-
Zawartość
5783 -
Rejestracja
-
Ostatnio
-
Wygrane dni
4
Wszystko napisane przez Arcybiskup z Canterbury
-
Ale jak się wkrótce okazało, posłańcy nie spłonęli. Niczym dwie żywe pochodnie ruszyli dalej swoim monotonnym chodem za swoimi celami, kiwając się dziwnie na boki. Ani Christine ani Merl tego nie skomentowali, ale kontynuowali dziki bieg w stronę muru. Muru wysokiego na trzy metry, jak się wkrótce okazało, choć nie był to zbyt wielki mur jak na Noxiańskie standardy.
-
- Chcemy się udać poza naszą rezydencję, a potem poszukamy przyjaciół - odpowiedziała. Odwróciła się do tyłu i rozszerzyła oczy. - Matka ma sługusów! I faktycznie, w odległości kilkudziesięciu kroków szło dwóch ludzi. Bardzo wysokich ludzi. W ciemności nie było widać szczegółów, poza tym że mieli wysokie nakrycia głowy i szli bardzo mechanicznie, stawiając długie kroki. -Eee... Jak się nazywasz? - zapytała kamerdynera. Ten przez chwilę wyglądał na niesamowicie zadowolonego, że ktoś zwrócił na niego uwagę. - Merl, proszę pani. - Christine - w biegu uścisnęła mu dłoń. - Merl, czas użyć ognia! - To - odparł Merl z diabelskim uśmiechem na pytanie Rennarda - jest wino z winnicy Renier, południowy stok. Nieodpowiednio przetrzymywane jest niezwykle łatwopalne. - Odetkał korek zębami i włożył do niego chustkę przechowywaną w kieszeni. Zadanie było trudniejsze przez nieustający bieg, ale w końcu Merl wetknął chustkę w szyjkę butelki i podpalił zapałką. A potem zatrzymał się, odmierzył odległość i rzucił. Dwójka drabów została pochłonięta przez chmurę ognia, która powstała w kontakcie butelki z ziemią. Towarzyszył jej huk taki, że aż dzwoniło w uszach. Christine również przerwała bieg i z uznaniem pokiwała głową.
-
Christine zaskoczyła niemal na równi z Rennardem i oboje lekko wylądowali na trawniku poniżej. Z dźwięków dobiegających aż z sali balowej wnioskować można było, że Nocturne świetnie się bawi. Christine spojrzała na młodego kamerdynera, który spełzał właśnie z balustrady, nie będąc pewnym, czy na pewno chce skoczyć. Ale dźwięk drzwi uderzających z hukiem o ścianę uświadomił go na tyle, że wylądował obok dwójki arystokratów. Odetchnął, wyprostował się i otrzepał czarny płaszcz. - No - rzucił dumnie, trochę zdyszany. Christine wskazała brodą na ścieżkę prowadzącą do ogrodu różanego i ruszyła w tamtą stronę, podwijając suknię tak, żeby się o nią nie potknąć. Istotnym szczegółem jaki zauważył Rennard w dłoni kamerdynera była butelka wypełniona ciemnym trunkiem.
-
Kamerdyner uzbrojony w pęk kluczy otwarł drzwi, poczekał aż Christine i Rennard przejdą i je zatrzasnął. Dla pewności przekręcił klucz w zamku i schował pęk do kieszeni. Otarł czoło chustką wyciągniętą z kieszeni i kiwnął głową, wskazując na szerokie schody prowadzące w górę. A Christine skierowała głowę w stronę korytarza po lewej i wrzasnęła, po czym odskoczyła na schody. Z korytarza bowiem maszerowała cała masa małych i dużych pająków, wyraźnie kierując się w stronę sali balowej. Cokolwiek miało się dziać, Christine i bezimienny kamerdyner pobiegli w górę, do lewego skrzydła budynku i wpadli do jednej z sal. Jak się okazało, z balkonem. Sama sala zastawiona była półkami z książkami, na środku leżał olbrzymi dywan, a na nim stały bogato zdobione fotele i kanapa. Pod ścianą prostopadłą do tej z drzwiami był kominek. Kamerdyner zamknął drzwi na klucz i otworzył te balkonowe. Wychodził z nich piękny widok na ogród, szczęśliwie część bez labiryntu. - Dobra - stwierdziła Christine. - Kilka metrów, czyli skaczemy, tak? Rozumiem, że główne wyjście bylo zastawione? - zapytała. Kamerdyner pokiwał głową, a w drzwi coś z całej siły uderzyło. - Oho, matka się szybko zorientowała. - Christine weszła na balkon i stanęła na balustradzie. Spojrzała w dół. - Dobra nasza, nikogo nie ma!
