Skocz do zawartości

Arcybiskup z Canterbury

Brony
  • Zawartość

    5783
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    4

Posty napisane przez Arcybiskup z Canterbury

  1. Jayce znów zarechotał. Starał się odplątywać włosy  w miarę bezboleśnie, ale czasem nie było to zwyczajnie możliwe.

    - Oho, ktoś tu pokazuje pazurki. Szkoda, że jest przywiązany do drzewa - zażartował. - O, nie. No, myślę, że spokojnie połowa idzie do kasacji. A kto wie, czy nie wszystkie. Przyznaj, Destino, że cieszysz się, że mnie widzisz.

  2. - Wolisz 'dzieciaku'? - zapytał. Odłożył broń i skrzywił się, widząc włosy zaplątane w gałęzie. Westchnął głęboko i zabrał się do odplątywania. 

    - Pilnuj tego. Gdybym wiedział, że będę bawił się w fryzjera, cała sprawa wyglądałaby inaczej. Wziąłbym ze sobą nożyczki. Na jeża, droga pani? A może na łyso? - zapytał i zachichotał złośliwie. 

  3. Szkielet był tylko jeden. Teraz jej włosy w magiczny sposób odplątały się z gałęzi, a szczątki wstały i chwiejnym krokiem ruszyły w stronę Shiro. Trupowi co chwilę opadała żuchwa - wyglądał, jakby zaraz miał się rozpaść, a mimo to wytrwale szedł w stronę Shiro. Odległość pięciu kroków... czterech... trzech...

    Błysnęło światło.

    Przed Shiro leżała smutna, spopielona kupka kości.

    - Masz parę w płucach, Destino - zabrzmiał głos Jayce'a.

  4. Wykrzywiła twarz w grymasie zdziwienia, ale szybko wychyliła miksturę. Doszła do wniosku, że w tym miejscu dziwny osobnik i tak nie miałby korzyści z jej śmierci, a zależało jej na naprawie skóry rąk. Zastanawiała się, jak może pomóc smocza forma w przypadku tego typu i dlaczego w ogóle człowiek zmienił się w smoka. Właściwie, podejrzewała tylko że jest smokiem - jeśli był, widziała takiego stwora po raz pierwszy w życiu.

    Odsunęła się na dwa kroki, wpatrując się w jego skrzydła i omiatając go całego wzrokiem. Pokiwała głową z szacunkiem.

  5. Poczuła ostre szarpnięcie za włosy, a potem dotyk na skórze rąk - twardy, zimny, patykowaty. Coś zaterkotało, strzeliło i spowodowało, że Shiro straciła równowagę i wylądowała na miękkiej, wilgotnej ściółce. Przez krótką chwilę była wleczona po ziemi, a potem jej plecy dotknęły pnia drzewa. Bolała ją skóra głowy, bo ktokolwiek ją ciągnął, cały czas ciągnął właśnie za włosy.

    Nie mogła się poruszyć. Jej ręce zostały wygięte w tył i związane tak, że obejmowała nimi pień drzewa, do którego przylegała również potylica - tajemniczy napastnik zaplątał jej włosy w gałęzie, podobnie jak nieboszczki znajdującej się zaledwie dwa metry dalej i usadowionej identycznie jak Shiro. Czaszka znów zwróciła się w jej stronę.

     

  6. Szeroka miednica i delikatna żuchwa stanowiły dowód na to, że szkielet należał do kobiety, jeśli ktoś nie chciałby wierzyć długim, złocistym włosom. Musiała być młoda, bo miała komplet zębów. Na krótką chwilę zdawało się, że las wstrzymał oddech. Zapadła zupełna cisza.

    Głowa martwej kobiety poruszyła się, strzeliły kręgi. Puste oczodoły zwróciły się na twarz Shiro.

     

  7. - Hmm... Nie. To nie rośnie w tym wymiarze. A jeśli wrócisz do Noxus, zamiast baronem narkotykowym będziesz kolejnym, martwym DeWettem - odpowiedziała Elise. - Myślę, że z twoim zamiłowaniem do buntu nie przypadnie ci nawet miejsce na najciemniejszej półce grobowca rodzinnego.

