Skocz do zawartości

Poranny Kapitan Scyfer

Brony
  • Zawartość

    144
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    2

Posty napisane przez Poranny Kapitan Scyfer

  1.     Od kiedy dzikim zrządzeniem losu udało mu się odkryć i dołączyć do starożytnego zakonu Łowców Abstynentów, Scyfer nareszcie mógł powiedzieć, że jego kariera zawodowa nabrała wyrazistości, celu, a nade wszystko tempa. To ostatnie należało też traktować jak najbardziej dosłownie - chudy jak tyka okularnik zbliżał się do bram areny w niebagatelnym tempie stu trzydziestu dwóch kilometrów na godzinę. Wiatr nieskrępowanej wolności buszował w jego bujnej, rozczochranej grzywie, zapięty jedynie na najwyższy guzik płaszcz łopotał jak szalony, a stary, zdobyczny Harley Davidson model-cholera-wie-jaki-nie-znam-się-na-tym wyciskał z siebie siódme poty, warcząc przy tym jak wielki metalowy potwór. Scyfer i Harley, choć dobrzy kumple, znali się od niedawna, przez co czasem jeszcze dochodziło między nimi do drobnych nieporozumień - a to Scyfer pomylił gaz z hamulcem, a to Harley błędnie uznawał, że lekkie spowolnienie to sygnał do wygaszenia silnika. Na szczęście jednak dzisiaj, w tym bardzo szczególnym dniu, działali w jednym rytmie, jak zespolony, organiczno-mechaniczny twór.

     

        Wrota areny zbliżały się coraz szybciej. Nie zwalniając, Scyfer jedną ręką sięgnął za pazuchę płaszcza, dobywając stamtąd dużą, zieloną butelkę z namalowanym na etykiecie drzewem. Odkorkował butelkę przy użyciu zębów, ale nie upił ani troszeczkę. Zamiast tego oblizał w skupieniu usta, modląc się w duchu, by i tak mocno już eksploatowany motocykl zechciał kooperować z następnym zaklęciem. Jego okulary w kościanych oprawkach zabłysły przez chwilę, koła motocyklu skrzesały nagle grad błękitnych iskier i gwałtownie oderwały się od ziemi. Trzystukilowa bestia wyskoczyła z zawrotną prędkością na olbrzymią wysokość, Scyfer majestatycznie przefrunął kilka metrów nad areną, przechylając butelkę w dół, tak, by strumień ciemnozielonej cieczy rozlał się po ziemi.

     

        Kilka sekund lotu skończyło się gwałtownym pikowaniem. Harley zderzył się z podłożem przy akompaniamencie głośnego huku, ale bez szkody dla nikogo, zataczając jeszcze z piskiem opon efektowny półokrąg. Tak też Scyfer stanął na środku areny, lekko przechylony, z jedną obutą w niezastąpione abibasy stopą opartą o podłoże. Wysoki był jak cholera, chudy jak nieszczęście, włochaty jak menel. Wygładził króciutką bródkę i skromne pejsy, poprawił czarny trikorn - oznakę jego rangi i godności, a butelkę cisnął za siebie, gdzie tymczasem rozlana uprzednio ciecz zaczynała bulgotać i zwijać się w abstrakcyjne, powykręcane kształty.

     

        - Siema - powiedział Scyfer.

        - Wrum, wrum - powiedział Harley.

  2. Ale odróżnijmy pisanie dla publiki (nie mylić z "pod publiczkę") od pisania dla siebie. Bo jeśli chodzi o to pierwsze, to trzeba opinię rzeczonej publiki poznać (niekoniecznie się do niej zastosować, ale z pewnością przemyśleć), a jeśli o to drugie, cóż - wystarczy przeć dalej w kierunku własnych gustów, ale w tym przypadku opowiadanie sprawdzi się tylko wtedy, jeśli gust czytelnika będzie się pokrywać z gustem twórcy, a o to raczej ciężko. Pisząc bez komentarzy tracisz jedną z najważniejszych rzeczy: nie dowiesz się, w jaki sposób inni reagują na twoją twórczość, na co zwracają uwagę w pierwszej kolejności, dlaczego nie lubią tego i tamtego, jak postrzegają różne gatunki i wreszcie - czego oczekują od dobrej lektury. To nie jest coś, co autor może sobie sam zapewnić, bo punkt widzenia, jakby nie patrzeć, ma tylko jeden. Ale jeśli piszemy tylko ku uciesze własnej, nie przejmując się opinią otoczenia, to w zasadzie nic nie jest nam potrzebne. Inna sprawa, że publikowanie na forum (a właściwie to gdziekolwiek) wyraźnie temu przeczy.

