Skocz do zawartości

Arcybiskup z Canterbury

Brony
  • Zawartość

    5783
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    4

Posty napisane przez Arcybiskup z Canterbury

  1. - Konfrontacja będzie więc wielką niewiadomą. Teatr cienia! Chodźmy więc. Nasz cel nie może czekać. Będzie jednym z największych. Idziemy! - zarządził. I ruszył dalej.

    Na samym dnie doliny nie było już drzew, ale rozległa polana. To znaczy byłaby to polana, gdyby nie fakt, że całą jej powierzchnię zasłaniało nocne niebo.

    Było więc i na górze i na dole, tyle że to dolne niebo wydawało się być bardziej... wypukłe. Wznosiło się i opadało, granicząc z trawą polany. Od pewnego momentu struktura nieba rozrzedzała się i zanikała.

    - Mam naprawdę niezwykle dosadne wrażenie, że zachodzi tu jakaś nieprawidłowość - odezwał się Jhin. Na te słowa owa nieprawidłowość poruszyła się - gwiazdy zaczęły się przesuwać, zawirowały mgławice. Bardziej skondensowane niebo przechodziło w ogromne, wężowate cielsko poznaczone geometrycznymi wzorami, a na końcu wielki, srebrnoszary, zębaty łeb zwieńczony skrzącym się metalem. Jasnoniebieskie ślepia świdrowały to Jhina, to znów Rennarda.

     

     

  2. Go- Krater jest mały. Za mały! Zmienia wielkość. Albo... Ma małych i niebezpiecznych przyjaciół. Albo... Nie spadł, tylko operuje czymś niebezpiecznym. I małym. Może to mag? DeWett, znasz maga oferującego czymś małym, niebezpiecznym i potrójnym? Albo... Albo czymś podwójnym. Wówczas to bardzo mały mag, bądź mag manipulujący swoim wzrostem. Co jeśli to nie mag? I czemu otwiera portale? 

    Zabójca chodził w kółko, cały czas mówiąc do siebie i gestykulując rękami.

  3. Jhin zatrzymał się. Tylko jedno fałszywe drgnięcie wskazywało na to, że musiał odzyskać równowagę na osuwających się kamieniach.

    - Zaczynasz mnie irytować, DeWett. Potraktuj to jako ostrzeżenie. Potraktuj to jak tylko twoja noxiańska, prosta dusza zapragnie, ale ostrzeżenie będzie najrozsądniejszym wyborem. Och, nie zmarnuję na ciebie nawet kuli, jeśli tak dalej pójdzie! - syknął i dalej już ruszył spokojnym krokiem.

    Coś było coraz bliżej. Ale zanim natrafili na owe coś, natrafili na krater.

    Krater nie był zbyt duży. Mógł mieć najwyżej dwa metry głębokości, a dwa rzędy drzew wokół niego były doszczętnie spalone. Przy każdym wdechu Rennard czuł na języku metaliczny smak. Na dnie krateru nic się nie znajdowało.

    Idąc dalej natrafili na drugi, identyczny krater. A potem na trzeci.

    - Nasz martwy nieprzyjaciel mówił coś o komecie - skomentował Jhin.

     

  4. Wydawało się, że zaraz po zamknięciu oczu zasnęła i zaczęła śnić.

    Była na pustkowiu. Wszędzie tylko głazy i cienka warstwa wody... I gwiazdy. Były wszędzie na górze i wszędzie na dole, w wodnym odbiciu. Miliony gwiazd na ciemnogranatowym niebie. I coś jeszcze.

    Na jednym z głazów siedziało coś, co przypominało z daleka ogromnego ptaka. Albo nietoperza. Chociaż Shiro nie widziała szczegółów, wiedziała, że jej się przypatruje.

  5. - Kłamiesz - poinformowała go. Oparła się o ławę i odstawiła wszystkie sztućce.

