Skocz do zawartości

Arena XVI - Dolar84 vs Zegarmistrz [zakończony]


Recommended Posts

272005__safe_applejack_derpy-hooves_appl

- I oto zbliża się ostatni pojedynek drugiego dnia. Tym razem zaś mamy trochę innych zawodników. Jak donoszą mi współpracownicy, jeden z pojedynkujących należy do kasty arystokratycznej, zaś drug... jest niemy. Hmmm, cóz, miejmy nadzieje że jego magia przemówi głośniej niż on. To specjalnie dla państwa osobistość która piastuje rolę Opiekuna Księgozbioru, Strażnik Harmonii a ponad to, naczelny sceptyk tej militarnej organizacji! Tak, macie rację, tooooo HRABIA DOLAR! Zaś naprzeciw niego stanie niezbyt znana postać, miły, niemy, starszy pan z brodą. Powitajmy ciepło Edwina Niemego!

Edytowano przez Hoffman
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Cisza, ciemność i kojący chłód korytarza. Istny raj, szczególnie jeżeli ktoś mocno odczuwa jeszcze schorzenie znane jako "syndrom dnia następnego". Niestety komunikat organizatorów nie pozostawia wyboru - trzeba wypełznąć na arenę, by dać uciechę zebranej gawiedzi. Przytroczyłem ekwipunek, sprawdziłem, czy niczego nie zapomniałem i zmęczonym krokiem ruszyłem w stronę wyjścia.

 

Było wczoraj tyle nie chlać... szczególnie tych dziwnych preparatów co ten jeden polewał... jak mu był? Fizyk? Matematyk? A nie.. Chemik... Och mam nadzieję, że spotkam go kiedyś na arenie...

 

Promienie słońca uderzyły w moje zmęczone oczy z siłą młota parowego. Auć, auć, auć auć... Kac to jednak największy wróg myślenia. A może chodziło o alkohol? W każdym razie jakiś fason należało zachować, mimo że w głowie batalion kozaków ćwiczył na konkurs tańca. W podkutych butach...

 

Arena była póki co pusta, więc po zbadaniu otoczenia i przelotnym spojrzeniu na chmury pokrywające niebo stanałem w pobliżu środka. Może była nadzieja na schładzający głowę deszcz? Nawet jeżeli nie, mogły być przydatne w nadchodzących bojach. O ile, rzecz jasna, nie zapomniałem odpowiedniego wyposażenia. W każdym bądź razie odpaliłem papierosa i przeszedłem w tryb oczekiwania. Zobaczymy, kogo los zdecydował przeznaczyć na mojego przeciwnika.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Widział jak jego przeciwnik mija otwarte drzwi jego szatni. Widział też jak chwiejnym krokiem wychodzi on na arenę. Sam odczekał chwilę i sprawdził czy wszystko jest tam gdzie powinno. I kiedy już miał pewność że zabrał ze sobą wszystko co niezbędne, udał się korytarzem na arenę. Pchnięcie drzwi i pierwsze odczucia. Krzyk ludzi i światło. Wiwaty publiczności, która będzie mu dzisiaj sędziami i katami zarazem.

Widząc iż jego przeciwnik zajął miejsce na środku areny, sam udał się na jej skraj. Wykonał prosty ukłon, układając dłonie w pięść i zakrywającą ją dłoń, co w sztukach walki było oznaką szacunku do przeciwnika i sygnałem gotowości do walki. Wszak nie mógł nic powiedzieć, więc tylko się uśmiechnął.

Wykonał kilka ruchów dłońmi i przed nim pojawiły się migotliwe napisy:

"Witam, mam nadzieje że pojedynek będzie udany. Zapraszam do Opuszczonego Domu".

Słowa zawisły przez kilka sekund nad areną, potem zaś rozmyły się. Zaklęcia pisania są wbrew pozorom męczące, więc wolał oszczędzać słowa. Ale największy problem stanowił głos. Większość zaklęć bowiem brała energię z ruchów bądź składników, zaś to głos w postaci zaklęcia bądź inkantacji kierował i kształtował czar. Zaś głosu to Edwin raczej nie miał.

I dlatego musiał zaniechać celowania.

I dlatego postanowił iść na ilość...

Kilka pieczęci nakreślonych palcem i wystawienie dłoni ku niebu spowodowało dość silny wybuch światła na tej dłoni. Nie robiący krzywdy większej jak rozbłysk flesza. Lecz po chwili na arenie wykwitło pełno cieni. Cieni, które przypominały kulki. I kiedy widzowie spojrzeli w górę ujrzeli cała masę małych świecących kuleczek. Wyglądały jak świetliki fruwające latem w powietrzu. Edwin uśmiechnął się potulnie po czym opuścił dłoń. A wraz z dłonią zaczęły spadać kulki. Nie były mocne, ale za to było ich mrowie.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wylazł. Wylazł na arenę stanął na jej skraju i zaczął na dodatek machać łapami. W powietrzu pojawiły się jakieś napisy, ale "zmęczony" wzrok nie pozwolił na dokładne ich odczytanie. Chyba chodziło o "Dom", ale o jaki? Odkłoniłem mu się zastanawiając się nad odpowiedzią. Jednak to przestało być ważne, kiedy w dłoni przeciwnika coś błysnęło, a nad areną pojawiły się kulki. Dużo kulek. Bardzo Dużo kulek.

 

Oho! Czas spie... znaczy pospiesznie się oddalić.

 

Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Spadających paskudztw było tyle, że znalezienie bezpiecznego miejsca graniczyło z niemożliwością. No cóż. Skoro nie można uciec, to należy wykorzystać część broni przeciwnika przeciwko jemu samemu. Wypatrzyłem spore skupisko kulek i wykrzyczałem:

 

- Aer Scutum transversum!

 

Tarcza powietrzna. I to skośna, dzięki czemu kochane świetliki potoczyły się w kierunku mojego przeciwnika. Powtórzyłem zaklęcie kilka razy, ale i tak wiedziałem, że nie uda mi się odepchnąć ich wszystkich. Przeciwko silniejszym pociskom nie odważyłbym się na użycie tak słabego zaklęcia, ale na nie wydawało się działać całkiem nieźle. Teraz mój adwersarz będzie musiał sie zmierzyć ze swoimi własnymi wymysłami.

 

Niestety odpieranie jego ciosów (i kac) rozproszyły mnie na tyle, że kilka kuleczek zdołało opaść w moim bezpośrednim otoczeniu. Zapewniam, że nie było to miłe przeżycie, ponieważ małe gadziny poczęły eksplodować jedna po drugiej. Niby eksplozje były słabe, ale za to było ich kilka. Widząc kolejne, będące tuż nade mną nie marnowałem czasu na rzucanie zaklęć, lecz przypadając do ziemi osłoniłem sie swoim puklerzem, zanosząc modły, żeby pancerz wytrzymał takie traktowanie....

 

Kiedy opadł kurz po kolejnych eksplozjach podniosłem się, mierząc przeciwnika złym wzrokiem. Moje doskonałej jakości ubranie było nadpalone, a kilka oparzeń z pewnością będzie wymagać porządnego eliksiru. Na dodatek szlag trafił jeden z moich sztyletów, który został bezpośrenio trafiony i teraz przypominał coś w stylu przypalonego korkociągu. Takie traktowanie wołało o zemstę. Straszliwą i natychmiastową. Kulki nadal toczyły się w jego kierunku, kiedy postanowiłem odpowiedzieć w podobnym stylu.

 

Najpierw sięgnąłem po trzy sakiewki zawieszone u pasa i szerokim gestem rozrzuciłem ich zawartość. Nigdy nie zgadniecie co zawierały... TAK! Kulki. Małe niepozorne kuleczki, które rozsypały się po sporej części Areny. Naturalnie największą ich część miotnąłem w kierunku przeciwnika. Jakiż opanował mnie zawód, gdy po ich upadku nie stało się dosłownie nic...

 

- Na demony Świata Przedwiecznego! - mój wściekły krzyk poniósł się nad Areną. - Niech no ja dopadnę tego oszusta, który mi je wcisnał!

 

Widząc, że pierwszy ruch zawiódł zdecydowałem się na coś zgoła odmiennego. Był to czar, który wychodził mi perfekcyjnie, dzięki częstemu stosowaniu. Nie był zbyt kosztowny, a potrafił dać naprawdę potężną przewagę. Na dodatek był wysoce złośliwy i nie spotkałem jeszcze nikogo, kto byłby w stanie do odeprzeć. Z kieszni wyciągnąłem fiolkę i przełknąłem jej ohydną zawartość. Niemal się dławiąc wykrztusiłem:

 

- Crapula veho!

 

Nagle poczułem się jak młody Bóg. Zniknęły wszelkie niekorzystne objawy spożywania trunków wyskokowych. A raczej nie zniknęły, tylko przeniosły się... na mojego przeciwnika...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Bóle, kręcący się świat i żółć wzbierająca w ustach. Nie no, takie niespodzianki a on jeszcze nie pił. Trza było..hic...dzialac...hic...coby sobie nie szkodzić. Pozwolił by kulki rozpłynęły się przed nim w falującym powietrzu. Co opuści dom może do niego wrócić.

Sięgnął pod pazuchę przez chwile tarmosząc się z szatą po czym wyciągnął z niej butelkę wypełnioną jakimś płynem. Na butelce widniał napis Czarny nr. 4, choć to postronnym nie musiało dużo mówić. Edwin odkorkował trunek którym już w szatni dodawał sobie odwagi, a teraz postanowił dokończyć dzieła poprzez miarowe wyżłopanie zawartości. Jego krok stał się chwiejny, lecz umysł nabrał klarowności. Mógłby krzyknąć z zadowolenia, gdyby nie był niemy.

Ale, trzeba było przygotować odpowiednią kontrę.W dłoniach Edwina pojawiły się 4 metalowe sześciany. Wycelował on nimi we wroga, kilkoma skinieniami dłoni nadal im magicznego pędu i obserwował jak te lecą z zawrotną prędkością we wroga by...minąć go o włos i wbić się w ścianę daleko za nim...

Edwin przez chwile stał w ciszy jaka zapanowała na arenie, po czym wyciągnął z rękawa cegłę i o dziwo, celnie, rzucił nią w Hrabiego.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zniknął swoje kulki? ZNIKNĄŁ? Kurde rozumiem, że można mieć kontrolę nad własną magią, ale żeby aż taką? Zaaraz... - wyśliłem mózg, żeby przypomnieć sobie cóż on takiego napisał, - Coś o domu, to na pewno... "Opuszczony Dom"? Cóż to znowu za dziwo? No nic trzeba będzie zbadać. Oż szlag!!!

