Skocz do zawartości

Arena XVI - Dolar84 vs Zegarmistrz [zakończony]


Recommended Posts

No i po chmurkach... Nie przewidziałem czegoś tak prostego jak odepchnięcie ich energią. Na dodatek wyglądało na to, że ktoś tu postanowił pobawić się w Armaggedon. Miałem praktycznie dwa wyjścia. No niech będzie, że trzy.

 

Pierwsza, czyli oberwanie lecącym mieczem i poprawka z kosmicznej skały była zdecydowanie... mało atrakcyjna.

 

Drugą była obrona przed wyżej wymienionymi niespodziankami. Rzecz odważna i do zrobienia, ale kosztowne i niosące za sobą ryzyko poważnego osłabienia.

 

Opcja numer trzy była najelpsza. W skrócie można określić ją stwierdzeniem: "Lepsza rozwaga, niżli odwaga". I ją właśnie postanowiłem zastosować. Błyskawicznie przystąpiłem do rzeczy, Wiedząc, że nie mam za dużo czasu. Pierwszą rzeczą jaką zrobiłem było zaklęcie wsparte przez niewielki pryzmat.

 

- Genus clandestinus!

 

To sprytne zaklęcie całkowicie zamaskowało moją sygnaturę magiczną. Na wypadek, gdyby lecąca śmierć była do niej przystosowana. Przed wykonaniem kolejnego ruchu rzuciłem sobie pod nogi niewielkie pudełko, które zaczęło emanować moją właściwą energią, a sam przystąpiłem do dalszej części planu. Przyzwałem większość leżacych na Arenie przedmiotów do "kieszonkowego Wszechświata" i wyjąłem odpowiedni zwój. Sypnąłem w niego dużą porcją diamentowo-szklanego pyłu i mruknąłem:

 

- Persona veho multiplex!

 

Łańcuch teleportacji przeniósł mnie najpierw na "niekryty" skraj Areny, a następnie wysoko ponad lecącą zagładę. Na szczęście, meteor był nieco mniejszy od Areny, byłem więc względnie bezpieczny. Obserwowałem opadając jak najpierw jedno a potem drugi narzędzie masowej zagłady dewastuje powierzchnię Areny. Potężna fala uderzeniowa szarpnęła mną, a kilka odprysków skały zabębniło o moja osobę - nie było to miłe doświadczenie i postanowiłem, że nadszedł czas, żeby zrobić Edwinowi poważne ZIAZI! Bardzo poważne. Ostatni z telportów przeniósł mnie na odległość niecałego metra od Edwina (a wcześniejszy skan, upewnił mnie, że nie jest iluzją), który wyglądał... nieszczególnie. Postanowiłem więc jeszcze mu dowalić, ale najpierw...

 

- Volatus!

 

Piórko, które wyjąłem chwile wcześniej rozpadło się, obdarzając mnie zdolnością lotu, Teraz sięgnąłem i chwyciłem w swoje ręce młot bojowy. Poteżny i ciężki. Przeciwnik nadal widział jedynie kulę ciemności unoszącej się wokół niego. Wziąłem zamach i wyprowadziłem potężny cios. Na ułamki sekund przed uderzeniem z całej siły ryknąłem.

 

- Malleus Maleficarum!

 

Co prawda mój przeciwnik, nie był czarownicą, ale to nie zmieniało skuteczności działania zaklęcia. Młot pokrył się grubą i solidną warstwą energii niszczącej magię. Można się było na to uodpornić (jak sam zrobiłem przed pojedynkiem), ale wymagało to czasu, znajomości broni, no i fizycznego kontaktu. Prawda - jeżeli nie zdarzy się cud, to Edwin dosłownie za ułamki sekund będzie spełniał dwa ostatnie wymagania, chociaż nie w taki sposób, jaki przewidują wszelkie magiczne zwoje i podręczniki, uczące jak wykorzystać ten czar...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zobaczył kulę ciemności przed sobą. Uśmiechnął się, kiedy przekręcił dysk na którym leżał o 180* i wyłączył jego magię podtrzymującą.

I wtedy nastąpił wybuch.

Gigantyczna kula, która chwilę temu uderzyła w jeszcze większy miecz, wybuchła. Głazy o średnicy 2-3 metrów wystrzeliły na wszystko strony. Zaś podmuch który temu towarzyszył nadał jeszcze większy pęd skałom.

W międzyczasie młot Hrabiego trafił w pustkę, wszak bez magi napędzającej, dysk, razem z leżącym teraz pod nim Edwinem, spadł w dół areny. W trakcie spadania Edwin nakreślił kilka znaków.

Pierwszy zwiększył jego magnetyzm, efektem czego Edwin zamiast w dół, poleciał w bok.

Drugi zmienił jego polaryzacje, przez co ten przylgnął do miecza zamiast się na nim rozpłaszczyć.

I będąc na mieczu wykonał trzy kolejne znaki, jeden na sobie i dwa na metalu u jego stóp.

Jak na komendę, cale ostrze pokryło się miniaturowymi kolcami które poczęły wybuchać, wystrzeliwując w powietrze setki igieł. Najpierw setki, potem tysiące aż w końcu setki tysięcy - miał kilkaset ton metalu pod ręką. Metalu który zapełnił całe niebo ponad areną. Większość nie trafiła w Hrabiego, lecz było ich miliony, więc o to Edwin się nie martwił. Natomiast przygotował jeszcze ostatni znak. I kiedy go wykonał, nagle cały metal w powietrzu upłynnił się. Całość wyglądała tak, jakby nagle na niebie wykwitła metalowa korona gigantycznego dębu. I gdzieś tam, pomiędzy gałęziami tego dębu był Hrabia.

Zaś cieniutka linka metalu prowadziła z drzewa do ręki Edwina.

Rexalis.

Z prędkością światła całe metalowe drzewo rozświetliło się, a potem zwyczajnie wybuchło, zamieniając się w kulę ognia.

Nad areną pojawił się kolejny tego dnia wybuch, ponownie widoczny z wielu miejsc w państwie. Lecz tym razem ogień nie gasł. Zmieniał się. A kiedy Edwin wyczul tą zmianę, wykonał ostatni znak.

SuperNova.

ognista kula przekształciła się wpierw w kulę plazmy, potem zaś w wybuch jądrowy. Edwin miał nadzieje że sam wybuch będzie poważnym ciosem dla przeciwnika. Lecz większe nadzieje pokładał w specyficznym promieniowaniu EMP które rozeszło się od wybuchu, a które wzmocnione magią miało tendencje do uszkadzania nie tylko elektroniki. I poniekąd zaspokoił swą ciekawość, wszak interesowało go jak długo pancerz Hrabiego pociągnie.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- KU...A!!!! - mój wrzask rozległ się nad cała Areną, kiedy młot uderzył w próżnię. Przewidział gad! Teraz się naprawdę wkurzyłem. Nie zważając na latające dokoła kawały meteorytu skierowałem się w dół, prosto na mojego przeciwnika. Stał przylepiony do swojego miecza, a jakże. Metalowego. Czas było wykorzystać wytwory czystej myśli technicznej, wspartej pewną ilością magii.

 

Nie przerywając lotu wywołałem z plecaka dziwnie wyglądającą rurę, któej wąż znikał w głębi plecaka. Na myślowe polecenie zaczęły z niej wylatywać kule. Setki kul, a każda wielkości piłki lekarskiej i pełna najpotężniejszego i najsilniej stężonego kwasu, jaki udało mi się poznać.

