-
Zawartość
5783 -
Rejestracja
-
Ostatnio
-
Wygrane dni
4
Wszystko napisane przez Arcybiskup z Canterbury
-
- Nie wiem, Rennard. Nie znam się na ludzkich więziach. Ale zawsze możesz to rzucić i gdzieś wyjechać. Nic cię tu nie trzyma. Skoro to wszystko tak ci doskwiera, to po co tu jesteś? Rennard zbliżał się do wejścia głównego do bastionu, ogromnej bramy strzeżonej przez dwa równie ogromne, kamienne gargulce i nieco mniej kamiennych strażników, ale za to o metaforycznie kamiennych pięściach. Nie warto było zadzierać ze strażą pałacową i jej członkowie zazwyczaj nie musieli się specjalnie wysilać, żeby to udowadniać. Żaden z nich zazwyczaj nie był potężnej postury i już to wzbudzało pewne podejrzenia. Z dłoni kamiennych gargulców zwisały na łańcuchach latarnie płonące na niebiesko. Nawet tłum, teraz ograniczony przez hordy zombie na ulicach zazwyczaj omijały mury Bastionu tak daleko, jak tylko mogły. Jeśli ktoś trafiał do Bastionu, to zazwyczaj nie na herbatkę.
-
- Mógłbyś zdobyć sprzymierzeńców. A ty wolisz się ich pozbywać. chcesz zostać sam? Planujesz swój zgon? Upiór wypowiadał słowa z czymś w rodzaju ciekawości. Wychodzili już poza teren rezydencji, kierując się w stronę górującego nad miastem molocha na szczycie wzgórza, teraz obrośniętego zabudowaniami.
-
Nocturne dołączył do Rennarda niedługo później. Właściwie zaraz po tym, jak przekroczył próg domu. Ostrza u przedramion miał ubabrane krwią i wyglądał... Lepiej, niż poprzednio. Był większy, chociaż praktycznie zajmował taką samą powierzchnię. Ciemniejszy, jeśli tylko czerń z której się składał mogła być ciemniejsza i emanował tym szczególnym rodzajem niebezpiecznego entuzjazmu kogoś, kto właśnie się wyżył. - Służba, Rennard. Co z nimi? Żyją i są zdrowi. Nic im nie zrobiłem, ale zginą, jak tu zostaną.
-
Wszędzie pozostawały strzępy pajęczyn, których nikt jeszcze nie sprzątnął. A ci którzy mieli to zrobić, mieli też zostać złożeni w ofierze kultu, który bawił się w najlepsze w podziemiach rezydencji. Choć teraz zapewne bawił się tylko Nocturne. - Zamknij drzwi, jak będziesz wychodził - dobiegł go śpiewny głos matki, gdy przechodził obok jej pokoju. Pod drzwiami stały zombie, które na tyle uważnie na ile może to zrobić ktoś pozbawiony własnej woli obserwowały każdy ruch Rennarda, ale nie szły w jego stronę.
-
Zdążył wyjść, zanim Nocturne otoczył całą salę ciemnością. Usłyszał jeszcze za plecami krzyki. Na miejscu okazało się, że istotnie sześcian był w jego pokoju. Leżał jak gdyby nigdy nic na komodzie, owinięty czerwoną wstążką z kokardą i etykietką oznaczoną imieniem Rennarda. Ale z pewnością był to ten przedmiot.
-
Salto w tył skończyło się udanym i pewnym lądowaniem na obu nogach. Wtrącony z równowagi typ wrzasnął i uderzył plecami o ziemię, wytrącony z równowagi. Następny zachłysnął się własną krwią i padł jak długi na podłogę, aby już nigdy z niej nie wstać. Tłum nie był doświadczony w mordobiciu, co było widać po reakcji na dwa trupy. Odsunęli się od Rennarda, tworząc wokół niego krąg, niepewny co dalej robić. Był to jeden z przykładów potwierdzających tezę, że współczynnik inteligencji tłumu wynosi dziesięć podzielone przez ilość jego członków. Ale wciąż był to krąg w liczbie koło pięćdziesięciu ludzi, którzy odgradzali Rennarda od szamana. Nocturne zawisł obok. Lucia zmierzała powoli ku nim, powłócząc nogami. - Przepuśćcie go do domu! - krzyknęła i wyszło to dość niewyraźnie. Tłum z wahaniem rozstąpił się na tyle, żeby przepuścić Rennarda do drzwi prowadzących do dworu. - Mówiłam, w twoim pokoju jest to czego potrzebujesz. Ale teraz ja się pobawię, dobrze? Teraz zrobimy tak, że ty masz pięć minut. A ja zacznę cię gonić. Co ty na to, braciszku? - zapytała Lucia, nie panując do końca nad mięśniami twarzy. Chciała wykrzywić ją w pogardliwym uśmiechu, a wyszło jakby coś bardzo ją bolało.
