-
Zawartość
5783 -
Rejestracja
-
Ostatnio
-
Wygrane dni
4
Wszystko napisane przez Arcybiskup z Canterbury
-
- Przedstawiłam się już - odparła Hania, nie do końca rozumiejąc o co takiego chodzi przeciwniczce. Z tropu zbiły ją także jej dziwne zmiany emocjonalne, a naprawdę zagubiona poczuła się, kiedy Monika skuliła się na ziemi. No... Nie była pewna, czy to co powstało wokół nich miało wywołać tak piorunujący efekt. Pewnie dlatego, że jedna i druga magia działały na nieco innych zasadach, stąd ta dziwaczna rozbieżność, ale.. Aż tak? - Czy powiedziałam coś nie tak? - zapytała w końcu z bezgranicznie zdziwionym wyrazem twarzy. Zęby srebrnego lisa... Dziwne, że nie dotknęły jej bezpośrednio, a mimo to poczuła ból. Nigdy wcześniej nic nie oddziaływało na nią w tej rzeczywistej dla niej sferze. W tej metafizycznej. I chociaż uczucie było niepokojące, otrzeźwiło Hanię po tych wszystkich procesach, które rozegrały się wokół w ciągu kilku chwil. Lis rozerwał łączący je most... Czyli katedra znów była tylko jej? Tak się wydawało. Tylko dlaczego ściany zaczęły szarzeć? Atrament w oczach posągów nie był jak sądziła problemem, a jednak coś naruszyło strukturę jej wewnętrznego sanktuarium. Problem polegał na tym, że Flamboyant był efektowny, ale wielce skomplikowany. Wszystkie te ornamenty, witraże, tworzące jedną całość podzieloną na różne tkanki. Jeden ogromny, kamienny i żywy organizm zasilany przez to, czym była Hania. Każde sanktuarium musi mieć ducha. Inaczej stanie się tylko kamieniami ułożonymi w narzuconym przez kogoś porządku. A tych tkanek, tych szczegółów, było póki co zbyt wiele aby sprawdzić każdy z osobna i wykryć przyczynę nieprawidłowości. Gotyk płomienisty był dobry do przepływu energii, dobry do wzniesienia się aż pod niebo i dobry aby rozproszyć mrok w sercu. Ale był zbyt skomplikowany. Hania doszła do wniosku, że czas porzucić tę formę. Bo bywało, że nie chodziło o to jak sanktuarium wygląda... ...Ale chodziło o to, czym jest. To coś co zakłóciło strukturę katedry zakłóciło też strukturę Hani. Czuła gdzieś w głębi siebie drzazgę, coś istotnie przeszkadzało. Należało więc całą tę katedrę ponownie w siebie wchłonąć... Hania twierdziła, że nie lubi znajdować się w centrum uwagi. Oczywiście nie było to prawdą, bo każdy lubi czasem skraść sceniczne pięć minut dla siebie. Nawet jeśli był tylko personifikacją. A może aż personifikacją? Jej oczy rozbłysły białym światłem, a mury wokół, posągi, witraże i wszelkie inne elementy konstrukcyjne rozmyły się, tworząc barwne wstęgi wnikające w Hanię. Po niedługiej, acz elektryzującej chwili przy której zdawało się że nieistniejąca ziemia drży i wieje porywisty wiatr, pozostała ponownie tylko pustka. Ale zacznijmy od początku... Od prostych form, od esencji rzeczy. Od momentu, gdy nie miał wielkiego znaczenia kształt. Tak będzie łatwiej. Postać Hani poddała się temu samemu zabiegowi co cała katedra - stała się rozmazana, ale wciąż promieniowała światłem, teraz pomarańczowoczerwonym. Zapadła pełna napięcia cisza... A po chwili wszystko eksplodowało. Wszędzie czerwienie, brązy i żółcie. Wszędzie czarne, faliste linie układające się w proste kształty. Bizony, konie, renifery, tygrysy. W rzeczywistości żadne z tych zwierząt tak nie wyglądało. Bo nie chodziło o to, jak wyglądały, ale o to, czym były. Wokół Hani, będącej teraz tylko zbiorowiskiem świetlistych linii, nieukształtowaną postacią, powstał krąg z wielkich kamieni. I ponownie kamienie były linią ochrony, czymś za co świadomie się nie przechodzi i znów one były nią, a ona nimi. Oto było sedno sanktuarium, najprostsza jego postać i najtrwalsza. Była w trakcie szukania zadry... I znalazła ją. Skupisko światła podeszło do jednego z kamieni i znalazło na nim prosty rysunek lisa. Ktoś kto rysował tego lisa wiedział, jak lis wygląda, wiedział jak się porusza i zdołał utrwalić ten ruch. Nie chodziło o szczegóły. Chodziło o esencję. Hania wzięła ów rysunek, zabrała z kamienia i wypuściła go w powietrze, materializując płaską formę w formę trójwymiarową, która leniwie dołączyła do reszty zwierząt, opuszczając samą Hanię. Gdzieś w oddali słychać było bębny.