 

Kilka paskudnych metalowych sześcianów zobaczyłem w ostatnim momencie. Nie trafiły mnie, co uznałem za prawdziwy cud. Kurde, ta skołonność do rozmyślań kiedyś mnie zabije. Na dodatek zaraz za nimi wyleciała cegła zmierzająca prosto w moją głowę. Tu już nie dałem się zaskoczyć. Uniesiony puklerz osłonił mnie przed jej działaniem. Nie wiem czy miała w sobie jakiś potencjał magiczny, ponieważ nasączona odpowiednimi zaklęciami i runami tarcza zniwelowała wszelkie potencjalne skutki. Znaczyło to tyle, że jeżeli był w niej czar to bardzo słaby. Niedogodność artefaktu polegała na możliwości zatrzymywania jedynie słabszych zaklęć ofensywnych. No, ale to był tylko dodatek.

 

- CEGŁĄ??? HRABIEGO??? CEGŁĄ???

 

Przypomniałem sobie stosowne punkty regulaminu turnieju i uśmiechnąłem się złośliwie. To co miałem zamiar zrobić, było nagięciem ich do skraju możliwości. W końcu mój przeciwnik był zdecydowanie uzdolniony i na pewno poradzi sobie z taką... leciutką niedogodnością. Jednak najpierw raz jeszcze spojrzałem na zachmurzone niebo, a z mojej dłoni wyleciał strumień diamentowego pyłu. Na pewnej wysokości rozdzielił się i zniknął w kilku miejscach. Przyda się później a tymaczesem.

 

- Tak dobry przeciwnik z pewnością łatwo pokona taką nieznaczącą przeszkodę Vinctas Manus!

 

Szlag... Nie wszystko poszło tak jak chciałem, Jasne, pojawiły się sznury, które związały mu ręce, ale nie za plecami. To znaczyło, że mam zdecydowanie mniej czasu niż myślałem. Ruszyłem w stronę mojego przeciwnika, z każdą chwilą przyspieszając...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Spodziewał się czegoś specyficznego, ale że nagle związano mu ręce? No niedobrze, koniec końców spora działka jego zaklęć wymagała kreślenia symboli. A dopóki nie rozwiąże tego małego problemu musiał posiłkować się Domem.

Wystawił w kierunku przeciwnika związane dłonie, pozwolił by powietrze w nich zafalowało jak w chwili, gdy znikały jego kulki. W dłoni pojawił mu się kolejny sześcian. W zasadzie założenie miało spowolnić przeciwnika, kto normalny biegnie w kogoś kto chce nas czymś rzucić, ale to postanowił zostawić na później. Puknął palcem w sześcian a ten przez sekundkę rozbłysnął. Edwin rzucił go sobie pod nogi i zaczął zwyczajnie uciekać w kierunku przeciwnym do kierunku z którego nadchodził jego przeciwnik.Zaś przy wtórze falującego powietrza w jego ustach pojawił się stary ale za to magiczny otwierasz do konserw. Odrobinka szarpaniny i już Edwin w biegu nacinał magiczne więzy. Co prawda nie było to ani wygodne ani szybkie, ale na dłuższą metę da radę.

I gdy Hrabia mógł patrzeć na tą cała pantomimę, w jego plecy leciały bardzo szybko i bardzo cicho 4 sześciany, które jego przeciwnik wcześniej wyrzucił a które teraz widziały namagnesowane plecy Dolar jako gigantyczny magnes. Sześcian był wykonany z ołowiu, więc i uderzenie może zostawić sińca, albo i dwa nawet.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nabierałem coraz większego pędu, biegnąc za uciekającym przeciwnikiem. Szkoda, że nie pomyślałem o związaniu mu palców, ale moja sztuczka i tak częściowo spełniła swoje zadanie. Co prawda Edwin już zaczął rozwiązywać ten problem, ale miałem wszelkie powody, żeby przypuszczać, że zdążę go dopaść. Nie przeoczyłem leżącego przede mną szcześcianu i nie byłem na tyle głupi, żeby na niego wbiec. szybki ruch ręki poderwał go w powietrze i usunął spoza mojej drogi. Szkoda, że trochę za późno o tym pomyślałem...

 

Pierwsze uderzenie odczułem niczym cios młota parowego, Cudem utrzymałem równowagę, kiedy jeden z wcześniej zignorowanych sześcianów walnął mnie w plecy. Dobrze, że impet ciosu wyhamował nieco mój plecak i solidnie wykuty pancerz. Siniec zostanie na pewno, a i złapałnie oddechu przez chwilę stanowiło niejakie wyzwanie. Co prawdwa odrzucenie leżącego sześcianu zmieniło nieco kierunek pozostałych trzech, ale nie na tyle, żebym zdołał uniknąć ciosu. Cóż, skoro ma zaboleć, to wyciągnijmy z tego jakąś korzyść. Błyskawicznie rzuciłem przed siebie płytkę świecącego metalu krzycząc:

 

Via glacia!

 

Jednym skokiem znalazłem się na stale wydłużajacej się lodowej powierzchni. Jednocześnie utworzyłem na swoich plecach minimalną tarczę. Ot taką, żeby nieznacznie osłabić kolejne trzy ciosy, z których każdy nadawał mi coraz większego przyspieszniea. Mój adwersarz nie był wolny - tego na pewno nie mogłem mu zarzucić. Znacznie skróciłem dystans, ale pomimo uzyskanej szybkości brakowało mi jeszcze chwili, żeby go dopać. Na szczęście mogłem wykorzystać wcześniej przygotowana "niedziałające" kuleczki. Fakt, część z nich była złomem, ale nie wszystkie. Teraz widząc, że w jego okolicy leży ich całkiem sporo wydałem stosowną komendę:

 

- Radius glaciae!

 

Z kilkudziesięciu leżących w obrębie zaklęcia kuleczek wyleciały cudowne w swoym okrutnym pięknie lodowe promienie, kierując się w stronę mojego przeciwnika. Nie były zbyt potężne. Ale tak jak on wcześniej obrzucił mnie swoimi kuleczkami, moich również było mnóstwo. Na dodatek nadlatywały z tak wielu kierunków, że uniknięcie ich wszystkich wydawało się... wysoce nieprawdopodobne.

 

Biegnąc dalej, obserwowałem jak poradzi sobie mój przeciwnik.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ledwo, bo ledwo, uwolnił sobie łapy a już był w pozycji "Masz przekichane". Ktoś na dole naprawdę musiał go lubić psia jego mać. To nic, trzeba było wykorzystać to co mu dają. Ale najpierw trzeba mieć na to miejsce. Powietrze zafalowało wokół niego i nagle, jakby spod jego ubrania, wyleciało pełno tych samych kuleczek które wcześniej zostały posłane w Hrabiego. Te zaś zderzyły się z promieniami i zaczęły wybuchać, dymem i parą zasłaniając widok. O ile lodowe promienie nie sięgały celu o tyle wybuch zostawił już na arenie mały krater, zaś gdyby ktoś się uważnie przyjrzał, to można by było dostrzec coś, co poleciało w bok areny niczym szmaciana lalka.

Uderzywszy o jedną ze ścian, dość daleko od Dolara, usiadł.Trochę szumiało mu w głowie i czuł narastający ból ciała. No trudno, lepiej żeby bolało, przynajmniej wiesz że żyjesz.

Ale trzeba było się odwdzięczyć.

Ponownie stanął na chwiejnych nogach i ponownie uniósł dłoń. Powietrze ponownie zafalowało przed nim. Uśmiechnął się i opuścił dłoń, jakby wydawał komendę "Ognia!". I na ten gest z powietrza, jakby z samej przestrzeni, wysunęło się kilkadziesiąt różnej wielkości i długości luf. I jak na komendę, wszystkie jednocześnie otworzyły ogień. Od kalibru 9mm przez ciężkie 40 funtówki na 88 kończąc - w stronę Dolara posypała się istna ściana ołowiu wszelakiej maści i rodzaju. I kiedy na arenie rozbrzmiała kanonada, Edwin wykonał kilka skomplikowanych ruchów dłońmi, po czym jego postać przez chwilę rozbłysła lekkim światłem, ledwo zauważalnym spod całego kurzu wywołanego pociskami.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Z satysfakcją obserwowałem, jak mój przeciwnik wykonuje mało finezyjny lot w kierunku jednej z ścian. Wręcz nie warto wspominać, że widowiskowy plask wywołał pełne staysfakcji uśmiech. Jednynym minusem był fakt, że Edwin znacząco się oddalił, ale przy tej szybkości była to jedynie kwestia czasu. Płynnie, nie tracąc kroku przebiegł z lodu na piasek i nadal pędził w stronę przeciwnika. Życie ujawniło, że nie było to za mądre rozwiązanie...

 

Zaraz??? Lufy? Pociski? Czy on sobie jaja...

 

Niestety wyglądało na to, że ściana ołowiu był jak najbardziej realna. Przy tej szybkości ucieczka nie była sprawą prostą. Zanim bym zawrócił, można było zacząć mnie sprzedawać, jako nieco miesną odmianę sera szwjcarskiego. Skoro nie dało się zwolnić, należało więc przyspieszyć.

 

- Acceleratio!

 

Krzyknąłem krusząc w palcach odpowiednie składniki. Jednocześnie zmieniłem kierunek biegu oddalając się od pierwszej salwy. Naturalnie ostrzał na niej nie poprzestał, ale zwiększona szybkość choć męcząca, dawał mi więcej czas u na reakcję. Czas było przeciwdziałać.

 

- Duro specialis!

 

Ryknąłem i z nieba spadły dwie chmury. Wcześniej rzucony w nie pył, nadał im twardość diamentu. Jedna leciała prosto na Edwina, zaś druga upadła na rzeczone lufy, zamieniając je w kupę pogiętego złomu. Miałem tylko kilka sekund zanim dopadnie mnie chmara już wystrzelonego ołowiu, a skręcać nie było gdzie - dobiegłem do niezbyt odległego od przeciwnika skraju areny. Skoro on wyciągał rzeczy z niebytu, to czas pokazać mu, iż ja również dysponuję kieszonkowym wszechświatem. A raczej odpowiednio przygotowanym plecakiem zaklętym runami "damskiej torebki". Na szczęście działał na polecenia myślowe. Wyłoniły się z niego trzy metalowe płyty , które ustawione jedna po drugiej powinny uratować mi życie...

 

... i uratowały. Szkoda, że nie przewidziałem pocisków przeciwpancernych... kiedy opadła część kurzu wstałem otrzepując się z piachu i szczątków pogiętego metalu. To zabolało... poważnie zabolało... Nawet mój niezawodny pancerz był w kilku miejscach pogięty, a ja czułem się jak po masażu przeprowadzonym przez Zaporożca. Niby mięśnie rozluźnione, ale ból koszmarny. Dodać do tego należy piękną szramę na policzku, gdzie solidnie drasnął mnie jeden z odłamków.

