Ja zaś ostatnio się wkurzam i dołuję coraz częściej...
1. Ciągle ten problem kawalerstwa. Ciągle wokół mnie powstają nowe związki, zaś ja nie ważne, czy coś robię, czy nie, czy robię coś dobrze, czy źle... ciągle jestem sam, bez perspektywy jakiegokolwiek związku. Niby przywykłem do samotności i robienia wszystkiego sam (np. ostatnio trasę 411 km pociągiem z Malborka do pod-białostockich Łap przez Warmię i Mazury pokonywałem sam, z Łap do Warszawy 160 km i z Warszawy do Torunia 130 km też, przy trasie Toruń-Malbork miałem nieco farta i trafiło się 2 Bronych), bo wiecznie tak jest właściwie ze mną, ale mam coraz bardziej tego dosyć. Mam dość robienia wszystkiego sam, bycia sam. Chciałbym mieć do kogo się przytulić, czy kogoś, kto by mnie wspierał w życiu, a nie byli to nadopiekuńczy rodzice, którzy przy byle czym mają apokaliptyczne wizje.
EDIT: Poczytałem parę ostatnich postów i by uniknąć niepotrzebnych spin - nie, nie siedzę w domu całymi dniami. Spotykam się z ludźmi od czasu do czasu, dużo czasu spędzam na uczelni i znajomych mam. No, ale taki urok, że mimo posiadania znajomych, czy przyjaciół chcących pomóc kiedy trzeba, jestem sam. Zawsze tak było, że znajomych i przyjaciół miałem wszędzie, tylko nie w mojej okolicy. I nie, nie spędzam większości czasu przed laptopem, przeważnie tak jak mówię - uczelnia, pub z Bronymi (bo z ludźmi ze studiów nie potrafię się w ogóle dogadać) i dużo podróżuje, niemalże co weekend. Staram się nie tracić czasu w domu, gdy nie trzeba.
2. Oprócz tego ostatnio dzięki policji niemalże skończyły mi się fundusze. Mam jeszcze za co zrobić jakieś zakupy do lokum, ale za co opłacić czynsz i spłacić dług, jaki dzięki policji zaciągnąłem w wypożyczalni roweru za przetrzymanie roweru (dobrze, że roweru nie skradziono...) nie mam. I proszę, nie pytajcie o co tu do końca chodzi. W większości tutaj zawinili ja i mój debilizm i w sumie cieszę się, że przygoda z policją skończyła się tak, a nie gorzej, bo mogło to się gorzej skończyć...
3. Jakby tego było mało, będę prawdopodobnie zmuszony do przeniesienia się na miesiąc do Tychów. Do rodzinnego miasta, którego nienawidzę. To przez to, że muszę odwalić miesiąc praktyk. Próbowałem praktyki załatwić w Warszawie i okolicach. Nadaremno. Zostaje mi pomoc ojca w załatwieniu czegoś w Tychach. Pominę to, że będę musiał przez miesiąc mieszkać u rodziców i męczyć się z nimi i siostrą, ze znajomymi albo nie mających perspektyw życiowych (narkotyki, osiedle miasto dresów, część ludzi w ogóle lejąca na to, co z nimi kiedyś będzie) albo mających własne życie. Chodzi o to, że nienawidzę tego miasta i bym z wielką chęcią zobaczył je zrównanie z ziemią. Czuję się w nim źle, ograniczony. Pobyt w tamtym mieście źle wpływa na moją psychikę, ledwo wytrzymuję tam kilka dni, a wszystko z powodu tego, co tam przeżyłem i jak wyglądało moje ponad 19 lat życia. Dlatego zawsze jak odwiedzam Tychy to dążę do tego, by jak najczęściej być poza miastem (np. meety w Katowicach) lub siedzieć jak najwięcej w domu i by sam pobyt w tym mieście trwał jak najkrócej, by wizyty tam były jak najrzadsze.
I niby zgoda, są Bronies i zapewne będą meety. Tyle, że nie wiem, czy będę miał coś takiego jak wolne weekendy w trakcie praktyk... Z resztą prawda jest taka, że przez rodzinne miasto nie tylko nie wyobrażam sobie życia w samych Tychach, ale i w okolicach mniej więcej od Częstochowy do gór i od Opola do Krakowa włącznie. Ogólnie pasuje mi w Polsce, choć bywają momenty, gdy chcę uciec jak najdalej od rodzinnego miasta. Momenty, gdy Warszawa, Poznań, czy Wrocław mi nie wystarczają i chcę uciec jeszcze dalej.