-
- Teraz? Teraz to już w jak najlepszym, Ren. Szkoda tylko, że matka mnie zafajdała jakimś paskudztwem, które miała we krwi... Strasznie swędzi - stwierdziła. Omiotła brata wzrokiem od stóp do głów, potem spojrzała na Cassiopeię i uniosła dłoń w geście powitania, dyskretnie nie patrząc na ogon. - Widzę, że całkiem dobrze się miewasz, Cassiopeio. Dobrze że wróciłaś. A ty... - zmarszczyła czoło i wyciągnęła dłoń z palcem wymierzonym w stronę brata. - Jesteś cały! Jednym susem znalazła się przy Rennardzie i uścisnęła go serdecznie, trochę tylko za mocno, kołysząc się z nogi na nogę. - Czy to drugie truchło też jest już ostatecznie truchłem?
-
- Ale on jest gdzieś tutaj, Rennard. Chociaż obstawiam, że nieco wyżej. Chodźmy do jego komnat. Im dalej od bramy, tym lepiej było pod względem natężenia szczątków - w głębi pałacu nie było ich już tak wiele, a na drugim piętrze nie było ich już wcale. Na tym samym piętrze Rennard i Cassiopeia trafili na interesujące odkrycie, mianowicie na trupa Celii. Kobieta leżała na podłodze twarzą do ziemi, z podziurawioną piersią i zadrapaniami... Właściwie wszędzie. Krew też była wszędzie. A niedaleko stała Christine, gorączkowo i z obrzydzeniem wycierając ręce o potężną kolumnę.
-
Zapanowało poruszenie. Szepty i nerwowe dyskusje odbijały się echem po jaskini. Trzeba było czekać kilka minut, aż wrota się rozwarły. A rozwierały się powoli, jak paszcza ogromnego jaskiniowego stwora. Brzmiały jeszcze bardziej upiornie. Stanęło w nich kilku belugańskich żołnierzy. W przeciwieństwie do Kage, ich pancerze były ciężkie i wydawało się, że wytrzymałe. Celowali z broni podobnych do blasterów, ale żadna z luf nie była skierowana w samą Yuri. - Król zgadza się na przyjęcie ambasador i przedstawiciela Kage, pod warunkiem, że towarzyszyć mu będzie tylko dwóch ochroniarzy - odezwał się jeden z nich, zapewne dowodzący. Seth kiwnął głową. - Wspaniale! - oznajmił. - Więc ruszajmy! Wraz z dwoma strażnikami (jeden wciąż trzymał ostrze przy gardle Yuri, ale wystarczająco daleko by jej nie zranić) i obstawą Belugan ruszyli płaskim, szerokim traktem od bramy w stronę oddalonej o kilkaset metrów stacji pociągu. Od traktu odchodziło wiele płaszczyzn schodów, które prowadziły zaś do szerokich otworów w dnie i ścianach, świecących różnokolorowym światłem. Kryształy. Mijali kopalnie kryształów, z Beluganami uwijającymi się jak mrówki. Niektórzy byli na tyle blisko, że Yuri była w stanie rozróżnić ich chude sylwetki w łachach z koszami na grzbietach, bądź prowadzących wózki z wykopanymi materiałami. Zewsząd słychać było mechaniczne trzaski i uderzenia metalu o kamień. Pracownicy nie wyglądali na wolnych i zadowolonych mieszkańców miasta. Co ciekawsze, było ich dość mało, a wszyscy szli wgłąb kopalń, jakby ktoś na szybko próbował usunąć ich z widoku. Seth też nie wyglądał na zadowolonego. Skład czekał już na stacji. Czteroosobowa grupka została wpakowana do jednego przedziału i tym razem pociąg był strzeżony o wiele lepiej niż poprzedni którym jechali. Dowodzący obstawił żołnierzami oba wejścia, tak że nikt nie mógł wyjść bez spotkania się z Beluganami.