 

Dobra... chcesz na chama? Będzie na chama - pomyślałem i już chciałem zacząć biec, kiedy uświadomiłem sobie, że jego postać rozbłysła światłem. Dotychczasowe doświadczenia nauczyły mnie, że jest to zapowiedź niezbyt miłych niespodzianek, postanowiłem więc nie szarżować, żeby znowu nie dać się obić. Zamist tego nadszedł czas na uruchomienie rozsypanych kuleczek z drugiej sakiewki. Gwałtowne zmagania z pewnością uszkodziły część z nich, ale reszta ruszy na pewno. Tym bardziej, że było ich zdecydowanie więcej niż poprzednich...

 

- Araneae actuo!

 

No nareszcie coś wyszło. Kilkaset zbudowanych z tak różnych materiałów jak stal, drewno, kamień i tym podobne, minipajączków rozpoczeło błyskawiczne przemieszczanie się w kierunku przeciwnika. Zabić go nie zabiją, ale ich ukąszenia, nie dość że bolesne, to wstrzykują trucizny. Najróżniejsze. A jako że ruszały sie szybko i na dodatek na i w gruncie, zwiać wszystkie będzie je dosyć trudno. Tym bardziej, gdy trzeba radzić sobie, z toną spadającej chmury...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dobra, wychodziło na to że przeciwnik ma lepsze mechanizmy obronne niż....*JEBUDU*.

Dwie skały spadły prawie że jednocześnie. Pierwsza spracowała jego działka, druga zaś jego samego. No prawie. Spodziewał się co prawda że przeciwnik odbije pociski jak za pierwszym razem. Więc widok spadającego kamerdulca był dość...ciężkim, tak to dobre słowo, ciężkim doznaniem. Tak samo jak całe to metalowo-drewniano-organiczne robactwo które rzuciło się na jego resztki.

A raczej na resztki jego iluzji, wszak Edwin przewidział kontratak, co prawda nie taki, ale jednak, a co za tym idzie, postanowił się ochronić. Rzucił na siebie prosty czar iluzji, dzięki któremu mógł zwyczajnie odsunąć się od miejsca w którym był, zaś każdemu obecnemu wydawało się, niczym w silnej sugestii telepatycznej, że on tam jest. e teraz jego resztki znajduj się pod skała. Po cichutku stanął tak, by być po prawicy Dolara. Wzmocnił kilkoma symbolami swoją iluzję by i falujące powietrze i gigantyczną soczewkę która się tam pojawi można było solidnie ukryć. Wyciągnął potem z kieszeni lampe błyskową wzmocnioną magią, po czym szybko ściągnął iluzję i wydal z siebie dźwięk jakby wycia, a przynajmniej taki na jaki mógł sobie pozwolić człowiek nie posiadający języka. I kiedy Dolar tylko obrócił by głowę w jego stronę, ten błysnął przez stojącą soczewkę.

Efekt powinien być co najmniej widowiskowy.

Potem zaś szybko wykonał kilka skomplikowanych ruchów dłońmi po czym powietrze ponownie zafalowało, choć tym razem u jego stóp.

Edytowano przez Zegarmistrz
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

To był widowiskowy plask. Byłem w szoku, że Edwin nie odsunął się spod spdającej chmury. Już byłem pewny zwycięstwa, tym bardziej, że moje robactwo zaczęło go obłazić. Naturalnie jak zwykle będąc czegoś pewnym, myliłem się srodze.

 

Nagły jęk zdychającej żyrafy dobiegający z mojej prawej przyciągnął moją uwagę. Tyle dobrego, że odwróciłem się puklerzem. Szkoda, że nie zakryłem nim całych oczu...

 

Nagły rozbłysk światła uderzył z wprost fizyczną siłą. Gdyby nie fakt częściowej osłony już byłbym nieprzytomny, ale i tak odrzuciło mnie o kilka kroków. Na dodatek moja zdolność widzenia została przynajmniej czasowo wyłączona, a towarzyszący jej ból można porównać tylko do wbijania w oczy tysięcy rozpalonych do czerwoności igieł. Chrapliwy jęk wyrwał się z moich ust, kiedy sięgnałem do dwóch kieszeni. Straszliwe marnotrastwo, ale w tej sytuacji nie mogłem oszczędzać na niczym. Tym bardziej, że nie byłem pewny który składnik znajduje się w której kieszeni. Rzuciłem więc w górę oba krzycząć kolejno:

 

- Nox universalis!

 

- Acidum sulphuricum!

 

Przetrwałem kolejne sekundy, więc się udało. Pierwsze zaklęcie spowodowało, że nad Areną zapadała nieprzenikniona ciemność. Chwilowa, ale wystarczająca dla moich celów. Drugi czar spowodował, że z miejsca jego rzucenia na wszystkie strony ruszyła fala mocno stężonego kwasu siarkowego. Nie było jej dużo, no ale jeżeli się jej nie widzi...  Tymczasem wyjąłem zza pasa dwie fiolki i przełknąłem ich zawartość. Pierwsza przywróciła mi wzrok - miałem z nią wcześniej do czynienia i potegujący się ból w oczach, głowie i reszcie członków był widomym znakiem jej działania. Płyn znajdujący się w drugiej zaczał natychmiast zwalczać objawy pierwszej, ale miało mu to zająć jeszcze parę chwil.

 

Dobrze mówili... lekarstwo gorsze od choroby...

 

Tymczasem należało przedsiewziąć kolejne kroki. Najpierw przywołałem z plecaka kilkanaście kul. Miały różną wielkość, od takiej, która mieściła sie na dłoni, po giganta wielkości sporego arbuza. Żeby przeciwnik nie domyślił się co knuję, skoncentrowałem obolały mózg i wysłałem zaklęcia myślą:

 

- Pilae abdere

 

Teraz, ukryte przed wzrokiem, zacząłem pod osłoną ciemności delikatnie rozmieszczać je na arenie. Czar kamuflujący należał do silniejszych w moim repertuarze. Nawet ja po nastaniu światła nie byłbym w stanie dokładnie zlokalizować "prezentów". Tymaczasem trzeba było odpłacić przeciwnikowi za zastosowanie znienawidzonej przeze mnie iluzji. Fakt - nie znosiłem jej, ale nie przeszkadzało mi to używać jej w krytycznych sytuacjach. Cichutko kilka razy wymruczałem pod nosem:

 

- Capita effingo

 

Teraz byłem otoczony przez dziewięć perfekcyjnych duplikatów mojej osoby. Zgadzało się wszystko, łączenie z poparzeniami i grymasem bólu na twarzy, nie wspominając o tak trywialnej sprawie jak podniszczony strój. Ruszyłem wraz z nimi w różne rejony Areny, czekając na reakcję przeciwnika, kiedy zobaczy dziesięciu Hrabiów. Co prawda chwilowo zbierałem cięgi, ale miałem jeszcze kilka asów w rękawie...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Edwin spodziewał się że przeciwnik zastosuje coś "obronnego" lecz nie spodziewał się że jedna z jego najsilniejszych umiejętności zostanie tak trywialnie wyłączona. No nic, trzeba było coś wymyślić. W momencie kiedy zapadła ciemność Edwin wykonał kilka znaków dłonią. W kilka chwil otoczył się kopuła z ziemi. Dla kogoś niedoświadczonego taka zagrywka mogła wydawać się dziwna, ale nie dla Edwina. Nic nie widział, nie wiedział gdzie znajduje się przeciwnik, do tego ten rzucał czymś w powietrze. To co wyrzucił mogło być odpowiedzialne za ciemność, ale mogło też zwyczajnie znowu zrzucić mu diamentową chmurę na głowę. Siedząc pod kopułą Edwin zaczął przygotowywać się na atak, utwardzając różnymi minerałami samą kopułę. Do tego wbił dłonie w ziemię i skupiając się na pewnych aspektach, rozpoczął swoje gusła.

Lekkie drgania, to mógł wyczuć Hrabia kiedy magia Edwina rozchodziła się pod jego stopami. Co zdziwiło Edwina to fakt, że Hrabiego było na arenie jakby..więcej. Tak, to dobre słowo. Nie mógł określić co było poza kopuła, wiedział tylko że na arenie znajdywały się co najmniej 10 osób i Edwin.

Czyżby Hrabia zwołał armię?

Szybko przejrzał swoje zaklęcia ofensywnomutlitargetowe. I okazało się, że miał w zanadrzu tyko jedno takie. I co gorsza niezbyt silne. No nic, trzeba było korzystać z czego się da. Szybko wzmocnił nacisk na ziemię, wykrywając gdzie kto i jak stoi, po czym skupił swoją magię. Kiedy już wiedział co, kto, gdzie i jak - wystrzelił z ziemi 10 kamiennych słupków uformowanych w ramie z pięścią na końcu. Wyrosły one bardzo szybko, ale niezbyt wysoko, ot na tyle by sięgały przeciwnikowi do brzucha. Jednakże kąt ataku, jego szybkość i element zaskoczenia były groźne,

Szczególnie, że celował słupkami w krocze przeciwników.

Kiedy magia zaczęła działać, sam zaczął przygotowywać kolejne zaklęcie. Tym razem planował trochę mniej złośliwy ale za to groźniejszy dowcip. Wykonał kilka symboli przed sobą po czym sięgnął w przestrzeń. Z falującego powietrza zaczął wyciągać klingę o czarnym ostrzu, Co ciekawsze, nie miała ona ostrza jako takiego. Owszem, była głownia, lejec, taszka, ale ni huhu strony tnącej. Tak przygotowany czekał na kontrę.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ciemność opadła, a ja zobaczyłem górkę w miejscu, gdzie wcześniej stał mój przeciwnik. Teraz już wiedziałem, dlaczego nie słyszałem charczenia spowodowanego palenim kwasu. No nic. Trzeba było sprawdzić, ze jakim materiałem mamy tu do czynienia.

 

- Secretum prodo!

 

Ledwo zdążyłem wypowiedzieć i skierować czar, kiedy znowu zaczęło dziać się źle. Poczułem cios, który poważnie zagroziłby potencjalnemu założeniu własnej dynastii, gdyby nie fakt, że miałem tam przewidująco umieszczony stosowny fragment pancerza. Cios był jednak na tyle mocny, że odczułem go aż w kręgosłupie... Zacząłem w myślach miotać klątwy na mojego przeciwnika. Jak na razie punktuje mnie jak i gdzie chce - pora z tym skończyć. Jednocześnie starałem się nieco pohamować swój temperament - uświadomiłem sobie, że podbiegnięcie do kopuły celem okładania jej młotem, byłoby z mojej strony objawem czystego zidiocenia. Tym bardziej, że czar skanujący pokazał ciekawy skład schornienia Edwina. Przeważała ziemia i spore ilości minerałów. Kilka było nieprzydatnych dla moich celów, ale niektóre wręcz przeciwnie. Szczególnie te, które dobrze przewodziły ciepło... 

 

- Quarto Palae vocare! Cavare orbis acceleratio!

 

Na komendę z mojego niezastąpionego plecaka wyskoczyły cztery odpowiednio zaklęte łopaty, które błyskawicznie zaczęły okopywać rzeczoną kopułę. Jeżeli pomyślał o osłonięciu się od dołu - na to też były sposoby, a jeżeli nie, to nie chciałbym zaraz znaleźć się w jego skórze.

