Skocz do zawartości

Daleijn Sor'ah


Plothorse

Recommended Posts

(O MÓJ BOSHE! Moja postać nie jest alicornem, sierotą, nie posiada mocy pozwalającej na zniszczenie połowy świata, ani nie zaprzyjaźnia się od razu z Mane6! Chyba jako jeden z nielicznych właśnie złamałem jakąś forumową tradycję...)

Witam wszystkich, którzy dotarli do tego wątku. Ostrzegę lojalnie, że to jedynie skromna, pierwsza część skrótu prologu historii mego OC. Taa... co to znaczyłoby w praktyce? Nie, nie... wcale nie ,,proszę, nie wymagajcie zbyt wiele". Wręcz przeciwnie.
Własnoręcznie utłukę pierwszego, który napisze, że ta praca jest na 10(bądź więcej) na 10. :cheerilee:
Jeśli już macie ochotę to oceniać, napiszcie co wam się podobało, a co nie.

W spoilerach są obrazki, niekiedy wraz z krótkimi podpisami/fragmentami tekstu pod/nad nimi. Nie omijajcie ich.



Dedykuję mój wysiłek pegasis Guciowatej oraz Jej ambitnemu projektowi tworzenia fanfica wraz z innymi użytkownikami tego forum. Mam nadzieję, że starczy Jej sił na doprowadzenie dzieła aż do samego, chwalebnego końca.



No... to by było chyba na tyle... miłego czytania życzę.



Daleijn Sor’ah

 

Urodził się w Canterlot. Jego ojciec - prężny pegaz o szarej sierści, szafirowych ślepiach oraz jasnozielonej grzywie, był ogrodnikiem – artystą zamkowym. Specjalizował się w strzyżeniu roślin, czego wyrazem był jego uroczy znaczek – cztery rosnące obok siebie drzewa, których pnie imitowały nogi pędzącego kuca, a korony służyły jako reszta ciała. Był spokojnym i uprzejmym kucem, pełnym miłości do żony, dla której i po ślubie nie przestał być romantycznym kochankiem. Ona natomiast, będąc jednorożcem specjalizującym się w manipulacji wody, obejmowała funkcję magini bitewnej – nierzadko służąc nie na paradach pałacowych, a w szczerym polu, pomagając kucom w potrzebie. Na decyzji o jej przydziale zaważył jednak nie tylko jej talent, ale i charakter. Roześmianej i żywiołowej klaczy jaką była, brzydła bliska bezczynności warta. Była powabną, długonogą istotą o delikatnych rysach, ostro kontrastujących z jej pełnym werwy i zapału spojrzeniem. Jeśli zaś chodzi o kolorystykę - sierść jej była bliską białej, z delikatnym żółtym odcieniem, oczęta zielonymi, grzywa lśniącą, ciemnozłotą.

Kochanie... doceniam Twoją troskę o mój wygląd, ale... muszę dziś iść do pracy.

Dołączona grafika



Daleijn, pod względem tych zauważalnych na pierwszy rzut oka cech, wdał się raczej w matkę. Po niej otrzymał róg oraz barwę sierści (choć o tonację bliżej żółci niż bieli) i grzywy. Z przymiotów ojca przypadły mu w udziale – płeć, kolor tęczówek oraz budowa ciała. Jego pysk wyraźnie nosił znamiona obydwojga rodziców.

Dołączona grafika



Zamieszkiwał stosunkowo skromne mieszkanie na obrzeżach zamczyska, wychowując się w niewielkim, lecz kochającym kręgu rodzinnym. Gdy przyszła na to pora, zaczął uczęszczać do pobliskiego przedszkola. Podobnie do większości dzieci, z początku nieśmiały, wkrótce zaczął się otwierać na innych, z przyjemnością biorąc udział we wszelkich grach i zabawach. Wtedy też zaczął się ukazywać jako indywidualista, nierzadko naginając ogólnie przyjęte zasady wedle własnego upodobania – jak choćby podczas leżakowania, kiedy to – zamiast grzecznie zasypiać na płaskich łożach wraz z innymi kucami, magią składał część nóg płaskich ,,leżaków”, tworząc z nich takie w istocie. Wylegiwał się na nich później z głową zawieszoną ku dołowi i nogami wyprostowanymi w górę, co nieco konfundowało opiekunów… Przez pewien okres czasu miał też fanaberię związaną z odkładaniem szklanki po posiłku do góry dnem na talerzu… jakkolwiek, rodzice go tego oduczyli. Z samego przedszkola w dniu dzisiejszym nie byłby w stanie wymienić zbyt wielu konkretnych wspomnień, lecz ogólnie rzecz biorąc – miło je wspomina. Żałował wręcz na krótko po tym okresie , że przyszłości nie podzielił ze swymi kamratami w przeciętnym ośrodku nauczania… jako, że jego rodzice, dostrzegając jego niezwykły talent magiczny – zapisali go do szkoły dla utalentowanych jednorożców.

