Skocz do zawartości

Arcybiskup z Canterbury

Brony
  • Zawartość

    5783
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    4

Wszystko napisane przez Arcybiskup z Canterbury

  1. - Nigdzie nie znikniesz - odparła kobieta, spokojnie wracając na swój fotel. Powiedziała to z zaskakującą pewnością siebie. - Nie, dopóki ci nie pozwolę. Ale teraz pozwalam ci wyjść. Do pokoju i nigdzie dalej. Służba powinna zaraz czekać z przyszykowaną balią. Lucia wykrzywiła twarz tak pogardliwie, jak tylko była w stanie to zrobić. W tym momencie przypominała wyjątkowo groteskowego i brzydkiego, małego demona. Matka tymczasem pomachała do rodzeństwa. I tym akcentem zakończyła rozmowę. Drzwi zamknęły się wkrótce później. - Popełniliśmy błąd. To było do przewidzenia te siedem lat temu, że ktoś tak skrajnie wredny nie pójdzie na taką ugodę, żeby zostawić krewnych w spokoju. Wiesz co trzeba zrobić teraz? Metalową trumnę. Z łańcuchami. Zatopioną w betonowym klocu. A kloc najlepiej wrzucić do morza, w najgłębsze możliwe miejsce. I przygwoździć do dna skałami, a wokół roztoczyć miny. Możliwe, że wtedy powrót zajmie jej więcej niż siedem lat - odezwała się Christine, gdy znaleźli się prawdopodobnie poza zasięgiem słuchu matki. Powiedziała to zresztą na tyle dyskretnie i takim tonem, że brzmiało to jak zupełnie niewinna rozmowa. Nocturne płynął za parką. - No, Rennard. Najwyższy czas się hajtnąć - dodała jeszcze po chwili. - Wyjść za jakąś dobrą panienkę. Z dobrego domu.
  2. Upiór poruszył się niespokojnie. - Obronić? Bezcieleśnie? Jak? - zapytał. - Nie śpią! - Rozłożył szponiaste ręce w geście bezradności podszytej satysfakcją. Celia tymczasem rzuciła okiem na toaletkę, do której mówił DeWett. Zmarszczyła brwi i zmrużyła oczy, po krótkiej chwili wracając do łagodnego, mdląco słodkiego uśmiechu. Nocturne pomachał do niej, garbiąc się jakby zamierzał ją upolować. - To ostatnia z tych dwóch rodów. Jest samotna, myślę, że przyda jej się towarzystwo - skomentowała, wracając do robótek ręcznych i siadając na fotelu. Dziergała koronkę z takim zacięciem i gwałtownością, jakby przelewała na nią wszystkie swoje niepowodzenia życiowe. - ...I tak, Rennardzie. Nie zachowuj się jak mały chłopiec, pójdziesz na bal w odświętnym ubraniu. Eleganckim. Poza tym, ta kamizelka jest poplamiona. Czy to krew? Ajajaj, co za świntuszek! - zacmokała. - Trzeba to będzie wyprać. Zlecę to służbie. Gdy usłyszała o Christine, aż odłożyła robótkę. Jej twarz przybrała wyraz kogoś, kto właśnie niespodziewanie oberwał w twarz. - Proszę? To brzmi, jakbym chciała was obu skrzywdzić. Tak mi się odwdzięczasz? Za troskę o was, za starania które wkładam w to, żeby cały ten rodzinny burdel wyglądał przyzwoicie?! - Podniosła się z fotela i o ile początek zdania powiedziany był cicho, ostatnie litery już Celia wykrzyczała. Była niższa od Rennarda, ale nagle, pod wpływem emocji stała się wielka... A w każdym razie tak brzmiała. Gdyby pogoda odwzorowywała humor pani Dewett, Rennard leżałby martwy po uderzeniu pioruna. Nawet Lucia drgnęła. Nastrój grozy nagle zniknął, a pani Dewett odetchnęła i upięła niesforny kosmyk włosów, który wymknął jej się w trakcie wybuchu. - Christineeeee - zawołała. Na jej twarz wrócił uśmiech. Siostra Rennarda weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi. Stanęła obok niego z ręką za plecami i skupiła obojętny wzrok na matce. - A coś ty taka naburmuszona? Uśmiechnij się, dzisiaj robimy sobie imprezę na cześć twojego odważnego braciszka! No, ale do rzeczy kochani. Jak zapewne się domyślacie, wróciłam