Skocz do zawartości

Arcybiskup z Canterbury

Brony
  • Zawartość

    5783
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    4

Posty napisane przez Arcybiskup z Canterbury

  1. - Tak. Po prawdzie sądziłem, że sama przyjdzie z odwiedzinami - oświadczył, ale zarzucił młot na ramię i ruszył przed siebie. - To tu zaginęło najwięcej ludzi. Nikt się tu nie zapuszcza... Co robimy nie tak? Czy wiedźma się nas boi? 

    - Skąd go wytrzasnąłeś, co, Gassot? 

    Cień zmaterializował się obok Gassota. Był tak samo wielki jak przedtem, to znaczy na wysokość był dwa razy większy niż Noxianin. Stwór, czymkolwiek był, porośnięty był pancerzem przypominającym zbroję - jeśli tylko byłaby zrobiona z połączenia metalu z kamieniem. W miejscach oczu istniały dwie czarne plamy, a na ciele giganta gdzieniegdzie jarzyły się ogniste żyłki czy też pęknięcia. Na twarzy nie było widać nosa, ale w miejscu ust wyzierały ostre, trójkątne zęby (zza których również żarzyło się światło). Stwór spojrzał na swoje szponiaste dłonie z bezgranicznym zdziwieniem - struktury jego twarzy najwyraźniej mogły przekazywać emocje.

    HA! Widzisz to, ty mały, ludzki draniu? Widzisz? Mam ciało! Znowu mam ciało! - oświadczył, po czym podbiegł do Tarica i spróbował kopnąć go w cztery litery. Wziął nawet rozbieg, po czym... Noga przeniknęła przez rycerza, nie robiąc mu krzywdy. 

     

     

  2. - Ha! Świetny pomysł! - odparł krasnolud i przeszedł w tryb głębokiego kombinowania połączonego z energicznym drapaniem po brodzie. - Hańba czy nie, kogo to obchodzi. Znamy twoją historię, chłopie, więc nie ma innej możliwości! Tam cię nie dopadną, bo tam nikt nie chodzi i nikt nie wpadnie nawet na to, żeby cię tam szukać! Przynajmniej dopóki się nie przemienisz. Dzisiaj w nocy jakoś cię zapakujemy na konia i odwieziemy do starej rudery - stwierdził krasnolud i ruszył już, żeby podejmować działania... A potem zatrzymał się w pół kroku. 

    - Nie, nie, nie. Debilny pomysł. Kretyński. Za miastem trudniej mieć na ciebie oko, żebyś przypadkiem nie wykitował. A jak coś tam przypadkiem wlezie, to jesteś bezbronny. A wiesz co, Pete? Mam inny pomysł... 

     

    I tak oto przed północą stanęli przed największym zamtuzem w mieście, uznawanym powszechnie za całkiem ekskluzywny (co w wolnym tłumaczeniu oznaczało mniejszą szansę na nabawienie się paskudnej, wstydliwej choroby). 

    Do burdelu prowadziły schody zwieńczone czerwonymi latarniami, a że budynek postawiono w jednym z wyższych punktów miasta, miał też całkiem niezły widok na wszystko, co było poniżej - czyli głównie zatokę i lasy. 

    Cała podróż, choć trwała ledwie dwadzieścia minut, wydawała się być wiecznością - Pete miał poważne problemy utrzymać się na końskim grzbiecie, a w dodatku trzęsło nim tak, że mogłoby się zdawać, że kości zostawił gdzieś na bruku. 

    - I co sądzisz? - zapytał Torn, wyraźnie dumny z siebie. W okolicy nie kręciło się wielu strażników (właścicielka domu rozpusty była kobietą wpływową), toteż teren wydawał się być w miarę bezpieczny. - Oczywiście, spodziewają się nas... 

  3. - Spójrz na to, co trzymasz w ręce. To wydaje ci się mało potężne? W takim razie mam jeszcze jedną propozycję! Pozwól mi przejąć kontrolę. Dopóki będziesz chciał, nic na siłę, oczywiście. Nie przejmuj się. Przejdziemy przez to razem. A co do porad miłosnych, to - oczywiście - służę pomocą. Musisz wiedzieć, że wśród swoich byłem prawdziwym łamaczem serc.

    - Wydaje się być nieco... Ognisty. Jeśli tylko sprawujesz nad tym kontrolę, rzeczywiście może być pomocny w starciu z wiedźmą - stwierdził ostrożnie rycerz. 