Nie spełnił się w niej jednak tak, jak tego oczekiwali. Owszem, radził sobie z nauką. Przyswajał wiedzę szybko, acz… bez zapału. Grono rówieśników, w jakim się znalazł, nie motywowało go. Jak to określił – relacje pomiędzy nim, a zapalonymi do pracy jednorożcami były… zwiędłe. Suche i pozbawione życia. Pomimo powzięcia licznych prób nawiązania znajomości, w których to mógłby się udzielać w wykraczających poza program nauczania konwersacjach… nie znalazł kogoś bliższego dla siebie. Zaczął więc szukać partnerów poza szkołą. Efekty tego były różnorakie – raz dołączał na tydzień do ,,gangu” piłkarzy, innym razem dzień, dwa szwędał się po dzielnicach kupieckich, konwersując ze sklepikarzami… żałował tylko, że nie jest w stanie skłonić tych kuców w zbrojach do rozmowy – wyglądali tak fajnie, z pewnością mieliby wiele do powiedzenia… ale niestety – milczeli jak posągi. W tym też okresie… czy może nawet trochę przed nim – ach, pamięć czasem zawodzi… rodzice zaczęli go na własną rękę uczyć o świecie. Tata zabierał go na długie spacery, najczęściej poza granicami zamku, ukazując mu kryjące się przed niewprawnym okiem, cuda natury. Mówił mu wiele o roślinach – części bazowej jego fachu - a przemawiał z taką pasją, że aż zaraził syna miłością do tych żyjątek… ten bowiem, nie tylko pytał ojca z własnej woli o te, czy inne kwiaty, wśród których bawili się w berka, krzaki, za którymi się chowali, czy drzewa, w cieniu których czynili nierzadko poobiednie drzemki… Daleijn zaczął na własną rękę hodować co piękniejsze, znalezione przez się okazy na framudze okna, czy na balkonie. Zaczął także asystować tacie przy pracy – choć z początku bardziej przeszkadzał niż pomagał… mamę widywał nieco rzadziej. Jej podróże rozciągały się na długość od paru godzin do paru tygodni. Gdy jednak zdarzało się jej wrócić po dłuższej nieobecności, bez wyjątku czyniła to z impetem. Porankiem wskakiwała na łóżko pogrążonego w odmętach nieświadomości syna, ewentualnie spłukiwała go z łoża. (w śmingus – dyngus, Daleijn obudził się z rybkami w akwarium, w jakie zmienił się jego pokój…) Jadła wraz z nim śniadanie, czasem eksperymentalne… i brała go ze sobą na miasto. W różne miejsca chodzili… na przykład do pałacowej zbrojowni… na bilard… do Spa… pierwszą wizytę w tym ostatnim młody jednorożec zapamiętał wyjątkowo dobrze – z racji tego, że od małego zapuszczał włosy - a posiadając z lekka dziewczęcą urodę i krocząc przy dumnej, ,,lśniącej” matce, czuł się jakby trochę… obserwowany. Nie zraził się przez to bynajmniej – może i nie dbał o urodę aż tak jak mama, ale owe ,,Spa” było jednym z nielicznych, znanych mu, naprawdę relaksujących miejsc. Lubił tam chodzić – raz na jakiś czas. Kilka lat później z własnej woli zapisał się na kurs masażu. Jakkolwiek, to już inna historia. Teraz należałoby bowiem wspomnieć o momencie przełomowym w jego życiu. Dniu, nie wieszczonego fanfarami, lecz mimo to napełniającym dumą i szczęściem serce młodego kuca.