-
- Masz na myśli... Ach. Tak. Prawdopodobnie widząc Milodona zaczną strzelać bądź też na inne sposoby spróbują nas zabić. Żeby do tego nie doszło, jesteście wy. Będziemy udawać że grozimy wam śmiercią, oni przestraszą się tego co może im się stać gdyby coś stało się wam. Tobie. Wówczas powinni wpuścić nas do środka, my wejdziemy bezpieczni i potem pójdziemy do króla ustalać zasady umowy - odparł. - Jeśli mogę coś zasugerować, byłoby świetnie gdybyś udawała przerażoną. Niebawem Milodon dotarł pod olbrzymią, metalową bramę miasta. Mur który oddzielał miasto od jaskini mógł mieć dobre dziesięć metrów, jeśli nie więcej i po obu stronach ciasno stykał się ze skałami. Nim dotarli jeszcze pod same wrota, jeden z wojowników podszedł do Yuri i przyłożył jej ostrze do gardła. - Najmocniej przepraszam - wymamrotał, nie będąc najwyraźniej pewnym tego, co robi. Na szczycie muru pojawili się belugańscy strażnicy, celując z broni dystansowej do... Właściwie do każdego. - To twój moment - szepnął Seth.
-
Duff zamrugał, jakby go zamurowało. Otwarł usta, aby zaraz potem je zamknąć. - Najmocniej przepraszam bezczelność. Zaraz po powrocie do bazy każę odrąbać sobie język za tę niegodziwość - wymamrotał i ukłonił się uniżenie. Kiedy podniósł głowę, na jego ustach tańczył złośliwy uśmieszek. - Patrzcie tylko. Ubierze taka co innego niż mundur i automatycznie zaczyna się rządzić. Dlatego zawsze powtarzam: baby do wojska się nie nadają - wtrącił LV, szczerząc się w równie złośliwy sposób co Duff. Seth poczekał aż skończą się przekomarzać i dopiero wówczas zabrał głos. - Ma pani na myśli 'zapyziałej, kryształowej dziury'. Nazywamy rzeczy po imieniu - odparł cicho, ale tak, żeby tylko ona mogła usłyszeć. I mrugnął porozumiewawczo. - Teraz zbieram ludzi i jedziemy wprost do Belugan pertraktować, mając nadzieję że ta karkołomna misja i bezczelny plan wypalą - objaśnił. - Proszę za mną. I po kolejnych kilkudziesięciu minutach siedzieli już na grzbietach ogromnych insektów, płynnie poruszając się po mniej lub bardziej oświetlonych komorach wielkiego systemu jaskiń. Wraz z Yuri było dziewięciu innych żołnierzy, pozostali byli transportowani na drugim 'wierzchowcu'. W oddali widać już było kamienne wały ograniczające miasto Belugan umieszczone w skalnym zagłębieniu przypominającym kotlinę.
-
W Bastionie już od wejścia panował smród. Porządki już trwały, to znaczy Swain ściągnął ludzi którzy zbierali trupy i pozostałości trupów. Pod jedną ze ścian stał rządek pięciu wciąż potencjalnie aktywnych zombie, które czekały na swoje przeznaczenie, to znaczy zapewne na bezpieczną utylizację. Wyglądało na to, że Lucia mówiła prawdę - w miejscach w których leżały ich szczątki, podłoga często była nadtopiona, a fetor spotęgowany o siarkę i inne niezidentyfikowane substancje dodatkowo ubarwiał scenerię. W skrócie, trup był wszędzie. Nawet w atmosferze. - Jasna cholera - jęknęła Cassiopeia, zasłaniając nozdrza i usta rękami. Póki co mało kto zwracał na nich uwagę. Gdzieniegdzie były też spore pajęczyny, co świadczyło o aktywnym udziale Elise bądź jej podwładnych w bitce.