 

Nie wiem co mnie podkusiło, żeby użyć właśnie tego, ale błogosławiłem swoje szczęście, gdy od strony Edwina wyleciała na mnie ściana metalowego paskudztwa. Poteżna ściana. Latało toto na wszelkie strony i nieco mnie sponiewierało, ale przynajmniej kwas oczyścił mi bezpośrednią drogę, a nie przestawałem strzelać. Byłem zdecydowany użyć większości zasobów, byle zniszczyć ten cholerny miecz, który z pewnością nie był mi do nieczego potrzebny, a kłopoty mógł sprowadzić. Widziałem jak poszeczególne kule rozpryskują się wszędzie dookoła Edwina, trawiąc coraz więcej metalu. Wyszczerzyłem zęby w straszliwym grymasie i jeszcze przyspieszyłem opadanie. Na szczęście.

 

Nagle wszędzie dookoła mnie, metal zamienił się w płynną masę. To nie wróżyło dobrze, dlatego natychmiast rzuciłem stosowne zaklęcia.

 

- Scutum glaciae!

- Scutum aer!

- Scutum terra!

- Scutum iginis!

 

Zdążyłem. W chwili, kiedy ostatnia tarcza zamknęła się wokół mnie, to co mnie otaczało eksplodowało, posłając mnie w ziemię z prędkością zbliżoną do tej osiągnanej przez światło na sterydach. Huk z jakim wyrżnąłem o ziemię mógł być porównywany do grzmotu eskplozji, którą słyszałem i widziałem nad sobą. Wyglądało to na całkiem przyjemny wybuch a'la Hiroszima. A to oznaczało promieniowanie... No nie, na to pozwalać nie będziemy. Rzuciłem w powietrze kilka wyjętych z kieszeni grudek

 

- Radiotio miscere!

 

No i problem promieniowania miałem z głowy. Gorzej, że fala uderzeniowa próbowała wydusić mi powietrze z płuc, ale to było chwilowe problemy i szybko się z nich otrząsnąłem. Moje tarcze jeszcze trzymały (oprócz lodowej), a ognista wręcz jaśniała - wybuch ją pięknie podładował. Nie zmieniło to faktu, że znowu dostałem wciry i to solidne. Czas na zemstę!

 

- Servus bellator! - krzyknąłem przywołując z plecaka sporą ilość metalu. Własnego. Huki i trzaski połączyły się w dwukrotnie wyższego ode mnie humanoidalnego robota. Wszelkie kółka zębate były na swoim miejscu a szybki ruch ręki skierował go w stronę mojego przeciwnika. A bić to on potrafił, oj potrafił... tak samo jak poruszać się z zadziwiającą szybkością. Żeby było śmieszniej krył w sobie bursztyn, bardzo podobny do tego z mojej zbroi. Dawało mu to całkowity immunitet na jakąkolwiek formę magii, a zrobiony był z tak potężnych stopów, że uszkodzenie i pokonanie go było... wyzwaniem.

 

Żeby dodatkowo rozproszyć uwagę Edwina ponowiłem motyw kamuflujący z użyciem kul jaskrawego (dla niego) światła, ale tym razem nie popełniłem jednego błędu. Wiedząc o jego prekognicji, stworzyłem je na sobie i zacząłem biec równocześnie z nimi. Teraz nie mógł stwierdzić, które pojawiły się później, tym bardziej, że nagle z kilku z nich zaczęły bić w niego magiczne pociski. Mnóstwo magicznych pocisków. Z innych wyleciały lodowe kolce, kule lub promienie. Z jeszcze kolejnych różne niemagiczne narzędzia masowej zagłądy kierowały się w kierunku mojego przeciwnika. W jednej ukryłem nawet działko wielolufowe, które zaczęło wypluwać w jego stronę prawdziwą chmurę ołowiu. A z czterach, w tym tej której byłem wyleciały zwykłe, standardowe i diablo niebezpieczne kule ogniste. Poświęciłem na to masę przedmiotów, ale tym razem musiał czymś dostać.

 

A wszystkie kule, jak na komendę zaczeły się do niego zbliżać. Szybko zbliżać...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Widząc jak kule oblewają kwasem jego twór, wyrysował dwa znaki. Pierwszy wzmocnił działanie drugiego, drugi natomiast kazał mieczowi czerpać metal z gleby u podłoża areny. A wbity był na tyle głęboko by móc czerpać różne metale. I wykorzystywać je do naprawy. A wtedy przyszło światło.

 

Pęknięcie.

Powietrze wokół Edwina zafalowało.

 

There was a tale. A long one.

About a monster locked in a human form.

For the sake of human kind.

He sacrificed three things he love.

His voice - once wonderfull and crystal.

His dreams - full of joy and happines.

And the life of his loved ones.

And now the monster will rumble.

 

Pociski uderzyły. Niczym stado wściekłych szerszeni, wszystkie skierowane w Edwina, zewsząd i z wielką siła. Można w nich było wyczuć silę ich twórcy, a przynajmniej w większości.

Witajcie w Opuszczonym domu, wszak stoi on otworem.

Edwin chłonął pociski kiedy nadeszły pierwsze wybuchy. Nie wszystkie bowiem musiały dotykać by ranić. Czuł jak odłamki trafiają w jego osłony, czuł jak raz za razem, niczym gradobicie, uderzają i kruszą je. Wybuch po wybuchu. Niektóre pociski nie były wchłaniane i uderzały w niego, osłabione tarczą parzyły ciało, jak i niektóre odłamki które zagłębiały się w nim.

A potem przyszło uderzenie.

Metalowy kolos nie czekał na reakcję, uderzał raz za razem, niczym młotem. Pierwszy atak wgniótł Edwina w metal, tak że ten chwalił swą tarczę.

Drugi rozbił tą tarczę w drobny mak.

A na trzeci Edwin mu nie pozwolił.

Konstrukt mógł być odporny na magie, mógł być i odporny na obrażenia. Lecz na pięść trzykrotnie większą od niego nie mógł być przygotowany. A taka wykwitła z metalowego miecza. A raczej z jego resztek i uderzyła w kolosa.

Jednocześnie Edwin zapadł się w metal, pozostawiając po sobie krwawy ślad na ostrzu.

Bezpiecznie ukryty gdzieś w mieczu. zaczął opatrywać liczne rany, ciesząc się, że żadna nie trafiła w poważniejsze miejsce.

Nie miał teraz większego wyboru, musiał jakoś załatać sobie te rany. A przynajmniej chwilowo.

Asimilius.

Poczuł jak metal zalewa jego ciało, jak upłynnia się i wypełnia dziury. Czuł ból, ból stworzenia, ból ponownych narodzin. Lecz dzięki niemu wiedział że żyje.

W tym czasie na zewnątrz metalowa pięść wycelowała środkowy palec w niemym salucie w kierunku świetlistych kul. Trwała w tej pozycji chwilę po czym została wchłonięta przez miecz. Ten zaś zapadł się w sobie i zamienił w idealną kulę, o średnicy kilkunastu metrów. Jako że to jego środek "okulał" dolna część dalej wystawała z podłoża, zaś górna spadła z głuchym *ŁUP* na arenę. A raczej spadła by, gdyby nie wybuchła w błysku, zamieniając się w kilkaset ton proszku metalowego który spadł na arenę niczym śnieg. było go na tyle dużo by przykryć kolosa aż po samą głowę. Lub to co miał zamiast niej. Pyłu było tak wiele i był on tak drobny, że unosił się nawet w powietrzu.

I nagle z kuli wystrzeliły dwa metalowe kolce, skierowane wprost w Hrabiego.

I może nie było by to kłopotliwe gdyby nie fakt że kolce zaczęły się dzielić i wnet z 2 zrobiło się ich koło 80.

Edytowano przez Zegarmistrz
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Tym razem dostał przynajmniej cześcią pocisków i było to widać. Część zniknęła, i nauczony doświadczeniem spodziewałem się ich powrotu, ale gorsze było co innego. Nie spodziewałem się tak szybkiego unicestwienia robota. Na dodatek przeciwnik zniknął w metalu i wypłoszenie go stamtąd będzie... wyzwaniem. Póki co jednek miałem poważniejsze problemy.