bo nie podobało mi się bardzo to, co tu się dzieje. I teraz tak... Pierwsza sprawa. Charlize! Choć tu, złotko. Notuj. Przez drzwi weszła starsza kobieta, służąca, z papierem, atramentem i piórem. Usiadła przy toaletce i zaczęła notować, rozwiewając Nocturne'a. - Po pierwsze, oficjalnie wprowadzam odpowiedzialność zbiorową. Jedno z was zrobi jakąś głupotkę, reszta za to odpowie. Jestem pewna, że tak dobre serduszka jak wasze nie chciałyby, aby waszemu bratu z nieprawego łoża, cholernemu bękartowi Edwardowi coś się stało. Dlatego też Rennard idzie dzisiaj ubrany elegancko na bal, a Christine upnie włosy. Kolejna sprawa - Christine, najwyższy czas na zamążpójście. Nie możesz ciągle być panną, znajdziemy ci jakiegoś dżentelmena. - Jeśli można wtrącić, to nazywa się związek kohabitacyjny i wciąż jest związkiem - przerwała beznamiętnie Christine. Matka skrzywiła się. - Nie ma papierka, nie ma związku. To samo tyczy się Rennarda, znajdziemy ci jakąś dobrą panienkę. Pytania? Nie? Wspaniale, reszta ogłoszeń jutro rano, przy śniadaniu. A teraz sio, poszli.
  3. Lucia podniosła wzrok na Rennarda. Usta jej nie drgnęły, ale uniosła małą rączkę i z całej siły uderzyła go piąstką w kość policzkową. Cios nie był silny, ale odpowiednie wrażenie zrobił. - Zaraz ty poznasz moje dobre serce - odpowiedziała. W oczach dziewczynki pojawiły się łzy, odbiegła korytarzem zapewne do komnaty matki. Christine wstała z łóżka i poprawiła suknię, a kamerdyner wyglądał, jakby się miał rozpłakać. Choć trzeba było przyznać, że starał się zachować kamienny wyraz twarzy. Nocturne natomiast wydał z siebie dźwięk świadczący o tym, że istotnie jest zadowolony z tego co się dzieje. - Zapewne skomentuje twój napad szału. Albo cokolwiek innego i zmusi cię, żebyś szedł na bal. Ale wiesz co, Rennard? Ten bal to dobry pomysł. Możemy znaleźć kogoś, kto pomoże - stwierdziła Christine i ruszyła obok Rennarda do pokoju matki. Przy krześle matki stała już Lucia z oczami spuchniętymi od płaczu i kiedy matka nie patrzyła, jadowicie się uśmiechała. Christine została na zewnątrz, a kamerdynerowi pozwolono łaskawie się oddalić. Nocturne usadowił się na toaletce i emanowało od niego zadowolenie. - Pamiętaj. Mogę się ujawnić, o tak. Kiedy tylko zechcesz. Jedyne co musisz zrobić, to rozkazać - poinformował jeszcze zanim matka zaczęła mówić. A minę miała nietęgą. - Rennardzie, moje najulubieńsze poza Lucią dziecko! Nie podoba mi się ton jakim do mnie mówiłeś i nie podoba mi się, że wyszedłeś bez mojej zgody. Przy drzwiach stała dwójka strażników w lekkich zbrojach. Oboje mieli halabardy i oboje stali tam na wypadek, gdyby Rennard ponownie chciał opuścić komnatę bez zgody matki. - Ale przymknę na to oko, bo jesteś zmęczony po podróży. W górnej szufladzie w swoim pokoju masz strój wieczorowy na dzisiejszy bal. Będzie szampańska zabawa! Już nie mogę się doczekać! - wstała z fotela i podeszła do toaletki z Nocturnem, na której leżało kilka kopert. - Zaprosiłam najważniejszych w Noxus. Nawet Panią Kytherę-Zaavan. Mówią, że jest szalona bo siedzi cały czas w podziemiach, ale ja wiem, że to dobra kobieta. Tak bardzo troszczy się o te swoje robaczki... - posłała Rennardowi porozumiewawcze spojrzenie. - Wystrój się! Nie możesz przynieść nam wstydu. Ach, i bardzo cieszy mnie, że moje kochane aniołki zaczęły się dogadywać. Braciszek i siostrzyczka! Ale nie zapominajcie o swojej młodszej siostrze. Lucia skarżyła się, że byłeś nieuprzejmy. - Matka posłała młodemu zabójcy Spojrzenie i pogładziła Lucię po włosach. - Czy to prawda?