-
- Zabiłeś moje ciało, nie mnie, głuptasie! - odparł były trup ochrypniętym głosem. Poruszanie się nie było dla niej łatwe - wyglądało to tak, jakby miała nierozruszane mięśnie. Twarze zwróciły się ku biegnącego Rennarda. Obecność zmaterializowanego Nocturne'a działała na jego korzyść, ale mimo początkowego odrętwienia zakapturzonych, złapali go zanim dobiegł do przywódcy rytuału. Ten z kolei zwrócił twarz w jego stronę z nożem wciąż uniesionym w powietrze. Rąk było dużo. Jedna z par próbowała wykręcić Rennardowi rękę za plecami, ktoś próbował go podciąć, jeszcze inni robili tylko sztuczny tłum.
-
Problem polegał na tym, że służba była zbyt niedaleko od zakapurzonego tłumu i Nocturne nie omieszkał Rennarda o tym poinformować. Drugi problem pojawił się, gdy zaczął działać rytuał wykonywany przez obdartusa w masce. Przez katakumby przewaliły się masy ciepłego, dusznego powietrza. Czuć było uwolnioną magię, a także, dość gwałtownie, silny zapach octu. Trup Lucii zrzucony z pleców zaczął zbierać się z wolna z podłogi, a zza rogu dochodziły dzikie wrzaski, jakby uczestnicy rytuału przeżywali rodzaj duchowego uniesienia.
-
- To jest magia voodoo - odpowiedział. Za rogiem wszystko wyglądało naprawdę efektownie. Służba była stłoczona w zaułku i pilnowana przez zombie- kapeluszników z nożami rzeźnickimi. Pośrodku dużej sali o niskim sklepieniu, przystrojonej kośćmi i zwierzęcymi głowami stal prowizoryczny ołtarz z drewna, na którym akurat leżał jakiś nieszczęsny, młody mężczyzna. Nad nim stał kapłan całej imprezy z prymitywną, drewnianą maską z rodzaju tych egzotycznych z grzebieniem różnokolorowych piór. Uniósł kamienne ostrze... I przy ołtarzu został tylko on. Zakapturzeni ludzie zawyli z satysfakcją.
-
Stacja orbitalna planety Quarzite, 36 ABY Zabawne, jak bardzo różnili się szturmowcy sprzed bitwy o Yavin i po bitwie o Yavin. Jeśli można było przyznać coś Najwyższemu Porządkowi, to perfekcyjne szkolenie (w zakres którego wchodziło także pranie mózgu) i skutkująca temu lojalność żołnierzy. Kto mógł pomyśleć te kilkadziesiąt lat wcześniej, że klony staną się przestarzałym, nietrafionym pomysłem? I choć w istocie oddziały klonów spełniały wymogi estetyczne (równe rzędy, równy wzrost, taki sam mechaniczny chód), to jednak żołnierze różniący się wielkością byli o wiele bardziej ekonomiczni. Nie starzeli się tak szybko, nie zapadali tak łatwo na choroby zakaźne. Jeden z najniższych szturmowców stał w sali z panoramicznym oknem wychodzącym na Quarzite. Cały, nieszczególnie wielki oddział żołnierzy czekał na windę, która doprowadzi ich do bezpiecznego wnętrza planety. Względnie bezpiecznego - gdyby okazało się, że jest inaczej, to od tego byli szturmowcy właśnie. Nieopodal stał kalamarianin, Ande-ek Akul przybywający na Quarzite z misją pokojową. Zadaniem YU-1337, podobnie jak zadaniem całej reszty szturmowców zebranych na stacji było zadbanie, aby bucowaty dyplomata dotarł z powrotem do bazy Najwyższego Porządku cały i zdrowy. W tym momencie, falując od czasu do czasu swoimi długimi, na wyrost bogatymi szatami, manipulował przy holoodbiorniku. Winda przyjechała. Wielki wagon mogący pomieścić w sobie i setkę humanoidalnych istot oznajmił swoje przybycie nieprzyjemnym, ochrypłym piskiem. Beluganin, jeden z technicznych pracujących na stacji, dotknął palcem panelu przy drzwiach i wrota rozsunęły się, ukazując okrągłe, ciemne pomieszczenie o metalowych ścianach, sklepieniu i podłodze. Jeden z towarzyszy Yuri popchnął ją do przodu, zachęcając do wkroczenia do środka.