Rzecz jasna, była to chwila zdobycia jego uroczego znaczka.

 

Dzień jak każdy inny – słońce grzało, ptaki śpiewały. Cudny, wiosenny poranek. Daleijn, wraz ze swym ojcem, zajęty był pieleniem pałacowych grządek. Właśnie toczył batalię z wyjątkowo perfidnie zakorzenionym chwastem, kiedy to nagle usłyszał głuchy brzęk za swymi plecami. Odwrócił się i ujrzał potłuczoną doniczkę. Zbliżył się, dostrzegając pośród grud ziemi oraz odłamków porcelany nieczęsto widywany kwiat – czarną różę. Podniósł łeb, wodząc wzrokiem w górę wieży, piętrzącej się nad pasem zieleni, który przyszło mu doglądać. Znad balkonu, umiejscowionego jakieś kilkadziesiąt metrów nad ziemią, wyglądał czyjś pyszczek. Daleijn odwrócił się ponownie ku nieszczęsnej roślince, trącając ją delikatnie rogiem. Była ,,złamana” w paru miejscach, a na dodatek miała zgniecione liście… - <szczęście, że korzenie ocalały> - pomyślał młody jednorożec -może by tak pomogła odrobina magii?> - i spróbował swoich sił… Rezultat jego starań może i nie należał do najlepszych, ale dzięki nim kwiat wyglądał jako-tako na ozdobę, a nie na część kompostownika. Uszczęśliwiony, wzniósł ją zaklęciem najdelikatniej jak umiał, po czym zaczął poszukiwać wejścia do kompleksu zamkowego – stwierdzając, że chwila przerwy od pracy na pewno mu nie zaszkodzi. Okrążył wieżę, patrząc przy tym w górę na mosto-podobne przejścia pomiędzy poszczególnymi częściami pałacu. Zawieszone na wysokościach, nadawały osobliwości tej części Canterlot. Historia ich była długa, a większość przechadzających się nimi kuców nie była w stanie stwierdzić, czy za czasu ich powstania służyły jako trakty konwojów wojskowych, droga alternatywna dla pocztowej służby pałacowej, czy też jako aleja dla szlachetnie urodzonych, pozwalająca im omijać kłębiące się po nizinach tłumy… teraz udostępnione były wszystkim. Daleijn, nie dostrzegając wejścia na parterze, został zmuszony z nich skorzystać. Jakież było jego zdziwienie, gdy pod masywnymi drzwiami do owej wieży odnalazł parę strażników na warcie. Zbliżył się, wyjaśniając przyczynę wizyty. Uzbrojone kuce bynajmniej nie zdawały się zadowolone z jego opowieści – mimo to, jeden z nich zaoferował się odnieść kwiat osobom zamieszkującym przybytek. Tak… inny kuc może by przystał na tę ofertę – jednak nie Daleijn. On uparł się, że będzie doręczycielem. On włożył w to swój wysiłek. To była jego misja! Sam ją zaczął i tak też zamierzał ją skończyć. Jego odpowiedź została skwitowana salwą śmiechu.

-Jak już chcesz iść w amory, mały, to przynajmniej bukiet kup porządny! –odpowiedział ten, który nie zaoferował się być pośrednikiem.