  4. Christine standardowo dla siebie nie ujawniła żadnych swoich emocji, ale odwzajemniła uścisk. A kiedy ktoś zapukał w drzwi, wyjęła swój sztylet, ukryty na pod podwiązką i usiadła na łóżku, gotowa do obrony bądź ataku. Każdy z DeWettów, nawet nie będący zabójcą był odpowiednio przeszkolony, co było skutkiem wieloletniej nauki na błędach. Oczywiście, błędy owe zazwyczaj były nauką dla młodszych pokoleń. Kto z rodu raz popełnił błąd, ten lądował sześć stóp pod ziemią. Dlatego też nawet rodzinie nie można było ufać, a jedna z flagowych nauk rodu brzmiała, że jeśli nikt nie czyha na życie któregoś z członków, to ten członek najwyraźniej robi coś źle. Albo szykuje się wyjątkowo potężny zamach. Za drzwiami stał sztywno młody kamerdyner poznany niedawno przez Rennarda. Na jego czoło wstąpiły krople potu. - Paniczu - odezwał się. Jego głos zadrżał. - Pani zaprasza serdecznie do jej komnaty. Kazała przekazać, że za niesubordynację karany będzie posłaniec. I że za chwilę poprosi także pannę Christine - oznajmił. Przełknął ślinę. Jedną rękę chował za plecami i blady jak ściana, rzucał Rennardowi nerwowe, znaczące spojrzenia. Na korytarzu, na jednej z sof siedziała Lucia - ciemnowłosy diabeł wcielony, o rumianej twarzyczce i błękitnych oczętach. Ubrana w czerwoną sukienkę, siedziała i względnie czytała książkę. Podniosła głowę, a jej twarz rozjaśnił szczery uśmiech. - Cześć, Rennard! - zawołała, i pomachała do niego rączką. Zeskoczyła z kanapy i podeszła do nich. - Jak było w Ionii? Przywiozłeś mi coś? Nocturne lewitujący obok Rennarda zmrużył oczy i zarechotał. - To jak? Przywiozłeś, Rennard? - zapytał.
  5. Zmrużyła podkrążone, pomalowane dodatkowo czernią oczy i rozejrzała się po pokoju. Zdjęła buty na obcasie i przebiegła przez łóżko Rennarda, podnosząc suknię aby na nią nie nadepnąć. Zeszła tuż przy oknie i szybkim ruchem zasunęła ciemne zasłony. Potem rozejrzała się jeszcze po pokoju, podeszła do lustra z którego chwilę wcześniej wyfrunął Nocturne i odsunęła je od ściany, sprawdzając, czy nic za nim nie ma. Podeszła jeszcze do szafy i otwarła ją, po czym zamknęła oba skrzydła i podeszła do Rennarda jak rasowy neurotyk. - Każdy nasz ruch jest obserwowany. Przez służbę. Nie ufaj nikomu, jasne? Nastawiła przeciwko sobie wszystkich. Jeden donosi na drugiego, zorganizowała sobie całą siatkę informatorów, a ja nie mogę stąd nawet wyjść. Edward zniknął, a Lucia... Lucia jest jej pupilkiem. Dziewięć lat, a dam uciąć sobie... Nie, bez przesady. Ale Lucia jest najpotworniejsza z wszystkich DeWettów jakich znałam. Nasza mała siostra oszalała. Przez te kilka dni matka tak zdołała sobie ją wytrenować, że teraz łazi i donosi na wszystkich, a w nagrodę może sobie wejść do sal tortur i patrzeć. To chyba zemsta, Rennard. Wiesz, kto stał za jej nagłą śmiercią te siedem lat temu? Otóż Edward. Postaramy się go odnaleźć. Ale póki co powinniśmy zadbać o siebie - wyszeptała, kucając naprzeciwko siedzącego Rennarda. Chwyciła go nawet za dłoń w geście desperacji i ścisnęła, lekko wbijając przydługie paznokcie w jego skórę. - Organizuje dzisiaj ten swój cholerny bal na twoją cześć. Swoją drogą, gratulacje i dodałabym pewnie żebyś się udławił tym swoim sukcesikiem, ale to nie czas na przepychanki. Powiedz mi, że masz jakiegoś asa w rękawie. Cokolwiek. Jakiś wpływowy znajomy, albo niespłacony dług. Próbowałam wielu rzeczy, ale za każdym razem wyprzedzała mnie o trzy kroki. Ma przewagę liczebną i... Rozległo się pukanie do drzwi.