 

Górna część miecza zaczeła się pochylać, dowodząc, że określenie "niebo spadające na głowę" nie jest tylko barwną metaforą. Błyskawicznie otoczyłem się dodatkowymi czarami, gdy ta rozpadła się na pył. Zwykły metalowy pył, tylko, że było go wyjątkowo dużo. Należało natychmiast przeciwdziałać, ale na szczęście miałem na to sposoby. Przywołałem z plecaka pokaźny wór, jednocześnie wielokrotnie powielając jego zawartość. Jednak zanim mogłem go użyć, należało uruchomić pewne... środki zaradcze.

 

- Campus antimagneticus!

 

To co z miecza zostało, oraz kula pokryła się delikatnym polem antymagnetycznym. Naturalnie nie dotyczyło to wylatujących z niej kolców. 

 

- ZARAZ? KOLCE?. Uff, na szczęście tylko dw... ILE? Szlagszlagszlagszlagszlagszlag... - teraz to dopiero musiałem się uwijać... Gdyby nie mój lorgon, nawet bym ich nie zobaczył przez ten cały pył.

 

- Campus magnetius maximus!

 

Nad otwartą powierzchnią worka rozciągnęło się pole, obdarzające wszystko co z niego wyleci najsilniejszym możliwym polem magnetycznym. Na szczęście pamiętałem, żeby stosownie osłonić również wszelkie metalowe elementy mojego wyposażenia.

 

- Magnes in universum volatus!

 

Na to wezwanie z worka zaczęły wylatywać małe magnesy neodymowe. Potężne same z siebie, a po wzmocnieniu polem, nie było takiego metalu, który by im się oparł. Nic dziwnego, że po wyjściu za moją osłonę zaczęły przyciągać pył jak szalone. Dlatego też kilkadziesiąt pierwszych posłałem bezpośrednio w górę z największą możliwą szybkością. Oczyściły moją bezpośrednią okolicę, co pozwoliło mi wysłać inne po nieco bardziej... skomplikowanych trajektoriach. Były małe, były leciutkie, ale była ich masa. Pewnie, mogłem użyć jednego wielkiego, ale wysłanie go w dal kosztowałoby mnie o wiele więcej energii. A że każdy z maluchów mógł po wzmocnieniu przyciągnąć i utrzymać mniej więcej 2000 razy więcej metalu niż sam ważył, to miałem stosowną ich ilość, żeby pozbyć się pyłu i odesłać go naprawdę daleko stąd i to pod różnymi kątami. W wyznaczonej odległości od Areny ekspolodowały, a zanotowane opady metalowego deszczu w wielu miesjach Equestrii z pewnością dostarczą mieszkańcom wiele powodów do dyskusji.

 

Na kolce podziałałem inaczej. Gdy były blisko rzuciłem w ich stronę dwadzieścia większych magnesów. Praktyka pokazała, że nie musiało być ich aż tyle, ale jak to mówią w niektórych krajach "better safe than sorry". Natomiast nie odważyłem się ich wyrzucić poza Arenę. Po raz kolejny sięgnąłe do plecaka i wyciągnąłem z niego kilka sporych butelek pięknego kwasu. Oblane nim kolce błyskawicznie przestały stanowić problem. Teraz należało zająć się mieczem i tu po raz kolejny przyszedł z pomocą kwas. Ten sam, który wcześniej wystrzeliwywałem, a chociaż jego wyrzutnię trafił szlag, to zbiornik był nienaruszony. I pomimo sporego zużycia nadal niemal pełny. Przyszła pora na środki ekstremalne...

 

Zdjąłem pole antymagiczne z tworów Edwina i sporym wysiłkiem wydźwignąłem zbiornik nad Arenę. To były niemal wszystkie moje zapasy, a na ich zgromadzenie zużyłem naprawdę sporo czasu. Niestety wyglądało na to, że trzeba będzie ich użyć natychmiast, więc nie zastanawiając się dłużej skierowałem go na miecze i opuściłem bariery magiczne. Sporo wylałem u podstawy, żeby odciąć go od gruntu. Fakt, miał kilkanaście metrów, ale ten kwas był naprawdę żrący. Kiedy pozbył się części naziemnej, zaczął zżerać ten fragment, który tkwił wbity głęboko w ziemi.

 

Teraz nadeszła pora na metalową konserwę z wkładem mięsnym, czyli kulę, w której krył się Edwin. Rozważyłem kilka opcji... Ogień był kuszący, ale mój przeciwnik pokazał już wcześniej, że lubi czerpać z niego energię. Prąd? Bardzo kuszące, ale nie zdołałbym nim otworzyć rzeczonej "konserwy". Kwasu używać nie chciałem, chociaż wystarczyłoby go i na miecz i na kulę. Z jakiegoś powodu wydawało się to... niewłaściwe. Pozostawiał więc... lód.

 

Co prawda użyłem najsilniejeszego artefaktu, żeby zamrozić jego las, ale nie znaczyło to, że nie posiadam żadnych innych. Przyjąłem sparodiowaną wersję pozy Sub-Zero i wyciągnąłem ręce.

 

- Offa glacie pluvia!

 

Przy pomocy iśćie jarmarcznej telekinezy posłałem w jego kulę tysiące swoich kuleczek, wprost z mojego plecaka. Opadły na jego schronienie i błyskawicznie eksplodowały, zamrażajac kolejne warstwy rzeczonej kuli. Wysyłałem je tak długo, aż mój czar skanujący wykazał, że dalsze mrożenie mogłoby okazać się śmiertlene dla mojego przeciwnika. Do tego nie wolno było dopuścić, zresztą wyglądało na to, że udało się zmrozić cały metal. Nadszedł czas wielkiego "otwarcia".

 

Nakreśliwszy na młocie imię  Thora cisnąłem go z całych sił w wielką lodową kulkę. Wypisane imię, wróciło go do moich rąk, kiedy kula rozprysnęła sie na masę lodowych drobinek, a w jej miejscu ukazał sie Edwin...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Hrabia mógł poczuć lekkie zmiany w temperaturze. Subtelne, lecz najpierw zrobiło mu się gorąco, potem chłodno.

A potem wrócił pył.

Niczym olbrzymi czerw zrobiony z metalowego pyłu, wlazł poprzez otwarty dach areny i rzucił się na Dolara. Bestia o średnicy 6 metrów a długości kilkudziesięciu.

Lecz to nie jego masa ani rozmiar były zagrożeniem. Cały bowiem był zrobiony z pyłu, zaś drobinki pyłu, gdyby je mocno powiększyć, składały się z malutkich metalowych pajączków, które wcinały wszystko - od metali, poprzez niemetale i samą magię - by duplikować się i powielać. Większość zjadła magnesy gdy tylko opuściły arenę, więc wybuchy nie były aż tak pokaźne by nie mogły się potem zebrać do kupy i wrócić. Wiele z nich było tak małych, że cząsteczki tlenu były przy nich ogromne. I niektóre trzymając się tych cząsteczek tlenu, dostały się pod pancerz i właśnie wcinały co ważniejsze komponenty od środka. Co ciekawsze, dzięki magii Dolara która była w Opuszczonym Domu, robaczki nastroiły się do jego częstotliwości i bez problemu, czytane jako jego własna magia, przeniknęły osłony.

I kiedy Dolar osłonił się przed własnym magnesem, osłonił też kilkaset malutkich robaczków pod własną zbroją.

Edwin miał nadzieję że do czasu aż któryś nie chapnie Dolara bezpośrednio, to ten nie wykryje robactwa, wszak było ono wielkości atomu, a sam Hrabia miał teraz inne zajęcie aniżeli zastanawianie się czemu skoczyła mu temperatura. Specjalnie że sam przed chwilą użył sporo lodu, to i powietrze trochę ostygło.