    - Musimy przejść na drugą stronę - podjął. 

  4. Rycerz zamrugał, po raz pierwszy mając na twarzy absolutne zdziwienie. Wyglądał z nim dramatycznie głupio. 

    - Zdaje się, że podbiegł tutaj, potem rzucił się na ziemię, a następnie krzyknął coś i zniknął. Mam pewne podejrzenia, że to wcale nie była lodowa wiedźma... - stwierdził, drapiąc się po podbródku. - Co to za zacny oręż? 

    - Istotnie. 

    Teraz głos był znacznie wyraźniejszy. Ochrypły, niski, niemalże metaliczny. Gassot czuł, że coś się w nim zmieniło. Że coś było tuż obok, tak blisko, że niemal gdzieś w jego wnętrzu. 

    Teraz masz szanse przeżyć, jeśli tylko się mnie nie wyrzekniesz... jak tamten. Jestem Zallen i mogłem trochę nagiąć prawdę. Nie jestem dżinem - oświadczył głos. 

  5. Biała postać zareagowała, gdy Gassot chwycił rękojeść miecza. Śnieżny człowiek na moście zaczął biec, a jego niewyraźna sylwetka przypominała telewizyjny szum i to było ostatnie co Noxianin zobaczył. 

    Cień wokół miecza w momencie zetknięcia skóry z rękojeścią skoncentrował się wokół niej, tworząc wysoką, czarną postać. Nie sposób było zobaczyć jakiekolwiek szczegóły, bo twór był widmowy. Jego długie, szponiaste ręce wysunęły się w stronę Gassota i chwyciły go za ramiona, a potem na krótką chwilę zapanowała ciemność. 

    Noxianin ocknął się zaraz potem. Nadal trzymał w ręce miecz, zaskakująco lekki jak na swoją wielkość. Metal, z którego broń została stworzona był czarny i popękany - w pęknięciach widać było ognistą czerwień. 

    - GASSOT - zabrzmiał głos Tarica. Wciąż stał tam z podniesionym młotem, gotów zdzielić mężczyznę gdyby ten zachowywał się niepokojąco. 

    Biała postać wyparowała. 

  6. Wampir puścił Pete, wstał, otrzepał ręce które następnie wytarł o spodnie i postawił kufel na szafce. Torn stał zdezorientowany pośrodku pokoju, nie do końca wiedząc co ma zrobić. 

    - Najlepiej byłoby go przetransportować do piwnicy. Gdzieś, gdzie jest zupełnie ciemno. Krew raz na dzień, do tego mięso - aż do końca przemiany. Nie będzie szczególnie silny, więc raczej dasz sobie radę. Jakbyś chciał coś wiedzieć, wiesz gdzie mnie szukać. I wezwij mnie, jak już się przemiana zakończy i przeżyje. No, to do zobaczenia. 

    Po tym wampir wstał i wyszedł.

    - To jak, Pete? - zapytał krasnolud. - Masz jakąś przytulną norę za miastem może?

  7. Bliżej... Wejdź do środka. 

    Pomieszczenie w środku było natomiast ogromnie wysokie. Osłonięte z dwóch stron, wychodziło na most. W największym otworze sterczały metalowe pozostałości bramy z wizerunkiem głowy wielkiego, jednookiego barana. 

    I faktycznie, coś tam było. 

    Poza paroma kośćmi, w kącie w kamienną podłogę wbity był miecz. Wysoki, dwuręczny miecz który wyglądał jak dziura w rzeczywistości - nie odbijał światła i stanowił czarną plamę, wokół której roztaczał się bezkształtny cień i rozbrzmiewały dziwaczne szepty. 

    Na ziemi, ledwie pół metra od miecza leżał kościotrup w zbroi z ręką wyciągniętą w jego stronę. Cokolwiek próbował zrobić, nie zdążył. 

    - Nie podoba mi się tutaj. Wiedźma lodowa z pewnością gdzieś tu jest, ale coś jeszcze... - zaczął Taric i nagle przerwał.

    Zrobiło się jeszcze zimniej niż wcześniej, a od mostu, po podłodze pełzł biały szron. Na jego powierzchni z wolna formowała się ludzka postać. Niemal pośrodku mostu, a więc daleko od pomieszczenia w którym się znajdowali. 

  8. - O, tak. To oznacza, że nas obserwuje... Zapewne - odparł, jakby to była ciekawostka przyrodnicza. 

    Głos tymczasem im bliżej, tym większe dreszcze wywoływał w Gassocie.