  6. Pokój Rennarda, choć wielki jak cała reszta komnat w zamku wcale nie był podobny do nich wystrojem. Meble były z ciemnego drewna, ale bez dodatku żadnego szlachetnego metalu. Łóżko było spore, ale bez obowiązkowego baldachimu. Nad nim na ścianie pokrytej wiekową już tapetą widniał szary ślad po obrazie pradziada mieszkającego w owym pokoju. Zmarł zresztą w tym samym łóżku, otruty przez służbę, a jego paskudny portret wisiał nad łóżkiem, póki Rennard go nie zerwał któregoś dnia. Wcześniej w paru miejscach wisiało i leżało mnóstwo małych rzeczy, kolekcja pierdół i bibelotów. Ale teraz, mimo wcześniejszego nakazu dla służby o zostawieniu rzeczy i nie sprzątaniu ich wszystko pochowane było do szuflad. Terror Celii DeWett dotarł i tutaj. - Ta kobieta jest... Jest... Czym jest to uczucie, gdy wewnątrz siebie czujesz drganie? Połączenie obrzydzenia i... O, tak. To niepokój - wywnioskował Nocturne, wpełzając w lustro na ścianie. Spojrzał na Rennarda z jego drugiej strony. Niebawem gałka w drzwiach przekręciła się i do środka wlała się postać w czerni. Wysoka i szczupła, starsza siostra Rennarda, Christine DeWett. Od kiedy pamiętał zawsze chodziła w czerni, niczym wyciągnięta z konduktu pogrzebowego. Od kiedy pamiętał była blada i miała podkrążone oczy, choć w niektórych kręgach uchodziła za piękną. Zawsze też była spokojna i opanowana, a teraz wyglądała na niespokojną. Zamknęła drzwi, tarasując je dokładnie w ten sam sposób co Rennard chwilę wcześniej u drzwi swojej matki. - DeWett - syknęła, szczerząc zaciśnięte zęby. - Wiesz, że cię nie znoszę. Ja wiem, że ty nie znosisz mnie. Ale musimy coś z nią zrobić, na bogów. Na pomoc Edwarda i Lucii nie ma co liczyć. Jeśli zobaczysz gdzieś Lucię, staraj się wyglądać naturalnie. Nie pokazuj strachu i żadnych gwałtownych gestów.
  7. - No wiesz? Nie mów tak, Rennardzie! - Wstała z fotela. Jej bujny biust zafalował lekko, kiedy podeszła do niego, stukając obcasami. Nocturne będący obok zasyczał, ale Rennardowi trudno było stwierdzić, o co konkretnie koszmarowi chodziło. Kobieta, niższa od syna o głowę podeszła i uścisnęła go, a uścisk miała doprawdy niedźwiedzi. - Mój syn tak wydoroślał! Ach, wspaniale znów cię widzieć. Hejże, co to za brzuszek? - Dźgnęła go boleśnie palcem w brzuch. - Przytyłeś nieco, kochany! Ach, sajgon? Sajgon tu był, kiedy wróciłam! - Odsunęła się od młodego DeWetta i podeszła do okna. - Na szczęście teraz wszystko się zmieni, kochaniutki - dodała ciepło. Z jej spojrzenia emanowała złośliwość i ukryte gdzieś głęboko zło. Nie takie, które zabija szybko, ale takie, które zabija latami. Jak trucizna podawana w małych dawkach. - ...Tak, wszystko się zmieni. Będziemy kochającą się rodziną, jak za dawnych czasów. A wiesz, obie twoje siostry się bardzo ucieszyły kiedy wróciłam. Ale już Edward, twój ukochany braciszek, zareagował podobnie do ciebie. Ja wiem, macie do mnie żal, że was opuściłam. Ale przecież wiesz, słoneczko ty moje, że nie miałam na to wpływu. Prawda? - Westchnęła głęboko. Zapadła cisza przerywana tylko tykaniem zegara. - Jesteś pewno zmęczony po podróży, co? Odpocznij, skarbie. Ach, zapomniałabym. Jestem z ciebie taka dumna! Pokazałeś temu złemu pająkowi, kto rządzi, co? Pokazałeś, że DeWettowie to nie byle kto! Tak trzymać! Chociaż mógłbyś w troszeczkę lepszym stylu, złotko. Ale wszystkiego cię jeszcze nauczymy! Wyprawiam dziś wieczorem huczny bal na twoją cześć. Cieszysz się? - zaszczebiotała, tarmosząc syna względnie pieszczotliwie, praktycznie boleśnie za ucho.