Pierwsze uderzenie czerwia odsunęlo Edwina od Hrabiego na znacząca odległość. Obił się trochę w efekcie tego odsuwania, lecz nie odczuł tego aż tak bardzo.

 

Edwin czuł jak temperatura wokół spada. Czuł też solidne uderzenie. Otworzył oczy i mimo senności wykonał dłonią jeden pojedynczy symbol. Jego ciało wyglądało teraz jak pokryte metalem, lecz nie tyle pokryte a jakby było z metalu. I wtedy świat zmienił dla niego barwy. Widział cała arenę, Dolara i własne twory jako punkty. Złożone z wielu kropek, jedne ciemne inne świetliste, lecz zawsze kropki. Chwycił kilka kropek, dorzucił kilkanaście kolejnych od siebie. Pozwolił by powietrze zafalowało pomiędzy jedno dłońmi i do uprzednich kropek dołączyło kilkanaście innych.

 

Hrabia mógł zauważyć że Edwin wyczynia dziwne ruchy, potem że znów powietrze faluje pomiędzy jego dłońmi. I że w rękach Edwina pojawił się łuk. W pare sekund na łuku wykwitła metalowa strzała, którą Edwin wystrzelił w kierunku przeciwnika. No i może by to coś dało gdyby nie fakt że strzała upadła w niewielkiej odległości od Edwina, wbijając się w grunt. Edwin przyjrzał się swoim dłoniom. Miały pełno dziwnych czarno-fioletowych kropek. Które strasznie mocno drżały.

Żeby coś sprawdzić z otaczającego go metalu wyrwał kolejną strzałę i ponownie wystrzelił ją w kierunku Hrabiego. Tym razem przeleciała ona o wiele dalej, upadając niedaleko Dolara. I ponownie Edwin zauważył że kropki zmieniły kolor. Dotknął kilku z nich i poczuł ból, potem zaś ukojenie i poniekąd łaskotanie. I zrozumiał.

Uśmiechnął się.

Tym razem pewnie naciągnął łuk, osłonięty przez ciało czerwia który ciągle krążył pomiędzy nim a Hrabią, przygotował kolejny strzał. Na strzele wykwitło kilka kropek a Edwin zwyczajnie w nie dmuchnął. Strzała rozświetliła się na ułamek sekundy a potem wypuścił ją.

Niczym grom, pocisk światła, wszak z taką prędkością strzała wystrzeliła, pomknęła w kierunku Hrabiego, wprost w jego ramię.

Edwin miał nadzieję że element zaskoczenia i prędkość pocisku zaskoczą Hrabiego na tyle by nie mógł się skutecznie bronić. Plus, pajączki udawały na ramieniu Hrabiego jego własną barierę poprzez zjadanie jej części i podszywanie się jego[Dolara] magią za jego własne osłony. I w decydującym momencie rozpierzchły się odsłaniając cel dla pocisku.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pył wrócił i to jako niedorobiony Shai-Hulud.

 

Ktoś tu się za dużo bajek naoglądał - pomyślałem przypominając sobie bliżej niesprecyzowany wytwór, gdzie metalowe czerwie zżerały robo-japończyków. - zobaczmy więc z czego toto się składa...

 

Wynik skanu zaowocował dreszczem najwyższego obrzydzenia. Pająki. Mnósto pająków. Wszędzie pająki. NIENAWIDZĘ PAJĄKÓW!!!

 

Z trudem powstrzymałem się od skakanie w miejscu i otrzepywania się z ośmionogiego paskudztwa. Tego nie zamierzałem darować. Wychodziło na to, że parszywce są absolutnie wszędzie, łącznie z powietrzem w moich płucach. Tyle dobrego, że nie przeniknęły do plecaka, który był chroniony przed taką ingerencją. Błyskawicznie wyszarpnąłem ze zbroi bursztyn, który razem z młotem i kilkoma innym przedmiotami zniknął w moim plecaku, zostawiajac skwierczące truchła pajączków na warstwie ochronnej. Chciałem schować też puklerz, kiedy zwróciłem uwagę na to co robi Edwin.

 

Wystrzelił jedną strzałę, a teraz leciała druga, która na szczęście wylądowała w pobliżu, a nie wbiła się we mnie. Widząc, że wyciąga trzecią, podjąłem odpowiednio środki zaradcze. W momencie kiedy Edwin puścił cięciwę byłem gotowy i zareagowałem.

 

- Sabulo murus et duro maxima!

 

Na drodze strzały wyrosła ściana piasku o twardości diamentu. Pocisk przebił ją, ale wytracił swój pęd, więc odbicie go nadstawionym punklerzem nie nastręczało żadnego problemu. Odesłałem go do plecaka - szkoda byłoby go tracić. Teraz przyszedł czas na zemstę. Srogą zemstę.

 

Nie chciałem wcześniej używać tego przedmiotu, gdyż jakby nie był nieprzyjemny dla przeciwnika, również mnie to nie ominie. Nie miałem jednak wyboru. Ośmionogie paskudztwa były eskalacją i w tym momencie wszelkie hamulce zostały wyłączone. Definitywnie.

 

Na szczęście zajęły się głównie pancerzem, uważając go za największe zagrożenie. I w normalnych okolicznościach miałyby rację, ale ich użycie oznaczało, że czas spuścić ze smyczy psy wojny. Naturalnie ujmując rzecz metaforycznie. Odpowiednio nastroiłem magię - przetrwać miałem to ja, mój plecak oraz Edwin (choć nie w stanie nienaruszonym). Nic innnego. Jednym ruchem zrzuciłem zbroję i szarpnąłem za tunikę, która była pod nią ukryta.

 

- Potentia mille Solis!

 

Moc Tysiąca Słońc. Tak się nazywała magia strukturalna wpleciona i doskonale ukryta we włóknach tuniki. Jedna z broni ostatecznych. Straszliwy błysk oślepił wszystko, a zaraz po nim uderzyła fala czystej plazmy. Poczułem się jakby palono mnie żywcem. Poniekąd była to nawet prawda. Każda obca materia, oprócz tej wplecionej w czar po prostu wyparowywała. Moja zbroja, przedmioty, przygotowane niespodzianki no ale przede wszystkim pająki. Nie skwierczały i nie zwijały się w cierpieniu. Po prostu znikały. Zewsząd. Fala dotarła do czerwia, który również zniknął. Utrzymywałem moc tak długo, aż stały czar skanujący wykazał, że na Arenia, nad nią, pod nią czy nawet w niej, lub we mnie i Edwinie nie przetrwał ani jeden pajęczak. Zniszczyłem je wszystkie, co do jednego. Arena oprócz nas była całkowicie pusta. Ale cena była wysoka...

 

Opadłem wyczerpany na kolano, przyzywając z plecaka mikstury lecznicze i składniki potrzebne do tego typu szybkich zaklęć. Również napoje wzmacniające. Chwilę później stałem z powrotem na nogach. Zdecydowanie słabszy, poparzony i pozbawiony ochrony. No ale tą ostatnią rzeczą mogłem się zająć natychmiast. Szybki rzut oka do plecaka ujawnił drugą zbroję, którą natychmiast przyzwałem i używając telekinezy założyłem na siebie. Była inna od poprzedniej i nie miała tylu dodatkowych właściwości. Ot doskonały metal, który miał mnie chronić przed jeszcze większymi uszkodzeniami. Kolejne zaklęcia przywołały z powrotem puklerz, młot i kilkanaście kulek. Z nich miałem zamiar teraz skorzystać. Wysłałem je w kierunku Edwina. Każda z nich zawierałą potężnie skoncentrowany materiał wybuchowy i zapalniki działające w odległości od pół do metra od wprowadzonego celu. Teraz czekałem na jego ruch.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

It like I fell asleep
And woke up in a nightmare...
Fallen into a world of chaos,
They the reason that I'm here

 

Uderzenie było mocne, lecz Edwin był na nie przygotowany. Wystawił obie ręce przed siebie i mimo bólu jaki poczuł przygotował zaklęcie.