-
- O, już ty wiesz dobrze co o tym sądzę. Ale sugeruję najpierw skoczyć na chwilę do Bastionu, żeby wszystkim innym się wydawało że jest nam przykro z jakiegoś powodu i przejmujemy się wszystkim, co się stało. A jutro warto coś zaaranżować. Z dużą ilością alkoholu, narkotyków i płci przeciwnej - odpowiedziała, sunąc obok Rennarda po mokrych i śliskich deskach pomostu.
-
- Zawsze miałeś ciągoty do efekciarstwa - skomentowała Cassiopeia. - Pozostaje się chyba cieszyć, że to już koniec. Podobno zaczynało cię to męczyć, racja Rennardzie? - zapytała przyjaciółka. Trup Lucii, teraz już z pewnością będący trupem, dryfował twarzą w dół od czasu do czasu poruszany przez co większą falę, a Nocturne powlókł się za nimi z wyraźną ulgą.
-
Smok zatrzymał się i z wolna, niespiesznie zawrócił z wyrazem satysfakcji na twarzy. Nawet jeśli nie miał mięśni mimicznych, po prostu było to po nim widać. - Widzisz, Rennard? Od razu się zrobiło milej. Cieplej. Nie można było od początku w ten sposób? Oczywiście że mogę sprawić, że te trzy osoby powiązane z gwiazdami przestaną być nieśmiertelne, mój drogi DeWettcie. I zrobię to specjalnie dla ciebie - odparł. Opuścił lewą łapę, a wszystkie trzy gwiazdy równym rządkiem wpłynęły nad nią i zawirowały. Łapa zamknęła się, a gdy znów się otworzyła, wystrzeliły z niej trzy komety, które pomknęły ku sklepieniu niebieskiemu. - Proszę bardzo.
-
- Och. W takim razie się pożegnamy, Rennardzie DeWett. Oczywiście, szanuję ludzi. Jak każde żywe stworzenie. Ale nie lubię rozmawiać z kimś tak bardzo pretensjonalnym jak ty. Nie oczekuję od ciebie płaszczenia się, a jedynie uprzejmości. A może to dla ciebie za dużo? Może. - rzekł i zaczął z wolna się powiększać, jednocześnie odwracając się i kierując z powrotem ku niemu, aby się z nim złączyć.
-
- Zniszczyć, zniszczyć. - Olbrzymia łapa zakończona ostrymi, długimi pazurami zbliżyła się niebezpiecznie do twarzy Rennarda, naśladując ruchy jego ust. Było to tym bardziej ryzykowne, że była trochę większa niż sam Rennard. - Słowo klucz, DeWett. Nie podoba mi się, że tak bardzo lubicie niszczyć. I mam dziwne wrażenie, że coś ci się w tej malutkiej główce poplątało. - Teraz pazur pacnął go w czoło, wywołując naprawdę nieprzyjemne zawroty głowy. Lekkie, ale nieprzyjemne. - Przybyłem tutaj nie dla ciebie, tylko dla nich. Dla małych gwiazd, które są w stanie rozerwać twoją planetę na strzępy. Dla małych gwiazd, które stworzyłem. A wszystko co tworzę, jest mi drogie. Mogę natomiast zniszczyć miasto, jeśli zależy ci na samym akcie destrukcji. Czy masz dobry powód, który nakłoni mnie do zmiany decyzji? Powód który, dodam, będzie miał dla mnie jakiekolwiek znaczenie merytoryczne? Póki co kiepsko to widzę. Zapomniałeś użyć słowa 'proszę'. Możesz rozkazywać jemu, nie mnie - rzucił, wskazując na niezadowolonego pojawieniem się smoka Nocturne'a.