     

    Kiełbasa

    • +1 2
  3. Siema, ziomeczki z fanfikowej dzielni, nadaje MC Scyfer, dzisiaj będzie krótko i zrzędliwie :v

     

    Właśnie skończyłem czytać Madeleinowy fik i okazał się na tyle dobry, że natychmiast, niczym radosne małe kocię, rzuciłem się do komentowania. Najpierw jednak niczym wk****ony rottweiler rzucę się na pewną nader irytującą kwestię.

     

    Dostań temat o technologii i magii. Napisz nudnego Slice of Life’a z tak rozmytą obecnością jednego i drugiego, jak to tylko możliwe.

     
    Przestańcie, proszę, mieszać własne fiki z błotem. To jest, cholera, głupie i niedojrzałe, nawet jeśli coś faktycznie wydaje się Wam słabe. Mało tego, robicie złe wrażenie na potencjalnych czytelnikach, wkurzacie bogom ducha winnych komentatorów i podajecie się hejterom na złotym półmisku. Tak, wiem, słyszeliście to już tysiące razy, ale najwyraźniej wciąż nie dotarło, więc będę to wałkować dopóty, dopóki nie przestanę tego widzieć na każdym kroku. A poza tym pokój i miłość, bracia i siostry~

     

    I żeby była jasność, bo w ciemności to się można na niedopowiedzeniach srodze wyrżnąć, wykorzystuję ten całkiem niewinny tekst trochę jako pretekst. Liczba mnoga absolutnie nie zjawiła się tu przypadkiem, tak naprawdę w przypadku Madeleine pod tym względem nie jest źle, działam raczej prewencyjnie. ALE NIE IDŹ TĄ DROGĄ, BŁAGAM.
     

    [A tu miejsce na krótką spowiedź - ja sam, nieporadna duszyczka, zbłądziłem niegdyś na ścieżkę przesadnej samokrytyki. Ale to można rzucić. Jak palenie]

     

    Kilka informacji ogólnych:
    1. Temat został zinterpretowany luźno. Naprawdę bardzo luźno.
    2. Ta dziwaczna forma narracji w większości opowiadania jest swego rodzaju eksperymentem – chyba nieudanym. Miało być chaotycznie i nieco... inaczej. Mam nadzieję, że da się to czytać mimo takiego nagromadzenia strumienia świadomości. (I wszechobecnych nawiasów.)
    3. Opowiadanie zaliczyło minimum jedną korektę za mało. Oznacza to liczbę powtórzeń przekraczającą ludzkie (i wszelkie inne) pojęcie.
    4. Mam niejasne wrażenie, że jest to jeden z moich słabszych fików. Hm. (W tym miejscu pragnę przeprosić osobę, której twór jest dedykowany, bo to chyba nieładnie dedykować komuś tekst, z którego jest się średnio zadowolonym… ale podczas pisania myślałam o tobie i jakoś samo mi się nasunęło.)

    1. Jak dla mnie wystarczająco.

     

    2. Jest naprawdę bardzo dobrze. Czytało się świetnie, styl palce lizać, elegancki, ładny i przyjemny w odbiorze, a do tego, pomimo wszechobecnych wtrąceń, niezwykle przejrzysty. Zgubiłem się może raz, całą resztę wchłonąłem za jednym zamachem, szybko i bezproblemowo. Duża w tym też zasługa fabuły, która dobrze wie, czym jest i idzie prosto jak drut, nie wysilając się na niepotrzebne wątki poboczne. Od czasu do czasu nieprzyjemnie szarpnęły moim poczuciem gustu ciut żenujące zabawy w omijanie-nazwy-tego-czy-tamtego-żeby-było-ciekawiej, zdarzały się krótkie zdania, które pewnie miały brzmieć mądrze, a  zamiast tego waliły po oczach swoją łopatologiczną oczywistością ("Początki zawsze są trudne"), ale to tyle, w kategorii "styl" więcej wad nie stwierdzono.

     

    3. Widziałem fanfiki z całym sztabem pre-readerów i korektorów, gdzie błędów było dziesięć razy więcej niż tutaj. Wspomnianych powtórzeń wychwyciłem może z trzy, poza tym zdarzyło się chyba jedno "połknięte" słowo i kilka literówek. Nic, absolutnie nic, co faktycznie mogłoby zepsuć przyjemność z czytania.

     

    4. Czytałem raptem dwa Twoje opowiadania, przesławne "Pszczoły" i wyraźnie słabszy "Brudnopis"*, to plasuje się mniej więcej w połowie drogi między nimi. Jest stanowczo zbyt przewidywalne i chwilami denerwujące, żebym mógł z czystym sumieniem wystawić pięć gwiazdek, ale wciąż bawiłem się dobrze.