 

- Cupae exvolare!

 

Tym razem w powietrzu pojawiły się trzy beczki, wypełnione doskonale pasującymi do sytuacji substancjami. Były zaiste ogromne, więc ich lewitacja była nieco męcząca. Jednak przewidując efekt... Kiedy znalazły się na wyznaczonych pozycjach, zostały otwarte a do świeżo wykopanej "fosy" i na całą kopułę wylane zostało kilkaset litrów nafty i innych wysoce łątwopałnych produktów. kiedy dolewitowałem do nich kilka sakiewk siarki i magnezji, to efekt końcowy powinien wyglądać niczym piekło pieca z muffinkami. A jeżeli Edwin nie zabezpieczył się od dołu, można było oczekiwać maga w sosie własnym.

 

Jednak na tym nie poprzestałem. Mógł mnie co prawda wyczuć, na co wskazywałą niezwykła precyzja kamiennych słupków. ale widzieć nie powinien. Dlatego miotnąłem w niebo nieco więcej diamentowego pyłu, tym razem doprawionego odłamkami kruszonego szkła i pewną ilością piorunianu rtęci. Z pewnością domyśli się, że niebiosa mogą mu spaść na głowę, ale jeżeli spróbuje manipulować chmurami, to spotka go przykra niespodzianka. Na dodatek rzuciłem w różne miejsca areny kilkanaście, piaskowej barwy, lasek dynamitu z wyjątkowo krótkimi lontami. Ot tak na wszelki wypadek.

 

Czas było również zadbać o ochronę własne przypalonej i "jasno oświeconej" skóry. Dlatego nie mieszkając wypowiedziałem dwa kolejne zaklęcia.

 

- Scutum maximus!

- Magicae abnego!

 

Teraz otoczony potężną tarczą, w którą wplotłem odsyłanie magii innej niż moja do źródła mogłem poczuć się w minimalnym stopniu zabezpieczony. Co prawda naprawdę potężny czar przebiłby się przez nią, a odbicie wystarczy góra na kilka-kilkanaście ciosów, ale i tak powinno konkursowo zatruć życie mojego przeciwnikowi. Tym bardziej, że bardzo starałem się mówić naprawdę cicho, nie wiedząc ile może słyszeć ukryty w swoim kopcu. Rzuciłem zapalonego papierosa na kopiec i obserwowałem jak w niebo uderza potężny płomień.

 

Przyszło mi do głowy, że mogłem nieco przesadzać, ale miałem dosyć ryzykowania. Jeżeli będę musiał, to użyję takiej ilości różnych umiejętności, żeby wysłać go w podróż z azymutem na Zanzibar czy inne Cloudsdale.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Edwin poczuł ciepło i się uśmiechnął. Bał się że zabraknie mu energii a tu taka niespodzianka. Wbił miecz w ziemię u swoich stóp i zaczął obserwować jak jego ostrze powoli, niczym basen napełniany wodą, zaczynało się robić czerwone. Zostawił je by ściągało nadmiar ciepła, gdyby nie to już pewnie dawno by się usmażył. Musiał pogratulować przeciwnikowi, wszak najlogiczniejszym rozwiązaniem było załatwienie kogoś w jego własnej fortecy zamiast tracić czas na wyłuskanie go z niej. Czy nie lepiej pozwolić mu samemu wybiec?

Edwin musiał się zastanowić. Stracił widoczność, nie mógł wsadzić dłoni w rozgrzane podłoże. Tylko miecz bronił go przez nagłym ugotowaniem a perspektywa utraty dłoni, choć kusząca, chwilowo go nie pociągała. Trzeba było kupić czas, wszak jeszcze jakiś czas zajmie mieczowi naładowanie, a jego przeciwnik mógł na coś wpaść.

I wtedy wyczuł zmianę. To wspaniałe naładowanie na które czekał. Szybko, ale delikatnie, pociągnął za nitkę która pojawiła się w jego umyśle. Tak, była dość mocno zakotwiczona. Kiedy zamykasz plastikowy pojemnik, to jego zawartość nie może zostać porażona prądem. Ale jeśli zamkniesz pojemnik, a nie zauważysz, że przytrzasnąłeś miedziany drucik...

Zostawił na razie drucik w spokoju, wolał żeby Hrabia nie wyczuł jej przed czasem. Trzeba było działać.

Szybko wykonał kilka znaków w powietrzu, te zaś zapłonęły i znikły. Edwin uśmiechnął się i zaczął rysować więcej i szybciej. Żaden z jego zmysłów nie mógłby normalnie wykryć Dolara. Był pod kopuła, więc wzrok odpadał. Ogień blokował węch, gruba bariera osłabiała słuch, zaś gorące podłoże wykluczało drgania, zatem i dotyk został wykluczony. Smak odszedł razem z jego głosem, ale to inna bajka. Więc trzeba było innego sposobu. Na przykład iluzji. Zamknął jedno oko i pozwolił by iluzja przesłała obraz z jego sztucznego oka. To zaś pokazało mu ciemność. Edwin uśmiechnął się w duchu i nazwał idiotą. Przemieścił oko po sześcianie by było "niewbite w ścianę". Wzmocnił czar swoimi talentami i jego wzrok przebił się przez ciemność. Kilka wzmocnień więcej i oko już skanowało are...

Niemy ruch wargami mógłby zostać odczytany tylko i wyłącznie jako starożytne equestriańskie przekleństwo. Tyle magicznych i niemagicznych "niespodzianek" co teraz znajdowało się na arenie, to w życiu nie widział. Hrabia chyba się lekko zdenerwował, wszak te zabezpieczenia to już nie był zbytek ostrożności a nadmiar "chęci ubicia Edwina". Chcieć nie chcieć musiał zacząć działać. Bo inaczej będzie miał spore problemy.

Szybko wykonał gesty które wzmocniły istniejący już czar. Zbroja Dolara i magia na nie nałożona mogła odbijać czary, do tego radziła sobie z fizycznością przedmiotów, choćby z cegłami. A gdyby tak nie rzucać na niego zaklęcia, ale wzmocnić to które już miał na sobie? To da Edwinowi czas a Hrabiemu zagwoźdźkę do rozwiązania. Kiedy zakończył rysowanie symboli, jego magia zaczęła działać.

Na arenie rozległ się łoskot. Dźwięk jakby ktoś wyrywał coś ze ściany. Nieprzyjemny, metaliczny, w ciszy która była na arenie mógł wydawać się potępieńczym wrzaskiem. To wszystkie kule, wcześniej wystrzelone przez Edwina, ta cała masa ołowiu która została wystrzelona, teraz leciała w kierunku Hrabiego. I zanim do niego doleciały, kiedy znalazły się metr przed nim, zaczęły wybuchać. W mig arena pokryła się różnymi gazami, od tych śmierdzących i wywołujących swędzenie, po te łatwopalne. Wszystkie w dużej ilości, a co ciekawsze, całkowicie niemagiczne. Same, pojedynczo, nie stanowiły większego zagrożenia aniżeli zwykłe psikusy. Lecz razem to inna bajka. I kiedy cała ta chemiczna masa doszła do ognia....

Powiadają, że blask wybuchu było widać nawet z Crystal Empire.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Spokojnie obserwowałem jak ogień pokrywa cała kopułę. Coś było nie w porządku. Przeciwnik nie wybiegał, ale z pewnością miał dosyć czasu na założenie stosownej osłony. Chodziło raczej o to, że płomienie były mniej intensywne, niż należało się spodziewać. Jakby coś je... wchłaniało?

 

Znając moje szczęście, jeszcze użyje tego przeciwko mnie...  - pomyślałem i wzdrygnąłem się. Czułem się... obserwowany? Nie mógł mnie przecież zobaczyć, przez całą ta ziemię, prawda?

 

Znowu byłem czegoś pewny i znowu się myliłem. Dowiedziałem się tego, kiedy wyczułem czar skanujący i ustaliłem jego źródło. Sześcian. Sześcian wbity w ścianę. Sześcian, o którym zupełnie zapomniałem. Błyskawicznie skupiłem myśli na staranniejszym ukryciu części niespodzianek. Przy gargantuicznej dozie szczęścia wykrycia uniknęło 5, no może 10%, ale nie mogłem być tego zupełnie pewny. Byłem za to pewny innej rzeczy. Z całą pewnością czekało mnie coś bardzo przykrego, więc natychmiast sięgnał po składniki jednego z moich silniejszych czarów defensywnych. Na pewno przeskanował moję tarczę i wiedział do czego jest zdolna, należało więc zabezpieczyć się dodatkowo. Nawet nie wiedziałem, jak dobre miałem przeczucie.

 

Nagle wszelkie kule, których z takim trudem uniknąłem poderwały się i ruszyły prosto we mnie. Tylko we mnie, nie w moje iluzje. Albo jego czar skanujący był najwyższej klasy, albo dostroił je do mojej magii. Jakby nie było należało przeciwdziałać. I to szybko. Zawczasu wyjęte składniki mogły być jedynym, co uratuje mi życie.

 

- Vaccum circulos! Aer scutum et Flamma recuso!

 

W promieniu metra do mojej tarczy pojawiła się próźnia doskonała. Wyssane zostało wszystko, czy to piach, czy powietrze, a ja unosiłem się w niej swobodnie. Wcześniej nałożona tarcza dawała mi solidny zapas tlenu. Natomiast, żeby utrzymać rzeczoną próżnię na jej zewnętrzną część nałożyłem tarczę powietrzną z wplecionym odpychaniem płomieni. Znowu miałem szczęście, choć na początku przeklinałem własną głupotę, kiedy eksplozje zaczeły wydzielać jedynie gazy. Zmieniłem zdanie szybko. Dokładnie kiedy opar dotarł do płomieni...

 

Poczułem, że latam. Dosłownie. Eksplozja i piekło ognia, które się rozpętało wystarczyłoby do zawstydzenia dorocznego konwentu smoków. Przez kilka chwilą miotało mną niby korkiem. Niby tarcza powinna była płomienie odpechnąć, ale chodziło raczej o kilka kul ognistych, a nie o taką pożogę. Tyle dobrego, że kiedy ją trafił szlag, wywołana próżnia powstrzymała resztę wybuchu. No... prawie całą. Kiedy nieco się uspokoiło odkryłem, że znajduję się niedaleko tego sześcianu, przez który Edwin mnie zobaczył. Przez unoszący sie pył ujrzałem kopułę ziemi. Stała tam, a jakże. Może nieco mniejsza, ale nadal funkcjonalna. Trzeba było podziękować odwdzieczyć się przeciwnikowi za to, że próbował mnie rozerwać. Może by tak z użyciem wrzątku? Albo prądu?