-
- Jesteś pewien, że urok osobisty działa też na wielkie, kosmiczne węże? - zapytała Cassiopeia szeptem. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Wiatr leniwie szumiał, w oddali słychać było odgłosy rzezi, woda pluskała o brzeg. A potem poruszyło się całe niebo, okleiło wielki kształt, który powoli i z gracją niezwykłą dla czegoś tak wielkiego spłynął ku pomostowi, znacząco zmniejszając swój rozmiar. Biała głowa i niebieskie ślepia pojawiły się zaledwie kilka metrów od Rennarda i oto wielki, gwiezdny stwór przybył na wezwanie. Wyglądał o wiele bardziej okazale niż ostatnim razem, tym bardziej że zaczął od wypełnienia sobą całego kadru. - Nudzi ci się, DeWett? - zahuczał, ale na ogromnym łbie nie było widać śladu gniewu. Może odrobina leniwego zainteresowania, nic więcej.
-
- Rennard, pamiętasz poprzedniego władcę? Może raczej wspomnienia o nim, bo nie mamy prawa tego pamiętać. Mam pewne obiekcje. Co jeśli to go zabije? Powiem ci, co. Jakby mało było ostatnio burdelu z wszystkimi tymi trupami, to teraz zacznie się prawdziwy burdel. Wiesz dobrze, jak działa Noxus. I... no właśnie, póki co działa. Nieśmiertelność Swaina to kiepska sprawa, ale jeszcze gorszą będzie jego gwałtowna śmierć, jeśli to go zabije. Uwzględnij może w prośbie do gada, żeby zniszczył gwiazdy, ale nie zabijał Swaina. Nie może być nieśmiertelny, ale wolałabym żeby umarł kiedy mnie już nie będzie w Noxus - powiedziała i wypełzła z kręgu. Wepchnęła tam Rennarda. - Nie mam zielonego pojęcia jak gad się nazywa, zrobisz to lepiej. Myślę, że powinien wystarczyć podniesiony głos i gestykulacja.
-
Du Couteau zastanowiła się, dotykając dłonią podbródka i rozważając wszystkie możliwe ewentualności. Zbliżyła się do gwiazd, poczekała aż jedna z nich leniwie przepłynie w powietrzu i wpełzła do środka, uniosła ręce, otwarła usta, i... - Zaraz, zaraz, Rennard. Czyja jest ta trzecia? Lucianna powiedziała, że zapewnia jej i Celii nieśmiertelność. Dobrze. A ta trzecia? Chcesz zniszczyć je wszystkie? - zapytała, oglądając się przez ramię na zabójcę i opuszczając ręce.
-
Trup zakołysał się na wodzie. Lucia spojrzała na Rennarda martwymi oczami. Właściwie wszystko by pasowało, gdyby nie to, że nie była martwa do końca. Jeszcze nie. I chociaż z jakiegoś powodu nie mogła mówić, skończyła na szyderczym uśmiechu i wlepianiu oczu w brata podczas spokojnego dryfu przez fale. - Jeśli twoja siostra jest taka przez twoją matkę, to będę musiała poważnie zastanowić się nad moją definicją słowa "potwór" - odezwała się Cassiopeia, zniesmaczona. - Nie spotkałam jeszcze takiego dziecka i nie chcę już więcej spotkać. Czy każde z twojego rodzeństwa jest osobliwe? Po odsunięciu jednego z sześcianów, biała kula wniknęła w rowki na powierzchni 'opakowania'. Rysy rozświetliły się, a jedna ze ścian sześcianu odskoczyła, uwalniając drugą z jaśniejących kul. Ponownie odezwało się niskie buczenie, a pierwsza z gwiazd odkleiła się od pustego pudła, żeby wspólnie z siostrą przelecieć do trzeciego z sześcianów i powtarzając cały rytuał uwolnić trzecią. Światła zamigotały, a niski dźwięk został spotęgowany. Gwiazdy sprawiały wrażenie ciężkich, tym bardziej w sposób w jaki oddziaływały na otoczenie, elektryzując je i powodując metaliczny zapach. Z wolna krążyły w kółko na końcu pomostu.