-Jakie znowu amory!? –młody jednorożec speszył się oraz zeźlił zarazem. O co mogło im chodzić…? Nie było mu w smak to, jak został potraktowany. Odszedł, lecz poddać się nie zamierzał. Gdy wrócił do miejsca, z którego rozpoczął swą feralną podróż, zaczął się rozglądać za alternatywnymi środkami dostępu do wieży… w zasadzie, za jednym konkretnym – za zwojami bluszczu, które porastały co poniektóre mury. W swej młodzieńczej arogancji sądził, że może i uda mu się jakoś po nich wspiąć. Cóż… i tu nie miał szczęścia. Zwałów czepnego zielska nie miał w zasięgu swego wzroku. Zaklęcia lewitacji nie miał jeszcze szansy opanować, więc i lot w przestworza odpadał z rozgrywki… tym bardziej teleportacja – obie te techniki nauczane były dopiero w wyższych klasach. On dopiero kończył pierwszą… zirytował się. Jak nic w świecie nie lubił ograniczeń – chyba, że wyznaczonych przez niego samego. Jak później stwierdził, jego frustracja, związana z chęcią pokonania wyżej wspomnianych oraz kroczenia naprzód, musiała być impulsem, który doprowadził do rozwiązania sytuacji – w dosyć nietypowy sposób. O czym to przekonał się Daleijn, słysząc głuchy huk, czując drżenie ziemi i powietrza oraz widząc, że nagle zaczyna się wznosić… coś go podnosiło, pchało w górę jego ciało… odwrócił się w kierunku kwiatu, który jeszcze przed chwilą obejmował pływem swej magii… już go tam nie było. Zamiast niej – pnącze. Olbrzymia, wijąca się, poskręcana łodyga, która niczym z bajki o zaczarowanym grochu, zaczęła się piąć do góry. A jak! Poczęła wzrastać tak nagle, że jednorożec, czując opór powietrza, aż dech utracił. W Mig się rozgałęziła, zdrewniała, rozkwitła. Porwany Daleijn nie miał nawet czasu obejrzeć się na ten wybryk natury – zawieszony na wysokości, na jednej z licznych odnóg tego tworu, widział pod sobą… przepaść, która nagle pod nim wyrosła. Co gorsza, zaczął się ześlizgiwać z obecnego miejsca położenia. Zaczął spadać. Chwycił się kurczowo pyszczkiem jednego z wciąż rozwijających się pędów – na próżno – ten bowiem zgiął się i urwał. Daleijn kontynuował lot pionowo w dół… ŁUP. Zwalił się na balustradę balkonu, (o czym dopiero później się przekonał z cudzych relacji) po czym bezwładnie osunął się wprzód, koziołkując, przy okazji lądowania na twardym gruncie. W głowie mu szumiało. Czuł tępy ból i potworne zmęczenie. Nie ogarniał co się działo – świat zdawał się to kręcić, to kiwać. Kiedy wreszcie ustabilizował swe mętne spojrzenie, dostrzegł pochylony nad sobą pyszczek pięknej, wyraźnie zaskoczonej klaczy, na tle olbrzymiego drzewa o czerwonych liściach i błękitno-liliowych kwiatach – których to swym zgryzem naręcze właśnie trzymał.

<O żesz... przebiłem się przez niebiosa... mama mnie zabije.>
Dołączona grafika
I z tą oto myślą, wyczerpany do cna użytym zaklęciem, pogrążył się w odmętach nieświadomości…





Spał snem głębokim, pozbawionym różnokształtnych widziadeł. Gdy nadeszła chwila, ciało zatrzymało jego ducha na skraju świadomości, jakby nie chcąc go puścić. On sam także nie chciał iść. Ciemność otulała go jedwabistym kokonem, w którym bezczynność była największą z rozkoszy. Jednakże, świat nie zamierzał tego tolerować. I jak na złość, wysłał do boju jednego ze swych najłagodniejszych posłańców. Kłus niewidzialnej materii… nie wiatru galop - delikatniejszy od bryzy powiew. Ten, co wpierw uszy trącając, przez kołdry muru najmniejsze luki się wciska i ciało odkryte pieści… Posłaniec, aż nadto treściwie oznajmiwszy swe przybycie, pozostawił na miejscu wiadomość. Oddalił się, chichocząc cichutko. Daleijn natomiast stanął przed nielichym problemem. Coś łaskotało go po nosie. Ciężko zachować bezczynność w takiej sytuacji… spróbował wytrzymać owe katusze… na próżno. Pierwszą potyczkę przegrał. Dźwignął ust swych armadę, nabrał powietrza pocisk i dmuchnął… wróg zestrzelony. Wygrana, wszyscy wiwatują… lecz cóż to? Napastnik powrócił? I tym razem przeciwnik, jak w okopie, na czole zajął miejsce, szczerząc paskudnie zębiska, ogniem trapiąc tych, którym jedynie zbrojne ruszenie, szturm pozostał… Daleijn uległ. Nie miał wyboru.