 

Po krótkim namyśle zdecydowałem się na nieco inne rozwiązanie. Szybka lustracja terenu ujawniła, że z moich niespodzianek sporo zostało zniszczonych. Nie wszystkie, ale sporo. Na niebie znajdowało się tylko kilka wcześnie spreparowanych chmur - większość została rozegnana wybuchem.

 

Dobra... siedzisz w kopule, zobaczymy więc jak zareagujesz na obrócenie Twojej taktyki przeciwko Tobie.

 

Z bocznej kieszeni wyciągnąłem magicznie wzmocniony kamerton. Chwila koncentracji i dostosowałem go do magii Edwina nadal wykrywalnej w sześcianie. I jak nie pierd..... znaczy nie walnę nim w sześcian! Efekt w zamkniętej przestrzeni musiał być zaiste... głośny.

 

Poza tym to całe gorąco dawało mi jeszcze jedną ciekawą opcję. Jak wiadomo ziemia i minerały pod wpływem takiej temperatury staje się dosyć krucha. Dlatego po uprzednim polaniu sześcianu fiolką kwasu i wzmocnieniu tarczy, zrzuciłem na kopułę jeszcze jedną diamentową chmurę. Efekt powinien przypominać potraktowanie ciasteczka młotem. Parowym.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wizja znikła w chwili kiedy jakaś substancja wylała się na jego pole widzenia. No i po sześcianie. Dobrze chociaż że wybuch zrobił swoje i miecz się naładował. Szybkim ruchem dłoni wsadził miecz z powrotem w falujące powietrze po czym wyciągnął z tego samego powietrza puszkę coli i wypił ją duszkiem. Tak odświeżony Mógł walczyć dalej.

Szybko nakreślił na ziemi kilka run po czym wlał w nie dość sporo magii. Tak przygotowany uniósł dłoń i pozwolił by powietrze nad jego głową zafalowało.

I wtedy uderzyła 'chmurka".

Kopuł pękła niczym bańka mydlana, zapadając się w sobie i miotając odłamki na wszystkie strony. Sama chmura zniknęła a oczom hrabiego pokazał się Edwin klęczący, trzymający się za swoją pokaleczoną dłoń. Odłamki leciały wszędzie i tylko cud zechciał, że większość ominęła maga, zaś kilka poprzecinało niezbyt głęboko skórę. Szybko nakreślił na niej dwa symbole i nakleił Inui w miejscu krwawienia co spowodowało tymczasowe zatrzymanie krwotoku.

Mag uśmiechnął się do Hrabiego i tupnął nogą.

Na całej arenie zaczęły wyrastać różne rośliny, od małych chwastów po gigantyczne, 30 metrowe drzewa. Cała arena w kilka chwil zamieniła się w jungle, zaś przeciwnicy zniknęli sobie z pola widzenia. było to trochę niedogodne bo widzowie też mieli zasłonięty obraz, ale co poradzić?

Edwin szybko podszedł do jednego z drzew i nakreślił na nim kilka symboli. W miejscu nakreślenia zaczął ściekać sok który ten szybko zaczął pić. Już po kilku łykach poczuł, że jego rany mają się lepiej, a minute później czuł się rześki jak ryba w wodzie.

W międzyczasie Dolar mógł zauważyć że wiele tutejszych roślin to bardzo dobre składniki na środki medyczne, lecz mógł mieć też wrażenie że jest ciągle obserwowany.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Udało się. Kopułę trafił szlag, ale mój przeciwnik nie sprawiał wrażenia ogłuszonego. Coś musiało pójść nie tak z kamertonem. Nieważne, Zobaczyłem, że leczy rany, które otrzymał i uznałem to za niegłupi pomysł. Moje iluzje trafił szlag, kiedy nastąpiła eksplozja, więc nie mogłem liczyć na rozproszenie Edwina. Szybko łyknąłem dwie mikstury leczące i jedną wzmacniającą energię magiczną - sporo mi jej ubyło, a nie da się cały czas liczyć na przedmioty. Pomimo tego uruchomiłem również dwa z moich pierścieni. Pierwszy miał pewne właściwości regenerujące, zaś drugi sprawił, że po moim pancerzu zaczęły przebiegać delikatne wyładowania. Już raz mnie podszedł, więc na wszelki wypadek postanowiłem zastawić kolejną pułapkę. Teraz jeżeli się zbytnio zbliży, lub mnie dotknie, poczuje się niczym w uścisku węgorza elektrycznego.

 

Mój adwersarz uśmiechnął się, tupnął nogą i nagle na arenie wyrósło pełno roślinych różnych maści i rodzajów. Rozpoznałem kilka z nich - miały niezłe właściwości leczące i mogłyby się przydać, gdyby nie jeden drobiazg. Stworzył je Edwin, więc użycie któregokolwiek z nich byłoby wysoce skomplikowaną formą samobójstwa. Kilka sekund rozważałem nową sytuację. Widoczność spadła, więc mógłby się teoretycznie do niego podkraść, jednak coś mi mówiło, że zagłębianie się w tą puszczę nie jest najlepszym pomysłem. Kto wie, jakie ptaszki, zwierzątka i inne rojące się w mchu plugastwo może mnie zaatakować. No i nie warto zapominać o potencjalnym bojowym użyciu pnączy, tudzież lian.

 

Wychodziło na to, że należy pozbyć się roślinności i to raczej definitywnie. Narzucającym się rozwiązaniem była kula ognia, ale jakoś nie odpowiadało mi robienie kolejnego pożaru, w którym sam bym się znalazł. Chemia była pomocna, lecz defolianty działają zbyt długo, poza tym są słabe w niszczeniu traw. Westchnąłem i przywołałem z plecaka jeden ze swoich najpotężniejszych artefaktów. Cóż zrobić? Będę go musiał po pojedynku naładować. Przede mną stanął metrowej wysokości stożek. Z daleka wyglądał niczym pokryty szronem. Nie zakładałem, że Edwin nie widzi co robię - już okazał się pod tym względem zabójczo kompetentny. Przyłożyłem do niego ręce, nakazałem ignorować wszystko, co na arenie zostało, a było umiejscowione przeze mnie i wydałem polecenie. Pięciokrotnie.

 

- Frigidus penetralis Unda magna!

 

Ze stożka uderzyły fale skoncentrowanego zimna. Dokładnie pięć. Znałem ich zasięg i wiedziałem, że obejmą całą przestrzeń areny. A taka ilość gwarantowała, że zamrożą wszelkie roślinki od najwyższych liści, po najgłębsze korzenie. I to nie tak prymitywnie, żeby zamienić je w sople lodu. Nie, nie, nie. Wszystko co nie zdołało się osłonić, zamarzło od wewnątrz. Stojąc przy ścianie, wywołałem z plecaka trzy płyty z przeroczystego aluminium (oglądanie ludzkich seriali na coś się jednak przydaje), dzięki którym byłem osłoniety przed najgorszymi skutkami tego co miało się stać z wszelką roślinnością. Szybko uzupełniwszy zapasy składników (z których część obłożonych czarem niewidzialności, złożyłem na arenie, a niektóre z nich nie były takie małe) raz jeszcze sięgnąłem po kamerton, uderzyłem nim w ścianę, po czym cisnąłem w najbliższe drzewa. Wzmocnione magicznie drgania doprowadziły do jednoczesnej eksplozji wszystkich zamarznietych roślin, a Arena wypełniona została setkami latających na wszystkie strony większych i mniejszych drzazg. Byłem naprawdę zainteresowany, jak też poradzi z nimi sobie Edwin.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Poczuł ból. Nieograniczony, bezbrzeżny. Każda roślina która była na arenie była częścią jego świadomości,. I teraz ta świadomość umierała. Raz za razem. Jego gardło zastygło w niemym krzyku, jego ciałem wstrząsnęły konwulsje kiedy kolejne rośliny rozbijały się na drobne drzazgi. Ból wypełnił jego świadomość, ból wypełnił jego ciało.

A potem przyszedł gniew.

Trzęsącymi się rękoma wykonał dwa znaki. Jego technika obrony. Całe jego ciało pokryło się falującym powietrzem. Każdy zakamarek falował gdy kolejne drzazgi znikały wokół niego. A kiedy na polu bitwy nie było już niczego prócz niego i Hrabiego, uwolnił je wszystkie. W stronę Hrabiego poleciało wiele rzeczy, jakby wyciągniętych z przestrzeni. Miliardy drzazg, setki świecących kulek, kilkadziesiąt lodowych promieni które pochłonął wcześniej, na końcu zaś gigantyczna diamentowa chmura.

Lecz on nie miał czasu by podziwiać swoje dzieło. Szybko wyrysował kolejne znaki i wokół jego osoby wykwitły dwie płomienne kule. Z obu, niczym zywe istoty, wyskoczyły płomienie w kształcie biegnących kotów i skierowały się ku Dolarowi. Inteligentne i żadne krwi, napędzane gniewem ich pana. Lecz i to nie wystarczyło więc Edwin sięgnął głębiej. Chwycił za drucik.Po tej cieniutkiej linii, która łączyła jego magię z metalową drzazgą z sześcianu, który uderzył w plecy Hrabiego a który był jego medium wewnątrz Dolarowych tarcz, wysłał potężne zaklęcie. To zmieni esencje z magnetyzmu na metriotyzm, odmianę magii pochłaniająca inne magie. W ten sposób nawet po uniknięciu, magiczne twory Edwina będą gonić za przeciwnikiem. A kiedy ten zbierze za dużo magii w sobie, nastąpi wybuch.

Co ciekawsze, czary Hrabiego teraz też będą wracać do niego.

Po przeprowadzeniu swojej kontry Edwin rozrysował ostatni z magicznych symboli w powietrzu - 3 koła połączone krzyżem. Pchnął w nie magią i czekał.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wkurzyłem go. To było widać po ilości tałatajstwa, jaką we mnie rzucił. Poza tym uruchomiło się jakieś tałatajstwo umocowane do mojej zbroi. Błyskawiczny skan ujawnił straszliwe niebezpieczeństwo tej malutkiej drzazgi. Skoro jednak miała cofać moje zaklęcia do mnie, to nie zostało mi wiele wyboru. I czasu. Należało zadbać o jego prawidłowe wykorzystanie i choćby minimalne powiększenie jego zapasu

 

- Tempus lentus magna!

 

W moim bezpośrednim otoczeniu czas zwolnił. Nie tak mocno jak powinien, ponieważ sporą część energii wchłonęła ta przeklęta metalowa drzazga. Dało mi to jednak kilka chwil na wykonaniu pewnych niezbędnych do przeżycia czynności. Po pierwsze wyłączyłem oba pierścienie - po co mam dodawać jej więcej energii? Następnie przyszedł czas na powiększenie dostępnego zaopatrzenia. Z mojego plecka wydobył się strumień dużych i małych przedmiotów i sakiewek. Edwin skutecznie przeczyścił Arenę, należało więc sięgnąć po zapasy. Miotałem się jak szalony wypychając i wykopując kolejnych kilkanaście kul poza obręb spowolnionego czasu. Na wszelki wypadek kilka z nich zatrzymałem przy sobie. Różnego typu udogodnienia zaścielały piasek za mną i pod moimi nogami. Na szczęściu proste czary telekinetyczne nie dawały tej drzazdze dostatecznie dużych ilości energii. A że korzystałem z nich bardzo krótko, większość moich niespodzianek upadała na ziemię, zamiast odbijać się ode mnie. Gdybym nie przeskanował wcześniej tego czaru już byłbym trupem - przyzwanie meteorytu czy gradobicia to poważne wydatkie energii magicznej i wystarczyłyby do opowiedniego naładowania tej przeklętej wybuchowej niepodzianki.