  8. - Pan DeWett jest teraz nieobecny. Z tego co wiem, udał się na urlop - odparł roztrzęsiony kamerdyner normalnym już głosem, próbując pobiec za Rennardem. - Z powodów zdrowotnych, jeśli dobrze mi się wydaje - dodał niezwykle sugestywnym szeptem. Powody zdrowotne zapewne były spowodowane zacną Celią DeWett. - Proszę tędy - odchrząknął chłopak, wyprzedzając Rennarda. Szedł sztywno, szybkim krokiem. Wzdłuż słabo oświetlonego korytarza stały zamknięte drzwi, zazwyczaj dwuskrzydłowe, kilka stolików i dwie kanapy obite drogim materiałem, cholernie niewygodnie. Portrety przodków patrzyły na Rennarda wyniośle, każdy ze zwyczajową u DeWettów pogardą. Chłopak zatrzymał się przed największymi z drzwi, oznaczonymi białą koronką. Odkąd Rennard pamiętał, matka z uporem maniaka szydełkowała te swoje koronki z lepszym lub gorszym skutkiem i wieszała gdzie tylko się dało. Nie zdążył zapytać, gdy ze środka dobiegł go śpiewny, przesłodzony głos. - Proszę! Zanim przekręcił gałkę, położył dłoń na ramieniu Rennarda i kiwnął mu głową. Życzył powodzenia. Drzwi otwarły się, wpuszczając na korytarz światło. W środku, w fotelu siedziała Celia DeWett, jak zwykle rumiana, jak zwykle przy kości i jak zwykle plotąc swoje koronki. Siedziała w bordowej sukni, z włosami perfekcyjnie zaczesanymi do tyłu i delikatnym makijażem. Uśmiechnęła się miło do syna. To właśnie było w niej najgorsze. - Śmiało, kochany! Nie krępuj się - rzuciła do Rennarda. - Ach, tyle lat bez mojego ukochanego syna! Pokaż no mi się w świetle. Podejdź tu!
  9. Kamerdyner rozejrzał się jak spłoszone zwierzę, czy przypadkiem nikt się nie zbliża. Złapał Rennarda za ramiona i zacisnął na nich dłonie. Nerwowo i... trochę boleśnie. Jego twarz ze spokojnej zmieniła się w przerażoną. Wyglądał jakby był na skraju załamania nerwowego, co było dostatecznym dowodem na to, że matka Rennarda faktycznie mogła wrócić. Jego dolna warga zadrżała, a Nocturne tymczasem przyglądał się scenie z zaciekawieniem. Światło wydobywające się z oczu kilka razy zgasło - mrugał. - Tak! - jęknął. - Tydzień temu po prostu przyszła pod wrota rezydencji. Trzy dni po tym, jak rozpocząłem pracę. Ona jest... Jest... Przerażająca. Sądziłem, że we wszystkich wielkich rodach Noxus to mężczyzna jest głową rodziny. W twoim rodzie patriarchat został tak brutalnie zachwiany... Bogowie, miejcie nas wszystkich w opiece!