Podniósł się i strzepnął to głupie piórko z czoła… szczerze, skąd się ono tu wzięło…? Emm… a tak w ogóle to skąd On się tu wziął… co tutaj robił… i co to w ogóle za miejsce… ech, zacznijmy od podstaw… tego co mógł na chwilę obecną stwierdzić:

Znajdował się w obszernym pokoju, konkretnie w łóżku… obydwa z nich nie należały do Niego… chyba, że lunatykował i we śnie podpisał za rodziców jakiś kontrakt na ekspresowe… nie, nie… to raczej nie to. Ściany były białe, kołdra bladoniebieska, wyszywana gwiazdkami… oprócz nich, w pokoju znajdowały się – trzy szafki, biurko, sporych rozmiarów lustro, parę półek z książkami, komódka... na tej ostatniej stał wazon, wypełniony jakimiś dziwnymi kwiatami. Daleijn nie potrafił rozpoznać ich gatunku , lecz miał nieodparte wrażenie, że gdzieś już je widział… wstał nieco chwiejnie, kierując swe kroki ku lustru. Nie omieszkał przeprowadzić oględzin swego ciała.<Hmm...> Jego grzywa, nieco zmierzwiona, ukoronowana była bandażem… dotknął kopytkiem delikatnie owe miejsce. Nie wyczuł bólu. Sprawdził ponownie, teraz poszerzając sprawdzany obszar. Stwierdził brak impulsów bólowych. Przeszła go niemiła myśl… ugryzł delikatnie wargę… nie, nadal czuł ból… w tym wypadku postanowił zdjąć opatrunek – delikatnie, co by przypadkiem nie zerwać jakiegoś strupa. A dlaczego? Cóż, nie do twarzy mu było w tym bandażu… poza tym – czuł się dobrze! Podsumowując – domagały się tego i dziewczęca i chłopięca strona jego osobowości. Już miał się za to zabrać, gdy kątem oka dostrzegł jakieś poruszenie – po jego lewej stronie zaczęły się otwierać drzwi – jedne z trojga doprowadzających do tego pomieszczenia (wliczając w to balkonowe) Zza nich wychynął pyszczek klaczy o liliowej sierści, popielato-żółtej, starannie uczesanej grzywie oraz szmaragdowych oczach. Owy kucyk ziemski był, na oko, w wieku Daleijna. I… zaraz! Pamiętał Ją! To Ona stała nad nim, kiedy spadł z tej rośliny… fala wspomnień zalała go akurat w tym momencie.

 

-Och… obudziłeś się. –stwierdziła delikatnie nowoprzybyła.

-Tak… - wykrztusił nieco sztywnie jednorożec –Umm… jestem Daleijn. Sor’ ah. – Dodał, mniemając, że wedle etykiety on pierwszy winien się przedstawić. Wszak najprawdopodobniej był gościem w domu tej właśnie osoby.

-Nazywam się Mira... Tadou. Słyszałam Twoje imię – nasi rodzice rozmawiali o Tobie… zawsze robisz tak efektowne wejścia? –spytała, przechodząc powoli na wskroś pokoju.

 

-Nie… aż tak. –przyznał szczerze Daleijn. Następnie spytał, frasowany myślami o szkodach, jakie mógł wyrządzić, doprowadzając do wyrośnięcia olbrzymiego drzewa wcale niedaleko centrum Canterlot: -Wiesz może, czy narobiłem problemów?

 

-Zależy jak na to spojrzysz. – odparła Mira, usadawiając się na brzegu łóżka –Spałeś zaledwie kilka godzin, a już posprzątano Twoje dzieło… niemniej jednak, gdyby nie pomoc pałacowej straży, ogrodnicy z Canterlot jeszcze parę dni mogliby się z tym męczyć… z tego co słyszałam… -Mira zakończyła swą wypowiedź, już na wstępie odpowiadając na nie zadane przez Daleijna pytanie. Nie wydawała się aż tak przejęta tą sytuacją. Jedynie wyglądała na lekko zaciekawioną. –Zatem… Twoim talentem jest tworzenie takich drzew?