    Zamiast tego w powietrzu pojawił się smród spalenizny. Zaledwie metr od głowy Lufiego znikąd trysnęły iskry. Sypały się gęściej i gęściej, aż w końcu utworzyły dwuwymiarowy krąg, wypełniony  w środku mglistą fakturą. Z kręgu zaś wyłoniły się zupełnie niedwuwymiarowe macki i powoli zaczęły się zbliżać ku jego twarzy. Śmierdziały błotem i mułem, opalizowały i niekontrolowanie wiły się, wydając obrzydliwy dźwięk mlaskania.

  6. - Wspaniale! Wyśmienicie! A więc ruszamy z rana!

    - I tym razem nie łodzią podwodną.

    - Spokojnie, Jayce. To był zwyczajny wypadek. Prawdopodobieństwo takich losowych zdarzeń w przyszłości... - Doktor zaczął rozwijać swoje myśli, a Jayce otworzył drzwi, od czasu do czasu przytakując.

    - Jutro na lotnisku. A teraz wypad - szepnął i zamknął za nimi drzwi.

     

    Było już ciemno, a Ezreal spał głęboko obok. Na jego twarzy pojawiła się nowa szrama, w dodatku wszystkie lekko świeciły w ciemności.

  7. I ponownie, gdyby wzrok mógł zabijać, tym razem Shiro by nie żyła.

    - Uważasz to - wskazał palcem na podziurawiony policzek. - Za nieodpowiedni humor?

    - Pozwolę sobie wtrącić, że zaplanowałem już podróż - odezwał się Doktor. - Zapomniałbym. Na wyprawę wybieram się incognito, moi drodzy. Co oznacza ni mniej ni więcej, że wciąż nie żyję. Czy to jest jasne?

  8. - Zobaczymy, zobaczymy.

    Im niżej byli, tym bardziej czuć było zapach ozonu. Im niżej byli, tym częściej pojawiały się portale różnych kształtów i rozmiarów. Największy mógł być wielkości drzewa - lśniło w nim kilka jaśniejących punktów. Gwiazdy.

    Włosy Rennarda zaczęły się elektryzować. W nierównomiernych odstępach czasu w powietrzu pstrykały krótkie impulsy elektryczne i niemal od razu znikały. Teren spłaszczył się, a razem z nim i drzewa.

    Niektóre były przewrócone, inne połamane, a inne tylko przekrzywione. Patrząc na ogromne korzenie, trudno było wyobrazić sobie siłę czegoś, co dokonało zniszczeń. Czubki co poniektórych wyższych drzew były zwęglone. Po drodze minęli spalone zwłoki jakiegoś nieszczęsnego kopytnego.

    - Intrygujące! Fantastyczne! Ach, cóż za crescendo! Co za barwy!

  9. - Dostałam, mój drogi. Pretekst - odpowiedziała. Splotła ręce na piersi i... łyżka ze stołu obok uniosła się i z impetem uderzyła Lufiego w głowę. Potem następny sztuciec i następny bombardowały jego czaszkę.

    - Jesteśmy w kulturalnym miejscu. Powinieneś wiedzieć, że w takich miejscach jak to nie można się wydzierać jak opętany. I nie można śmiać się jak kretyn. Być kretynem też nie można. Powinieneś wyjść.

  10. Adra klasnęła w dłonie. Poruszyła się na krześle, zbliżyła palec do brody, zastanawiając się poważnie nad wyborem pięści. Lepsze to niż słuchanie o historiach wojennych dwójki obok. Brzmieli tak, jakby chcieli się popisywać. A Adra nie lubiła, kiedy popisywał się ktokolwiek poza nią i Lufim.

    Pacnęła lewą dłoń Lufiego i czekała z podniesioną brwią na efekt. Oby były fajerwerki...

     

  11. - Można powiedzieć - wtrącił dość wysoki głos. Doktorek w garniturze wkroczył do gabinetu z pomieszczenia obok. - Potrzebowałem bardzo pilnie urlopu! - Zza wąsów i okularów niewiele było widać ekspresji twarzy, ale  brzmiał dość pogodnie. I energicznie, jak zwykle.