-
- Nigdy mi o tym nie wspomniałeś, głuptasie. Skąd mogłam wiedzieć? - zapytała. Podniosła ręce i rozłożyła je na boki. - No trudno. Był, nie ma. Koniec tematu. Pytasz o matkę? Powiem ci, czemu nie. Przede wszystkim chodziło o to, że w Noxus zrobiło się koszmarnie nudno. Znaczy... Ono zawsze takie było, nie? No bo popatrz, wszyscy tak sądzą... - Lucia postąpiła krok naprzód, i zataczała ciasne koło, wciąż opowiadając. - Cała ta arystokracja, tfu. Przecież oni nie mają nic lepszego do roboty niż snucie gówno wartych intryg, Rennard. I to tu robi znaczna większość, jak nie każdy. Jakieś tanie romanse, pseudoskandale, od czasu do czasu zabójstwo. Denerwowało mnie to. Lucia nie brzmiała już jak dziewczynka. Brzmiała jak ktoś, kto tylko został osadzony w ciele małej dziewczynki, a na jej twarzy igrał jakiś dziwaczny, drapieżny wyraz. - Więc postanowiłam zrobić coś, co w zamian zdenerwuje wszystkich innych. Odkopać mamę. Okazuje się, że mało kogo nienawidzili tak jak jej i okazuje się też, że jak znasz kilku ludzi, którzy znają kilku innych ludzi, to całkiem łatwo można skombinować kogoś, kto nawet martwego przywróci do pionu. Za trochę pieniędzy i czyjąś głowę. No, może zobaczenie czyjejś martwej głowy. Ojca, oczywiście. Ściągnęłam 'specjalistów' aż z Voodo Island i kazałam dostarczyć całą masę truposzy. A wiesz co w nich jest najlepsze? Że nikomu jeszcze nic nie zrobiły. No, prawie. Chodziło tylko o to, żeby się pojawiły. Żeby zaczęły chodzić po mieście, żeby ludzie czuli się źle. Ale przecież nikogo nie krzywdzą, więc o co chodzi? Wszystko w porządku, dopóki nikt nie zrobi niczego im. Są wypełnione trującymi substancjami i jakimiś kwasami. Nie mam głowy do chemii. Już się kilka razy zdarzyło, że na kogoś wybuchły. To musiało być cholernie zabawne. Moja nieśmiertelność z kolei jest zawarta w tych pudełkach, ale nie ja je kontroluję. Nie ja nie pozwalam ci dotrzeć. Musisz odsunąć jedno z nich, o tak. Potem jedna wyciągnie ze środka drugą, druga trzecią, zaczną krążyć wokół siebie. Są całkiem śmieszne. Jeśli chcesz je zniszczyć, to musisz - jeśli dobrze pamiętam - zawołać tego wielkiego węża z kosmosu i on to załatwi. Jeśli spróbujesz zrobić to sam, to... są małe, ale wybuchają jak normalne gwiazdy. Wszystko pójdzie z dymem. Cały świat. Ale śmiało, możesz to zrobić. Mnie samą matka zaczyna denerwować. No i... zaczęłam się nudzić. O, zapomniałabym o Bastionie. Chciałam po prostu ośmieszyć Swaina. Niestety, otwarł przed nami bramy i wypuścił staruszków, więc to chyba nie wyszło. Ale kto wie? Ludzie będą mówić - odpowiedziała i uśmiechnęła się. Cassiopeia i Nocturne zamilkli. Wszystko co tylko znajdowało się wokół zamilkło.
-
Fima podniosła brew. - Wszystko ma swoją cenę - odparła. - A teraz zmiatajcie. Mam klientkę za pół godziny, muszę tu posprzątać - rzuciła z groźną miną, tak jakby jej mina nie była permanentnie groźna. Więc wyszli. Koledzy z oddziału w większości starali się albo unikać wzroku Yuri, albo patrzeć dyskretnie, albo w ogóle nie patrzeć. Była koleżanką z pracy i chociaż niemal pewnej przynależności do płci pięknej, Yuri nie była przez nich postrzegana jako kobieta. Do teraz. - No nieźle, Yu - stwierdził Duff, jeden z niewielu którzy odważyli się zwrócić uwagę na metamorfozę. - Uważaj, bo jeszcze za tym któryś zatęskni.