 

Daleijn zamrugał parokrotnie. Następnie, nie bacząc na to, że był obserwowany, odwrócił głowę, rzucając spojrzeniem na swój bok… istotnie, pojawił się tam Jego uroczy znaczek. Spirala złożona z rosnącej rośliny o czerwonych liściach oraz fioletowych kolcach, z kielichem rozkwitającego, różowo-błękitnego kwiatu pośrodku. Pomyśleć, że przed chwilą gapił się w lustro, a tego nie dostrzegł…

 

-Nie wiem..  – odparł zaskoczony Daleijn – chyba tak…<lecz ze sprawdzeniem tego zdecydowanie poczekam>

 

Mira przechyliła główkę i spytała:

 

-Nie podziękowałam Ci jeszcze za kwiaty, prawda?
Dopiero po chwili Daleijn zorientował się, że chodzi jej o ozdobę w wazonie. Myślenie tuż po obudzeniu – a szczególnie po tak ,,twardym” zaśnięciu – nie należało do jego mocnych stron.

 

-Nie, ale… - zaczął jednorożec, wspominając gorzko to, jak próbował swych sił z ową czarną różą… oraz to, jak zawalił sprawę, przemieniając ją w coś dzikiego… za pomocą praktycznie nieznanej mu magii. Mira przerwała mu – delikatnie, acz stanowczo:

 

-Liczy się gest. Wiem, że strażnicy Cię nie puścili, gdy przyszedłeś z moim kwiatem… nie przejmuj się tym. Sądzę, że tak wygląda lepiej. –rzuciła szybkie spojrzenie ku komódce, na której to rezydowały pochodne omawianego przedmiotu - Czarny to taki smutny kolor... mm… Daleijn… ? Będziesz tak cały czas stał?

 

Daleijn był raczej zaskoczony… przebiegiem tej rozmowy. Zazwyczaj to on prowadził konwersację, podtrzymywał ją… przy Mirze nie potrzebował tego czynić. Czy raczej – nie był w stanie. Nadawała rozmowie swój własny rytm – delikatny kłus, niezbyt męczący, lecz wymagający zaangażowania. Poza niego Daleijnowi jakoś dziwnie ciężko przychodziło wykroczyć... Przegnał jednak tę dziwną, urojoną myśl, zwalając swe zachowanie na swój zły stan oraz sytuację, w jakiej się znalazł.

 

-Możliwe. –odparł, mimo to zbliżając się ku łóżku, które to tak niedawno opuścił. Zadecydował, że skoro rozmowa i tak potoczyła się w kierunku uroczych znaczków, da upust swej ciekawości, pytając o trzy, tajemnicze piórka na boku Miry:

 

-Czym objawia się Twój talent, Miro?

 

Ta uśmiechnęła się delikatnie, na moment zaledwie przed odpowiedzeniem:

 

-Mogłabym Ci pokazać. –wskazała kopytkiem na ,,podarowane” jej kwiaty – Jeśli się na to zgodzisz.

 

Daleijn zamrugał. Chciał się tego dowiedzieć, lecz nie pragnął zgadzać się na coś, o czym nie miał pojęcia…. Mimo to, po chwili zażartej walki mentalnej, jego ciekawość wzięła górę nad rozsądkiem.

 

-Dobrze… -pomyślał… i zgłupiał. Mira sięgnęła po jeden z kwiatków z wazonu, po czym zaczęła obdzierać go z liści i płatków, rozsypując je po kołdrze… gdy skończyła, posortowała je wedle kolorów i otworzyła szafę w komódce. Stamtąd wyjęła poduszeczkę z igłami oraz szpulkę nici. Zaczęła zszywać płatki oraz pomniejsze listki rośliny. Rozciągnęła się następnie na łożu, ku poduszce leżącej obok zafascynowanego jej pracą jednorożca. Chwyciła miękki podgłówek w pyszczek, odwróciła go i sięgnęła ku różkowi, z którego wystawało pojedyncze, maleńkie piórko. Wyciągnęła je – lotka pociągnęła za sobą kilka sobie podobnych. Mira wetknęła je delikatnie w swe dzieło, po czym ukazała wreszcie gotowe Daleijnowi. Był to… niewielki, różnobarwny kucyk z piórkowymi skrzydełkami.