     

    Początek nie nastawił mnie pozytywnie - przede wszystkim miałem wrażenie, że ktoś tu zdecydowanie przesadza, robi z głuchoty tragedię na miarę AIDS czy innej Eboli, ogółem robi wszystko, by wycisnąć z czytelnika współczucie. Nieszczególnie mnie to przekonało, ja widziałem tylko niby sympatyczną, ale jednak irytującą przez swoją przesadną emocjonalność bohaterkę, a z drugiej strony - skretyniałego League'a (tak się to pisze?) bez krzty wyczucia czy chociażby zdrowego rozsądku. Miałem szczerą ochotę potrząsnąć oboma, wrzeszcząc przy tym coś w rodzaju "ZACHOWYWAĆ SIĘ, JESTEŚCIE W DOBRYM FANFIKU, KUCZA WASZA MAĆ", ale na szczęście stopniowo jakoś się do tego przyzwyczaiłem, a przy zakończeniu, jako że te elementy były już całkowicie nieobecne, zdołałem wreszcie w pełni polubić całą dwójkę. Za to Myrtle przez cały czas zachowywała nieustanny, porządny poziom, również wszelkie postacie tła wyszły Ci bardzo sympatycznie i wiarygodnie. Mój zdecydowanie ulubiony fragment to rozmowa głównej bohaterki, wujka i dziadka - ot, taki bardzo ciepły, przyjemny życia plasterek. Aż się lżej na sercu robi, szkoda, że nie cały fanfik utrzymany był w tej tonacji. Zakończenie było w porządku, miało dokładnie to, czego się spodziewałem plus niewielki bonus.

     

    Jako że lubię podliczenia i rankingi, daję dwa punkty za styl, jeden za fabułę i trzy za kreację świata, bo wszystko, co się tyczyło tła, prowadzone było przez cały czas wzorowo i to właśnie ten fajny, świetnie odwzorowany klimacik zupełnie normalnego życia przeciągnął mnie za jednym zamachem przez bite trzydzieści osiem stron tekstu. Łącznie sześć kebabów na dziewięć, solidna nota - raczej już nie wrócę do tego dzieła, ale przynajmniej będę je miło wspominał.

     

    To był MC Scyfer, pozdro i nara, do rychłego zobaczyska~

     

    *Nie bij, jeśli przekręciłem tytuł - przysięgam, że sprawdziłbym, gdyby forum nie zacinało mi się w dziewięciu przypadkach na dziesięć.

    • +1 4
  4. To jest dobry fanfik. Może nie oświeca czytelnika genialnym spojrzeniem na świat jak "Minuette's Lesson", może nie błyska szalenie zabawnym absurdem jak "Góra" i może nie emanuje ogólną zajebistością jak mroczny płaszcz autora, ale to jest, cholera, dobry fanfik. I czytajcie, bo warto - tekst jest króciutki, a pozostawia po sobie naprawdę przyjemne wrażenie.
     
    Styl nietuzinkowy, przejrzysty i jednocześnie plastyczny. Zdarza mu się zaskoczyć czytelnika zabawnie pokręconym sformułowaniem, operuje dziwacznymi, choć przyjemnymi w odbiorze neologizmami ("hitkuc") oraz - co najważniejsze - idealnie wpasowuje się w zamysł opowiadania, razem z fabułą składając się na specyficzny* klimat tego tworu. Tutaj nie ma co poprawiać.
     
    O klimacie jeszcze słów kilka - przypomina mi to coś, co mógłby spłodzić Irwin, gdyby tak kiedyś dla odmiany zdecydował się być poważny. Jest zaskakujący, jest wciągający (klimat, nie Irwin), jest na swój sposób dowcipny, ale to, co naprawdę nadaje mu wyrazistego posmaku i wyodrębnia go na tle pozostałych, to jego... inność. Nie potrafię tego jasno wytłumaczyć, ale dla mnie jest to coś nowego w fandomie i gdybym chciał to określić w dwóch słowach, najbliżej byłby chyba "delikatny random" (tudzież "posmak Discorsa", ale to brzmi cokolwiek niezręcznie).
     
    Fabuła to też zaleta, ale już nie tak istotna jak powyższe - ot, są dwie (niezbyt wyraziste, niestety) postacie, jest ciche WOW, gdy nagle kąt widzenia czytelnika wykonuje obrót o sto osiemdziesiąt stopni, jest i "szklanych drzwi biurowiec", czyli jakaś tam (nader mało istotna) sfera, w której to wspomniane wcześniej postacie egzystują. Czegóż chcieć więcej od tak tyciego opowiadanka?
     
    ...może morału? :v W sumie tak, na morał nie pokręciłbym nosem, ale obejdzie się i bez tego. Ja potraktowałem ten fik jako przyjemny powiew świeżości w literaturze fandomowej, coś, o czym będę pamiętał nie ze względu na fabularne meandry, ale dziwny styl i dziwny klimat. I takiej dziwności to ja poproszę dużo więcej.
     
    Rzekłem.
     