    Jayce wzruszył ramionami z cwaniackim uśmiechem.

    - No, nasz naukowiec potrzebował urlopu. Każdy czasem potrzebuje.

  12. - Dramatyzujesz jak zawsze. Wystawimy mu operę śmierci! - Jhin sprawdził, czy broń aby na pewno jest naładowana, a potem przeciągnął się, strzelił palcami i pobiegł w stronę dźwięku. Pląsając. - Wyczuwam okazję, mój przyjacielu! HA! Jeśli jest wielki, będzie również wyjątkowy! Ale zaraz... Zaraz. Nie ilość, ale jakość! - z radosnego tańca i nastroju wyrwały go kolejne, nawiedzające zamaskowaną głowę myśli. Pstryknął palcami.

    - Dobry, improwizowany scenariusz. Ruszamy, DeWett! - i wznowił karkołomny bieg po stromiźnie.

  13. Adra się nie odezwała przez chwilę, przypatrując się dziewczynie. Ależ ona truła... Publiczne opowiadanie o swoich fetyszach, dziwne mieli tu obyczaje. Zawsze sądziła, że ludzie wolą ukrywać takie rzeczy. Oprócz Lufiego. Lufi był z natury bardzo otwartym człowiekiem.

    Spojrzała na niego i wyszczerzyła zęby. Drugi uśmiech tego samego dnia. Zastanawiała się, czy nie rozbolą jej mięśnie twarzy.

    - Nikt nie zna mojego imienia. Oprócz mnie.

  14. Drzwi walnęły o ścianę.

     - Słyszałam to, dzieciaku! I zapamiętam - powiedziała Vi, włażąc bezceremonialnie do biura. Bez pukania.

    - O, Vi. Świetnie że jesteś. Kwestia raportu. Miał być dzisiaj rano u mnie na poczcie, a gdzie jest? - zapytała spokojnie Caitlyn, podnosząc brew. - No więc powiem ci, gdzie: na pewno nie tutaj. 

    - Dobra, dobra. Właściwie przyszłam tu po to, żebyś poszła ze mną, bo mam ci coś do pokazania, a przychodzę I SŁYSZĘ JAKIEŚ SPISKI PRZECIWKO MOJEMU IMIENIU! Więc rusz siebie i kapelusz, pani szeryf.

    Caitlyn wstała od stołu i bez słowa poszła za Vi.

    - Dobra. Przejmuję dowodzenie - oznajmił Jayce ze zwycięskim uśmiechem i zanucił jakąś melodię. - Nie, nie Vi. Doktor Heimerdinger.

    Ezreal wybałuszył oczy.

  15. - Pleciesz, DeWett. Zamknij się, dopóki nie powiesz czegoś mądrzejszego - odparł zabójca. Usadowił się na płaskim kamieniu i już miał się ułożyć do snu, gdy zatrzęsła się ziemia.

    Wstrząs był dość silny, choć nie na tyle silny aby móc uznać go za co bardziej tragiczną w skutkach katastrofę. Jhin zsunął się z kamienia i teraz zbierał się z kamienistego podłoża. Rozległ się drugi wstrząs - towarzyszył mu huk. W oddali, w dolinie, coś się kotłowało. Coś naprawdę sporego zaznaczało wyraźnie swoją obecność. Póki co głównie hałasem.

    - Co do jasnej... Czyżby konkurencja?

  16. I w ten sposób właśnie dotarli do wskazanej na mapach doliny, choć ze dwa razy się gubiąc i myląc drogi. Tym bardziej, że ścieżek odtąd nie było, a górskie szlaki nie były uczęszczane przez nikogo oprócz wariatów, mnichów i jeszcze większych wariatów.