 

-Czy to…? – zaczął Daleijn. Mira powstrzymała go, kręcąc głową. Następnie podsunęła kucyka pod usta i dmuchnęła. Wzniósł się delikatnie w powietrze. Dmuchnęła raz jeszcze, a ten przeleciał koło uszu Daleijna. Zakręcił, kręcąc spiralę obok niego, po czym, kierowany oddechem właśnie rozkładającej się na łóżku klaczy, zaczął powoli obniżać tor lotu… i w tym momencie Mira zagwizdała. Cichutko, delikatnie. Kucyk zadrżał, podskoczył jak żywy i wzniósł się raz jeszcze. Popielatowłosa istotka zaczęła składać ze swego gwizdania melodię, po której to nutach pląsało jej dzieło. Tańczyło w rytm muzyki, niczym ożywione za sprawą magii… to mknęło w górę, w szale życia skoczliwej piosenki… to znów szybowało spokojnie, niczym sen wędrowca, powracającego do domu… To było… piękne. Daleijn, zafascynowany, pragnął w tym momencie znać słowa, które pozwoliłyby mu godnie opisać tę chwilę. Nie znał takowych, zatem milczał, gdy to pegaziątko, wiedzione czymś w rodzaju kołysanki, lądowało na łóżku, pomiędzy nim, a Mirą. Zatrzymało się, układając pod sobą nóżki tak, jakby naprawdę zasnęło.

Dołączona grafika{Brak pegaziątka, ,,wybaczcie"...}



Mira odetchnęła głęboko. W jej ślady poszedł Daleijn, teraz dopiero zdając sobie sprawę z tego, że prawie powstrzymał oddech na czas jej występu. Zważył jednak na to, by nie zdmuchnąć dzieła towarzyszki. Ta bowiem, dostrzegając jego wyraz twarzy, powiedziała wesoło:
-Cieszę się, że Ci się podobało.
-Jak mogło mi się to nie podobać!? – prawie krzyknął Daleijn… po czym znów zamilkł, zaskoczony niestosownością własnej reakcji. –Ekhm… znaczy się… to wszystko zawiera się w Twoim talencie?
-Nie. Jedynie ten taniec –odparła skromnie Mira - robienie figurek wychodzi znacznie lepiej mojej mamie… ona mnie tego nauczyła - mówię Ci – jest świetna! Robi dla mnie arenę, gdzie będę mogła odtwarzać sztuki takimi figurkami!
Daleijn zamrugał kilkukrotnie w małych odstępach czasu, słuchając z lekka podekscytowanej koleżanki.
-Arenę?
-Może raczej teatr... ale to w sumie pianino… … -nieco niezręcznie starała się opisać mu owy tajemniczy przedmiot Mira… - Emm… może lepiej by było gdybyś sam zobaczył. – zadecydowała –Ale… pracownia mamy jest na samej górze. To kilka pięter… a nim tam dojdziemy, zobaczą nas rodzice albo służba… i pewnie będziesz musiał już iść…



Przed Daleijnem otworzyła się przepaść, gdy to krew napłynęła mu do twarzy… Uśmiechnął się szeroko. To brzmiało jak… wyzwanie! Tak… po chwili poświęconej na konfundowanie towarzyszki nieco nieobecnym spojrzeniem, podniósł się, zwracając prosto ku niej:
-Miro… nie ma rzeczy niemożliwych. Przekradniemy się!…

Edytowano przez Plothorse
Link do komentarza

Dobre. Nawet bardzo. Niby nie lubię takiego urywania historii, ale tu mi to jakoś nie przeszkadza. Długa, ciekawa historia. Ładny wygląd kuców. No i co teraz? Nie wiem, na co mam marudzić... :lkBLv: Hmmmmm, już wiem! Czemu imię takie dziwne, ha?

Link do komentarza

...ekhem...OC warty więcej niż połowa pozostałych razem wziętych...khem...

Bezapelacyjnie zachęca do przeczytania fanfica (choć ja jakoś osobiście nie potrafię sie do nich przekonać i jak dotąd żadnego nie przeczytałem). Stworzony nienachalnie, naturalnie, nie usiłuje tworzyć międzywymiarowych dziur i wywoływać wstrząsów sejsmicznych w całej Equestrii, a taki brak żądzy niszczenia to u kuców lubię... Słodka Celestio, gdyby gracze do sesji RPG tak przygotowywali swoje postacie, byłbym w niebie.