-
Koszmar najpierw postanowił zadbać o wrażenia dźwiękowe, potem o wizualne. Dlatego też zanim się ujawnił, rozległ się jego paskudny śmiech, tym razem brzmiący jak uderzenia młotów o kowadła. Potem za sprawą nagłego podmuchu wiatru zamigotały i zgasły światła, wprowadzając mrok do wielkiej sali balowej. Znaczna większość gości zaczęła nerwowo się rozglądać i szeptać między sobą, a Nocturne roztaczał narastający nastrój grozy. Niepokój, jakby nieokreślone zagrożenie miało kryć się za najbliższym rogiem, pod stołem, w kącie. Szeptał z różnych miejsc sali. Celia zabębniła łyżeczką o kieliszek. - Spokój, moi drodzy! Spokój! Nic się nie dzieje, to tylko awaria! Bądźmy poważnymi obywatelami Noxus! - krzyknęła, marszcząc brwi. - Idź już. Teraz - szepnął Nocturne do ucha Rennarda. A sekundę później rozległ się pierwszy krzyk jakiegoś mężczyzny, który upadł na podłogę. I to był dzwonek który rozpoczął chaos. Goście zaczęli kłębić się i popychać, próbując dotrzeć do drzwi. Mrok stał się niemal nieprzenikniony, a pośród niego krążył Koszmar, oddziałując na głowy ludzi i przybierając najróżniejsze formy. Obniżył dla lepszego efektu temperaturę i kontynuował wprowadzanie paniki. Matka Rennarda spojrzała na niego, gdy ktoś szarpnął go za ramię i pociągnął za sobą w kierunku przeciwnym do drzwi wejściowych na taras i w stronę ogrodu. Obok biegła Christine, odpychając ludzi i starając przedrzeć się do drzwi na korytarz. Z jakiegoś powodu Celia wrzasnęła z furią i zaczęła rzucać ku komuś przekleństwa, które zanikły w panikującym tłumie.
-
- Masz tu jakichś znajomych? Jak wyglądała wizyta w Bilgewater, bo zastanawiam się komu i w jaki sposób podpadliśmy - stwierdził. Podszedł do Shiro od tyłu, objął i przytulił do siebie. - Ale damy radę, nie? Jesteśmy razem, to co złego może się stać?
-
Wszyscy zbliżyli się do podestu, prócz Christine i kamerdynera, którzy stali nieco na brzegu. Chłopak zawodowo zachowywał kamienny, niewzruszony wyraz twarzy, a Christine... Cóż, ona po prostu miała niewzruszoną twarz. - Żadnego picia na umór, złotko - szepnęła matka, ale pierwszy rząd stojący tuż przy podeście usłyszał. Niektórzy odważyli się zachichotać, ale nie była to większość publiki, choć jedną z nich była czerwonowłosa Du Couteau, konkurentka Rennarda. Od feralnej wyprawy do Shurimy nikt nie wiedział co stało się z drugą dziedziczką fortuny, wiadomo było tylko tyle, że udało jej się przywrócić do życia kolejnego Wyniesionego (i Noxianie w większości nie byli z tego faktu zadowoleni). Tymczasem tłum wyczekiwał, gapiąc się na Rennarda i pragnąć usłyszeć jego przemowę. Nocturne czekał i był w tym czekaniu głód. Był też rodzaj podekscytowania, który Rennard odczuwał, choć nie do końca jako swoje emocje. Celia DeWett uniosła pusty kieliszek i zastukała w niego łyżeczką. Rozległ się brzęk szkła i sala ucichła. - Cichutko, drodzy zgromadzeni! Mój syn będzie przemawiał!