    *Nie wiem, dlaczego tak uparcie nasuwało mi się tutaj słowo "kleisty", ale z jakiegoś powodu wydaje mi się to warte wspomnienia :v
  5. Odpowiedź jest oczywista, to musi być Katherine! (czy jaki tam nick ma obecnie)

     

    Jak wiadomo, wyżej wspomniany wręcz uwielbia hińzkie bajki (nie to, co prawdziwi mężczyźni) i, zawstydzony tym faktem, podaje się za przedstawicielkę płci pięknej. Ot, cała zagadka rozwiązana. Nie ma kobiet w internetach!

  6. Również z tą wypowiedzią mogę się zgodzić, ale to akurat wynika z przyjętych założeń. Dokładnie takich, iż na samym początku ustaliłem sobie ilość rozdziałów i to, że ma to być opowiadania wojenne. Powiedziałbym, że dążę do stworzenia swego rodzaju ordere de bataille rozszerzonego na całą kampanię. Jeżeli chciałbym dorzucić do tego głębokie, solidnie wykreowane charaktery bohaterów, to ilość rozdziałów mogłaby się podwoić, a to godziłoby w podstawy realizowanego planu. Dlatego właśnie tutaj bohaterów można tak naprawdę traktować jako tło lub epizody - taka ich rola, którą ten zły, niewdzięczny autor im przeznaczył.

     

    Co też było jego świętym i nienaruszalnym prawem. Autor to nie budowlaniec remontujący dom pod dyktando właściciela, lecz artysta podlegający jedynie ograniczeniom własnego gustu. Jeśli więc takie było założenie - czuję się z tym nawet lepiej, bowiem widzę opowieść kreowaną z precyzyjnym, "wyrachowanym" podejściem i zdaję sobie sprawę, że wszystko idzie po Dolarowej myśli. No, może oprócz wymagań czytelników (tzn. przynajmniej moich :v ), bowiem o ile wysoko sobie cenię i Aleo, i skrupulatne planowanie, o tyle wciąż uważam, że z pomysłu na fanfik dałoby się - kosztem wspomnianych założeń - wycisnąć sporo więcej. Cóż, nie dogodzi się każdemu, zresztą nie ma dzieła, w którym nie znalazłbym chociaż kapki zmarnowanego potencjału.

     

    W każdym razie wola autora pozostaje święta.

    • +1 1
  7. Jednocześnie jednak muszę przyznać, że się zdziwiłem takim odbiorem wykreowanych, a raczej zarysowanych w opowiadaniu bohaterów. Oni są właśnie tym - obrysem postaci, bez dodanej głębi. Ich przeznaczeniem jest nie zaskakiwać czytelnika mocną komplikacją swoich przemyśleń, lub konstrukcją charakterów, a... ginąć, wcześniej dostarczywszy autorowi możliwości wykreowania dzięki nim pewnych dialogów (o co w "czystej" kronice byłoby trudno).

     

    No proszę, już miałem wejść w polemikę z Madeleine, a tu sam autor wyłożył kawę na ławę :v Nic dodać, nic ująć - chociaż nadal uważam, że takie założenie nieco krzywdzi fanfik, nie ma na co przesadnie sarkać. Dołączam się do grona wyczekujących następnego rozdziału.

    • +1 1
  8. A co sądzicie o tezie, że na temat dzieł o wątpliwej jakości najzwyczajniej w świecie, pisze się łatwiej? Że rozmowa na ich temat klei się o wiele lepiej, niż miałoby to miejsce w przypadku czegoś... Bardziej ambitnego, czy też poprawnego pod względem kwestii technicznych? Z doświadczenia wiem, że bardzo łatwo jest coś skrytykować, czy nawytykać różnego rodzaju usterki, ale jak przychodzi napisać coś więcej, "na poważnie", to pojawia się problem. Jak by to napisać, by nie powielić tego, co już zostało napisane, a jednocześnie dobrać słowa tak, by nie posądzono nas o usilne szukanie dziury w całym.

     

    Ciekawa wzmianka o kulcie przeciętności. Czy myślicie, że jak trend ten nadal będzie się rozwijał, wówczas byle crap (że też pozwolę sobie na takie nieeleganckie określenie) będzie odnosił większy "sukces", niż coś od początku do końca przemyślanego, dopracowanego w każdym calu? Ale co to wówczas za sukces będzie... Zależy, czy ktoś woli utrwalić się w pamięci, jako twórca tworu słabego, ale jednak - utrwalić się, czy też woli pozostać "tak trochę" w cieniu, ale z czymś, co przez węższy krąg odbiorców uznawane będzie za coś wartościowego.

