-
Zawartość
5783 -
Rejestracja
-
Ostatnio
-
Wygrane dni
4
Wszystko napisane przez Arcybiskup z Canterbury
-
James poprowadził ją do trzeciego domu po lewej stronie. Miał brązowyc dach i akcenty, a jego ściany były bladobeżowe. Mężczyzna podszedł do drzwi, z kieszeni wyjął klucz i włożył do zamka. Mimo iż cały czas wyglądał na niewzruszonego i niezwykle spokojnego, trzęsły mu się ręce. Otworzył jednak drzwi i wszedł do środka zaraz po Sophie. Zamknął je za sobą. Dom był dwupoziomowy i miał wyjście na taras w niewielkim ogrodzie. Pomieszczenia były jasne, ale w środku panował chaos. - Wybacz bałagan. Ostatnio nie miałem czasu sprzątać - usprawiedliwił się. - Poczekaj tu, proszę. - Ruszył po schodach na piętro. Na regale Sophie zauważyła ramkę ze zdjęciem. Był na nim James i jakaś kobieta o krótkich, jasnych włosach. Zdjęcie zostało zrobione prawdopodobnie latem. Po kilku minutach mężczyzna wrócił z niewielką teczką i jeszcze jednym plecakiem. Poszedł do kuchni, wpakował do plecaka jedzenie z lodówki i zamknął drzwi do niej. - Chodź - rzucił do Sophie i ruszył do garażu. W środku stał czarny Nissan Patrol z 1987 roku. James otworzył bagażnik i wrzucił do niego rzeczy. W tym momencie oboje usłyszeli miauczenie. James ruszył do regału pod jedną ze ścian. - Ty stary draniu... - mruknął. - Sophie, obrazisz się jeśli weźmiemy ze sobą dodatkowego pasażera? ewentualnie czy jesteś uczulona na koty?
-
- W sprawie kluczyków od samochodu i kilku innych, niezbędnych rzeczy, których nie zdążyłem zabrać wcześniej. Nie byłem w domu od dwóch tygodni - byłem na wyjeździe - wytłumaczył i poprowadził do ogrodzenia parku. Za ogrodzeniem widniała pusta ulica, po bokach której wznosiły się domki jednorodzinne.
-
- To bardzo ułatwia sprawę - stwierdził. Spojrzał teraz na Sophie w zupełnie innym świetle. - Kiedy wyjdziemy z parku, proponuję znaleźć jakiś samochód. Mam nadzieję, że zgodzisz się na chwilę wstąpić do mojego domu...
-
- Żadne głupoty. Jako kto pracowałaś? - zapytał James, zbaczając nagle między drzewa i popychając Sophie w tę samą stronę. Mimo rozmowy, skupiał się głównie na otoczeniu, a kilkadziesiąt metrów dalej, na ścieżce pojawiły się kolejne zombie. Tłum który pozostawili w tyle zaczął się rozpraszać.
-
- Jedyny cel życiowy. Z drugiej strony, wcześniej też było trzeba walczyć o przetrwanie, tylko... w inny sposób. Pomyśl sobie: jeśli to opanują, wrócimy do dawnego życia. Jeśli nie, znikną podatki, urzędnicy i biurokracja. Czy to nie cudowne? - zapytał, zrównując się z dziewczyną krokiem.
-
- Myślę, że to dobry pomysł... Później chorzy mogliby odciąć drogę ucieczki... Chodźmy w tamtą stronę - wskazał ścieżkę nad jeziorem. Prowadziła ona do wyjścia na mniej zaludnione dzielnice Appleton.
-
- W ogrodzeniu mogła być dziura. Albo umarli w parku i dopiero teraz zwabiły ich hałasy. Mamy dwa wyjścia: albo stąd uciekamy, co będzie dobrym rozwiązaniem gdyby zbliżały się tu większe ilości chorych, albo zostajemy i wchodzimy na jakieś drzewo, żeby poczekać na helikoptery. Wybierz - poprosił.
-
- Nie, to już na pewno nie wróci. Jest martwe. Zastanawiam się tylko, skąd wiedziało jak wygląda twoja matka - odparł, patrząc na Jess.