-
Nocturne zmrużył oczy, przez chwilę z nieukrywanym obrzydzeniem wpatrując się w Rennarda. - Rytuał. Człowiek w masce, pióra, twoja matka, zakapturzeni. Krąg. Ołtarz, mnóstwo kości. Co można wyciągnąć z kości? Nie rozumiem. Dużo jest energii w tym w masce. Haaa... Nie zabijesz swojej matki ani swojej siostry, póki nie zabijesz jego. Tak. To on ma w sobie coś, albo... Nie. On dał ich życie do szkatułki. Póki nie znajdziesz szkatułki, nie zabijesz ich obu. Chcesz popatrzeć? Właśnie składają służbę w ofierze. Lubisz chyba takie rzeczy.
-
Schody pojawiły się dość szybko, mianowicie już z kilkuset metrów od przejścia do domu poczuł tę charakterystyczną woń rozkładu, siarki i chemii ożywieńców Celii. Za zakrętem katakumb widział refleksy ognia odbijające się od ścian i rytm, jakby ktoś uderzał w bęben. Coś się działo pod rezydencją DeWettów i z pewnością nie było to nic dobrego. Zaraz potem dało się usłyszeć krzyki i piski kogoś, kto mógłby odprawiać rytuał. Nocturne westchnął. - Zachęcające. Ofiary!
-
Rennard mógł dostać się do rezydencji tunelami, bądź też oficjalną, naziemną drogą. Wybór mógł zadecydować o jego losie, ponieważ póki co konsekwentnie pozbywał się sprzymierzeńców.
-
Christine pokiwała głową. - Miło że pytasz, Edward przeżył i nawet wraca do siebie. Powoli, bo powoli, jeszcze za bardzo się nie odzywa, ale chyba nawet zacznie. Zamierzasz coś konkretnego zrobić z tymi zwłokami? - zapytała. Cała wypowiedź była tak pozbawiona emocji, że czasem łatwo było uwierzyć, że Christine naprawdę jest martwa.
-
- Zapominasz się, Rennardzie - odrzekła Elise, nie odwracając się do niego. - Nie podoba mi się to. Nie poszła za nim. Ale niedługo potem dopadła go Christine. - Dobrze, że zazwyczaj się drzesz i wszędzie cię słychać. Nie uwierzysz, ale... Czy to jest Lucia? - zapytała starsza siostra, patrząc na śmierdzącego octem trupa.
-
- Dałeś się sprowokować gówniarzowi. Wiesz już, gdzie jest skrzynka której szukasz? Wiesz w jaki sposób Celia wróciła na świat? Wiesz kto i dlaczego ją przywrócił, skąd są jej zombie i ile ich jest? - zapytała z tym samym uśmiechem na ustach. - Ostatecznie to twoja sprawa, Rennard. Ale pewnie, lepiej niż posiadać informacje jest wyprowadzić na spacer trupa dziewięciolatki. Przejdź tak przez rynek, to może zaczniesz nową modę. O ile nie zatłucze cię na śmierć wściekły tłum.