     

    Pierwszy akapit - zgadzam się, ludzie uwielbiają razem marudzić i wyśmiewać innych, co widzę chociażby po sobie. Co do pisania bardziej poważnego, na temat dzieł ambitniejszych odnoszę podobne wrażenie, ale to tyczy się większości moich postów na forum - z jednej strony nie cierpię nieszczerości, z drugiej nie znoszę chamstwa, a że na wiele tematów poglądy mam dosyć ostre, wyjścia są dwa: albo sukcesywnie ich unikać (co robię przez większość czasu), albo lawirować między eufemizmami. Trzeba się trochę napocić, by wydobyć z siebie opinię jednocześnie i szczerą, i konstruktywną, i kulturalnie stonowaną. Natomiast lawina krytyki, którą spotykamy przy niemal każdej premierze jakiegoś Polaka czy innego Pegaza, zbyt wiele wysiłku nie wymaga - wszak błędy w takim przypadku walą po oczach, a zalet nie ma, można więc sobie kpić i punktować kolejne idiotyzmy do woli.

     

    Drugi akapit - tu już, wydaje mi się, popadasz w przesadę. Dzieło nieco bardziej ambitne, udane i dopracowane również może znaleźć szerokie grono odbiorców, wystarczy spojrzeć na wciąż w miarę świeży sukces "Pszczół". Kult przeciętności nie jest niczym nowym i egzystuje przede wszystkim w kręgach ludzi o nie wyrobionym jeszcze guście - i, żeby było jasne, nie mówię tu o tych, co mają gust inny ode mnie, lecz o tych, którzy zwyczajnie niewiele do tej pory przeczytali, nie są więc obeznani ze sztampą, typowymi zagrywkami autorów, krótko mówiąc - nie mają odpowiedniego porównania. Jest też, oczywiście, druga grupa, która to śledzi oczami tekst, ale niekoniecznie go rozumie, ewentualnie rozumie tylko powierzchownie, widzi jeno przygodę na pierwszym planie, a umyka jakoś jej uwadze fakt, że przecież widziała już ten schemat, tych bohaterów, tę wielką bitwę i ten wielki romans dziesiątki razy, tylko inaczej opakowany. No i jest też ta nieszczęsna trzecia grupa, której do pełni szczęścia wystarczy tylko bohater, z którym może się identyfikować. Tak, wszyscy zapewne wiecie, o kim mówię, schemat "smutny Brony trafia do wesołej Equestrii" wciąż cieszy się niesłabnącą popularnością. Każdy autor powinien kiedyś uważnie spojrzeć na swoje komentarze i zastanowić się, do jakiej grupy odbiorców trafiło jego dzieło.

     

    Na temat tłumaczeń się nie wypowiem, bo po prostu się na tym nie znam.

    • +1 1
  9. Coś mi się wydaje, że ten temat był już tutaj poruszany. Odpowiedź jest oczywista - te fanfiki są zwykle tak beznadziejnie napisane, że aż śmieszne. Nic tak nie przyciąga ludzi, jak niezamierzona komedia. Nie bez znaczenia pozostaje także fakt, że bardzo łatwo można autora takiego dzieła skasować złośliwą uwagą czy po prostu pojechać na całość i z góry na dół opluć wszystko - ludzie lubią się śmiać, ale lubią też dopiec innym, a rzeczony delikwent, publikując coś na poziomie "Czarnego Pegaza" praktycznie sam maluje sobie na plecach wielką, jaskrawą tarczę strzelniczą.

     

    Grentonumanuma - pozwolę sobie tylko na chwilkę do tamtej rozmowy wrócić, bo nie lubię takiego urywania. Zgadzam się z tym, co napisałeś, mniej więcej i o to mi chodziło. Można, wbrew pozorom, połączyć naukę z emocjami, i takiego podejścia jestem zwolennikiem. Dziękuję za wymianę opinii, teraz jednak kończę, bo zaraz nam tu Dolar z łopatą wyskoczy i oberwie mi się za offtop :v

    • +1 2
  10.  

     Masz jakieś dowody, czy tylko potrafisz tak powiedzieć? Świat jest bardziej złożony niż nam się wydaje. Często jest tak, że nie zdajemy sobie z czegoś sprawę. Miłość zahacza nie tylko o biologię, ale także np: filozofię i religię. I zgodnie z walorami naukowymi, powinno się dopuszczać wszystkie możliwości, a nie zakładać, że wiemy już wszystko i sprowadzać do słownikowej definicji.

     

    Jeśli o dowody chodzi, to musiałbym wygrzebać jakieś stare numery "Wiedzy i Życia" chyba, bo to moje główne źródło wiedzy biologicznej (której, zresztą, mam bardzo mało, więc we wszelkich dyskusjach na ten temat z góry uznaję się za pokonanego). Ale nie neguję przecież tego, że miłość to uczucie piękne, mistyczne, tajemnicze i godne wielu rozważań. Wręcz przeciwnie. Po prostu uważam, że wszystko da się rozłożyć na czynniki pierwsze, zajrzeć do wnętrza i zobaczyć "jak to jest zrobione". I nie ma w tym żadnej profanacji, wszak po odłożeniu mikroskopu/podręcznika bez najmniejszego problemu można zasiąść w fotelu przed kominkiem, by zadumać się nad złożonością życia, tajemnicą stworzenia i temu podobnymi.