    Po dwóch dniach wędrówki Jhin i Rennard stanęli na górskiej przełęczy z widokiem na dawne pole bitwy, teraz już niemal całkowicie zarośnięte drzewami. Przełęcz natomiast była skalista i łysa - niskie krzewy porastały grzbiety obu szczytów, ale nie przerwę między nimi. A niedaleko, za drzewami, buczał wesoło jeden z wielu portali, jakie mijali po drodze. Ten był większy i głośniejszy niż inne.

    Tymczasem wokół zapadał zmrok i dalsza wędrówka w kierunku doliny nie miała większego sensu. Zwłaszcza, że oboje byli wycieńczeni wędrówką.

    - Z początku mnie fascynowały - odezwał się Jhin. - Teraz mam wrażenie, że są konsekwencją przypadkowego działania. Abominacja, tfu.

  17. - Po bójce z Vi? - Caitlyn zmrużyła oczy i zacisnęła szczęki. W tym momencie otworzyły się drzwi i wszedł przez nie Jayce, jak zwykle z uśmiechem na twarzy.

    - Widzę, że towarzystwo się już zebrało. Pokaż no te swoje szramy na mordzie, Ez. Jak leci, Destino? Cześć, Caitlyn.

    - Po. Bójce. Z. Vi - powtórzyła Caitlyn, wpatrując się surowo w Jayce'a. Ten z kolei wzruszył ramionami z niewinną miną.

    - Oficer Vi kogoś zlała? Dzień jak co dzień, nic nowego. Masz długi staż, szeryfie. Powinnaś się przyzwyczaić.

    Gdyby wzrok mógł zabijać, Jayce byłby trupem od co najmniej minuty. Mrugnął do Shiro.

    - Przyszła i załatwiła co trzeba, nie? Daj spokój, nie patrz tak na mnie. Tylko zasugerowałem, że trzeba pomóc przyjaciołom.

  18. - Ej, no weź - odpowiedział. Szalik tłumił jego głos. - To musimy je zamknąć, nie? Shiro, ja tylko przypomnę, że to ty masz pocieszać mnie. A nie ja ciebie!

    Dotknął policzka dziewczyny i wytarł spływającą łzę.

    Podróżowanie komunikacją miejską, nawet tak sprawną jak ta w Piltover w sytuacji kryzysowej nie było łatwe. Ludzie (i przedstawiciele innych ras, głównie yordle) byli ciekawscy i zasłonięta twarz niezwykle wprost ich fascynowała. Tym bardziej, że rozpoznawali talizman na jego dłoni. 

    W końcu jednak udało się trafić do siedziby policji. Ponieważ twarz Ezreala była zakryta, sekretarka nie chciała go wpuścić. Kiedy jednak postanowił uchylić szalik i podnieść gogle, bez mrugnięcia okiem wpuściła ich obu do biura Caitlyn. 

    - Nie zamierzam owijać w bawełnę, dobrze to nie wygląda - stwierdziła szeryf. Ezreal siedział w biurze, przy podłużnym stole. Kobieta chwyciła go za podbródek i podniosła, żeby przyjrzeć się pęknięciom. - Ale mój drogi, i ty i ja mamy znajomości. Wśród tylu magów, uzdrowicieli, innych szamanów i dziwaków na pewno znajdziemy kogoś, kto wie o co z tym chodzi. Kiedy to się pojawiło? - zapytała, patrząc na Shiro.

  19. Ezreal zamrugał oczami. Nie wiedzieć czemu, nie był w dobrym humorze.

    - Jasne, zamiast tego się rozpadam. Ale super - mruknął. Zabrał szalik i się nim owinął, a na oczy włożył gogle. 

    - Im szybciej tam dotrzemy, tym lepiej. - Wstał i ruszył ku drzwiom. Chwilę później zawrócił, żeby poszukać klucza. Kolejne dziesięć minut później i kilka przekleństw, w końcu był gotów do zamknięcia mieszkania i wyjścia do miasta. 

