Grim zaśmiał się sucho, jakby głos przechodził przez drewno. Szybko, całkiem zręcznie choć wciąż z widoczną niewielką nieporadnością niewprawnego brańca wysupłał zza pazuchy naładowany pistolet. Wciąż rechocząc, tym razem cicho, wycelował od niechcenia w Maskeda.
- Niegłupie, Wiktorze, niegłupie z tym wysadzaniem - momentalnie udawany śmiech zamarł. Głos stał się zimny, szorstki i całkowicie poważny. Czarny otwór lufy skierował się w sufit, by nikomu nic się nie stało. - Ale jeszcze raz któryś z was, błazny, zrobi coś durnego, zatroszczę się o to, żeby w czasie walk znalazło się dość zabłąkanych kul na każdego. Nie będę ryzykował, że któremuś z was odbije. Pojęli? Mamy miasto do wyzwolenia, a paru poległych wte czy wewte to nie problem.
Po tych słowach ukrył pistolet w kurtce, zaklął siarczyście. Odwrócił się od wszystkich z ponurym wyrazem twarzy. Czarno widział tę przygodę, jeśli co kilka kroków będzie trzeba przywoływać gówniarzerię do porządku. A naprawdę, naprawdę nie chciał używać przeciwko nim broni, głównie ze względu na Animal Heart. Zatopił się w rozmyślaniach czarniejszych, mroczniejszych i głębszych niż noc ponad ich głowami, pomaszerował ciężko w stronę pomieszczenia, w którym miała odbyć się owa narada, rozstrzygająca wszystko dotyczące powstania.