najczęściej zaczerpnięte z języka potocznego. Ileż to razy odrywałem wzrok od Kindla i kierowałem go w sufit, kręcąc przy tym głową i myśląc „I cały misterny klimat w p***u”. Boli to tym bardziej, iż Kryształowe Oblężenie już na samym początku wydaje się dziełem poważnym i nie brak w nim mądrych (czasami zbyt mądrych) słów, które jednak w połączeniu ze wspomnianą mową potoczną wypada słabo, by nie powiedzieć, komicznie. Zresztą, co ja się będę ograniczał, moja opinia jest taka, iż styl pisania jest w Kryształowym Oblężeniu jest fatalny. Co z tego, że całość czyta się szybko jeśli jest w tym tyle zgrzytów? Co z tego, że jest to podobno wzorowane na twórczości Grzędowicza, jeśli to daje takie słabe efekty. Powtórzę: jest fatalnie. Pośrednio wiąże się to również z zaskakująco częstym wprowadzaniem fragmentów (powtarzam się)całkowicie nie pasujących do akurat budowanego klimatu, tj. fragmentów najzwyczajniej zbędnych czy wręcz rujnujących klimat. Przykład? Proszę bardzo – po kiego miniwyklad o podziale rasowym w chwili gdy Twilight mówi o obowiązkach wobec kraju? Po kiego wspomniana już scena miłosna i sprawa bezpłodności? Po kiego również wspomniane zdradzanie swojego planu przez Sombrę? Niech nikt nie zrozumie, że takie sceny są całkowicie zbędne. O nie – wiele z nich stanowiło by ciekawe smaczki pod warunkiem że pojawiły się w odpowiednim momencie, takim, który nie wywoływałby facepalmu. To co jeszcze mnie raziło to, nie oszukujmy się, narcyzm autora - te rażące po oczach, niekoniecznie bezpośrednie, próby budowania atmosfery wielkości, przekonywanie o powadze i rozmachu dzieła, ta masa zbędnych dodatków, bzdurna tabela wag, całkowicie nic nieznaczące wstępy i chwalenie się ileż pracy się w to włożyło, uwagi że to "największe dzieło polskiego fandomu"... Gdyby chociaż to odbijało się na jakości fika, ale zdaję się że się jednak nie odbija, skoro dwa pierwsze rozdziały przedstawiają tak słaby poziom (tak, uważam, że tyle mi wystarczy do oceny, a fakt że początek wywarł na mnie takie a nie inne wrażenie sprawia jedynie że ilość stron przeistacza się w kolejną wadę). I tak, Kryształowe Oblężenie zostało przeze mnie odłożone na czas nieokreślony. Nie przewiduję bym kiedykolwiek do niego wrócił, do czego zniechęcają mnie liczne uwagi o mnożących się w dalszej części fika absurdach, od komentowania których jednak się powstrzymam. Powiem wprost – Kryształowe Oblężenie, a przynajmniej jego pierwsze dwa rozdziały, jest opowiadaniem Słabym (przez duże S). Czytanie, z całą masą wymuszonych przerw, nie sprawia żadnej frajdy. Nie mam pojęcia czy w końcu ma to być opowiadanie poważne czy komediowe. Pełno jest tu błędów, głupot i absurdów, a wszystko to zmieściło się w zaledwie dwóch rozdziałach i niepojętym jest dla mnie już nawet nie to, że fik jest tak popularny, ale choćby to, że w takiej formie został on wydany w formie książkowej. Prawda jest taka, że całość (dosłownie całość, mam namyśli praktycznie każdy aspekt), w mojej ocenie, wymaga kapitalnej przebudowy. Bo Kryształowego Oblężenia w stanie w jakim jest obecnie, nie mogę w żadnym razie polecać komukolwiek.
  23. He, he, he… Tak to jest kiedy na dwa fiki poświęca się całość zaangażowania i nie wystarcza sił ani chęci by porządnie podszlifować trzeci… A mogłem zgarnąć trzy tytuły „Perełek” A teraz poważnie – jestem niezwykle usatysfakcjonowany, że moje opowiadania tak przypadły do gustu jurorom. Przyznam, że pomysł na nie szlifowałem dość długo i byłem niezwykle ciekaw tego jak jego mały fragment (bo te trzy fanfiki to rzeczywiście fragment pewnej całości) przypadnie innym do gustu. Najwyraźniej przypadł i za to jestem wdzięczny z całego serca. Gratuluję też pozostałym laureatom i w ogóle wszystkim uczestnikom za pracę, pomysły i wyobraźnie, jurorom za chęci i ciepłe słowa pochwały. No i do zobaczenia w następnych edycjach.