Dla niego to było przestawienie kilku kropek w odpowiednie miejsce.

Dla Hrabiego wyglądało to tak jakby Edwin wykonywał kilkadziesiąt znaków dłońmi na raz.

Pochłonąć, przekształcić, skoncentrować i oddać.

Zmienić układ kropek zanim te uszkodzą jego kropki. Bo tak właśnie widział wybuch. Jako masę kropkę która unicestwiała lub zmieniała napotkane kropki.

I kiedy Kula wypaliła arenę, Edwin stanął w pozycji łucznika. Lecz nie miał łuku i nie wystrzelił strzały. Wystrzelił skoncentrowaną energie, tą którą wchłonął z wybuchy zmieszaną z tą, którą trzymał w Opuszczonym Domu. Pomiędzy jego dłońmi pojawił się pocisk, długi i świetlisty, który nagle wystrzelił. Sama siła wystrzału zmiotła fragmenty ziemi obok Edwina, zaś pęd idący za strzałą spowodował wyrwanie fragmentów skalnych już lichego podłoża.

 

W ten sposób Edwin pozbył się kropek które mu zagrażały. Lecz wszystkie pajączki też uległy zniszczeniu, bowiem Edwin nie trzymał ich ukrytych. Pora było użyć innych czynników.

Wykonał skomplikowany ruch i zobaczył więcej kropek, kropek które były wszędzie. I zmanipulował kilka z nich. Tu zagęścił tam rozrzedził. Tak spreparowane kropki zostawił, by służyły mu później.

Postanowił wykorzystać jednego z Asów. Przed nim, niczym mańka mydlana wykwitło kilka kulek. Każda wyglądała niczym szkło powiększające. Wykonał szeroki ruch dłonią i nad areną niebo pociemniało. Od stóp Edwina, bez ostrzeżenia, zaczęło rosnąć tornado. Mając Edwina za swój środek, dość szybko urosło, zmieniając kolor z białego na czarny, z czarnego na czerwono szary. Gigantyczny cyklon, kształtem przypominający wijącego się Smoka, raz za razem uderzającego swym cielskiem o arenę.

Lecz samo tornado to tylko pochwa.

Bowiem gdy uniosło się, oczom widzów ukazał się Edwin, kory trzymał w dłoni specyficznie wygięty miecz. Specyficzny, bowiem miał on rękojeść, miał głownie i lejec, lecz ostrzem zdawać by się mogło, było same tornado.

Edwin zamachnął się, a odpowiadając na jego ruchy gigantyczna bestia rzuciła się na Hrabiego.

Lecz samo uderzenie nie było groźne, groźny był skład potwora.

Błyskawice bijące w środku, pioruny kuliste tworzące Oczy Bestii.

Wiatr dorównujący pustynnym demonom tworzący Oddech Bestii.

Miejscami zimno spadające daleko poniżej zera by w następnie pod wpływem elektryczności zagrzać się do temperatury wrzenia tworzące Krew Bestii.

I są Bestię Edwin posłał na oponenta.

 

Teraz zaś gdy Edwin nie miał na sobie większości odzienia(Faktem było, że niewiele ponad spodnie mu ostało) widzowie mogli zauważyć 3 symbole na jego plecach, 3 okręgi a w nich 3 litery jakiegoś zapomnianego przez bogów alfabetu.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zdążyłem osłonić się puklerzem. Nie żeby mi to dużo dało...

 

Powracająca energia oderwała mnie od powierzchni Areny i miotnęła wprost na ścianę. Twardą, kamienną ścianę. Gdyby nie zbroja, już bym nie istniał. Na szczęście osłabiła cios na tyle, że udało mi się zachować przytomność. Szczątkową. Nie miałem w sobie chyba żadnego zdrowego organu, a Edwin jeszcze nie skończył. Z jego dłoni, a dokładnie z trzymanej rękojeści wyskoczyło ch...-wi-co, które miało wyraźny zamiar mnie zjeść. Niekoniecznie w sensie metaforycznym. Trzeba było przeciwdziałać. Natychmiast.

 

Zanim Bestia zdążyła we mnie uderzyć wywołałem z plecaka dwa skrzydła zbudowane ze stale zmieniajacej się materii. Zanim jednak cokolwiek zrobiłem zastosowałem metodę Edwina przeciwko niemu.

 

- Fiat lux!

 

Przed jego oczami rozbłysło gwałtowne światło. Nie tak mocne, żeby uszkodzić mu oczy, ale wystarczające, żeby ukryć moje ruchy przed jego prekognicją. Trzeba było uruchomić środki ostateczne.

 

- Mallus letum equa volatae!

 

Taka drobna sztuczka zwana przeze mnie Młotem Zniszczenia Latającej Kobyły. W powietrzu pojawiła się mieniąca się różnymi barwami klacz. Cudowny okaz klaczy pegaza. Nie była zbudowana z żadnej określonej materii. Nie mogła też atakować mojego przeciwnika. Przynajmniej nie bezpośrednio. Jednak Bestia znajdowała się w granicach jej możliwości. Była mniejsza, to fakt. Ale ciosy jej kopyt i cięcia ostrzy mieniących się na jej skrzydłach zajęły potwora. To była walka z gatunku tych, o jakich powstają najsłynniejsze legendy. Przez kilka sekund stałem oczarowany wpatrując się w zajadłą walkę dwóch nadnaturalnych tworów. Należało jedank zająć się przeciwnikiem.

 

Byłem słaby, a moje ruchy powolne. Użycie jakichkolwiek silnych zaklęć nie wchodziło w grę, dlatego po raz kolejny należało się odnieść do przedmiotów i telekinezy. No i niewielkich osłon. Naprawdę niewielkich. Ot takich, które znikną kiedy znajdą się tuż obok mojego przeciwnika. Przyzwałem i założyłem rękawice. Idelnie pasowały do zbroi i zawierały w sobie dziesięć pocisków. Znaczy, zawierały więcej, ale można było je odpalać raz na kwadrans, inaczej skutki byłyby... opłakane. Teraz nadszedł czas na ich wykorzystanie.

 

W stronę Edwina wyleciało dziesieć otoczonych polem siłowym kulek. Kiedy były blisko niego pole siłowe zniknęło, ujawniając ich zawartość. Każde z nich zawierało dziesięć miligramów antymaterii. W końcu nie chciałem zniszczyć całej Areny. Wycelowałem je w rękę przeciwnika dzierżacą miecz. Przy odrobinie szczęścia trafi go szlag, gdyż jak wiadomo antymateria spotykając się z materią regauje nieco... gwałtownie. Mój przeciwnik zniknął za ścianą eksplozji, a ja już wysyłałem w jego stronę ostatni pocisk. Na wszelki wypadek był spreparowany tak, żeby kierował się wprost na mojego przeciwnika, gdzie by się nie znajdował. Pomysł na niego wziąłem ze starego filmu komediowego. Potężna kula, z zawleczką w kształcie małego krzyża. Święty Granat Ręczny z Antiochii. Wypełniony najsilniejszą substancją wybuchową, nie będącą antymatermią. Niemal trzysta gramów czerownej rtęci. Eksplozja, która rozdarła powietrze była naprawdę głośna i widowiskowa. Fala uderzeniowa ponownie miotnęła mną o ścianę, więc Edwin musiał odczuć ją nieco... mocniej.