    - Tuż przy moście. Obok. Będziesz miał mało czasu, ona też tu jest. Jeśli się nam poszczęści, oboje zyskamy. 

    I rzeczywiście, niebawem dotarli na szczyt schodów. 

    Spojrzenie w dół przyprawiało o gęsią skórkę, tym bardziej, że tuż obok była przepaść bez dna. W pionowej skale wykute było wejście, a po lewej stronie widać już było potężną sylwetkę kamiennego mostu zwieńczonego ogromnymi posągami. 

  9. - O, no tak. Oczywiście. Zapomniałem. Wspomogę cię, druhu! - zapowiedział Taric, po czym chwycił Gassota za ramię i przetransportował przed siebie, jakby ten prawie wcale nie ważył. - Jesteś ranny, więc nie przejmuj się swoją chwilową dysfunkcją. Nic ci się tu nie stanie - stwierdził z olśniewającym uśmiechem. 

    Miecz? Ha! Nie żartuj sobie! Jestem zaklętym w miecz starożytnym duchem... Tym, no... Jak na tej pustyni takiej... Dżinem! Dżinem, tak, tak, dżinem! Ale nie spełniam życzeń, tylko daję dobre rady i to więcej niż trzy! Bez ograniczeń! 

    Im wyżej, tym głos był donośniejszy, choć wciąż odbijał się echem po czaszce Gassota. Od czasu do czasu słychać było też dziwaczne trzaski gdzieś z góry, jakby trzeszczenie dużych mas śniegu. 

     

  10. Torn nie zdążył dojść do łowcy, bo nim to zrobił, wampir chwycił go za szczękę, siłą odchylił głowę i zaczął powoli wlewać zawartość kufla do gardła Pete. Nie pominął przerw na zabranie przez tego oddechu. 

    Krew była tak samo obrzydliwa jak wcześniej - metaliczna, mdląca, lekko słona ciecz, od której żołądek skurczył się boleśnie, zapowiadając nadejście potencjalnych kiszkowych rewolucji. Pete mógł odnieść wrażenie, że płyn pali go w gardło jak mocny alkohol. 

  11. W przypadku kobiet służę radą. To nawet lepiej - zdobywasz doświadczenie w tych sprawach - odparł głos zachęcająco. 

    - Ha! Każdy z Freljordu o niej słyszał. Widzisz, dzielny Gassocie... Wiosna co roku przychodzi we Freljordzie później. Dlatego też zacni Freljordczycy postanowili zwrócić się o pomoc do Targonu i oto przybywam, aby wybadać niebezpieczeństwo i może, ale tylko może, położyć mu kres. Jestem wszak gotów na przyprowadzenie mojej zacnej drużyny, wiadomo bowiem, że o wiele lepiej walczyć zespołowo - odpowiedział, wstępując na strome, oblodzone schody w rozpadlinie skalnej. Wizja upadku  z nich nie napawała optymizmem. 

     

  12. Potęgę! Władzę! Złoto! - odezwał się rozradowany głos, który na odpowiedź Noxianina znacznie się ożywił. Chwilę jednak musiał poświęcić na przemyślenie, bo tyle upłynęło nim zdecydował się wznowić mowę motywacyjną. 

    -Em... Miłość? Najpiękniejszą... Kobietę? - zapytał, nieco mniej pewnie. - Nieważne! Tuż przy wejściu na most, miecz! Szukaj miecza! To nie jest zwykły miecz, o nie! To zaklęty miecz! Weź go, poprzedniego właściciela zabili słudzy lodowej wiedźmy! A to dlatego, że się go wyrzekł! Ja jestem tym mieczem! 

     

  13. - To tylko wiatr, dzielny Gassocie! Nie ma się czego bać! - oświadczył rycerz, niestrudzenie ignorując wszelkie niebezpieczeństwa, póki co dyskretnie ukrywające się gdzieś za skałami. 

    To nie wiatr - zaprzeczył Na-pewno-nie-wiatr. - Wątły coś jesteś. Nie chciałbyś przypadkiem czegoś, co mogłoby ci pomóc w walce? Hę? 

    Taric z pewnością nie usłyszał głosu. Głos z całą pewnością nie był jednak damski, a więc nie była to jego Lodowa Wiedźma.

  14. - Ha! Kolejny punkt, który dziś zdobędziemy. To tam odbyła się bitwa dawno, dawno temu... Idziemy, mości Gassocie! - zarządził i wznowił wędrówkę. 