 

Skoro nie można było zastosować potężnej magii, należało się uciec do czegoś prymitynego i subtelnego niczym punktowy cios młota między oczy. Na szczęście moje czary skanujące są całkiem niezłe i choć mogłem nie rozumieć wszystkiego co Edwin wymyślał, to moja niespodzianka miała dosyć informacji, żeby mu solidnie dokopać. Choć może nie tak jak się spodziewał. Uderzyłem w zgrubienie napierśnika, które otwarło się, ukazując cudnej piękności bursztyn, z wnętrza którego przebijało światło o barwie najgłębszej purpury. To była moja karta atutowa, mój rozpaczliwiec. Mogłem go użyć tylko raz, do jednego potężnego uderzenia - długotrwały proces ładowania praktycznie uniemożliwał ponowne uruchomienie w czasie jednego pojedynku. Dotknąłem go przekazując dane o magii mojej i mojego przeciwnika. Nie łudziłem się, że wszystkie moje wytwory przetrwają jego uruchomienie, ale czasem trzeba coś poświęcić.

 

Kiedy przesył został zakończony złapałem w dłonie kolejne składniki, a z plecak wywołałem kilka pancernych płyt. Musiałem użyć więcej energii, żeby wysłać je poza obszar spowolnionego czasu i ustawić na drodze nadciągajacej chmury śmierci. Zanim zdołały do mnie wrócić i zmienić mnie w naleśnik aktywowałem bursztyn, jednocześnie wykrzykując zaklęcie:

 

- Maleficium adnihilo!

 

To było potężne. W jednej chwili z bursztynu wydostała się gigantyczna fala antymagii, niszcząca całą aktywną magię na swojej drodze. Utratę mojej tarczy odczułem niczym fizyczny cios. Mój plecak także trafił szlag, bo jeżeli unieruchomiłbym jego magię, to ciężar zgromadzonych w nim przedmiotów przebiłby dno areny. Teraz był tylko kawałkiem płótna zawieszonym na moich plecach. Drzazga Edwina odpadła od mojej zbroi, zmieniona w skrawek bezużytecznego metalu, to samo stało się z moim zaklęciem spowolnienia czasu. Fala szła dalej sięgając do wysokości dwudziestu metrów.

 

Ach! Słowa nie są w stanie dobrze opisać tego co wydarzyło się w ułamku sekund. Wszystko co przeciwnik we mnie wysłał, cała napędzająca magia została zniszczona. Część rzeczy opadła bezużytecznie na ziemię, inne zostały zmiecione, lub z łomotem biły w pancerne płyty ustawione na ich drodze. A fala suneła dalej. Diamentowa chmura straciła swą twardość i zmieniła się w zwykły, delikatnie sunący obłok. A fala sunęła dalej. Ogniste koty Edwina skręciły się pZnikno jej dotknięciem, a syk wody uwalnianej z obłoku dokończył dzieła zniszczenia. Zniknęły. A fala suneła dalej. Dotarła do mojego przeciwnika, niszcząc jego czar i definitywnie zamykając mu dostęp do tego "falujacego powietrza" czy też "Opuszczonego Domu". Do tego było mi potrzebne wplecenie w bursztyn uzyskanych danych o jego magii. Poświęcając dobrze ponad połowę własnych  świeżo wywołanych przedmiotów mogłem tak ją ukierunkować, żeby zniszczyła także to, co nie było w danej chwili aktywne. Poświęciłem dostęp do większości własnych wynalazków i musiałem ujawnić mój atut, ale dzięki temu przetrwałem, jego wściekły atak.

 

Naturalnie mag tej klasy co Edwin mógł ponownie sięgnąć do swojego "kieszonkowego wrzechświata". Haczyk tkwił w tym, że musiałby poświęcić na to taką ilość energii życiowej, iż natychmiast padłby na ziemie. Nieprzytomny i wyłączony z gry na co najmniej kilka godzin. Niestety ograniczenie dotyczyło także mnie. Sprawdzałem to wielokrotnie tworząc kombinacje czarów i mikstur, mających udopornić mnie na ten efekt - bezskutecznie. Czar był mocny, potężny i długotrwały. Warto było wydać na ten bursztyn równowartość rocznych przychodów hrabstwa.

 

Fala doszła do skraju areny, skoncentrowała się w maleńkich rozmiarów kulkę i wystrzeliła w niebo. Wiedziałem, że nie przestanie lecieć, aż w coś nie trafi. Już kilka tego typu... zasobników znajdowało się na Księżycu - skądś się brały nowe kratery, prawda?

 

Tymczasem ja wiedząc dokładnie co się stanie, byłem gotowy do dalszego działania. Na wszelki wypadek polałem drzazgę kwasem - nie chciałem jej widzieć już nigdy więcej, jednocześnie reaktywując pierścień regeneracji (ten od elektryczności przestał działać) i rzucając dwa zaklęcia.

 

 - Scutum glaciae tempestas!

- Legiones nascens!

 

Pierwsze zaklęcie otoczyło mnie tarczą lodowej burzy. Nazwa o wiele bardziej imponująca od efektu. Ot fala wyjatkowo mroźnego powietrze, co kilka sekund bijąca lodowymi kolcami w mojego przeciwnika. Niezbyt mocnymi ale upierdliwymi ponad wszelkie pojęcie.

 

Drugi czar spowodował, że z rozrzuconych kul powstali żołnierze. Tu spotkał mnie gorzki zawód - spodziewałem się, że falę przetrwa więcej niż sześciu. Po to wszak wplotłem do bursztynu dane o swojej magii. Na szczęście dla mnie każdy był stworzony z innego rodzaju materiału. Ogień, Kamień, Drewno, Stal, Woda, Kwas. Każdy z nich posiadał w sobie cząstkę tejże antymagicznej fali. Naturalnie odpowiednio mocne zaklęcia mogły ich zniszczyć, tak samo jak dobrze dobrana broń. Jeszcze nie udało mi się stworzyć naprawdę niepokonanego żołnierza, choć nie ustaję w wysiłkach. Mieli tylko jeden cel - pokonać przeciwnika tego, który ich uwolnił z kuli. Mój gest skierował ich prosto na Edwina. Teraz ruszyli na niego i wiedziałem, że nie spoczną, zanim go nie dopadną, chyba że zostaną wcześniej zniszczeni.

 

Sam zamknąłem bursztyn z powrotem w uwypukleniu zbroi i też ruszyłem w stronę mojego przeciwnika. Zakrwawiony od ciosów tych pocisków, które przebiły się lub minęły płyty, ale nadal gotów do walki.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Widział jak fala idzie w jego stronę. Jak przechodzi przez niego. Poczuł jak liczne tatuaże pod jego ubraniami tracą moc. Jak magia ulatuje z szaty. To jak wiadro zimnej wody. Szok którego potrzebował by wyrwać się z gniewu zaślepiającego mu umysł. Wyrównał oddech, stanął prosto. Zrozumiał działanie jego oponenta, a teraz musiał się przed nim bronić.

Tu trzeba było spokoju. I jego darów.

Poczekał. Stał nieruchomo aż żołnierze Hrabiego go otoczyli i wzięli pierwsze zamachy. Wtedy zaczął działać. Pierwszy cios i pierwszy unik. Krok w lewo, przód, potem w tył i znowu w lewo. Dla widza wyglądało to jakby Edwin widział co się stanie. I taka była też prawda.

Prekognicja wizualna.

To dzięki niej wcześniej przygotował iluzję na spadające chmury Dolara, to dzięki niej wiedział też gdzie teraz który żołnierz się zamachnie. Lecz miała ona swoje ograniczenia. mógł widzieć tylko na 5 sekund w przód, zaś sama umiejętność opierała się na jego wzroku, przez co gdy Dolar zakrył arenę ciemnością lub kiedy był w kopule, to nie mógł zobaczyć i przewidzieć upadku drugiej Chmury. Tak jak i nie przewidział ataku zimnem niszczącym jego roślinność.

A teraz pomagała mu wygrać. Poruszał się tak przez krótszą chwile kiedy otrzymał to co było mu potrzebne - specyficzne rozmieszczenie przeciwników wokół niego.

Unik - Drewniany oberwał od Ognistego przy wtórze osmolonej szaty Edwina. Ten nakreślił w powietrzu krótki znak.

Unik - Stalowy wbił się w pierś Kamiennego, krusząc jego strukturę. Drugi znak.

Unik - Wodny przyłożył Ognistemu gasząc jego zapał. Trzeci znak.

Unik - Kwasowy zdestabilizował Wodnego. Edwin syknął z bólu kiedy kilka kropel przeżarło jego szatę. Czwarty znak.

Unik - Dotknął stalowego, ten zaś rozprysł się w metalowe drzazgi. Watchmaker, umiejętność wymagająca bliskiego kontaktu z przeciwnikiem, zwykle bezużyteczna w daleko zasięgowych walkach, tym razem okazała się przydatna. Po dotknięciu dłonią maga cel rozpadał się. Czy był z metalu, kamienia czy żywego ciała. Ale prócz krótkiego zasięgu miała tez ona inną wadę, bowiem można było jej użyć raz na tydzień. Sam Edwin nie wiedział czemu tyle, doszedł do tego metoda prób i błędów. I ofiar.

Teraz został tylko kwasowy który ciągle starał się trafić unikającego Edwina, choć nawet gdy nie trafiał, kropelki wylatujące z niego przy każdym ataku często raniły maga licznymi oparzeniami. Trzeba było się go pozbyć. Na szczęście kwasy mają to do siebie że można je zobojętnić. Sięgnął szybko pod szatę i wyciągnął swoja "mieszankę anty-kacową" w skład której wchodziło dość sporo zasad. Od zabezpieczenie na wypadek zgagi. Teraz wzmocnił drobnym zaklęciem jej właściwości i rzucił w Kwasowca, patrząc jak ten pochłania butelkę a potem zapada się w sobie, zamieniając w kałużę.