  24. Nie za dużo, ale może tylko tymczasowo. Zobaczymy czy się w międzyczasie jeszcze czegoś nie wymyśli: 2. Opowieść o Szklanej Kuli - Alberich 3. Panienka - Nika 4. Nosflutteratu - aTOM 6. Plasterek życia - Poulsen 7. Wiedźma - Zodiak 9. Flash, Trzy Strony Medalu - Pillster 10. Fluttershy, Dzień, w którym Trixie powiedziała prawdę - Hoffman
  25. A mnie się akurat podoba taki spokojniejszy początek. Spoilery! Końcówka pierwszego tomu stanowiła bardzo dobre zwieńczenie całości i zamknięcie pewnych spraw z jednoczesnym pozostawieniem kilku rzeczy otwartych i nie zawsze tak oczywistych. W ciągnącym się bardzo długo rozdziale X działo się wiele i wszystko to było tak poukładane by akcja stopniowo przyśpieszała, obiecując naprawdę solidnego buma na zakończenie, który zresztą nastąpił i to nawet większy niż można się było spodziewać. Choć, jak mówiłem, wiele spraw zamknięto, jeszcze więcej pozostało do zamknięcia. Lecz z fabułą nie można pędzić na łeb na szyję przez wieczność. Szalenie podoba mi się przedstawienie tego pasującego do prologu, swoistego, chłodnego spokoju (nie przejawianego jednak przez wszystkich) następującego po chaosie w mieście. To niemal wyprane z uczuć planowanie, szukanie rozwiązania, które najbardziej zadowoli odpowiednie osoby, różnice charakterów, sprzeczki, sięganie po narzędzia graniczące z rozwiązaniami ostatecznymi, zimne obwinianie niewinnych – to jest ta, z przeproszeniem, skurwiała polityka, której można było doświadczyć w oryginalnym Wiedźminie. A nawet jeśli było to napisane inaczej niż w pierwowzorze, co z tego? Wiedźma już pokazała, że nie jest kalką Wiedźmina, a Zodiak udowodnił, że stara się szukać swoich ścieżek. Naprawdę pochwalam takie zaczątki budowania dworskich intryg i ukazania jak pewne rzeczy wyglądają z góry. Wiążę spore nadzieje z tym wątkiem, a także z innymi problemami, na które najpewniej natrafi Equestria. Zewnętrzny wróg? Dziki Gon? Oj, będzie ciekawie… No, ale są jeszcze sprawy o wadze mniejszej niż państwowa. W prologu drugiego tomu przewija się również duet przepoczwarzonych klaczy z Mane6, a ich krótka scenka to sympatyczny smaczek, który, podobnie jak sceny dworskie, zapowiada ciekawy wątek. I choć Pinkie i Rarity, jak się spodziewam, będą raczej odsunięte na dalszy plan, to jednak ich zamiary wydają mi się wielce obiecujące. Nie wiem czy można tutaj liczyć na jakieś wielkie ponowne spotkanie całej serialowej szóstki, lecz wiele wskazuje na to, że pewien ghul i pewien wampir przynajmniej będą do tego dążyć. Kto zaś ma dobrą pamięć i pamięta pewną postać poboczną z pierwszych rozdziałów tomu pierwszego, ten może się domyślić, że ów plan nie musi być odgórnie skazany na porażkę. Jestem jednocześnie pewien, że nie zabraknie tu kłopotów, radzenia sobie z nimi i, rzecz oczywista, nieśmiertelnego humoru różowego ghula. Co tam jeszcze było? Aha – smutna najemniczka i smarkata lepkie-kopytko. Scena z ich udziałem jest krótka ale dość wymowna. Czuć to zmęczenie i smutek Au oraz jej wątpliwości co do tego co powinna teraz robić. I choć sam mam parę własnych teorii jak jej wątek zostanie poprowadzony, są one mniej lub bardziej naciągane i prawdę powiedziawszy nie mam za bardzo pomysłu co się teraz stanie. Samo jednak pojawienie się Au w prologu sugeruje, że wciąż będzie jedną z główniejszych bohaterek z pewną istotną rolą do spełnienia. Zastanowił mnie jednak dziwny brak którejś z wiedźm, oczywiście nie licząc kilku wzmianek, z których na uwagę zasługuje Darklighta z Ropem. Czy to naprawdę może być koniec pasiastej? Tylko gdzie w takim razie mogła zniknąć? Cudowne zmartwychwstanie? Może coś dużo bardziej oczywistego (chyba nie tylko Darklightowi zależałoby by przeprowadzić sekcję mutanta)? A Erynia? Co z nią? Wróci do włóczenia się po świecie? Znajdzie jakieś własne miejsce? Odwiesi miecz na ścianę? Będzie nową główną bohaterką? Może drugi tom przedstawi nam już trzecią zabójczynię potworów? Tyle ciekawych pytań, tak mało odpowiedzi… No i ten podtytuł, który tajemniczo wyjaśniono w opisie… Serocżerca… Mam w tej kwestii tylko jedno do powiedzenia – zżera mnie, być może niezdrowa, ciekawość. Zodiak, pisz szybko i dużo, bo zostawiasz niedosyt.
×
×
  • Utwórz nowe...