  10. Jeśli przed chwilą kamerdyner był zdziwiony, to teraz jego zdziwienie ewoluowało w apogeum szoku. A potem na jego twarz wstąpił niepewny uśmiech. - W takim razie... No, chodźmy. To jak mam do pana mówić? - zapytał, idąc w górę schodów. - Najpierw poprowadzę do komnaty pani DeWett. Po jej efektownym powrocie, którego nikt się nie spodziewał wszyscy próbują... Próbują przywyknąć do nowej sytuacji - objaśnił, wchodząc po pokrytych przetykanym złotymi nićmi dywanem stopniach. W holu ściany pokryte były zdobną, wzorzystą boazerią z drogich gatunków drewna. W dodatku na ścianach, poza świecznikami wisiały obrazy przedstawiające nadętych mieszkańców rezydencji sprzed lat. Najstarszy z obrazów był sprzed kilku wieków. I nie pasował tylko jeden, drobny szczegół w wypowiedzi kamerdynera. Otóż matka Rennarda, szanowana i upiorna pani Celia DeWett, nie żyła od siedmiu lat.
  11. - Jakie to było marzenie? - zapytał. Podniósł dłoń i pogłaskał Shiro delikatnie po włosach, starając się nie zaczepić bransoletą o jej włosy. Objął ją w talii i połaskotał w brzuch. - Czyżby bycia załaskotaną na śmierć?
  12. - Proszę wybaczyć, panie - odparł kamerdyner, trochę zlękniony. Nie podniósł oczu. Rennard widział go zresztą po raz pierwszy w życiu, więc musiał być młody i niedoświadczony. - Słyszałem o pańskim wyczynie. O zabiciu Pana Pająków i uratowaniu Gwiezdnego smoka - odezwał się szeptem, wciąż zgięty w pół. - Podziwiam, ale państwo zabraniają rozmawiać wzrost z kimkolwiek z pańskiej rodziny. Proszę więc przyjąć moje najszczersze gratulacje. To zaszczyt. Nocturne stęknął ze zniecierpliwieniem. - Służalczośśść - zasyczał. - To wszystko żeby pokazać, że jesssteście nad nimi?
  13. - Nie mógłbyś tego pragnąć. Istnieję tak długo, jak istnieją sny i ciemność w snach. Tak długo, jak istnieją koszmary. Tak długo, jak istnieją ludzie - odparł, tym razem beznamiętnie. Złocona brama do posiadłości otwarła się ze skrzypnięciem. Żwirowa ścieżka prowadziła pod same wrota, które otworzyły się przed Rennardem za sprawą młodego kamerdynera, jednego z kilku pracujących w pałacu. Ten konkretny model miał jasne włosy, niebieskie oczy i był przystojny jak każdy inny w pałacu DeWettów - wymóg matki Rennarda o specyficznym poczuciu estetyki. - Paniczu - powiedział, skłaniając się nisko i z głębokim szacunkiem.
  14. Płynąca w powietrzu obok zjawa zazgrzytała, brzmiąc jak stary, nienaoliwiony mechanizm, który ktoś próbuje uruchomić. Śmiał się tak mocno, że aż złapał się za brzuch. Widocznie nawet widmowa przepona potrafiła boleć. - Ooo... O, tak. Spośród wszystkich życzeń których mogłeś zażądać, ty poprosiłeś o sławę! Sławę! Będąc zabójcą! Czuję podziw, Rennard. Najprawdziwszy podziw - wycharczał upiór, skupiając uwagę na przecinaniu widmowymi ostrzami szyj przechodniów. Oczywiście nie czyniło im to krzywdy. - Ilu jest lepszych od ciebie łowców w Noxus? Czy wielu? Czy lubią wyzwania? Czy będziesz prawdziwym wyzwaniem, czy tylko łatwym celem? Niebawem dotarł do pałacu, siedziby rodu DeWettów. Ogromna rezydencja podzielona na kilka skrzydeł otoczona była ogrodami tak wielkimi, na ile tylko pozwalało otaczające miasto. Wysoka i strzelista konstrukcja, oznaka przepychu, możliwości i bogactwa rodu.
  15. Ezreal podszedł do niej, usiadł obok i objął Shiro ramieniem. Po chwili przyciągnął ją do siebie i przycisnął do piersi, wzdychając ciężko. - Przez chwilę było fajnie, co? - zapytał z goryczą w głosie.