-
- Jest kilka innych, ale... Nie są tak profesjonalne. I nieprofesjonalne jednocześnie. A nam zależy na czasie. Im szybciej ta sprawa zostanie załatwiona, tym lepiej - stwierdził. Fima uwinęła się w mniej niż pół godziny i niedługo później Yuri siedziała gotowa w bordowej, wzorzystej szacie i z zaczesanymi do tyłu włosami. - Trzeba byłoby jeszcze cię pomalować jakoś godnie... - Fimo, jeśli mają być ofiarami porwania to nie mogą wyglądać jak na rewii mody - wtrącił Seth. Spotkało się to z kolejnym nieprzychylnym spojrzeniem. - Dobra, proszę bardzo! - fuknęła. - Gotowe. Zbliżyła lustro do Yuri i czekała na reakcję.
-
Lucia okręciła się wokół własnej osi, jakby tańczyła taniec zwycięstwa. - A-ha! I rozmawiasz ze mną! - pisnęła i zachichotała krótko, w sposób mówiący: przyznasz, że niezła zabawa, co? - Bez urazy, Rennard. Nie wziąłeś chyba tego wszystkiego do siebie, no nie? Powinieneś mnie trochę zrozumieć, wiesz? Całe dnie siedziałam i się nudziłam. Ojciec wyjeżdżał, a mama była martwa. Cały czas tylko guwernantka i guwernantka. Ty masz swoich ludzi, których zabijasz. Christine... Ona też ma się na kim wyżyć. To chyba trochę niesprawiedliwe, że ja nie miałam nikogo kogo mogłabym zabić. I wiesz co? Raz się zdenerwowałam. Ojciec jak wracał do domu to tak się strasznie rządził... I poza domem zawsze się pilnował, a tu mu się wydawało, że jest bezpieczny. Nie był. Wystarczyło szydełko. Teraz żałuję, że zrobiłam to tak szybko. Mam mówić dalej? Zaraz będzie ta część z mamą - opowiedziała.
-
Kątem oka mogła zobaczyć, jak Seth przewraca oczami na kolejne komentarze Fimy. - Fryzura, fryzura. Zrobimy coś na szybko, ale najpierw muszę wprowadzić poprawki - stwierdziła. Ostrożnie pomogła Yuri zdjąć z siebie szatę, wręczyła jej coś zastępczego (na kształt luźnej sukienki) i wypchnęła ją i Setha za drzwi. - Wróćcie za pół godziny - dobiegło zza drzwi. Kage wyglądał na nieco zdezorientowanego, a nawet niepocieszonego. Usiadł na jednym z dwóch krzeseł w korytarzu. - Ale przynajmniej jest skuteczna... I szybka - próbował się usprawiedliwić.
-
- I tak wrócę. Wiesz dobrze, że wrócę - odparła. - I popatrz, jestem sama. I chciałam tylko porozmawiać, Rennard. No co ty taki kolczasty jesteś, co? - zapytała dziewczynka, stając w pewnym oddaleniu od całego zgrupowania. - Ładne te gwiazdy, nie? Cassiopeia przypatrywała się siostrze Rennarda obojętnie, ale zdradziły ją nerwowe spojrzenia i zaciśnięte szczęki. W przeciwieństwie do niej Lucia zdawała się być zrelaksowana, radosna i świeża jak kwiatuszek.