    Jednakże im dalej od ostatnich domów, tym bardziej wzrastało uczucie niepokoju, osamotnienia i niepewności. Wzrosło jeszcze bardziej, kiedy mijali po drodze trupa jakiegoś nieszczęśnika odzianego w skóry i... Przebitego lodowym kołkiem jego wielkości. 

    Taric nie przejął się za bardzo. 

    -Hej, ty - rozległ się zachrypnięty głos brzmiący jak szelest. Wydobywał się z wielu miejsc na raz i znikąd jednocześnie - mówił do głowy Noxianina.

  15. Przed Gassotem wylądowało parujące, pachnące jedzenie - dokładnie to samo, co dostał Taric. 

    - Wspaniale, wspaniale. To oznacza, że niebawem możemy już ruszać. 

     

    I wkrótce śnieżna udręka zaczęła się na nowo. 

    W pewnym momencie karkołomnego marszu szli w skalnym zagłębieniu. Z tej perspektywy widać było stok, na którym stała wioska, a wykute w skale schody osłonięte były od tnącego śniegu i wiatru zrywającego kaptur z głowy. 

    Tarcza Valoranu parł dziarsko przed siebie, swoim lśnieniem rozpraszając mrok (który jeszcze właściwie nie zapadł). Zdawało się, że doskonale zna drogę i właściwie dodawało to otuchy. Nie sposób było też wyobrazić sobie, że ktoś jest w stanie pokonać tegoż osobnika - prawdopodobnie takiej wyobraźni nie miał też on sam. 

    -...Dlatego też musimy dotrzeć do jednego z mostów nad Howling Abyss... Zdaje się, że akurat jeden został - stwierdził.

    Patrzył w górę. 

    Wysoko, parędziesiąt metrów nad nimi nad przepaścią faktycznie znajdował się most, ale z tej perspektywy trudno było jeszcze cokolwiek zobaczyć. 

  16. - Pokażesz, pokażesz - odparł ze znużeniem facet przy łóżku. - Niedługo będziesz nawet jednym z nas, witamy w klubie. Jeśli po drodze nie zdechniesz jak większość po tygodniu, Pete. Uroczego masz kumpla, Torn - krzyknął do krasnoluda. Pochylił się nad byłym łowcą, nie przejmując się zanadto rękami zbliżającymi się do szyi (które już w połowie drogi niemal omdlały z wysiłku). 

    - Słuchaj, Pete. Są dwie opcje i ani jednej więcej. Albo teraz jak grzeczny bachor wypijesz ten barszczyk o, tu - powiedział, pokazując zawartość kufla. -...Albo za dwa do czterech dni już cię nie będzie. Tyle, że cały czas będziesz świadomy. Kości będą boleć jeszcze bardziej niż teraz, kiszki będą się skręcać, powypadają ci zęby, paznokcie, będzie zabawnie. To jak robimy, hę? 

  17. Zannah dokończyła kalibrację na panelu w kokpicie i wprowadziwszy współrzędne, oderwała się od konsoli. 

    Niebieskie oczy kobiety zawsze miały w sobie szaleństwo, niezależnie od jej nastroju ani wydarzeń. Zupełnie jakby w ciele człowieka zamknięto esencję czegoś bardzo dużego, bardzo zębatego i zirytowanego tym, że nie może swobodnie jeść wszystkiego co dotychczas.

    Nie wstała z fotela, tylko zabrała maskę od Katera i przyjrzała jej się ze znużeniem. Oparła brodę o rękę i parę razy stuknęła maską o konsolę, po czym bez zaangażowania wyrzuciła za siebie.

    - Pusta. Coś tam było, ale już tego nie ma - stwierdziła, nie patrząc na Zabraka.. - Co to oznacza? 

  18. - Czemu nie? Czyżbyś miał coś do ukrycia? - zapytała, szczerząc zęby. Togrutanie lubili to robić, zwłaszcza że mogli poszczycić się naprawdę imponującym uzębieniem. Byli w koncu drapieżnikami, a w wielu częściach Galaktyki funkcjonował jeszcze mit o tym, jakoby mieli gruczoły jadowe. 

    Dziewczyna wyciągnęła przed siebie otwartą dłoń.

    - Powinieneś oddać mi miecz, który dopiero co kupiłeś. To bardzo stara rzecz. Niebezpieczna w niepowołanych rękach - stwierdziła, ale nie wykorzystała "sugestii" podpartej Mocą. 