 

Cudem udało mi się wyprostować i powolnym krokiem skierować się ku centralnej części Areny.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Widział co leci w jego stronę mimo że przeciwnik sypnął mu kropkami po oczach. W normalnych okolicznościach i gdyby Edwin normalnie postrzegał świat, taka sztuczka by go oślepiła. Lecz teraz jego oczy nie działały jak ludzkie, więc i światło nie szkodziło im w żadnej mierze. Przygotował się by wchłonąć te pociski do Domu kiedy te wybuchły. Gigantyczny wstrząs jaki odczuł Edwin i specyficzne uczucie. Teraz dopiero oślepł, bowiem jego widok przesłoniła czarna pustka, która pochłaniała wszelakie kropki na swej srodze. Niczym czarna dziura choć bez grawitacyjnego efektu. Spanikowany Edwin Próbował odskoczyć, ale uchwyt miecza trzymał go w miejscu. A kiedy ciemność dotarła do niego poczuł przerażające zimno. Pustkę, brak czegokolwiek. Ta kompletna nicość przypomniała mu rzeczy o których wolał nie pamiętać. Wspomnienia które pochował dawno temu. A kiedy nastąpił wybuch, Edwinem rzuciło przez cała arenę. Lekko ogłuszony ze zdziwieniem patrzył na brak ramienia które dzierżyło wcześniej miecz.

Lecz Hrabia nie czekał, już ciskał kolejnym pociskiem. Tym razem Edwin nie czekał aż ten doleci, wystawił rękę która, niczym ciekły metal, wystrzeliła do przodu i chwyciła granat.

kolejna potężna eksplozja wstrząsnęła turniejowym placem. A kiedy opadł dym widownia razem z Hrabią mogła zobaczyć Ze Edwin znajdował się daleko od środka areny, wbity w ścianę. Stanowił teraz iście karykaturalny obraz. Oba ramiona urwane, klatka piersiowa podziurawiona, jedna z nóg wykręcona pod dziwnym kontem, druga niekompletna w kolanie. Co mogło zadziwiać, nigdzie nie było widać krwi, tylko pełno plam jakby ktoś porozlewał rtęć w losowych miejscach areny.

Edwin wygrzebał się z dziury i upadł na wznak. Bez ramion i jednej z nóg ciężko było odzyskać pion. Notabene widział już jak Hrabia się zbliżał. Trzeba było sięgnąć po to, o czym wolał zapomnieć...

 

Grecka Tragedia.

Edwin skupił się w sobie i spojrzał na przeciwnika. I tyle mu wystarczyło. Grecka tragedia nie była czarem iluzji, była głęboką hipnozą. Mogła trwać kilka sekund lub kilka godzin, zależnie od togo co chciała pokazać.

Jej wadą zaś był fakt, że zmysły realnie odczuwały ból.

Że rzucający odczuwał ten ból o wiele mocniej.

Że rzucający nie mógł jej kontrolować.

I że nie można w nią było wejść samemu.

Najpierw przyszła ciemność, potem zaś uczucie gwałtownego upadku.

I oto Hrabiemu ukazała się scena. Spadał razem z Edwinem z budynku. Wysokiego budynku. Arena gdzieś się rozpłynęła, do jego uszu poprzez świst powietrza dał się słyszeć dziecięcy szloch.

Znikła widownia, jego zbroja też, a magia nie reagowała na wezwania.

Lecz to co powinno martwić Hrabiego to fakt że spadał, a ziemia przybliżyła się w mgnieniu oka. I nastąpiło ude...

Siedział w pierwszej klasie luksusowego samolotu obok Edwina. W samolocie który właśnie spadał. Wszyscy panikowali, krzyki mężczyzn, kobiet i dzieci zlewały się w panice. Nastąpił wstrząs po którym kabina wypełniła się og...

Był pod wodą, miał nogi związane łańcuchem przymocowanym do kilku pustaków. Obok niego związany w podobny sposób zanurzał się Edwin. Im głębiej tym mocniej bolała głowa, płuca domagały się tlenu, krew szumiała w uszach. Po chwili otworzył usta by nabrać powietrza, lecz woda zala...

Stał na polu przed plutonem egzekucyjnym, przywiązany do słupa i zakneblowany. Czuł jak sznury boleśnie wrzynają się w ciało. Jak na rozkaz pluton przygotował broń, żołnierze wymierzyli karabiny w niego. Rzut okiem w bok utwierdził go, że Edwin jest przywiązany w podobny sposób, do identycznego słupa. Nastąpiła komenda i kule traf...

Stał w zniszczonym mieście, wszędzie było słychać krzyki konających i wybuchy. Ktoś wpadł na niego, przewracając go i krzycząc "Uciekaj!". Spojrzał za biegnącym i dostrzegł samolot na niebie. Samolot który właśnie zaczynał zrzucać bomby. Jakby w transie patrzył jak pierwsza z bomb uderza wprost w biegnącego, kolejne wybuchają obok Edwina stojącego nieopodal. Po chwili jedna upadła kolo niego i poczuł jak jego ciało roz...

Kolejne pole bitwy. Tym razem jechał wozem bojowym. Ubrany w mundur i uzbrojony. Poprzez szybkę hełmu widział kolegów z oddziału, w podobnych mundurach, niektórzy mieli otwarte przyłbice, inni nie. Jedni się modlili inni żartowali. Wiedział, że wracają. Przeżyli wojnę i wracają. I nagle pojazd rozerwało. Potężny wybuch miny przeciwpancernej na którą wjechali. Leżał ogłuszony, czuł że krwawi. Widział swoich kolegów, poranionych. I widział ludzi którzy nadbiegli z okolicznego lasu. Bez litości, z beznamiętnym wyrazem twarzy podchodzili i strzelali. Ci którzy mogli utrzymać się na nogach zaczęli stawiać opór. Podczołgał się do resztek wozu pod którymi, przygnieciony i krwawiący, leżał Edwin. Wyciągnął karabin i otworzył ogień. Z trudem utrzymał broń, lecz trafił kilku napastników. Pochylił się za osłonę by zmienić magazynek i usłyszał za sobą jak coś upada. Kiedy spojrzał, zobaczył granat odłamkowy. Leżał tam niczym skorpion, gotów do zadania śmierci. I nastąpił wybuch który roz...

Scena za sceną, śmierć za śmiercią i ciągle przebijający się gdzieś w tle płacz dziecka.

Aż w końcu kolejna scena.

Tym razem inna. Dom w środku lasu, Obok domku mężczyzna zbijał z drewna kołyskę. Tu i ówdzie wbijał kolejny gwóźdź, lekko szlifował specjalnym kamieniem i mierzył na oko. Po chwili drzwi domu się otworzyły i na zewnątrz wyszła kobieta. Długie brązowa włosy, grzywka zasłaniająca twarz. Zarówno jej ciężkie kroki jak i okrągły brzuch wiele mówiły o jej stanie.

- Długo jeszcze? Eria narzeka że nie chcesz się z nią bawić.

- Wybacz kochanie, wiesz że jak pracuję nad czymś to zapominam po wszystkim innym - mężczyzna mówił z rozbawieniem, udając lekkie zakłopotanie - z drugiej strony, ty nie powinnaś moja droga tyle chodzić, musisz wypoczywać.

- Wypoczywała bym gdyby mój mąż, który jest doskonałym przywoływaczem, wezwał sługe który zrobil by to za niego, a sam przyszedł do domu coś zjeść.

Mężczyzna odstawił niedokończona kołyskę, wstał i podchodząc do kobiety objął ją.

- Już idę, jeśli to ukoi twe serce.

Scena ponownie się zmieniła, choć tym razem tylko czasowo. Ta sama okolica, ten sam Dom, tyle tylko że przed domem stało kilka osób z pochodniami.

Krzyki i rozbijane szkło były ostrym dźwiękiem w tej nocnej puszczy. Hrabia mógł patrzeć jak z domu wyprowadzają związanego człowieka.