  20. - Ale to nadal tam będzie. Nie no, przecież ja się rozpadam. Rozpadam, jak trup. Ciekawe, czy jak skóra zacznie odpadać, to mięśnie też się pokruszą. Ostatecznie najczyściej byłoby wtedy prowadzić nie-życie jako szkielet, ostatecznie czemu by nie - gadał i gadał, popadając stopniowo w coraz większą panikę. W końcu oparł się o ścianę, osunął na podłogę i ukrył twarz w dłoniach.

    - To jest jakiś koszmar, no! Niby za co to wszystko? I jeszcze chciałem zabić Vi! Shiro, daj ten szalik. Proszę.

  21. - Nie żartowałem - fuknął. 
    Plastry na niewiele się zdały, bo trzeba byłoby mu zakleić pół twarzy żeby był jakikolwiek efekt.

    - Dobra, ja myślę że trzeba pójść do Caitlyn i i przedstawić jej sprawę. Ma trochę więcej przebicia w Lidze niż ja. Może trzeba byłoby jakiejś Soraki... Nie, nikt nie wie gdzie się szlaja. W każdym razie kogoś, kto leczy. Może się oboje ogarnijcie jakoś i po prostu tam idźcie, co? Super, ja też to zrobię.

    Vi wyszła. Ezreal podszedł do łazienkowego lustra, spojrzał w nie... i krzyknął, z nieukrywanym przerażeniem wpatrując się w owe lustro.

    - Ty widzisz to samo co ja, czy mi się wydaje? Czemu popękała mi twarz?

  22. - Mówił ci ktoś kiedyś, że jesteś mistrzynią pocieszania? - zapytał. Vi wstała z podłogi.

    - Mogło być gorzej, Ez. Przynajmniej wiemy, że nie świrujesz. Znaczy świrujesz, ale nie przez chorobę psychiczną. To już coś. Weź sobie może jakiś plaster naklej, co? - zapytała, wskazując na jego policzki. Szramy zmniejszyły się, ale nie zniknęły, wciąż tworząc pajączki na skórze.

  23. - Nie wiesz? Umarłem, Shiro. A wy postanowiliście mnie ożywić za wszelką cenę. I to właśnie jest ceną. Zamknij się! - krzyknął, ale ostatnie słowa nie były skierowane do Shiro, a do kogoś za Ezrealem. 

    - Nie możecie nic z tym zrobić, bo jestem żywy.  I będę żywy jeszcze długo. Trzy trupy? Niech będzie. Będziecie mieć lepsze zbiory! - strzelił zielonym płomieniem w Shiro, ale pocisk zgodnie z przewidywaniem rozprysł się tylko na tarczy. 

    Ezreal wypuścił więc drugi i następny, a każdy z nich osłabiał tarczę. A kiedy już osłona opadła, na jego twarzy pojawił się przebłysk normalności. Nie zniknęły pęknięcia na twarzy, ale oczy wróciły do normalnego stanu. Chłopak zamrugał i opuścił ręce, ciężko oddychając. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, co zrobił. Chwycił się spanikowany za głowę. 

    - Przygotuję te notatki. I zaplanuje wyprawę, a potem wrócę. Będziecie mogli mnie zabrać z powrotem - powiedział do niewidocznych gości. - Ale odejdźcie stąd chociaż na chwilę, proszę! 

    - Do kogo on mówi? - zapytała Vi. 

  24. - Bez znacznia - warknął. A potem odwrócił się twarzą do Vi i uniósł dłoń do twarzy. Wokół palców tańczyły zielone płomienie. Uniósł rękę, gotów zaatakować oszołomioną Vi i prawdopodobnie ją zabić. 

    - Irytujesz mnie, Vi. Ale wiesz, co? Teraz, kiedy patrzę na to z innej perspektywy, to wszystko jest bardzo proste. Jeśli coś cię wkurza, pozbądź się tego - powiedział. 

×
×
  • Utwórz nowe...