  19. Ogromny księżyc unosił się nad bezkresnymi wydmami, oświetlając ich powietrze. 

    Pustynia nocą jest piękna, jeśli tylko ma się do dyspozycji ciepły namiot i współtowarzyszy. W innych przypadkach przenikliwe zimno, drażniące ziarenka piasku niesione przez wiatr i dźwięki mieszkańców pustyni (których wbrew pozorom nie było mało) skutecznie odbierały wszelki romantyzm.

    No i były jeszcze gwiazdy. Cały ogrom gwiazd, tak jasnych i wyraźnych jak nigdzie indziej. 

    Cała społeczność na tym ogromnym obszarze skupiała się w trzech miastach: położonym nad oceanem Edfu, w całości właściwie będącym portem oraz Semny i Amer skupionych wokół osad. Cała reszta ludności stanowiła koczownicze plemiona, których życie mijało w miarę spokojnie... Jeśli tylko nie zbliżało się nazbyt do pewnych punktów. 

    Pustynia niegdyś była tętniącym życiem lądem, potężnym państwem które nagle podupadło i w ciągu parudziesięciu lat przestało istnieć. Pozostały ruiny, resztki pomników i grobowce przepełnione klątwami, porzuconymi bogami i starodawną, niezrozumiałą magią. W niektóre miejsca lepiej było po prostu nie wchodzić, żeby nie zakłócać czyjegoś spokoju.

    Wewnątrz namiotu jarzyła się świeca w lampionie, a na płóciennym podłożu namiotu stał miedziany, stary samowar. Namiot Hamzata stał na skraju obozowiska, z którego dochodził wieczorny gwar. Jakieś małe dziecko płakało, dzieciarnia zdolna do chodzenia i biegania próbowała wyłudzić jeszcze parę minut na zabawę, a rodzice gorąco protestowali. Zwyczajny wieczór poprzedzający kolejny upalny dzień. 

  20. - Macie tu może kaedweńskiego stouta? - zapytał karzeł, po uprzednich paru sekundach odgrywania wybrednego konesera trunków wszelakich. Kelnerka, na której nie zrobiło to absolutnie żadnego wrażenia (prawdopodobnie mógłby zacząć się koniec świata, a ona dalej miałaby na twarzy kompletny brak wyrazu) kiwnęła głową twierdząco.

    - Razy dwa? - zapytała. 

    - A nawet cztery! - odparł Sterling ochoczo. 

    W karczmie prócz żołnierzy i strażników przebywali także krasnoludzcy drwale (którzy nie zachęcali do rozmowy ponurymi minami), jakaś wesoła parka  w postaci pryszczatego młodzieńca i cnotliwej, niepięknej niewiasty i najgłośniejszy, najweselszy stół zajmowany przez najprawdopodobniej flisaka i trzech kupców - dwóch młodych i jednego w średnim wieku. Od tegoż stołu co chwila słychać było salwy śmiechów. 

    - ...A ja z kolei zachęcam waszmościów serdecznie do wizyty najlepszego zamtuza w Oxenfurcie, mianowicie Madame Desson. Pierwsze i oczywiste, uciechy tam niemiara. Drugie: jeśli gustujecie w nieco egzotycznych rozrywkach... - Tu flisak znacząco podniósł brwi i wypuścił z ust obłok dymu zaczerpnięty z ustnika fajki. -...To dla was jak znalazł. Ale o tym sza! O tym tylko zaufani klienci wiedzą. 

    Sterling spojrzał na Late'a z cwanym uśmieszkiem. 

  21. Niestety, krasnoluda nie było już w mieszkaniu.

    Wrócił, ale parę godzin później. W tym czasie Pete parę razy na zmianę mdlał i budził się, parę razy myślał, że już umarł i parę razy prawie faktycznie to zrobił. Przemiana trwała w najlepsze, aż nie trzasnęły drzwi. Ale zamiast jednej pary butów, na podłodze dało się usłyszeć dwie. 

    - ...O, tu leży. Znaczy się jeszcze nie kopnął w kalendarz. Hola! Jak się bawisz, Pete? - zapytał krasnolud. Ku uldze uszu i głowy łowcy, towarzysz krasnoluda uciszył go krótkim syknięciem.

    - Ciszej. Każdy niepotrzebny dźwięk boli. Jak po przeholowaniu z wysokoprocentowymi trunkami. Przynieś szmatę nasączoną zimną wodą i nie tłucz się, z łaski swojej - odezwał się szeptem nieznany mężczyzna, a potem podszedł do łóżka łowcy. 