-
Fima zmierzyła ją nieprzychylnym spojrzeniem, ale na szczęście akurat znajdowała się za Yuri, zawiązując pas wokół jej talii. - Jest dobrze dopasowany. Znaczy, oczywiście muszę wprowadzić parę poprawek, ale to kwestia pół godziny - rzuciła, wbijając szpilkę gdzieś na wysokości ramienia Yuri, gdzie materiał był zbyt luźny. - Myślę, że naszemu gościowi chodziło raczej o to, czy przypadkiem Beluganie nie uznają tego za podejrzane. Może. Ale wciąż lepsze to niż dyplomata w pancerzu szturmowca albo stroju typowym dla Kage. Ostatecznie na planecie Kalamar żyją ludzie. Z rzadka, ale jednak żyją. Możesz pochodzić z Kalamaru - odpowiedział. W lustrze tymczasem stała Yuri nie do końca będąca Yuri. Nawet jeśli bordowe szaty były w założeniu męskie, Fima mimo paskudnego charakteru była w stanie przekształcić je tak, że nawet na Yuri o nieszczególnie kobiecej sylwetce wyglądały kobieco. I przede wszystkim dumnie. - Jeszcze tylko fryzura - stwierdziła kobieta, nieco niewyraźnie przez szpilki trzymane w zębach.
-
- Spokojnie, Rennard. Oddychaj - rzuciła Cassiopeia, z uwagą przyglądając się wirującej gwieździe. - Dlatego właśnie masz być uprzejmy. A to, że woda tak wyglądała... Co ja poradzę, Rennard? Woda rozprasza i światło i ciemność. Tak po prostu się dzieje - odparł Nocturne. Światło zaczęło krążyć wokół sześcianu, na zmianę przyspieszając i zwalniając. Ale im bardziej próbowało zawężać krąg, tym bardziej coś mu przeszkadzało. Coś nie pozwoliło zbliżać się do sześcianu, który swoją drogą zaczął drżeć, im bliżej kula była. - Przepraszam -rozległ się wysoki głos i kroki na pomoście. - To chyba moja wina - odezwała się Lucia. W ciemności nie było widać jej twarzy, ale z pewnością miała na niej swój przepełniony pogardą do świata uśmieszek.
-
Nie musiała iść daleko, bo oddział czekał gotowy przed wyjściem. Ruszyli do tego samego miejsca, w którym spożywali dnia poprzedniego. Jedzenie w misach nie różniło się od tego poprzedniego dnia, a więc od mięsa i grzybów. Ale można to było wytłumaczyć niezbyt zróżnicowanym ekosystemem. Seth wpadł dopiero pod koniec posiłku i w wyraźnie nie najlepszym humorze, choć nieszczególnie zgrabnie starał się to ukrywać uprzejmością. Kiedy tylko skończyli jeść, wytargał Yuri na zewnątrz i zaprowadził do jednego z budynków mieszkalnych. Drzwi otwarły się i stanęła w nich młoda kobieta, choć wyraźnie starsza niż Lanko. Jak wyjaśnił po drodze Seth, miała doprowadzić Yuri do stanu przypominającego ambasadora. W przeciwieństwie do Lanko, ta kobieta była zdecydowanie piękna. Tyle, że nie było to szczególnie pociągające piękno, a takie, od którego woli się trzymać z daleka. Miała na sobie długą, czarną suknię kontrastującą z cerą i przywitała ich oboje karcącym spojrzeniem. - Pięć minut spóźnienia - fuknęła, zaraz po tym jak ukłoniła się w przywitaniu. - Mów mi Fima - rzekła do Yuri, a potem rzuciła gniewne spojrzenie Sethowi. - A ty lepiej nic nie mów. Cholerny intrygant. "Na pewno nie będzie to problem, Fima?", "Oj to szybka robota, na pewno sobie poradzisz". Poradziłam sobie, i owszem! Ale to był problem i chcę żebyś o tym wiedział! Włazić do środka, zanim się zestarzejemy. - Co za zdolna... - Zamknij się. Wpuściła ich do ciepłego wnętrza. Podłoga była tu wyłożona miękkim materiałem, trochę przypominającym zwierzęce futro. Poprowadziła ich do bardzo jasno oświetlonego pomieszczenia, surowszego niż cała reszta. Było tu metalowe biurko i cała masa gratów, tkanin, a także coś jak stojak, na czym wisiała dobrze znana Yuri szata martwego ambasadora. Trochę zmieniona i bez dziury po pocisku blastera. Fima stanęła pośrodku pokoju. - Tam masz parawan, idź się rozbierz. Pomogę ci to wszystko powkładać. Tylko szybko, nie ma dużo czasu na poprawki!