- Ile razy ci powtarzałem odmieńcu? Nie chcemy tu takich jak ty.

- Ta puszcza nie podlega twoim prawom, mamy pozwolenie od króla by tu mieszkać.

- Pozwolenie? Odmieńcy tacy jak ty nie mają pozwoleń. Jesteście zarazą którą trzeba wyplewić i my to zrobimy. Zaczynając od tobie podobnych. Podpalać!

Dolar mógł spojrzeć jak pochodnie wlatują do chatki przez okna i jak w środku rozkwita wiele świateł. Do jego uszu dotarł płacz dziecka i krzyk kobiety. I znowu nie mógł się ruszyć.

- Alie... - noga odziana skórzanym butem trafiła mężczyznę w twarz przerywając mu w pół słowa. Zalany krwią zwiotczał w ramionach trzymających go ludzi.

Budynek płonął coraz mocniej, w końcu nawet nie było już słychać ludzi którzy byli w środku. Przywódca bandy spojrzał z uśmiechem na budynek a potem na mężczyznę i splunął.

- To was nauczy, takie ostrzeżenie dla każdego odmieńca chcącego mieszkać w naszym lesie. Spreparujcie go i idziemy.

Trzymający omdlałego ludzie wciągnęli z za pazuchy młot i 2 spore drewniane kołki. Kiedy dwóch go trzymało, dwóch kolejnych przybiło go do pobliskiego drzewa. Zaś na jego szyi zawiesili przygotowana wcześniej tabliczkę. Napis na niej głosił:

"Tu gnije parszywy odmieniec i jego pomioty. Ogniem oczyściliśmy tą ziemię, niechaj kona ścierwo."

I tak go zostawili, zakrwawionego, znikając w lesie.

Mijały godziny a Hrabia począł słyszeć szloch przybitego. I wtedy przez konającym mężczyzną pojawił się znikąd świetlik sporych rozmiarów. Dolar nie mógł usłyszeć całej rozmowy, lecz podświadomie, w ruchach świetlika wyczuł rozbawienie. I wtedy doszły go słowa.

- A gdybym ci w tym pomógł, co mógłbyś mi oferować?

- Co tylko zechcesz.

- Zatem ustalone. Ja Xanlief, przywódca Katagio, obiecuję dopomóc Cię w zemście przeciw Tajemnym. Ty zaś zobowiązujesz się wykonać swoją zemstę, nawet kiedy wyda ci się iż cena za nią jest zbyt wysoka. I musisz poświęcić 3 rzeczy na moją cześć.

- Bierz co chcesz i rób swoje.

Świetlik zachichotał.

- Oh uwierz mi, zrobię. A dzięki tobie nawet o wiele więcej.

 

Hrabia poczuł dłoń na ramieniu.

- Widziałeś już dość, pora wracać.

To Edwin stał koło niego. Teraz dopiero Hrabia mógł zobaczyć jak bardzo podobny był ten mag zwany Niemym do człowieka który zawarł pakt z Katogio. i tylko tutaj mógł go usłyszeć.

- Zapłaciłem wysoką cenę za to by przeżyć tą noc i by móc dorwać tych którzy pozbawiali mnie wszystkiego co kocham. 3 warunki które mnie trzymają:

1. Żadna magia nie zwróci mi bliskich, wszak ich dusze i moja będą stracone na zawsze..

2. Stracę głos bym nie mógł prosić o pomoc.

3. Do końca mych dni będę słyszał umierających. Te wszystkie śmierci które widziałeś, w których uczestniczyłeś, to ludzie którzy umierali w rożnych miejscach świata. Przeżywam ich śmierci. Słysze ich bez przerwy od 30 lat. I będę słyszał dalej, do chwili aż nie wypełnię kontraktu. Wracaj magu, oczekują zwycięzcy, to powinieneś im go pokazać. Nauczyłeś mnie też kilku przydatnych rzeczy, za te ci dziękuje.

 

...

 

Hrabia zrobił kolejny krok, przynajmniej tak wyglądało to dla widzów. To co w Tragedii wyglądało na wiele miesięcy, na arenie trwało zaledwie sekundę, niecały oddech.

Edwin wykorzystał wszystkie dostępne mu środki a jednak zawiódł. Cóż, jak nie tutaj to gdzieś indziej. Poczuł jak ciemność puka do drzwi, więc otworzył jej i dał się objąć. Zemdlał.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wyglądało na to, że ostatni cios wreszcie zadziałał tak jak miał. Edwin wydawał się nieco... niekompletny, ale brak krwi pozwalał przypuszczać, że się z tego wyliże. I to znacznie szybciej niż może mu się wydawać.

 

Nagle wszystko zniknęło i zobaczył zbliżającą się ziemię. Magia nie zareagowała, plecaka nie było, tak jak zbroi. Nic nie było w stanie powstrzymać uderzenia o twardy grunt. Uderzyłem w niego czując łamiące się kości i wiele innych nieprzyjemnych doznań. Potem nastąpiła ciemność.

 

Nie potrwała długo. Tym razem zostałem ofiarą wypadku lotniczego. Potem moje płuca eksplodowały od nadmiaru wody. Następnie poczułem kule wżerające się w moje ciało. I tak dalej, i tak dalej.

 

Minęło kilkanaście "śmierci" zanim udało mi się dojść do wniosku, że to jakaś sztuczka mojego przeciwnika. Iluzja, lub bardzo zaawansowana hipnoza. Jakimś cudem udało mu się sprawić, że przeżywałem śmierć za śmiercią z wszystkimi odczuwalnymi szczegółami. A na dodatek nic nie mogłem na to poradzić. Zaś kwilenie dziecka w tle było... irytujące.

 

Nie pozostawało nic innego jak przeczekać i "przeżyć" kolejne "śmierci". Dla skrócenia czasu zająłem się analizowaniem poszczególnych rodzajów umierania. To z całą pewnością przyda mi się w przyszłości, więc podszedłem do tego z amoralną fascynacją szachisty. Jednak moja cierpliwość została wystawiona na ciężką próbę...

 

W końcu rzecz się skończyła, a przed oczami pojawiła się kolejna scena. Kiedy rozpłynęła się w niebycie i znalazłem się na Arenie czułem tylko przemożny gniew. Straszliwą i zapiekłą nienawiść. Ten kto stawiał Edwinowi warunki był bezlitosny i okrutny. Należało więc zrobić wszystko, żeby zniweczyć jego wysiłki. A wiedziałem jak mogę tego dokonać. W tej chwili koszty i zmęczenie nie grały roli.

 

Ironią losu był fakt, że Edwin zaatakował mnie, kiedy w moim mniemaniu pojedynek dobiegł już końca. Nie miałem mu tego za złe - było rozewrzeć tępą paszczę i powiedzieć o co chodzi. Nie zrobiłem tego... i może dobrze, że stało się tak, a nie inaczej. Dzięki temu wiedziałem co muszę zrobić i to zrobić natychmiast.

 

Z plecaka przyzwałem kilka ksiąg. Szybkie sprawdzenie upewniło mnie co muszę skonstruować, żeby pomóc Edwinowi. I sobie też - nie będę się przecież bawił w całkowitego altruistę. Podniosłem go z ziemi, jednocześnie przyzywając kilkadziesiąt przedmiotów, które zaczęły tworzyć skomplikowaną strukturę dookoła nas.

 

- Enverte!

 

Zaklęcie budzące (zaczerpniete z kolejnej zabawnej książki o czarodzieju z blizną na czole) doprowadziło mojego przeciwnika do przytomności. Spojrzał na mnie i na to co się tworzyło na Arenie.

 

- Bądź uprzejmy przez najbliższe sekundy mnie nie zabić, a gwarantuję, że tego nie pożałujesz - mruknąłem. - Mogłem nie bawić się w tak rozległą strukturę, ale im jest większa tym mniej mocy potrzeba do aktywacji, a tej niestety nie mam za wiele na zbyciu.