-
Elise perliście się zaśmiała. Ale nie był to szczególnie wesoły śmiech, a raczej taki kryjący głęboko w sobie groźbę. - Mówiąc o uczuciach masz na myśli rozdrażnienie po naszym ostatnim spotkaniu? Nie przeginaj, Rennardzie mój kochany. Bo widzisz, ty znasz moją prawdziwą twarz, a ja twoją i prawda jest taka że w takiej konfiguracji niewinne flirtowanie nie działa jak powinno. Wciąż nie do końca przeszła mi złość na twój karygodny brak szacunku. - Wyraźnie zaakcentowała ostatnie słowa, i choć przemawiała przez nią złośliwość, wciąż uśmiechała się i witała gości. Na podwyższeniu ku któremu zmierzali stała już Celia DeWett i wypatrywała Rennarda z przesadnie słodkim uśmiechem. Za nią stali muzykanci, gotowi rozpocząć bal zaraz po przemowie najważniejszej osoby w zgromadzeniu. Nieopodal, w cieniu, czyli swoim naturalnym środowisku stała zamyślona Christine, wpatrując się nieobecnym wzrokiem gdzieś w dal. Niektórzy z gości mieli już kieliszki, inni wciąż brali je od służących z tacami. - A jednak mówiłam ci kiedyś, że jesteś moim ulubieńcem i jedną z najbardziej interesujących postaci w całym tym burżuazyjnym światku. Nie będę nic ci utrudniać, a może i poratuję w kryzysowej sytuacji... Oczywiście ze względu na sympatię do twojej matki, na moją sympatię musisz sobie zapracować. A teraz idź, to twoje pięć minut - szepnęła, zabierając od niego rękę i popychając go lekko w stronę podestu.
-
Elise spojrzała ostentacyjnie na swój dekolt i strzepnęła niewidoczny pyłek. Potem wróciła do twarzy Rennarda wzrokiem. - Co się stało, Rennardzie? Czyżbym miała gdzieś jakąś plamę? Dobrze, że tu jesteś. Jeszcze bym się skompromitowała... - Przysunęła się nieco bliżej, wbijając oczy w upiora wiszącego obok. - Oto Pieśń Nocy we własnej, podłej osobie na smyczy u noxiańskiego zabójcy! Co za ironia! Cudownie, Rennardzie. Tak jak zazwyczaj twoje pomysły są nic niewarte, tak ten uważam za szampański. Nocturne chciał zniszczyć wielkiego gada, zniszczono Nocturna! Ha! Gratuluję, mój drogi. A teraz powiedz mi szczerze... Elise wzięła Rennarda pod ramię i ruszyła wgłąb sali, ignorując tłumek znamienitych gości, którzy czekali na tradycyjne powitanie. Odprowadziły ich zdziwione, a nawet zbulwersowane spojrzenia trzech członków rodu Contarini i dwóch członków pomniejszego rodu Venier. Nocturne nie odpowiedział pajęczycy, choć na jego pozbawionej mięśni twarzy widać było najczystszą formę nienawiści i gniewu. Nie było chyba towarzyszki, która przykuwałaby uwagę bardziej niż tajemnicza wdowa-samotniczka po ostatnim z rodu Zaavan. Jedne z plotek głosiły, że nie żyła. Inne, że jest pomarszczoną staruchą, a jeszcze inne najczęściej zakrawały o pozbawione wszelkiego sensu absurdy. Z tego też powodu ona i Rennard, bohater który uratował Gwiezdnego Smoka i ocalił Runeterrę z wiadomych przyczyn przyciągali wzrok większości sali. Ale ani na Rennarda, ani na Elise nie padały życzliwe spojrzenia. Matki rodów patrzyły na niego jak na towar na wystawie, za który mogą dobrze wydać córki. Mężczyźni patrzyli nieprzychylnie, zazwyczaj podświadomie pusząc się i starając się wyglądać nie mniej ważnie, bo taka właśnie była noxiańska arystokracja - konkurowali ze sobą zawsze, nieważne w jaki sposób. Oczywiście wszystko to kryło się pod maskami uprzejmych i nieprawdziwych uśmiechów. Co do Elise, ją spotykały zazdrosne bądź pożądliwe spojrzenia. Mężczyźni i kobiety kiwali jej głową, a ona taktownie odpowiadała. -... Powiedz mi szczerze, moja muszko, co interesującego knujesz. Obecność tego tutaj nie wróży spokojnego wieczoru, a ja doprawdy nie zamierzam cały czas wymieniać fałszywych uprzejmości z tą zakłamaną zgrają arystokratycznych piesków - szepnęła.