    Wyprostowała się i podała Rennardowi dłoń. Rytuał widać odniósł sukces, bo jak na kogoś kto chwilę wcześniej miał nóż w klatce piersiowej, Elise wyglądała zaskakująco dobrze. I żywo. Zupełnie inaczej czuł się sam Rennard - kołatanie serca nie ustało, podobnie jak mdłości i zawroty głowy.

  8. Pająk skoczył. Po wejściu do dziury zapanowała... ciemność, według wszelkiego prawdopodobieństwa.

    Rennard poczuł ukłucie w szyi. Potem na dłoni. Potem jeszcze mocniejsze ukłucie. A już chwilę później miał nudności, kręciło mu się w głowie i słyszał nierówne kołatanie własnego serca. Nie spadał - wisiał w pustej przestrzeni, pozbawionej czegokolwiek oprócz niego i małego pająka.

    Mrugnięcie okiem później nagle zrobiło się zimno i mokro. W zasięgu wzroku miał fioletowoszare, ciężkie niebo i powykręcane gałęzie. Do nozdrzy pchał się odór pleśni i zgniliny - a więc powrót na Shadow Isles.

    Jedynym uczuciem które pozostało był promieniujący ból w karku i w lewej dłoni. W polu widzenia pojawiły się cztery, czerwone oczy, czarny głowotułów i długie szczękoczułki. Obraz na chwilę zamazał się.

    Oczy pozostały czerwone, ale ograniczyły liczbę do dwóch. Głowotułów został zamieniony na atrakcyjną twarz, a szczękoczułki na usta, w tym momencie wyszczerzone w drapieżnym uśmiechu.

    - Młody, mężny DeWett postanowił zrobić sobie drzemkę po pokonaniu potwora?

  9. Pod jednym z drzew leżały kości.

    Szkielet był tak biały, że widać go było nawet nocą. Jak upiorna lalka, wisiał na długich, złotych włosach zaplątanych wokół gałęzi drzewa. Odarty z ubrań, odarty z ciała. Puste oczodoły skierowane były na Shiro, choć raczej przypadkiem niż z zamierzenia. Rozległy się kroki, choć nikogo nie było widać.

  10. Pająk zeskoczył na ruchliwą podłogę i ruszył w stronę dziury, która ziała w miejscu drzwi. Dziura była idealnie czarna - jakby nic za nią nie było. 

    Pająk z trudem uniknął śmierci przez rozdeptanie zamaskowanego mężczyzny z publiczności. 

    Wszyscy zwrócili twarze ku Rennardowi - podobnie jak pająk, który co prawda nie miał twarzy, ale czekał na niego na granicy dziury. 

    - Nasz oskarżony ucieka! To bezsprzecznie oznacza, że jest winny! - krzyknął samozwańczy sędzia. 

  11. Wydawało się, że wokół nie ma żywej duszy. W dodatku zaczynało jej się kręcić w głowie, a nogi spowiła rzadka mgła - niedaleko mogły znajdować się mokradła, albo inny zbiornik wodny. We mgle widać było najróżniejsze kształty, z czego niektóre z nich okazywały się być tylko gałęziami w kuriozalnych formach, a inne... Inne pierzchały, zanim zdołała się im przyjrzeć. Każdy najmniejszy szelest, złamana gałązka czy odgłos nocnego ptaka brzmiały dwa razy głośniej i podejrzanie. 

    Najgorszy był fakt, że mapę posiadał Ezreal i to on był przewodnikiem. Bez niego tylko Doktor miał szansę poradzić sobie z kierunkiem, a i on musiałby spędzić nad tym czas. 

    Shiro usłyszała za sobą ciężkie kroki. 

  12. - Pewnie tak - stwierdził.

     

    Równo o godzinie ósmej wieczorem opuścili gościniec.

    Równo dwie godziny później szli przez las, a świecący jasno księżyc wskazywał im drogę. Heimerdinger cały czas opowiadał, Jayce milczał, a Ezreal słuchał Heimerdingera, stając się jednocześnie ulubionym partnerem do rozmów yordla.

    - Więc, rozumiesz, ładunek kolorowy to źródło nowego pola, czyli pola sił kolorowych, skonstruowanego z gluonów przenoszących kolor i antykolor między kwarkami i antykwarkami. Opowiadałem ci już, drogi Ezrealu o gluonach?

    - Nie, doktorze. Jeszcze nie.