-
Niemal zderzył się z idącą z naprzeciwka Elise. Za nią posłusznie truchtał kamerdyner. Na twarzy kobiety szalała burza. Spojrzała na trupa ciągniętego przez Rennarda, a potem - niestety - na samego Rennarda. Nie była zadowolona, ale nic nie powiedziała. Splotła ręce na piersi i zapadła chwila oczekiwania. Uśmiech Elise, który wykwitł gwałtownie szybko na jej twarzy, mógłby przecinać stal.
-
Przez chwilę wierzgała, starając się wypluć płyn z ust. Próbowała kopać, próbowała wypluć szyjkę butelki, a w pewnym momencie nawet ją odgryźć. Ale nie udało się i tak oto Lucia, najmłodsza i prawie najbardziej parszywa z DeWettów opadła bezwładnie na krzesło z szeroko rozwartymi oczami. Martwa.
-
Nikt za nim nie pobiegł, a w miejscu docelowym czekała na niego lekko sina na twarzy Lucia. Nie uśmiechała się, tylko patrzyła na Rennarda z przerysowaną troską. - Wszystko w porządku z panią Zaavan? Mam nadzieję, że nic jej nie jest. Ocet zadziałał? I dopiero po chwili na jej twarzy wykwitł obrzydliwy uśmiech, który zmieniał ją z dziewczynki w coś małego, drapieżnego i wybitnie upierdliwego, co zdaje sobie sprawę z wszystkich tych cech.
-
- DeWett, o co ci chodzi? - zapytała Elise, nie kryjąc dezorientacji. Spojrzała na niego jak na idiotę i chwyciła za przegub, powstrzymując przed odwijaniem bandaży. Ale bandaż już się odwinął, ukazując niewielką i tylko lekko zaczerwienioną ranę. - Jaka do cholery najeżka? Szliśmy tu godzinę, już by mi coś było - powiedziała. Do sypialni wtargnął kamerdyner z butelką octu. - Pani? Czy wszystko w porządku? - Poza dwoma intruzami w mojej sypialni, jak najbardziej. O co wam chodzi, co?
-
- Ocet? Jest w kuchni, ale... Proszę poczekać i skierować się już do pokoju pani. Na pierwszym piętrze, po schodach, korytarz w prawo i drugie drzwi - poinstruował. - Ja przyniosę ocet, zajmie mi to mniej niż panu, sir, za przeproszeniem. I pobiegł w stronę kuchni. Nie było trudno znaleźć odpowiednie drzwi na pierwszym piętrze, tym bardziej że jedne ze skrzydeł były otwarte, a Elise siedziała na łóżku, przebrana, bandażując sobie zranione udo.
-
Alfred będąc wysoce wyspecjalizowanym kamerdynerem i mistrzem w swoim fachu, pojawił się zaledwie minutę po tym, jak Rennard zaczął go szukać. Staruszek przybył jak zwykle opanowany i elegancki do bólu. - Tak, sir? Czy coś się stało?
-
- Hej, Rennard - szepnęła poważnie. - Pani pająk dostała widelcem w nogę, nie? Powiem ci, bo jesteś moim ukochanym starszym bratem. Przygotowałam te sztućce wcześniej. Były posmarowane toksyną najeżki z Bilgewater. Weź lepiej ocet, może pomóc. Tik-tak. Wyczuwam kolejnego truposzka! - Zarechotała maniakalnie. - Zamknij za sobą drzwi, żeby nie było przeciągu.
-
Lucia zaśmiała się jak wariatka i zamachała nogami. - Powiedziałam! Powiedziałam! W twoim pokoju w domu! A potem nagle spojrzała na Rennarda zupełnie poważnie i jakby posmutniała. - Nie słuchasz mnie, Rennard? Mój kochany starszy brat mnie nie słucha?
-
- Nic nie wiem o twoim pudełku. Miałeś pudełko Swaina Starego Grzyba. Pamiętasz? - zapytała, uśmiechając się. Był to uśmiech kogoś, kto mógłby zabić setki ludzi i twierdzić, że jest niewinny. I ten uśmiech mógłby wszystkim jasno pokazywać, że jego właściciel kłamie. - Jest w domu, braciszku - odpowiedziała. - Dałam je do twojego pokoju.