-
Ezreal spojrzał na zakratowane okienko. Podszedł do ściany, podskoczył i chwycił się prętów, a potem podciągnął, aby wyjrzeć. - Bilgewater - określił i zeskoczył na ziemię. Rozejrzał się po celi. - No tak, glony, sól i smród. Co innego, jak nie Bilgewater? - zapytał, kręcąc głową. Podszedł jeszcze raz do krat i spojrzał na skuloną dziewczynę. - Jinx! - ryknął. Dziewczyna pisnęła na dźwięk głosu, jakby ją zabolał i uderzyła głową o ścianę. A potem pociągnęła nosem i zaczęła płakać. Ezreal zmarszczył brwi, spojrzał na Shiro i wzruszył ramionami.
-
Ponieważ DeWettowie, jak na lepsze rody Noxus przystało mieli również rezydencję letnią poza miastem, właśnie tam odbywać się miała zabawa. Pałac był mniejszy niż zwykła rezydencja, ale nie mniej okazały. Otoczony był wielohektarowymi ogrodami z labiryntem z żywopłotu, fontannami i posągami. W zwykłej rezydencji nie było poza tym tak ogromnej sali balowej z kryształowymi żyrandolami, lustrami i resztą świadectw majętności rodu. Zapadł wieczór, gdy zaczęli gromadzić się goście. Elita Noxus w znacznej części składała się z otyłych i szacownych głów rodziny, panien na wydaniu i młodych awanturników, których Rennard musiał powitać, wszystkich bez wyjątku. Witał nawet członków rodu Du Couteau, którzy przybyli jako jedni z późniejszych gości. Pod pałac podjeżdżali już ostatni z odwiedzających, sala była niemal pełna, obsługa czekała. Po szerokich stopniach prowadzących na taras i dalej do rezydencji wchodziła jedna z ostatnich postaci, oświetlona tylko przez latarnie rozstawione na stopniach. Postać w długiej, czarno-czerwonej sukni o głębokim dekolcie i rozcięciu na boku, zjawiskowa w każdym calu i wyjątkowo nie zdradzająca żadnym szczegółem swojej potwornej natury. No, może poza czerwonymi oczami. Elise szła po schodach powoli, ale jej spojrzenie skupione było nie na Rennardzie, ale na lewitującym obok Nocturnie. Oboje mierzyli się wzrokiem. Cichy pojedynek trwał. Dopiero na kilka kroków przed wejściem zwróciła oczy na młodego zabójcę, gwiazdę uroczystości. - Pamiętasz pewnie jak mówiłam, że twoja matka to cudowna kobieta. Przemiła - odezwała się. Przez słowa przebijała ironia i niczym niekryta złośliwość. - Zazwyczaj nie pojawiam się na noxiańskich, wystawnych przyjęciach, ale tym razem nie śmiałam odmówić. Gratuluję sławy i rozgłosu, Rennard.