    - Ha! Chodzi o cząsteczki elementarne...

    Pogawędka toczyła się w najlepsze, podczas gdy drzewa gęstniały i światło docierało do nich coraz słabiej. Nagle Shiro zorientowała się, że nie słyszy mowy doktora.

  13. - Nie. - Zamknął oczy i teatralnie klasnął w dłonie.

    Kłosy zafalowały, zawirowały... I zaczęły wzrastać. Wokół Rennarda powstała od nowa sala sądowa, której ściany zrobione były z wijących się, mokrych glizd. Przy stole sędziowskim wzniósł się ten sam dziwny stwór, który przed chwilą stał w zbożu. Po jego lewej stronie siedział ojciec Rennarda, po prawej Elise. Oni również powstali z larw i glizd wypełniających całą salę.

    - Kontynuujmy rozprawę, którą KTOŚ nam przerwał - rzucił stwór, znacząco patrząc na Rennarda. Elise podała mu papiery, a ten uśmiechnął się z satysfakcją i położył je na wijącym się stole. - Kolejny świadek, Khada Jhin!

    Ława oskarżonego nie wyglądała lepiej. Wiło się siedzenie Rennarda i sam stół. Wiło się wszystko - obrzydliwe, tłuste larwy splatały się ze sobą i kręciły, wciąż pozostając w ruchu.

    I nagle na organiczny blat wlazł, czy raczej wskoczył kolejny bezkręgowiec - mały, krępy pajączek. Z larw przeskoczył na dłoń zabójcy, podreptał w miejscu i skierował na niego ślepia.

  14. - Czuję się w obowiązku poinformowania cię, że nie wydzielam jadu. Ale jeśli uważasz, że tak będzie słusznie... zapraszam. - Stwór rozpostarł swoje cztery ramiona i otwarł dłonie przed Rennardem. Na jego twarzy błądził uśmiech. Mimo posiadania czterech rąk i sześciu oczu nie przypominał pająka - bliżej mu było do ptaka, zwłaszcza, że ciało miał pokryte piórami. Prawdopodobne serce stwora było jednak zbyt wysoko, żeby Rennard go sięgnął.

  15. Stwór pokręcił głową. Wyciągnął dłoń przed siebie, skinął palcem, i...

    I Rennard  był tuż przed nim.

    - W tym miejscu to ty przychodzisz do mnie - poinformował, a jego głos kojarzył się z szelestem czegoś bardzo lekkiego na wietrze. - Zboże znaczy: odrodzenie. A ja się właśnie odradzam. Wszystko dokona się, kiedy Gwiezdny Architekt zginie. Razem z waszym światem, Słońcem i kilkoma innymi gwiazdami.

    Na ułamek sekundy zboże i niebo zniknęły, a przed Rennarda wrócił krajobraz Wysp Cienia, razem ze swoim odorem i zimnem. Na tenże ułamek sekundy zdołał ujrzeć wychudłe, blade postacie które zebrały się wokół niego, węsząc życie. Ale to trwało mrugnięcie okiem - zaraz później wrócił dziwny gość od zboża.

  16. - W takim razie... W takim razie ostatni ze świadków - odparł niepewnie ojciec. Cała jego duma z jakiegoś powodu wyparowała. 

    Na sali nie było już Vilemawa, martwej Ionianki, Swaina ani Elise. Były tylko złote łany zboża. Porastały podłogę, gdzieniegdzie i ławy. Drzwi do sali były otwarte, a za nimi rozciągała się równina porośnięta kłosami aż po horyzont. A ponad horyzontem było nocne niebo usiane gwiazdami i galaktykami. Takiego nieba nie można było obserwować z żadnego miejsca na Runeterrze. 

    Rennard został sam. No, prawie sam. 

    Za drzwiami stała bowiem wysoka postać. Humanoidalna, ale nie ludzka. Na ramiona miała narzucony materiał, który zlewał się z rosnącym wokół zbożem. Ręce miała założone za plecami. Jak się wkrótce okazało, w liczbie czterech. Na białej twarzy znajdowało się sześć ciemnych oczu pozbawionych białek. Czymkolwiek był nieznajomy, był o wiele wyższy niż standardowy człowiek. Uśmiechał się delikatnie do Rennarda, jakby sceneria i sytuacja były całkowicie normalne. Pomachał mu nawet. 