 

Ku mojej uldze Edwin (podtrzymywany lekko przez moją telekinezę, tak na wszelki wypadek) nie wykonał żadnego wrogiego ruchu, a w jego oczach widziałem zainteresowanie tym co tworzyłem. W końcu niemal wszystkie elementy były na miejscu.

 

Sięgnąłem po mój młot, i umieściłem go w centrum czegoś, co wyglądało jakby malował to Picasso na kacu-gigancie. Teraz wystarczyło aktywować zbudowaną strukturę. Złośliwy uśmiech przeciął moją twarz, kiedy wykrzyknąłem frazę startową:

 

- Wszystko przepadło! K...a mać!

 

Błysk. Potwornej jasności błysk wypełnił całe wnętrze struktury. Światło było wszędzie, przenikając, niszcząc i odbudowując. Posiadało niemal nieograniczoną moc. Zaklęcie leczące najwyższej mocy, któremu dosłownie nic nie mogło się oprzeć. Potrafiło uratować osobę, którą dosłownie mikrosekundy dzieliły od śmierci. Nie było takiej siły w znanym i nieznanym wszechświecie, która mogłaby przeciwstawić się jego mocy. Dlaczego nie użyłem go w pojedynku? To był jego minus. Jedyny, acz zabójczy w czasie walki. Kiedy się je rzuciło, do końca starcia nie można było wykonywać żadnych agresywnych ruchów, ani rzucać takich zaklęć. Jego moc po prostu je niwelowała. Za to nadawało się idealnie do zacierania wszelkich śladów po przebytych bitwach. Oczywiście, nie miało takiej słabości jak pomniejsze zaklęcia, których skutki znikały z upływem czasu. O nie. Jego skutki były trwałe. Prosty przykład? Jeżeli urwało Ci rękę, to odbudowana pozostanie na swoim miejscu, dopóki znowu jej w jakiś nieprzemyślany sposób nie utracisz.

 

Czar trwał i trwał. Nadałem mu większą moc niż kiedykolwiek, wiedząc, że musi poradzić sobie z naprawdę potężnym "wrogiem". W końcu jednak opadł. Na środku Areny staliśmy z Edwinem twarzą w twarz. Nic nie wskazywało na to, że przed chwilą stoczyliśmy straszliwą walkę. Obaj byliśmy w pełni sił i nie mieliśmy żadnych widocznych (i niewidocznych) ran i zranień. Przyszedł czas na wielki finał. No i na okazanie szacunku takiemu przeciwnikowi.

 

- Edwinie Niemy, pojedynek z Tobą był zaszczytem - powiedziałem kłaniając się w pas. - Nigdy jeszcze nie spotkałem przeciwnika o takich mocach i zdolnościach i oddaję Ci hołd.

 

Wiedząc, co należy zrobić przyklęknąłem na kolano i pochyliłem głowę.

 

- Tym hołdem, tym gestem i tymi słowami uznaję swoją porażkę w magicznym pojedynku - powiedziałem głośno i wyraźnie. - Jeżeli nie zdołałem zwyciężyć, będę chlubił się tym, że przegrałem z Mistrzem Areny.

 

Muszę powiedzieć, że wyraz najczystszego szoku, jaki pojawił się na twarzy Edwina był prawdziwym balsamem dla mojego poczucia złośliwości. W końcu udało mi się gada czymś zaskoczyć. Teraz przyszedł czas na dodatkowe wyrazy uznania, więc szybko przeszedłem do rzeczy.

 

- Moim zwyczajem jest obdarowywanie tych, którzy pokonali mnie w pojedynku. Przyjmij więc ode mnie te podarunki. - powiedziałem i po wstaniu na nogi podałem mu w pełni naładowane przez czar przedmioty. - Stożek Zimna, którym zdewastowałem Twoją roślinność. Tunika Tysiąca Słońc, bo nie każdy potrafi wchłaniać w taki sposób energię. Bursztyn Antymagii, mój największy skarb, który nie raz i nie dwa razy ratował mi życie. Oraz te księgi zawierające przepis na wyborne konfitury oraz instrukcje zastosowania Magii Strukturalnej. Pamiętaj tylko, że jej zasady są niejako... płynne. Wbrew pozorom nic w niej nie jest ustalone raz na zawsze i polecam eksperymentowanie. Myślę, że bez problemu wymyślisz ciekawsze rzeczy, niż te, które mnie udało się stworzyć. A do nich jeszcze dorzucę nieco komponentów. -  Wysłałem w niego niewielką niebieską budkę, która zniknęła w Opuszczonym Domu. - Jest większa w środku. - parsknąłem śmiechem. - Posługując się słownictwem z starej gry planszowej w tej chwili masz muła w mule, a ten muł ma w sobie naprawdę dużo potrzebnych do tejże magii komponentów.

 

Wyszczerzyłem się złośliwie na widok dzikich gestów Edwina. Z jakichś powodów, najczęściej powtarzane mogłem bez problemu zrozumieć. Jakieś sugestywne pukanie się w czoło i "gest Kozakiewicza" pokazywany we wszelkich maściach i rodzajach. Jeżeli teraz tak reagował, to byłem naprawdę ciekaw jak zareaguje na ostatnią i największą niespodziankę, co spowodowało wzrost mojego radosnego (i złośliwego) oczekiwania. Jeżeli dobrze go oceniłem, to była duża szansa na to, że go krew zaleje lub inny szlag trafi. Albo się zarumieni na śmierć. Chyba nie był przyzwyczajony do komplementów...

 

- Nie machaj tak tymi odrostami, bo je poprzetrącasz i będziesz miał problem w kolejnym pojedynku - zaśmiałem się i odwróciłem, idąc w stronę wyjścia. Po kilku krokach zatrzymałem się, odwróciłem głowę i rzuciłem przez ramię. - Jeszcze jedna sprawa Zwycięzco. Magia lecznicza, którą Cię potraktowałem to naprawdę niezmierzona potęga, przewyższająca nawet boską. Przynajmniej jej niektóre aspekty. Nie wiem kto ją stworzył, ale w końcu znalazałem dla niej godne zastosowanie. Nie będziesz już słyszał i przeżywał cudzych śmierci. Nigdy. - Tym razem gdyby nie uszy, to uśmiechałbym się dookoła głowy. - Musisz też koniecznie zmienić przydomek Edwinie. Nie jesteś już Niemy...

  • +1 1
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ten pojedynek... jest nie do opisania słowami. Obaj uczestnicy popisali się nadzwyczajną pomysłowością, wolą walki i natchnieniem, starcie cały czas trzymało w napięciu, a jedyną rzeczą, która byłaby w stanie przebić to uczucie niepewności byłoby oczekiwanie na wyniki ankiety. Ankiety, która wyłoniłaby zwycięzcę.

 

Ale zaraz, zaraz...

 

Wygląda na to, że ankieta nie będzie potrzebna. Czyżby oszczędzono nam nerwowego oczekiwania na ogłoszenie zwycięzcy? Owszem.

Dolar84 na arenie swych zmagań uznał zwycięstwo Zegarmistrza! Jakby tego było mało poinformował o tym także organizatorów turnieju, więc nie ma żadnych wątpliwości. Zegarmistrz zwyciężył i będzie walczył w rundzie drugiej turnieju!

 

Na ogół natychmiastowe ogłoszenie zwycięzcy pojedynku turniejowego odbywa się w sytuacjach, gdy jedna ze stron walczących odda walkę walkowerem, lecz w tym przypadku moc Zegarmistrza przeważyła i to znacznie, skoro Dolar84 sam uznał zwycięstwo swego rywala...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość
Temat jest zablokowany i nie można w nim pisać.
×
×
  • Utwórz nowe...