  11. Przychylam się do opinii Śli... tfu, Poulsena. Nie porwało mnie toto - od początku do końca jest średnio. Styl broni się całkiem nieźle, jest w miarę lekki, a przy tym nie zanadto łopatologiczny. Gdzieś tam, jakieś tam błędy chyba były, ale po pierwsze czytałem to, kiedy jeszcze opcja komentowania była wyłączona, po drugie i tak nie rzucały się zbytnio w oczy. Tutaj jedynym istotnym mankamentem są wulgaryzmy, w większości sprawiające wrażenie upchniętych na siłę. Fabuła toczy się do przodu (i trochę w tył) w dość spokojnym tempie, bez zakrętów ani wybojów, do tego wieje nieco sztampą. Ani to pochwalić, ani opierniczyć nie ma za co.

     

    Największą wadą są właściwie tagi i to, co na ich gruncie wyrosło. To nie jest żaden [dark]. To jest komedia, która niezdarnie stara się rzeczony dark naśladować. W efekcie to, co dostaje czytelnik, plasuje się gdzieś pośrodku - nie jest ani zbyt zabawne, ani odpowiednio klimatyczne. Szkoda potencjału, bo sam pomysł był dobry i dałoby się z niego wyhodować porządną heheszkę, gdyby tylko pójść zdecydowanie w stronę komediową.

  12. Kolejne z tych opowiadań, które komentuje się lekko, przyjemnie i bezstresowo, ponieważ treść ich można zawrzeć w jednym, góra dwóch słowach. W tym przypadku jest to "dobra sztampa".

     

    "Popioły" to mój pierwszy poważny kontakt z twórczością Cahan, nieszczególnie więc wiedziałem, czego się spodziewać. Usłyszałem wcześniej jedną czy dwie nieprzychylne opinie, zetknięcie z tym fanfikiem okazało się jednak całkiem przyjemne. Styl kojarzy mi się nieco z tą charakterystyczną, pozorną płytkością "Pszczół", ale brakuje mu solidnego oszlifowania, w efekcie jest po prostu średnio - w tym dosłownym, ani pozytywnym, ani negatywnym sensie. Czyta się to lekko i szybko, nie piejąc przy tym z zachwytu ani nie łapiąc się za głowę z rozpaczy. Początek zdaje mi się już nawet nie sztampowy, ale wręcz kiczowaty - po pierwsze, wygląda to na typową smutną powiastkę z narracją pierwszoosobową, która zapewne ma uwydatnić emocje bohaterki. Po drugie - postać wspomnianej bohaterki, znaczy Luna. Dlaczego to zawsze musi być Luna? Dlaczego to właśnie ją tak sobie upodobali wszelcy fandomowi smuto- i dramatopisarze? I po trzecie - przedstawiona wizja Equestrii jedynie potwierdza zarzuty co niektórych, oskarżających światy postapokaliptyczne o powtarzalność i kalkowanie znanych motywów.

     

    Na szczęście dalej jest już lepiej. Jak się okazuje, pierwsze wrażenie doszczętnej sztampowości wcale nie jest mylące, ale za to nieustanne próby wywołania emocji stopniowo zaczynają działać i na koniec patrzyłem już na "Popioły" całkiem przychylnym okiem. Gdzieś tam zdarzyły się chyba jakieś literówki czy inne rodzynki w cieście, ale było ich na tyle mało, że żadnego wpływu na przyjemność z czytania nie wywołały. Właśnie takich prac na konkurs się spodziewałem i właśnie taką pracą jestem zupełnie usatysfakcjonowany - to miły przerywnik między innymi, dłuższymi dziełami i nie żałuję czasu nań poświęconego. Trzecie miejsce przydzieliłbym ex aequo ze "Sztuką Przetrwania" Fistacha.

  13. Chciałem wrzucić tu od razu wszystkie komentarze, ale stety-niestety w międzyczasie znalazłem pracę, więc z moim czytelnictwem i komentatorstwem będzie teraz źle (to znaczy jeszcze gorzej, niż było do tej pory). Dlatego też wrzucam tu na razie jedynie te dwa skromne komenty i oddalam się krokiem beztrosko optymistycznym w kierunku zachodzącego słońca, licząc na to, że autorzy pozostałych fików nie zlinczują mnie na miejscu za to, że znowu ich pominąłem. Wybaczcie. (Mam też nadzieję, że zdążę ruszyć mój leniwy zad i skomentować resztę, zanim ten temat wyląduje w archiwum. Jeśli nie, liczę po cichu, że opublikujecie swoje prace także poza konkursem)

     

    A więc... Vamanos!