Link do komentarza

Miło mi, gdy czytam tak pozytywne komentarze... Jakkolwiek...

Bezapelacyjnie zachęca do przeczytania fanfica (choć ja jakoś osobiście nie potrafię sie do nich przekonać i jak dotąd żadnego nie przeczytałem).

Prawdą jest, że żadnego fanfica dla tego OC nie planowałem. Szczerze - gdzie tam temu tworowi do fanfica z prawdziwego zdarzenia? Nie czytałem w sumie w swym życiu żadnego, poza maleńkim fragmentem crossovera z jednym z moich ulubionych uniwersów (dlatego też przemilczę komentarz, jako, że mógłby być dyktowany emocjami, a nie obiektywną oceną) Nie mam też zamiaru jakichkolwiek czytać, póki nie napiszę swojej pracy - w przeciwnym wypadku istniałaby szansa, że czułbym się, jakobym kradł komuś pomysł, czy coś w tym guście (działanie kierowane gorzkim doświadczeniem...)

Sądzę, że fanfici powinny naprawdę trzymać poziom - wybijać się daleko poza przeciętne historie postaci takie jak ta... Jakbym zebrał to, co mam dla Daleijna, byłoby tego na chwilę obecną... no, tak ze skromną dziesięciokrotność dotychczas przedstawionego. Nic szczególnego.

A tak przy okazji...: jesteście zainteresowani zobaczeniem kolejnej części? Mam parę... naście projektów przed sobą i w sumie sam nie jestem pewien, za który się wziąć. Może opinia pozostałych użytkowników pomogłaby mi zadecydować... zawsze milej jest tworzyć dla kogoś, a nie tylko dla siebie...

Link do komentarza

Miło mi, gdy czytam tak pozytywne komentarze... Jakkolwiek...

Prawdą jest, że żadnego fanfica dla tego OC nie planowałem. Szczerze - gdzie tam temu tworowi do fanfica z prawdziwego zdarzenia?

Bliżej niż się wydaje. Gdy piszemy potrzeba jednej z dwóch rzeczy - dobrze zrobionej historii lub dobrze zrobionego bohatera. Jedno już masz, a gdy ma się dobrze zarysowaną postać, to wprowadzenie jej w ciekawy sposób w jakąś historię jest znacznie łatwiejsze.

Sądzę, że fanfici powinny naprawdę trzymać poziom - wybijać się daleko poza przeciętne historie postaci takie jak ta... Jakbym zebrał to, co mam dla Daleijna, byłoby tego na chwilę obecną... no, tak ze skromną dziesięciokrotność dotychczas przedstawionego. Nic szczególnego.

Idąc w takim kierunku można szybko dojść do wniosku, że opłaca się pisać tylko o alicornach pożerających słońce... Postać wybija się ponad inne, kiedy jest łatwo rozpoznawalna w tłumie, a do tego potrzeba albo ekstrawagancyjnego wyglądu, który na dłuższą metę się nie opłaca, albo charakteru i osobowości, która sprawi, że będzie jedyny i niepowtarzalny. Ty to drugie masz.
Link do komentarza
  • 8 months later...

Skupię się na samym opisie, traktując go jak FF.

 

Mamy historię pewnego kucyka. Całkiem ładnie i składnie ułożoną. Coś wynika z czegoś. Poznajemy młodego źrebaka i obserwujemy jak dorasta i jak się zmienia. Postać sama w sobie przypadła mi do gustu. Jest ciekawie opisana, dowiadujemy się o niej sporo. Przynajmniej dla mnie, w mojej wyobraźni taka postać nabiera życia, co przekłada się na przyjemniejsze czytanie i czekanie na kolejne jej przygody. Czyli jest świetnie. Wracając do opinii o tekście. Podobają mi się opisy. Szczególnie opis tańca tej wykreowanej istotki przypadł mi do gustu. Odpowiednio pobudza wyobraźnię do wygenerowania odpowiedniej wizji.

Całość czyta się lekko i przyjemnie. Z tego mógłby być cały FF. Ciekawy OC.

 

Jako, że autor zaznaczył, że ukatrupi tego kto napisze "10/10" a ja bym sobie jeszcze pożył, więc ocenię na 9/10.

Link do komentarza
×
×
  • Utwórz nowe...