  17. - To, że coś jest snem, nie znaczy, że nie jest prawdziwe - zabrzmiał teatralny szept nad uchem Rennarda. Psi Mędrzec. 

    - A więc przyznajesz się do zarzucanych win - orzekł ojciec. - Peruka zostaje. Na salę prosimy kolejnego świadka!

    Drzwi rozwarły się z hukiem. Vilemaw odsunął się, a do barierek podeszła osoba niosąca swoją głowę pod pachą. Pracownica Ioniańskiego gościńca. 

    - Zezwalam na zabranie głosu.

    Nic się nie wydarzyło. Na sali panowała cisza. Ze względu na uszkodzenia, martwa dziewczyna zwyczajnie nie była zbyt gadatliwa. 

    - Myślę, że argumentacja tego świadka jest niepodważalna - odpowiedział ojciec. Bezgłowe ciało ukłoniło się i odeszło zająć miejsce obok Wielkiego Pająka. 

    - Następny świadek! Khada Jhin! 

    - Sprzeciw, wysoki sądzie! - zawołała matka Rennarda, wstając gwałtownie z miejsca. - Widzimy, do czego to dąży. Nie daję zgody na ponowne przyjęcie zboża przez oskarżonego. Nikt nie był wystarczająco przekonujący!

    - Czy oskarżony ma coś do powiedzenia? - ojciec wyglądał na znudzonego. 

  18. - Świadek! 

    - Nie, nie wydaje mi się. - Na salę balową wkroczył... Vilemaw w swojej odrażającej postaci. Na jednym z oczu mial złotą maskę barana. Z rogami z paper-mache. 

    - Oskarżam Rennarda DeWett o podwójne zabójstwo. 

    I nagle sala balowa nie była salą balową, a sądową. Za sędziego robił ojciec Rennarda w kiczowatej peruce. Po jego prawej stronie siedział Jerycho Swain, a po lewej Elise. 

    Młody DeWett siedział na podwyższeniu. Obok miejsce zajmowała jei matka, trzymająca go za rękę.

    - Nic się nie martw, synu. Jesteś niewinny. Nic nie zrobiłeś. Naprawdę uważam, że nie powinieneś się martwić. Sala tortur na ciebie czeka. 

    Z jakiegoś powodu Vilemaw mieścił się na sali, mimo iż dalej był ogromny. 

    - Podwójne zabójstwo - powtórzyła Elise. - Co na to oskarżony?

  19. Każda maska jaką chwytał nagle zmieniała się w maskę Khady Jhina. Tłum rozstępywał się przed nim, arystokratki chichotały, a arystokraci wytykali go palcami, rzucając niezrozumiałe uwagi. 

    - Rennard DeWett! - wrzasnął jeszcze raz ojciec. Stał już niedaleko niego. W lustrze ściennym naprzeciwko ojca Rennard zamiast twarzy miał maskę ioniańskiego zabójcy. 

    - Oskarżam cię o zdradę i bycie bezużytecznym patałachem! Zakałą rodziny! Zbratałeś się z Ionianinem! Nie wypełniłeś narzuconej misji! A na taką ewentualność istnieje jedna tylko kara... 

    - Sąd! 

    - Sąd! 

    - Acazienie, przestań natychmiast! To nasz syn! - dobiegł go piskliwy głos z drugiej strony sali. Puszysta kobieta w bordowej sukni w czarnej masce. Matka. Zapadła cisza. 

  20. - Rennard DeWett! - usłyszał dobrze znany mu głos. Bas, przedzierający się przez ludzki tłum.

    I tłum ludzi ubranych jak na arystokratów przystało rozstąpił się. Wszyscy mieli na sobie maski - złote, czarne, kolorowe, przedstawiające zwierzęta i twarze ludzkie. Na końcu stał postawny mężczyzna w odświętnym surducie i w złotej masce. Szedł w kierunku Rennarda.

    Chłopak nie pomyliłby tego kroku nawet w narkotycznym transie. Krok, stukot laski, krok. Mimo wszystko szybki i pewny. Acazien DeWett, jego ojciec. Krew z krwi. Wyjątkowo nieprzyjemny typ, trzymający w garści cały ród. Acazien wyglądał na poirytowanego.

     

×
×
  • Utwórz nowe...