     

    Brudnopis” Madeleine. Gdybym miał określić to opowiadanie jednym zwrotem, brzmiałby on “miniaturka Pszczół”. Skojarzenie to nasunęło mi się dość szybko - pomijając oczywistą kwestię tagów, mamy tu ten sam, nieco suchy styl silnie oddziałujący na wyobraźnię czytelnika, to samo stopniowanie napięcia i klimatu, oraz podobną, dwojaką naturę narracji. W przypadku “Pszczół” było to przeplatanie fragmentów przeszłości i teraźniejszości, tutaj zaś mamy ciekawy, kojarzący mi się z doskonałym “Downfall” zabieg wszędobylskich skreśleń. I to jest mój główny zarzut - chociaż jest to bez wątpienia forma nietypowa i oryginalna, to jednak trochę nieodpowiednia dla tak krótkiego opowiadania. Owszem, widzimy dzięki temu kontrast, ale skreślone wtrącenia są upakowane tak gęsto, że szybko zaczynają nużyć i męczyć. Lepiej by się sprawdziły w tekście dłuższym, rozsiane co kilka stron. Zrozumiałe, że twórca ograniczony limitem 1500 słów stara się wycisnąć z niego jak najwięcej, należy to jednak robić z wyczuciem i nienachalnie. Plus za oryginalność, świetny styl i ciekawy pomysł, minus za niedoskonałości formy.

     

    I tu jeszcze jedna uwaga. Baffling napisał przede mną “Mam wrażenie, że do swoich fanfików usilnie próbujesz wcisnąć głęboki jak trzy oceany przekaz, masę symboliki, dające mocno do myślenia sceny i obowiązkowe drugie dno.” Nie mogę się z tym zgodzić. W moim odczuciu rzeczonej głębi jest dokładnie tyle, ile być powinno, nie odczuwam żadnego przesytu. Ogólnie fanfik jest dosyć prosty, nie powiedziałbym, że rzeczywiście daje do myślenia, po prostu sceny nasycone są niebłahymi emocjami, a to oczywiście zaleta. Jeśli ktoś naprawdę chce zapoznać się z dziełem, w którym występuje głęboki przekaz, mnóstwo alegorii i ogólnie zatrzęsienie symboliki, polecam “Mroczną Wieżę” Verlaxa. (Swoją drogą też czeka na mój komentarz. Nie zapomniałem, po prostu się opierniczam :v)

     

    Werdykt: Cztery minus. Nie jest źle, ale spodziewałem się czegoś lepszego. Normalnie napisałbym to wszystko bardziej pochlebnie, ale tak to już jest, gdy się czytelników przyzwyczai do wysokiego poziomu :v

     

    Promyk Nadziei” Amolka. Już wcześniej byłem zdania, że początkujący twórca nie powinien brać się za opowiadania, których istotą są emocje, a lektura tego fika tylko mnie w tym przekonaniu utwierdziła. Umiejętne opisanie smutku nie jest rzeczą łatwą, wymaga doświadczenia i/lub talentu, ale przede wszystkim - przemyślenia. Rzadko kiedy wystarczy proste “Sunny rozpłakała się”, trzeba pamiętać także o reakcjach organizmu (“jej uszy opadły”, “pociągnęła nosem” etc.), wejrzeniu w jej wnętrze (“w jednej chwili uświadomiła sobie, że już nigdy go nie zobaczy”, “nie mogła wytrzymać spojrzenia ukochanej twarzy” etc.) i wielu innych rzeczach istotnych szczególnie w przypadku tak krótkiej formy, gdzie zbudowanie więzi emocjonalnej między czytelnikiem a postacią jest niemal niemożliwe. Tego wszystkiego mi tutaj brakuje, a sytuacji nie poprawia kilka rażących błędów (być może kilkanaście, ale nie jestem typem człowieka, który skrupulatnie wywleka i obrzuca błotem każdą najmniejszą literówkę) i fakt, że jak wszyscy inni starali się wycisnąć wszystkie soki z bezlitosnego limitu, tak tutaj pozostało jeszcze sporo miejsca, a to oznacza niewykorzystany potencjał. Dla przykładu - ciężko powiedzieć, żeby świat w tym opowiadaniu został chociażby nakreślony. Zobaczyliśmy tylko jeden mały skrawek wycięty z całości tak, że właściwie nie wiadomo, co się z tą Equestrią porobiło ani dlaczego. Oczywiście czytelnicy zaznajomieni z uniwersum Fallouta od razu zorientują się dzięki odniesieniom, ale nie o to przecież chodzi. Szkoda, braki w kreacji bohaterów można było nieco nadrobić wizją świata czy ciekawymi opisami, a tak dostaliśmy opowiadanie co najwyżej średnie.

     

    Werdykt: trzy minus. Powiedziałbym, że to taka dosyć typowa pierwsza próba, więc w żadnym razie nie czuję się zawiedziony. Wskazane dalsze ćwiczenia i większe przywiązywanie uwagi do szczegółów.