  16. Nocturne wydał z siebie przepełnione zachwytem westchnienie. - Nie znam nadziei. Ale gdybym ją znał, miałbym nadzieję, tak, nadzieję, że przewidujesz też możliwość okrutnego mordu na członkach swojego stada. - Nocturne zafalował i rozszerzył ślepia z podekscytowania, wyczekując odpowiedzi pana. Ale powrót do Noxus był inny niż cała reszta powrotów, jakich Rennard doświadczył. Ludzie na niego patrzyli. Obserwowali uważnie, niektórzy z szacunkiem inni zaś z podziwem, jeszcze inni z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Ktoś krzyknął coś o bohaterze, tłum ludzi rozstępował się przed nim. Wielki Architekt Gwiazd spełnił życzenie Rennarda. Młody DeWett stał się oficjalnie sławny. Gdy przechodził, okiennice w poszarzałych kamienicach otwierały się dyskretnie, a ich mieszkańcy z zainteresowaniem oglądali zabójcę Villemawa. Jeśli wcześniej miał powodzenie u kobiet, teraz po ich spojrzeniach mógł wywnioskować, że będzie w tej kwestii radził sobie jeszcze lepiej. Niektórzy z wylewnością niespotykaną u Noxian przechodząc gratulowali mu, jeden mężczyzna odważył się nawet poklepać go po plecach.
  17. - Ty za to jesteś myszą. Myszą, która sądzi, że smycz na której mnie trzyma jest silniejsza, niż jest w rzeczywistości - odparł Nocturne. I na tym słowne przepychanki się skończyły. Podróż trwała niecały dzień, co było dobrym wynikiem jak na niespokojne wody morza między Noxus a Ionią. Statek dobił do brzegu. Oto i port Noxus, jedna, wielka melina. Pijacy i zbóje, złodzieje, kurtyzany i zabójcy. Smród ryb, glonów, alkoholu i fekaliów. Jakim cudem przy takim bałaganie Noxus było najbardziej ekspansywnym państwem na Valoranie? Trap uderzył o brzeg, statek został zacumowany. Na brzegu płonęły już latarnie, bo zmierzch zapadł godzinę wcześniej. Nocturne czekał niecierpliwie. Jego nastrój udzielał się Rennardowi - czuł jego wyczekiwanie, a nawet... głód.
  18. Droga do miasta portowego dłużyła się, choć wbrew pozorom nie za sprawą Nocturne'a, bo tak też upiór się przedstawił. Bycie upierdliwym i naprzykrzanie się znudziło mu się po dwóch dniach, a więc nie dość, że Rennard przywykł nieco do jego obecności, to wkrótce mógł nawet względnie spokojnie spać. Po owych kilku dniach Rennard załapał się nawet na niewielki statek płynący do Noxus - niewątpliwie był to sukces, bo statki kursujące między Ionią, a jego rodzinnym miastem kursowały bardzo rzadko ze względu na napięte stosunki między nacjami. Tak więc Rennard siedział w niewielkiej kajucie zaopatrzonej w bulaj, niewielką szafę i łóżko. Statek był dość luksusowy. Nocturne usadził się na szafie. Okazało się, że będąc nie do końca materialnym mógł wciskać się w ciasne kąty i zakamarki. Nie przeszkadzały nawet ostrza. Teraz złośliwie wlepiał niebieskie, jarzące się ślepia w Rennarda. Czarny dym spowijał sufit. Znów dało się wyczuć nieznośny nastrój grozy, a mimo światła wpadającego przez okienko upiór był nieznośnie widoczny. - Boisz się, Rennard?
  19. - O, Rennard... Jestem wyjątkowo kreatywny. Lubię widzieć strach. Przerażenie. Lubię doprowadzać do stanu, w którym człowiek traci granicę pomiędzy jawą, a snem. Kiedy ludzie stają się moimi marionetkami. Żyję już długo, nie mógłbym zabijać szybko i prosto. Mogłoby mi się szybko... znudzić. A tym... - zaprezentował ostrza. -... Tym zabijam poza snem. Tym będę zabijał w twojej obronie, mój panie! - zarechotał. - Nie myśl, że nie wiem jak wyglądają wyższe sfery w Noxus. Znasz kilku arystokratów, którzy zwariowali, prawda? Ja też ich znałem - odpowiedział. Przez głos przebijała się duma.