-
- Przez to widzisz, jak wszystko wygląda naprawdę, a kołek... Cóż, jedna z tych rzeczy, która zabiłaby nie tylko moje ciało - odpowiedział.
-
James popchnął obie kobiety w stronę najbliższego śmigłowca, gdzie już kłębili się ludzie. Szczęśliwie, Sophie i jej matka znalazły się bardzo blisko wejścia. Starsza kobieta wchodziła już na pokład, kiedy w tłumie wybuchła panika. Do polany zbliżały się dwa zombie. Tylko dwa, ale to wystarczyło. Ludzie zaczęli przepychać się, wdzierać do helikopterów. Hannah znalazła się już w maszynie, ale mimo wielkich chęci opuszczenia jej i dołączenia do córki, nie dała rady przez napierający tłum. Helikoptery oderwały się od ziemi, pozostawiając pod sobą przerażonych ludzi. James pociągnął Sophie w kierunku drzew.
-
- Nie, nie, nie! Nie polecę bez ciebie, rozumiesz? Nie przeżyję, jeśli coś ci się stanie. Ja mogę tu zostać, to ty musisz polecieć! - zaprotestowała kobieta. - Pani Evans... - odezwał się James. - Obie polecicie pierwszą turą. Kobiety z dziećmi przodem, mam rację? - zapytał. - Teraz tylko trzeba dotrzeć do helikopterów...
-
Mama Sophie pomachała do nadchodzącego Jamesa. - I nie powiedziałaś mi, że masz kogoś! - powiedziała cicho, z wyrzutem. - Dzień dobry, nazywam się James Ward - przedstawił się towarzysz Sophie. - Hannah Evans - przedstawiła się matka Sophie i podała mężczyźnie rękę. Tymczasem z oddali ludzi dobiegł dźwięk helikopterów. Wszyscy zaczęli być nerwowi. Czy dla wszystkich starczy miejsca? Na polanie wylądowało pięć dużych helikopterów. Człowiek z załogi wyjął megafon i zaczął przez niego przemawiać. - Każdy z helikopterów może pomieścić maksymalnie jedenaście osób! Proszę ustawić się i nie panikować, wszyscy zostaną zabrani! - uspokajał. Mimo to ludzie byli bardzo nerwowi.
-
- James? Kim jest James? - zapytała kobieta. Miała w zwyczaju wyłapywać słowa, które według niej kryły za sobą dodatkowe informacje i ignorowała zupełnie inne, skupiając się na tych "wyłowionych". Jak na zawołanie szpakowaty mężczyzna odwrócił się i lekko uśmiechnął do obu kobiet.
-
Mama Sophie dobiegła do niej i uścisnęła ją, gładząc po głowie. - O mój Boże, Sophie... - godziny nerwów i na niej zrobiły swoje. Z oczu kobiety polały się łzy wzruszenia. Zaczęła całować córkę, wciąż nie wierząc w swoje szczęście. - Nic ci nie jest? Cała jesteś? Nie masz pojęcia jak się cieszę! Rany boskie, dziecko, jak ja się bałam, że coś ci się stało!
-
- Jak wygląda? - zapytał James. Ludzie kotłowali się, co wcale nie ułatwiało szukania. Była jednak osoba, która która pełna złych przeczuć i czarnych scenariuszy poruszała się pośród nich, widocznie kogoś szukając. Niska kobieta o krótszych, farbowanych na ciemny brąz włosach, z lekką nadwagą przeszukiwała tłum po raz kolejny, wciąż mając nadzieję na znalezienie swojej córki. - Sophie! - krzyknęła uradowana, kiedy udało jej się zlokalizować dziewczynę.
-
- Szukasz kogoś? - zapytał James, widząc zniecierpliwienie i niepokój na twarzy Sophie. Przy jeziorze, w jednym punkcie kłębiło się około dwustu ludzi. Nie ma szans, żeby zostali zabrani za jednym razem. Były tam małe dzieci i co najmniej dwie kobiety w ciąży, jak zauważył mężczyzna. Za pierwszą turą na pewno nie uda im się odlecieć.
-
James był już na dole, więc złapał i kij, i plecak Sophie. Kiedy dziewczyna była już na dole, poklepał ją po ramieniu gestem wsparcia i ruszył aleją w kierunku jeziora - to tam było najwięcej pustej przestrzeni na helikoptery. Z oddali było słychać już odgłosy ludzi... dużej ich ilości.