 

Całość zajęła mu koło jednej minuty. Ciężko dysząc wyprostował się. Był zmęczony, a jego przeciwnik choć osmalony, wyglądał na o wiele mniej zmęczonego. Nic, trzeba było działać. nakreślił kilkanaście znaków w powietrzu i wystawił obie dłonie w kierunku Hrabiego. Z jego dłoni wyleciało wiele baniek mydlanych. Tyle tylko że nie były to bańki. Wybuchały w losowych odstępach, zabierając wszystko ze sobą. Nie były fizyczne, nie istniały w tym wymiarze, lecz w chwili wybuchu zabierały wszystko w swoim zasięgu "na tamta stronę". Powietrze, pył, materie wszelaką, zostawiając po sobie idealną kulę próżni. Nie był to atak zabójczy, o ile ktoś nie został przeniesiony częściowo. Kiedy kule poleciały w kierunku Hrabiego, Edwin nakreślił w powietrzu dwa kolejne znaki, po czym na podłożu u swych stóp wykonał ten sam manewr.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przewiduje przyszłość. Przewiduje przyszłość... no to fajnie. Kilka rzeczy stało się jasnych. Skoro tak, to należy przeciwdziałać. Cofnąłem się na swój skraj areny. Zamaskowałem rozłożone składniki, na różne sposoby, niektóre tak "skomplikowane" jak przysypanie ich piaskiem. Miałem chwilę czasu, gdy kończył moich żołnierzy. Efekt ich działań był zaiste żałosny. Mój pech, że ocaleli tacy, którzy mogli się nawzajem wykończyć. Wyjąłem z kieszeni lorgon pozwalający widzieć przez mrok i założyłem go na nos, po czym mruknąłem:

 

- Nox minor.

 

Otoczony niewielką sferą ciemności zacząłem szykować się do kolejnego uderzenia, kiedy zobaczyłem lecące bańki. Odpowiedni czar powiedział mi o nich wszystko, co musiałem wiedzieć. Magia międzywymiarowa. Zaiste męcząca rzecz. Podziwiałem niespożyte siły Edwina i umiejętności konieczne do posługiwania się tego rodzaju magią. Sam nie byłem w niej biegły, ale od czego odpowiednie wyposażenie? Już wcześniej odpowiednio podzieliłem przedmioty na te, które przetrwały antymagię i na nieużyteczny złom. Tego drugiego było nieco więcej, ale jeszcze trochę atutów mi zostało. Na przykład stosowne niebieskie pudełeczko w kształcie budki telefonicznej.

 

- Penitus magna

 

To dosyć męczące zaklęcie, ale opłacalne. Na wszeli wypadek otwarłem je i rzuciłem okiem do środka.

 

- Hmm, it's bigger on the inside - mruknąłem, lekko chichocząc

 

Wiedziałem już do jakiego wymiaru należą bańki. Kilka zdążyło już eksplodować, byłem więc świadom tego co potrafią. Należało się ich pozbyć. Stosownie zmieniwszy jego właściwości wprawiłem je w nieco chaotyczny lot i wysłałem poza chmurę ciemności. Nastrojone było tak, żeby przyciągną i wciągnąć w siebie wszystkie lecące maszynki do mielenia rzeczywistości. I udało się. Zajęło chwilę, ale się udało. Natychmiast pchnąłem je w barierę antymagiczną otaczającą arenę. Mocny rozbłysk, i potencjalne zagrożenie zostało wyeliminowane. Po co miałbym sam się męczyć, skoro organizatorzy byli łaskawi ułatwić mi zadanie?

 

Rysował kolejne znaki. Niedobrze. Bardzo niedobrze. No ale nie należało narzekać, tylko działać:

 

- Nox minima multitudo et sonus reddo.

 

Po tym zaklęciu pojawiło się kilkanaście plam ciemności, które zaczęły rozłazić się po arenie, wydając dokładnie takie dźwieki jak ta oryginalna. Niektóre "biegły", inne przesuwały się kawałek, stawały w miejscu i ruszały dalej, a część kręciła sie w mojej okolicy. Naturalnie sam również nie pozostałem w bezruchu. Przyzwałem kilknaście z mniejszych przedmiotów i umieściłem je w wcześniej przygotowanych zaczepach na swoim okryciu.

 

Teraz trzeba było kontratakować. Wcześniej umieściłem w jednej z ciemności-zmyłek sporą sakiwkę. Mieściła w sobie igły, szpilki i ostre gwoździe. Nie były duże, ale ich ilość oraz stopień naostrzenia z naddatkiem wyrównywały ten niedobór. Nadszedł czas na ich uruchomienie, przed zadaniem właściwego ciosu.

 

- Ferrus Ventus!

 

Zaiste był to żelazny wiatr. Z kuli wyleciało kilkaset ostrych metalowych przedmiotów lecąc prosto w mojego przeciwnika z zatrważającą szybkością. Żeby było śmieszniej same przedmioty były absolutnie pozbawione magii. Przy tej prędkości nawet jej usunięcie gwarantowało im kilkanaście do kilkudziesięciu metrów lotu. A że "przypadkiem" rozwinęły się dosyć szeroko, to zwykłe odsunięcie sie o kilka kroków nie zapewniało bezpieczeństwa. Naturalnie nie miałem zamiaru ryzykować i postanowiłem upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Po pierwsze lekko popchnąć Edwina w stronę lecącego żelastwa, a po drugie odrzucić go od jego wyrysowanych znaków. Przynajmniej tych na ziemi. Nadszedł czas na użycie mini portalu.

 

Łyknąłem kolejną miksturę regenreującą i pod osłoną ciemności podniosłem solidny metalowy drąg i zacząłem go rozpędzać. Mocno rozpędzać. Następnie wystrzeliłem go prosto w siebie. Nie. Nie zamierzałem popełnić samobójstwa. W mojej dłoni małe lusterko zrobione z diamentu. W momencie gdy uderzenie było tuż tuż cichutko wyszeptałem zaklęcie:

 

- Stilus ante portas!

 

Lusterko rozbłysło i drąg zniknął w w przejściu. Fakt, to kosztowna magia, ale moje słowa były tylko aktywatorem - cały koszt pokrywał przedmiot. A gdzie podział się kawał rozpędzonego metalu? No cóż... Druga "brama" pojawiła się tuż za plecami Edwina. Nawet jeżeli go nie przetrąci ostatecznie, to na pewno wyśle w szybką i niekoniecznie dobrowolną podróż... wprost na spotkanie "żelaznego wiatru"...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zdążył. Poczuł jak pręt wbija się w kamień u jego stóp. Ale po kolei.

Kiedy Edwin skupił się na znakach, z ziemi uniósł się niezbyt wysoki filar. I wtedy się zaczęło. Gwoździe z igłami uderzyły od przodu, zaś pręt od tyłu. Tyle tylko że Edwin był odrobinkę wyżej niż poprzednio przez co nie oberwał całym tym żelastwem. Ale to był tylko kawałek zaklęcia.

Od Filaru po ziemi rozeszły się fale. Wyglądało to tak jakby w taflę jeziora uderzyła pojedyncza kropla wody. Edwin uśmiechnął się kiedy poszczególne kręgi poczęły pękać i oddzielać się od siebie. I wtedy wykonał ostatni znak.

Cała arena, okrągła od ściany do ściany, poczęła się ruszać. Gwałtownie i z grzmotem godnym samego Thora. Poszczególne kręgi, niezależnie od siebie, zaczęły się coraz szybciej poruszać. Widzowie mogli już rozpoznać w co zamieniła się arena.

Żyroskop.

Prócz środka który był nieruchomy, cała reszta zaś poruszała się w losowych obrotach, każde niezależne od siebie. Szkopuł polegał w tym, że mimo szybkich ruchów grawitacja nie przestała działać. Jeśli Hrabia przypadkiem spadnie...cóż, kół było łącznie 13, a dostać od rozpędzonego kamiennego koła to niestety bolesna sprawa.

 

Lecz to była tylko obrona, a trza było przejść do ataku.

Przygotował zaklęcie, jedno z tych prostych. Wykonał dwa znaki i wystawił dłoń wysoko w górę.

Na dłoni wykwitła mu gałka oczna. Taka duża, fioletowa. Rozejrzała się spazmatycznie w różnorodnych kierunkach i wybuchła. Lecz nie energią. Wybuchła setką eterycznych linek, które zawisły w powietrzy niczym pajęczyna w kryształowej kuli. Ilość jak i gęstość linii stworzyła gigantyczną sieć, w której sercu, niczym olbrzymi pająk, czekał Edwin. Każdy kto dotknął sieci natychmiast tracił cząstkę magi. Bezboleśnie i bezpowrotnie. Przy prędkości ruchu "kół" żyroskopu, nie sposób było uniknąć wszystkich. Sam zaś Edwin otoczył się dość sporą ilością owych linii, co mogło zatrzymać niejeden czar nim ten uderzy w niego.

Edytowano przez Zegarmistrz
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Szlag! Było rozciągnać pociski nie tylko w poziomie, ale i w pionie.

 

Tyle zdążyłem pomyśleć, zanim Arena zaczęła zmieniać się w bączka czy inny żyroskop i fruwać na wszystkie strony. Było to na tyle niespodziewana, że moja twarz zawarła bliską znajomość z piaskiem. Na dodatek unosząc wzork, zobaczyłem, że coś na mnie leci. Duże, okrągłe, kręcące się i chyba zbudowane z kamie...

 

Kilka sekund później już wiedziałem jak czują się ziarnka pieprzu w moździerzu... Na szczęście kolejny przechył Areny oddalił ode mnie kamienne koło, które jednak zdążyło mnie srodze poturbować. Należało przeciwdziałać. Natychmiast.

 

Jedyną dobrą stroną solidnego lania, był fakt, że ustaliłem jaki czar nimi kieruje i jak go wykorzystać do swoich celów. Przynajmniej częściowo.

 

- Volatus minima!

Turbare circulos tuus! Congregatio et acceleratio maxima!

 

Pierwsze zaklęcie uniosło mnie nad ziemię. Leciutko, ale wystarczająco, żeby zniwelować skutki żyroskopowej Areny. Drugie było nieco wredniejsze. Wszystkie koła zostały przyciągnięte pomiędzy mnie i Edwina. Na dodatek ich szybkość wzrosła, zamieniły się więc w rozmazane smugi. A że dotkały się nawzajem, to w powietrze wzniosła się bariera kamiennego pyłu, kiedy tarcie robiło swoją robotę. Po prostu zniknęły w oczach zostawiając po sobie blokującą widok chmurę. Znaczy blokującą zapewne Edwinowi. Mój lorgon spisywał się nadspodziewanie dobrze.

 

Już ucieszyłem mordę, kiedy od strony mojego przeciwnika wyleciały linki. Bardzo dużo linek. Nie byłem pewny do czego służą, kiedy jedna z nich przemknęła po moim dysku lewitacyjnym, niwelując go błyskawicznie. Tak oto drugi raz w ciągu kilkunastu sekund przygrzałem o piasek Areny.