     

    Na dzisiaj to wszystko, do reszty jeszcze powrócę. Pozdrawiam, Leniwy Poranny Kapitan Scyfer.

  14. Zajrzałem tutaj w sumie jakoś tak bez szczególnego powodu, jak zwykle włócząc się bez celu po jedynym słusznym dziale na tym forum i szukając perełek. Do tej pory przeczytałem dwa opowiadania, "Steel Balls" Albericha i "Rutynę" Poulsena, ale dopiero to drugie sprawiło, że postanowiłem tu coś napisać.

     

    Zacznijmy jednak od "Balls of Steel". Sympatyczne opowiadanko, nie powiem, uśmiech na me nadobne, pejsiaste oblicze sprowadziło, ale z drugiej strony nie parskałem śmiechem. Zabawna, przerysowana postać (chociaż dla pełnego efektu zabrakło mi tu jeszcze ciemnych okularów), kilka typowych sytuacji i skojarzenie z pewną popularną, aczkolwiek niezbyt ambitną kreskówką spod znaku GIT produkcji. Efekt końcowy jest właściwie taki sobie - ładnie to wszystko napisane, ładnie skonstruowane, ale zakończenie sprawia wrażenie dziwnie uciętego, brakuje w nim puenty.

     

    "Rutyna" natomiast... Poulsen, chwała Ci! W pierwszej kolejności za tłumaczenie F:E, w drugiej - za rzadką umiejętność pisania scen quasi-erotycznych z prawdziwym wyczuciem. Nawet pomimo tego, że mowa tutaj była o dwóch kucykach, nie czułem zażenowania ani zniesmaczenia, które zazwyczaj towarzyszą mi przy lekturze chociażby nieszczęsnych scen erotycznych z Pieśni Lodu i Ognia. O bohaterach też nie mogę powiedzieć nic złego - 1500 słów to naprawdę bardzo restrykcyjny limit, Ty wykorzystałeś jego skromny potencjał w zupełności - już jest jakaś historia, motywy, emocje. Oczywiście, mało tego i ciężko mówić o prawdziwym przywiązaniu, ale nie ma na co marudzić. Również styl idealnie trafił w moje gusta, nie jest ani przesadnie poetycki, ani zbyt łopatologiczny. Opisy są jednocześnie przystępne i ładne, co prawda zdarzają się potknięcia językowe, ale nie przeszkadzają w odbiorze tekstu. Normalnie po takim tekście wziąłbym się z miejsca za lekturę "Efektu Magii", ale widzę, że to crossover z Mass Effectem, więc przełamanie uprzedzeń może zająć mi dzień albo dwa, ponadto winien jestem jeszcze kilku osobom komentarze. Ale spokojnie, co się upiecze, to nie uciecze :v Spodziewaj się mnie (jakkolwiek złowieszczo to nie brzmi).

     

    Chciałbym też dodać, że absolutnie nie zamierzam poprzestawać tylko na tych opowiadaniach. Wkrótce zapoznam się z resztą i również o nich coś tu naskrobię. BO MOGEM :v

     

    Pozdrawiam (pozdrowienia wśród fandomowych pisarzy robią się zaraźliwe), Poranny Kapitan Scyfer.

     

    Edit: zapomniałem wspomnieć. Tak sobie myślę, że przydałby się jakiś osobny tag dla treści "okołoclopowych", takich jak w opowiadaniu Poulsena, może [saucy] albo [suggestive]. Poddaję to pod waszą rozwagę.

    • +1 2
  15. Zjedzcie mnie.

    O, darmowe jedzenie, jak super! JA BIORĘ ŻEBERKA

     

    ...mam nadzieję, że się nie odchudzałaś. Byłoby to nie w porządku w stosunku do degustatorów czytelników.

     

    Zapytacie mnie: a gdzie opinia o fanfiku, Kapitanie Scyfer? A ja wam odpowiem...

     

    NIE MA

     

    Zapytacie mnie: ale dlaczego nie ma, Kapitanie Scyfer? A ja wam odpowiem...

    Bo autorka nie umie jej przyjąć. Ile to już razy chciano przefasonować moje natchnione oblicze, ileż to razy grożono wbiciem na pal tudzież podobnymi pieszczotami z wykorzystaniem rozmaitych, ostrych i tępych narzędzi? A wszystko to dlatego, że... powiedziałem coś dobrego o dziele Ylthin. No to teraz nie powiem. Nic. Ani dobrego, ani złego. Poczekam sobie, aż autorka nauczy się przyjmować krytykę - i tę pozytywną, i tę negatywną, i naturalnie tę pośrodku, bo ta właśnie jest moją domeną. Rzekłem!

     

    Zapytacie mnie: i co teraz, Kapitanie Scyfer? A ja wam odpowiem...

    Nic.

    • +1 4
×
×
  • Utwórz nowe...