    Twarz miał bladą, spokojną, wąsatą. Wąsy zresztą i oczy dodawały sympatycznego wyglądu. Facet ubrany był w białą koszulę, czarną pelerynę z kapturem, a reszty Pete nie dostrzegł. Przysunął sobie cicho krzesło, klapnął na nie i wyciągnął zza pazuchy szklaną buteleczkę z zawartością. Przelał ją do kufla znalezionego na szafce. 

    - Jak się nazywasz? - zapytał. 

  22. Szczęście ten jeden raz mu sprzyjało. 

    Rozklekotany statek pojawił się i ze stukotem wylądował przy Katedrze. Przy okazji z kadłuba odpadł jakiś przerdzewiały element.

    Śluza otwarła się, ale Zannah nie mogła opuścić kokpitu, dlatego też Kater musiał wtoczyć się do środka sam.

    Tak też stało się niebawem. 

    - Nie znalazłeś dziewczyny - oświadczyła na powitanie dawna Sith, nie odwracając się od sterów. Statkiem zatrzęsło jak przy trzęsieniu ziemi, po czym ciężko i z ociąganiem wzniósł się w powietrze. 

    Kobieta poklepała miejsce pasażera, zachęcając Katera do zajęcia go. 

    -... opowiedz mi, co się stało z Izefetem.

  23. - Oczywiście, pezyjacielu! - odparł Taric, uprzedzając gospodarza, który właśnie otwierał usta, aby odpowiedzieć. Z jakiegoś powodu każde słowo wypowiadane przez rycerza mogłoby być początkiem uroczystej przemowy - kolejna z "mocy". 

    Gospodarz kiwnął głową, zmarnowany i poszedł na zaplecze. 

    - Zjesz pan i możesz się iść odświeżyć - mruknął na wychodnym, zostawiając rycerza sam na sam z Tarczą Valoranu. 

    - Siadaj, siadaj, przyjacielu - zachęcił ów, pokazując ławę naprzeciwko niego. - Jak się czujesz, hę? Gotów na wielką przygodę, sławę i chwałę?

  24. Dziewka zachichotała w odpowiedzi na zawadiacki uśmieszek Late'a i posłała mu całusa. 

    - Czyli jak zawsze - podsumował karzeł radośnie, zacierając ręce w gotowości do działania. 

    Docelowym miejscem okazała się być karczma "Nigdzie" nieopodal rynku. Dochodzące z niego odgłosy i zapachy sugerowały, że oto tego dnia zagościł w Oxenfurcie targ i miasto tętniło życiem bardziej niż zwykle. Póki co wszystko wyglądało niemalże sielankowo, ale każde miasto miało swoje mroczne tajemnice i ukryte skarby, nie wspominając już o oficjalnych skarbcach i bogatych mieszczanach, których bogactw aż żal było nie "odkryć". 

    Wewnątrz karczmy nastrój był spokojniejszy niż przy uniwersytecie, niemniej wciąż klasyfikowany jako pogodny. Pora była taka, że mało kto prócz twardych zawodników zdążył się upić, więc goście gawędzili sobie przy wszelkiego rodzaju trunkach i nawet na burdę się nie zapowiadało. Cóż, lokal był blisko rynku, a wśród wizytujących było widać nawet redańskich żołnierzy w zbrojach z czerwono-białymi dodatkami - ci w miarę dyskretnie starali się ukryć picie trunków procentowych, spożywając obiady. 

    W powietrzu unosiła się mieszanina zapachów: czuć było łój ze świec, pieczoną rybę i oczywiście alkohol. 

    Były dwie ławy, których nikt jeszcze nie zdążył zająć. Przy ladzie stał barman, wśród gości krążyły kelnerki. Pozostało usiąść i złożyć zamówienie u kelnerki, która przy stoliku pojawiła się niebawem - młoda, wybitnie pospolita dziewczyna z mysimi, cienkimi włosami i nieszczególną werwą do pracy. 

    - Witamy w karczmie "Nigdzie", mamy nadzieję że miło spędzą szanowni czas. Dziś szczególnie polecamy raki w marynacie czosnkowej, pieczonego szczupaka bądź węgorza, a z powrotem cintryjskiego lagera. W czym mogę służyć? - Ciąg słów wypowiedziany przez dziewczynę równie dobrze mógł być nudną opowieścią, albo raportem. 

×
×
  • Utwórz nowe...