-
- Niezły koszmar, prawda? - zapytał, biegnąc obok niej. Gdy dotarli pod bramę parku, Sophie zauważyła leżące pod bramą szczątki kobiety. Wyjątkowo okropny widok. jeszcze gorszym widokiem była mała, smutna sylwetka leżąca kilka metrów dalej w kałuży krwi. James spojrzał na dwa ciała, po czym zaczał wspinać się po ogrodzeniu.
-
- Och, znam takich, którzy nie potrafią. Chodź. Biegniemy do parku - zarządził. Jeszcze raz wyjrzał przez szybę, po czym otworzył drzwi i przepuścił Sophie przodem, nie widząc żadnego zombie na horyzoncie. Żadnego, który mógłby być groźny, bo całkiem niedaleko gabinetu czołgało się coś, od czego bił nieznośny odór rozkładu. Trup był cały brązowy i nadjedzony, ale nie przeszkadzało mu to w podciąganiu się i próbach zdobycia pożywienia. Za beznogim korpusem ciągnęły się wnętrzności, a twarz o zapadniętych policzkach i wyżartych wargach rozglądała się za ewentualną ofiarą.
-
Jess Syd spojrzał na Jess ze smutkiem. - Nie wiem - odpowiedział. - Nie mam pojęcia. Nie był to demon, tego jestem pewny. Nie wiem, czym to było, ale chciało mnie zabić. I zrobiłoby to, gdybyś nie wyjęła ze mnie tego czarnego kołka.
-
Jess Syd wciąż wpatrywał się nieruchomo w sufit, owładnięty myślami. Jakim cudem dał tak łatwo pokonać się tej maszkarze? Chwycił Jess za nadgarstek, kiedy ta chciała odkazić ranę. Usiadł powoli na łóżku i odebrał jej gazę nasączoną wodą utlenioną. Sam zaczął się opatrywać, ignorując złowieszczo gapiący się obraz.
-
Jess - Do... pokoju - poprosił i powlókł się za swoją kontrahentką. - Dziękuję - powiedział jeszcze po drodze. Czuł się naprawdę źle. Nie pamiętał, kiedy jeszcze przeżywał podobny ból. Z ulgą upadł na łóżko, kiedy Jess doprowadziła go do pokoju.
-
Jess Syd po raz ostatni rzucił pełne obrzydzenia spojrzenie na żałosne truchło brudzące dywan. W chwili kiedy się jednak odwrócił, ciało intruza wybuchło, pozostawiając po zobie tylko plamy z krwi na dywanie i ohydny swąd palonego mięsa. Anioł powoli wstał i oparł się całym ciężarem o Jess. Oddychał płytko i nieregularnie.
-
Pomieszczenie w którym się znajdowali był poczekalnią gabinetu dentystycznego, o czym świadczyły - James Ward - odpowiedział i podał jej rękę. Miał dość mocny uścisk dłoni. - Nie ma za co. Z wyjściem nie powinno być problemu za jakieś piętnaście minut. Wszyscy zakażeni poszli za helikopterem. Niezły pomysł, jeśli tylko wyślą dużo helikopterów do zabrania stąd ludzi - stwierdził. Odchylił lekko roletę zasłaniającą szybę i obserwował. Po dziesięciu minutach znaczna większość żywych trupów zniknęła z ulicy. James przeszedł przez poczekalnię, wszedł do gabinetu i wyszedł z niego już bez kitla, mając plecak założony na plecy i spory nóż w dłoni. - Potrafisz szybko biegać? - zapytał.
-
Jonathan Mężczyzna w garniturze siedział niedaleko rozgrywającej się sceny. Albo był to on, albo iluzja - pewne było jednak to, że Jonathan nie robił krzywdy temu prawdziwemu. - I jak? Podobało ci się całe to przedstawienie? - zapytał. Jess Syd pokręcił głową. Westchnął ciężko, po czym podparł się o podłogę i powoli klęknął. Na twarzy i ubraniu wciąż miał ślady krwi. Podobnie pośrodku klatki piersiowej - tam jednak krew była jego własną krwią, nie pozostałościami głowy dziwnej istoty leżącej teraz na dywanie.