-
Wziął głęboki wdech zaraz po dojściu do siebie po odrętwieniu jakiego doznał. - O - sapnął, kładąc dłoń na miejscu, w które dostał. - To dobrze. Dobrze. Mógłbyś puścić moje włosy? Dziękuję - odpowiedział. A Nocturne wzdrygnął się i rozszerzył ślepia. - Chcesz uciekać już na balu - stwierdził. - Więc muszę ujawnić się, gdy ona będzie używać swojej broni. Inaczej nie odbiorę jej zabawek - poinformował. - A ty nie uciekniesz.
-
- I... uciekniesz? - zapytał kamerdyner. Jeśli wcześniej starał się wyglądać na opanowanego, teraz wszystkie bariery puściły. Złapał się za głowę i wychylił whisky jednym haustem. Z głośnym stukotem postawił szklankę na blacie. - Zginę, jeśli uciekniesz! Zabije mnie! Zawlecze do lochu i pozostawi na pastwę... Twojej siostry. Błagam, nie zostawiaj mnie tu! - wyszeptał, niemal panikując. Trzęsły mu się dłonie i drgała dolna warga. Chłopak wyglądał jak ofiara szoku pourazowego.
-
Kamerdyner wyglądał na spłoszonego. Z jego punktu widzenia mówienie do pustki musiało być nieco niepokojące. Nocturne natomiast sam się zaśmiał w odpowiedzi na złośliwości Rennarda. Tyle, że mimo iż nie robiło to już na panu wrażenia, wciąż było groźne. - Bez ust, przełyku, żołądka i innych materialnych elementów organicznych, które spleśnieją i zgniją. Będziesz pożywką dla robaków. A ja nigdy nią nie będę, nawet jeśli teraz jestem niżej od ciebie - odparł. - Do kogo mówisz, jeśli można wiedzieć? - zapytał kamerdyner, starając się brzmieć w miarę pewnie.
-
Kamerdyner zasalutował. - Już się robi. - Wybiegł przez drzwi, zatrzaskując je za sobą. Ale już chwilę później znów lekko się uchyliły, ukazując w nich jego twarz. Wyciągnął dłoń z podniesionymi dwoma palcami i bezgłośnie poruszył ustami, pytając o ilość kieliszków. Usłyszawszy odpowiedź, zniknął za drzwiami. Na korytarzu rozległ się stukot pospiesznych kroków przytłumionych przez dywan. Wrócił kilka minut później, niosąc ze sobą butelkę whisky na tacy i dwie szklanki z lodem. Zamknął drzwi i rozlał alkohol do szklanek. Jedną dał Rennardowi, drugą zatrzymał dla siebie i klapnął na krześle przy biurku. Nocturne z zainteresowaniem przyglądał się butelce i szklankom, lewitując nad tacą.
-
- Rennard, bracie drogi. Musisz wiedzieć, że to właśnie matka ma te swoje lalki i Lucia. Na zmianę, jedna śpi, druga stróżuje. Ją bawią takie intrygi, a Lucia sobie ogląda jak matka torturuje ludzi i też jest szczęśliwa. Niemniej, twoje straszydełko będzie musiało się ujawnić tak, czy siak - odpowiedziała Christine. Na słowa o onieśmieleniu zlustrowała całe ciało Rennarda z krytycznym wyrazem twarzy, jak rasowa znawczyni. - Ogólnie jest nieźle, ale popracuj nad łydkami. Edward w najgorszym wypadku jest już martwy, a w najlepszym będzie martwy za kilka tygodni. Wiedziałeś, że jest naszym bratem przyrodnim? Ja nie wiedziałam - stwierdziła. Wstała z łóżka i przeciągnęła się przy akompaniamencie strzelania kośćmi. - No nic, idę się szykować. I wyszła. Na jej miejsce wszedł kamerdyner. - Pomóc w czymś? Twoja matka kazała mi pomóc i wolałbym to zrobić żeby przeżyć do jutra - stwierdził przepraszająco.