 

Antymagia! Mocna antymagia. Niedobrze! - pomyślałem, z goryczą myśląc o ujawnieniu kolejnego ze swoich atutów. Jednak kiedy kolejna z nich chlasnęła mnie po ramieniu, zrozumiałem, że przeciwdziałać należy i to natychmiast. Może nie usunęła dużej części mojej magii, ale jeżeli to będzie się powtarzać... Nie tracać czasu wstałem i balansując do wtóru dzikich ruchów Areny (chwalmy wszelkie Bóstwa za narciarstwo!), uruchomiłem swój puklerz.

 

- Scutum maleficium adnihilo!

 

Z przodu odskoczyły trzy klapki, i ujawniły się trzy piękne bursztyny, grawerowane w srebrze. Pierwszy wysłał falę antymagii, która zniwelował najbliższe linki. Niestety połączenie dwóch fal było... widowiskowo wybuchowe, a na dodatek cała siła poszła we mnie. Przetrwałem, chociaż zabolało. Znowu.

 

Chwilowo byłem bezpieczny - dwa pozostałe bursztyny generowały półkoliste pole antymagii, które ochroni mnie przed jego linkami. Na wszelki wypadek cofnąłem się na skraj areny, uważając, żeby nie tknąć samej bariery, gdyż to zniwelowałoby moją magię natychmiast. Teraz należało coś poradzić na ciągłe rzuty i obroty, ponieważ znacząco osłabiało to moją koncetrację.

 

Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem stamtąd małą metalową płytkę, która na szczęście przetrwała działanie wcześniejszej fali antymagicznej. Rzuciłem ją pod nogi, dostosowałem algorytm do mojej tarczy antymagicznej i powiedziałem:

 

- Hummus stabilitas!

 

Na sporej powierzchni Areny zapanował cudowny spokój - nic się nie ruszało. Widziałem, że mój przeciwnik stoi i z pewnością dzierga kolejną makiaweliczną przewalankę, więc należało mu nieco utruć życie. Z ziemi podniosłem kolejny przedmiot. Ten należał akurat do słabszych. Ot pewnego rodzaju niedogodność dla przeciwnika. Wplotłem w niego potrzebę szukania celu (tak, tak - ma szukać Edwina), po czym....

 

Nagle się zatrzymałem. Wpadł mi do głowy zaiste genialny pomysł, i niemal sam się walnąłem młotem, żeby uzewnętrznić całość mojej głupoty. Wiedziałem! Wiedziałem jak z powrotem przywołać mój niezastąpiony plecak i pokonać nieuniknione skutki wyczerpania tą czynnością! Natychmiast ponownie otoczyłem się ciemonością - tak na wszelki wypadek. Zza pasa wyjąłem dwa sztylety, które złączyłem nad swoją głową. Utrzymywałem je banalną telekinezą, po czym dodałem do nich kilka mikstur regeneracyjnych i budzących, jak również stosowne czary. Całości nakazałem zadziałać, kiedy tylko wykryją moją utratę przytomności. Magia strukturalna - to był odpowiedź na moje probemy. Ryzykowałem straszliwie, ale musiałem spróbować uzyskać przewagę. Naturalnie należało odwrócić uwagę mojego przeciwnika.

 

- Maleficium saggita multum!

- Grando magnus!

 

Te dwa zaklęcia z pewnością zajmą go chociaż na chwilę. Z uprzednio przygotowanego przedmiotu wyleciało kilkadziesiąt niezbyt silnych magicznych pocisków kierując się ku Edwinowi. Z pewnością jego linki powstrzymają wiele z nich, ale może choć kilku uda się dotrzeć do celu. Natomiast drugi czar...

 

Wysoko nad Areną nadal znajdowały się trzy wcześniej spreparowane chmury. Naturalnie zabezpieczone, przed próbami manipulacji, o które się mój przeciwnik jednak nie pokusił. A szkoda - niespodzianki w nich ukryte były... widowiskowe. Przyszedł jednak czas na użycie jednej z nich. Tej największej. W samego Edwina i w promieniu kilku metrów od niego zaczął padać grad. Grad był potężny, wielkości kulek golfowych i całkowicie pozbawiony magii, od chwili opuszczenia chmury. Żeby było zabawniej, cały ładunek został uwolniony w pięć sekund, po czym zaklęcie wygasło, a chmura przesuwała się nadal, nie do odróżnienia wzrokowo od tych jeszcze zawierających niespodzianki.

 

Byłem teraz tak wyczerpany, że jedynie mój plan z magią strukturalną mógł mnie uratować. No nic należało działać. Wyszeptałem odpowiednią kombinację nic nie znaczących słów i nagle poczułem, jak kolana się pode mną uginają, a przed oczami zapada ciemność...

 

Na szczęście stworzone zaklęcie zadziałało tak jak się spodziewałem i miałem nadzieję. Zanim zdążyłem upaść, poczułem nagły przypływ sił i powrót przytomoności. Nie odzyskałem całej potęgi - co to to nie, nadal czułem się jakby stratowały mnie wściekłe króliki goniące za mamutami. Mogłem jednak dalej walczyć. A najlepsze było to, że znowu miało dostęp do swojego plecaka. Na dodatek skryty za pyłem i ciemonością byłem osłonięty przed wzrokiem Edwina, który nie powienien wiedzieć, co się właśnie przydarzyło. Szybki skan uświadomił mi, że nie wszystko poszło jak trzeba, i niektóre części "kieszonkowego wszechświata" nadal były niedostępne, ale na szybko wyciągnąłem kolejne kilkanaście składników i przedmiotów, wypełniając nimi kieszenie i zaczepy na zbroi - ot tak na wszelki wypadek, jakby mój przeciwnik miał pomysł na jego ponowne zamknięcie.

 

Wyciągnąłem między innymi dziesięć metalowych walców, które natychmiast uruchomiłem:

 

- Talpae homicidae!

 

Metalowe, zabójcze krety, błyskawicznie wryły się pod ziemię i błyskawicznie zaczęły przemieszczać się w stronę Edwina, przynajmniej teoretycznie chronione przed jego linkami, grubą warstwą piachu. Szły na tyle głębokie, że na ziemi nie pozostawał niemal żaden ślad. A kiedy dotrą, to zaczna diablo boleśnie kąsać. 

 

Na ukoronowanie swojego ruchu, wyjąłem dwa klasyczne i absolutnie niemagiczne granaty, odbezpieczyłem je i cisnąłem w mojego przeciwnika. Zabić, bo nie zabiją, ale przy odrobinie szczęścia, fala uderzeniowa wysadzi go z jego bezpiecznego zakątka... To jest o ile zdołał przetrwać magiczne pociski i gradobicie...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Edwin się uśmiechnął. Niemagiczna woda, to czego mu było teraz potrzeba. Ostatni składnik alchemiczny który podano mu na tacy. Pierwszy symbol spowodował zniknięcie linii wchłaniających magię.Wykonał dwa kolejne znaki dłonią i płaski kamienny talerz oderwał się od wieży. Talerz na którym teraz stał. W tym momencie pod nim wybuchły ładunki ciśnięte przez Hrabiego. Odłamki posypały się na lewo i prawo, dysk zachybotał się niebezpiecznie i popękał w kilku miejscach. Gdyby to trafiło Edwina... trafiło za to jego metalowe twory które drążyły słup od środka. A przynajmniej kilka z nich.

Lecz nie było czasu na gdybanie. Wystrzelił wysoko w powietrze wyciągając spod pazuchy małe pudełko. Kiedy je otworzył, cały grad został zassany niczym przez czarną dziurę. Lecz pudełko nie było niczym z pokroju tych olbrzymich anomalii grawitacyjnych. Po prostu potrafiło pochłonąć wodę w każdej postaci - i dlatego też nigdy nie celowało się tym w istoty żywe.

Unosząc się wysoko nad areną miał już wszystko co potrzebne. Pozwolił by powietrze ponownie zafalowało między jego dłońmi. Opuszczony Dom znajdował się na innym wymiarze astralnym, zaś dostęp do niego nie był ani skomplikowany ani wyczerpujący. Wbrew pozorom wyciągnięcie największych przedmiotów w nim zostawionych nie wymagało więcej siły niż sięgnięcie po szklankę wody. Jedynym kłopotem była jego pojemność i ilość przedmiotów które można w nim upchać. A teraz w jego Domu pozostał tylko jeden. Wszystko co tylko się dało zostało wcześniej wystrzelone w Hrabiego, wszystkie działa opuściły Dom i zostały zmiażdżone. Dom teraz stał się prawdziwie Opuszczony.

Edwin wyciągnął z falującego powietrza klingę o czerwonej teraz stali. Tą samą którą wcześniej wykorzystał do wchłonięcia ciepła w kopule. I teraz planował wykorzystać to ciepło.

Wbił głęboko miecz w ciągle wzlatujący wyżej dysk i przygotował go. Wlał na niego wodę z pudełeczka, pozwolił by ten zasmakował ziemi u stóp Edwina i wchłonął powietrze otaczające ich zewsząd. I wtedy ostrze rozświetliło się czerwienią a Edwin uniósł je ku niebu. Wiązka energii która wystrzeliła w powietrze rozgoniła chmury na przestrzeni wielu mil. I po chwili wróciła uderzając w Edwina. Ten upadł na kolana i począł wymiotować, wpierw alkoholem który spożył wcześniej, a później krwią. Za wszystko kiedyś przyjdzie nam zapłacić.

I wtedy nieboskłon się rozświetliło ogniem.

Megiddo.

Z nieba poczęła spadać gigantyczna klinga. jakby znikąd. Wielki miecz, tak podobny do ostrza które trzymał Edwin, gigantyczne i niepowstrzymane. Minęło Edwina o kilka metrów, lecz i tak ten mógł poczuć żar bijący od metalu, żar który zaczynał miejscami podpalać mu szatę i włosy.

Lecz to tylko gwóźdź spadający z nieba. A dobry gwóźdź potrzebuje młota.

I raz jeszcze skierował Edwin ostrze ku niebu, stając na trzęsących się nogach, ufajdany żółcią i posoką. I raz jeszcze pozwolił by klinga wystrzeliła energią w powietrze. Lecz tym razem nie wróciła. Wszak nie był to tym razem czar tworzący a teleportacyjny. Bowiem nad Klingą, z przestrzeni niczym z jego Opuszczonego Domu, poczęła wyłaniać się gigantyczna kula płonącej skały.

Meteor.

Kula o średnicy mniejszej o kilka stóp od areny uderzyła w głownię już spadającego miecza, nadając mu pęd i siłę uderzenia.

Fala uderzeniowa która przyszła później zmiotła Edwina z powietrza. Gdyby nie fakt że kawał skały na której ten się rozpłaszczył był wytrzymały, Edwin pewnie wgniatał by się teraz w osłonę areny, którą to magowie wynajęci przez organizatorów starali się utrzymać. A to zadanie nie było łatwe, mimo że gigantyczny miecz z pozory magiczny wcale nie miał w sobie magii.

Edytowano przez Zegarmistrz
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość
Temat jest zablokowany i nie można w nim pisać.
×
×
  • Utwórz nowe...