  20. Deska złamała się za sprawą postaci w płaszczu. Ezreal i Shiro upadli na piach, a chłopak w trakcie upadku próbował jeszcze złagodzić uderzenie i ochronić Shiro. Tętent potężnych, podbitych kopyt stał się bardzo, bardzo bliski. Shiro została porwana w powietrze przez potężną, czarną rękę. Podobny los spotkał Ezreala, a potem wielka, niewątpliwie martwa abominacja pobiegła wprost do utworzonego przez postać w płaszczu portalu, odznaczającego się różowym i fioletowym światłem na szarzejącym niebie. Gdy tylko przekroczyli portal, zostali rzuceni na kamienną, zimną posadzkę. Wilgotną w dodatku. W środku było ciemno, ściany miejscami porastały glony i zielonkawe porosty. Śmierdziało pleśnią i krwią. Centaur znalazł się idealnie za grubą kratą więzienną. A więc byli w celi. Dodatkowo na przegubach Shiro i Ezreala widniały bransolety z metalu naznaczonego runami. Wielki stwór gardłowo zarechotał. W jego nieprzyjemnym, ciężkim śmiechu słychać było satysfakcję. Uderzył ciężkim kopytem o ziemię, trzymał dłonie za plecami. - Życzę miłego pobytu... - Oddalił się niespiesznie, a po korytarzu rozszedł się echem jego śmiech. Ezreal westchnął głęboko.
  21. - Ach... Więc ludzie lubią, kiedy zastawia się na nich pułapki i próbuje zabić pod własnym dachem, we własnym domu? - wysyczał. Teraz krążył wokół Rennarda, wznosząc się i opadając. Raz nad nim, raz za nim, raz z lewej, czasem z prawej. - Masz dziwne zamiłowania. Co jest niezrozumiałego w dręczeniu ludzi? W zabijaniu ich od wewnątrz? Sam zabijasz i nie uwierzę, że nie czujesz satysfakcji.
  22. - Czuję się wspaniale. Po prostu gorzej mnie widzisz. A inni nie widzą mnie teraz wcale. Zazwyczaj za dnia nie mogę także atakować. Ale... nie wiem, jak będzie teraz - odparł. - Powiedz mi, Rennardzie... po co wracasz tam, do Noxus? Po co wykonujesz dla nich misje i jak mam nie pogardzać całym waszym słabym gatunkiem, widząc jak niezrozumiałe dla mnie rzeczy robicie?
  23. - Tylko do mojego ukochanego pana i władcy! Wszak muszę pilnować, abyś był bezpieczny. - Przysunął się jeszcze bliżej. - Nie lubisz robaków? A co takiego lubisz? Może krew? Albo ciemność? Lepiej polub ciemność. Może masz w Noxus jakichś nieprzyjaciół, których mogę skrzywdzić? - zapytał. Mówiąc, dość często przeciągał wyrazy, zupełnie jakby syczał. Gdy wyszli poza łuk, promienie słoneczne spowodowały, że stwór w ogóle był półprzezroczysty, a tym samym słabo widoczny i jeszcze bardziej niepokojący.
  24. - Bo są lepsze od ludzi. A ty nie jesteś dobrym człowiekiem - odparł upiór, rechocząc. - Skoro już rozmawiamy jak przyjaciel z przyjacielem, jak starzy znajomi... Podobało ci się moje przedstawienie na Shadow Isles? - Sunął tak blisko Rennarda, że gdyby był trochę bardziej materialny, zapewne by się o niego ocierał. Choć niewątpliwie korzystne było posiadanie swojego własnego, podległego koszmaru na zawołanie, jego obecność była wyjątkowo przykra. Roztaczał wokół siebie atmosferę niepokoju. Tymczasem na zewnątrz zaczęło już świtać. Słońce znajdowało się zapewne niewiele ponad horyzontem, ale póki co nie było go widać przez wysokie skały osłaniające ogród. W świetle dnia zmora była jeszcze mniej widoczna. Wydawało się, że powietrze go rozrzedziło.
  25. - He, he... Potrafię przemieszczać się przez myśli. W Noxus byłbym w ciągu kilku minut, ale, co oczywiste, nie z tobą - odparł z nieukrywaną satysfakcją, powoli przesuwając się za Rennardem. - Przeniosłem cię do Shadow Isles z pomocą Elise. Gdyby była w Noxus, może by się udało. I gdyby chciała pomóc... Tak, będziesz musiał iść pieszo.
×
×
  • Utwórz nowe...