-
- Niewidzialny... I niematerialny - odparł Nocturne. - Mogę je zabrać i być widocznym. Mogę być niewidoczny i wówczas ich nie wezmę. Ale jeśli będę materialny, wezmę je na pewno - odparł sykliwie. - Perfekcyjnie. Rennard, jesteś w stanie się z nim komunikować, prawda? Jeśli tak, to powie ci kiedy już odbierze zabawki i wtedy możemy zwyczajnie prysnąć - zabrała głos Christine. Po raz kolejny rozległo się pukanie do drzwi. - Eee... Rennard? - zapytał młody kamerdyner. - ... Pani DeWett kazała przyjść i rozpocząć przygotowania do balu...
-
- Wspomnienia z dzieciństwa? To coś jeszcze tam jest? - zapytała. - Mogę zaadoptować takich dziesięć w zamian za zabranie dzieciństwa. No dobra, masz rację. Wywołanie u niej szaleństwa to kiepski pomysł, ale ucieczka z balu już nie. Spytaj go, czy umiałby jakoś nas zasłonić i odebrać jej lalki. Albo zakraść się w nocy do jej pokoju i odebrać jej lalki. Brzmi już lepiej, co? - zapytała, uwalniając się z uścisku. - Możemy też zwerbować kogoś ze służby żeby ją otruł. Albo tylko zatruł. Wtedy odbierzemy lalki.
-
Czerwone oczy powoli się podniosły i spojrzały na Shiro. Usta dziewczyny były lekko rozchylone, a jej wyraz twarzy jasno wskazywał na to, że większość bodźców z otoczenia do niej nie dociera. - Naćpana czymś konkretnym. Hej, czy to nie ona miała zostać złapana przez Vi i umieszczona w psychiatryku? - zapytał Ezreal.
-
Mrok zelżał, skurczył się i cały dym z pomieszczenia zanikł, przywracając normalne oświetlenie pokoju. Nocturne zniknął, sycząc dziko, a Christine zamrugała. Wróciła kamienna twarz i stalowe nerwy, wytrącone na krótką chwilę z prawidłowego działania. - Nie, czekaj - odezwała się Christine. - To znaczy tak, schowaj go. Ale to nie tak, że się nie przyda. Jeśli jest w stanie zrobić to w obliczu większej publiczności... To możemy zwiać, Rennard. Może się udać! Pomijając już fakt, że możesz nim napsuć krwi matce. Pomyśl tylko... Mógłby nawiedzać ją co noc, sprawiając, że powoli traci zmysły. Oszalałaby i straciła czujność! - rzuciła, przepełniona ekscytacją. - No i na tego małego robala lubującego się w zadawaniu bólu. Niemniej, to jest możliwość! Co on jeszcze potrafi? I co to w ogóle jest, co? Przecież to jest genialne, bracie, genialne! - Podbiegła do Rennarda i chwyciła go w ramiona niezwykle wprost wylewnym gestem.
-
Nocturne ożywił się. Przeciągnął i rozlał się po całym pokoju, zasłaniając światło i roztaczając niemal namacalną grozę. Christine zmarszczyła brwi. Teraz i ona to widziała. Zewsząd rozbrzmiał jego ochrypły śmiech - podwładny Rennarda wyraźnie lubił efekty specjalne. Zawisł nad siostrą Rennarda i napiął szpony, zbliżając je do jej głowy. Ciemność nadchodzi! Głos brzmiał dziwnie entuzjastycznie, a gdy jeden z palców dotknął czoła kobiety, Christine niemal odskoczyła. Sam upiór, wcześniej niematerialny teraz zrobił się czarno-granatowy. Jego ciało wciąż było przewalającymi się masami, ale teraz zamiast dymu przypominało pył omiatający coś niezidentyfikowanego, co tylko pozornie ma kształt człowieka. - Rennard, skąd to wytrzasnąłeś? - zapytała. Rozbiegany wzrok sugerował, że Koszmar tańczący wokół niej szykował jej wewnątrz głowy prywatne przedstawienie. - Mógłbyś kazać mu przestać? Rennard, jesteś tu? To dopiero początek! Taak, początek!
-
Otumaniona, nie wyglądała na kogoś kto byłby w stanie zrobić cokolwiek oprócz bełkotania bez ładu i składu. Na nogach miała luźne, białe spodnie i w ogóle nie przypominała starej Jinx. - Coś się z nią stało - stwierdził Ezreal. - Coś dosyć koszmarnego.
-
- Pytałam. Odpowiedziała mi, że ma wpływowych znajomych. Cóż, ja też mam. Ale nie wpadłoby mi do głowy, żeby robić laleczki voodoo własnych dzieci. Chyba voodoo. Pokazała mi miniaturową mnie, której wykręciła nogę i chyba była usatysfakcjonowana wynikiem. A gdy ona śpi, robi to Lucia. Próbowałam wymknąć się nocą, przez balkon. Cieszę się, że wybrałam niski - odparła, podpierając Rennarda i prowadząc go po schodach w górę, aż do jego pokoju. Jeśli już po drodze przemykała jakaś służba, to starali się przemykać jak cienie. Zanim Rennard wyjechał, w domu panowała swobodniejsza atmosfera. Ale też nikt nikomu nie wykręcał nóg za próbę opuszczenia gmachu. Jak okazało się w pokoju, w szufladzie leżał reprezentacyjny, czarno-zielony surdut, koszula i czarne, proste spodnie. Wyjątkowo matka nie chciała go ośmieszyć, przynajmniej nie przez ubiór. - Liczyłem na coś bardziej kolorowego - sapnął Nocturne. Christine w tym czasie siedziała przy biurku, opierając się o blat. - Co jest tym twoim asem w rękawie, hm? - zapytała.
-
Tuż przed samymi drzwiami jego noga boleśnie się wygięła i wyrżnął z impetem o dywan, wzburzając tumany kurzu. Dwie młode pokojówki stojące nieopodal, jedna z koszem z praniem, a druga z miotełką na ten widok umilkły i pospiesznie ruszyły ku pomieszczeniom gospodarczym. Nie wyglądało na to, aby noga była uszkodzona, ale kostka boleśnie pulsowała. Drzwi były niemal w zasięgu ręki. Na szczycie schodów pojawiła się Christine, a światło padające zza jej pleców rzuciło złowrogi cień na podłogę i na samego Rennarda. Siostra zaczęła powoli i z godnością schodzić w kierunku brata, a Nocturne wiszący nieopodal w powietrzu obrzydliwie rechotał, znów wydając z siebie dźwięk zardzewiałego mechanizmu. - Ostatnio wykręciła mi kostkę, kiedy próbowałam wyjść. Dałam za wygraną. Połamie cię całego, jeśli postanowisz choćby ich dotknąć. - Podeszła do młodszego brata i podała mu ramię, aby pomóc wstać. - Nie tędy droga. Bal jest szansą. Nie pozwoli wyjść ci z domu bez jej rozkazu. Śmiesznie, co Rennard?
-
Siedzieli tak w ciszy dłuższy moment, gdy skrzypnęły drzwi do lochu. Strażnicy, czy raczej dwójka obdartusów śmierdzących potem i solą wprowadziło zabawnie filigranową postać. Byli tam we dwójkę bardziej z procedury niż przez ostrożność - dziewczyna którą prowadzili po pierwsze była drobna, a po drugie czymś otumaniona, o czym świadczyły rozbiegane, otępiałe czerwone oczy i chwiejny chód. Strażnicy ją podtrzymywali, bo jej ręce schowane były w białym, poplamionym kaftanie bezpieczeństwa. Dziewczyna miała niebieskie, farbowane włosy spięte w rozwalający się kok. Wprowadzona do celi, osunęła się ze ściany na podłogę i tak została, niewyraźnie coś do siebie bełkocząc. Zamknęła się brama celi, strażnicy wyszli. Ezreal zbliżył się do krat. - Czy to...