Skocz do zawartości

Draco Brae

Brony
  • Zawartość

    2929
  • Rejestracja

Wszystko napisane przez Draco Brae

  1. Dziękuję wszystkim za chęć pomocy. A szczególnie @Chiefowi. Arjen, dorzuć węgla do tematu, ogień już jest. (ps. Tobie też dziękuję :P)
  2. Draco Brae

    NLR vs SE - Zapisy 2.0

    Podanie: Wygląd, cechy i umiejętności specjalne: Uzupełnienie
  3. Sacre tylko westchnął i przysiadł. Przejechał kopytem po chwili po swojej czuprynie i zakończył to drapaniem się za uchem. - Nie wiem co żeś przeskrobał, ale zachowujesz się jakby cała gwardia samej Celesti miała Ci zrobić z dupy jesień średniowiecza i to późną - stwierdził ze zrezygnowaniem. - Dawaliśmy sobie wszyscy tutaj jakoś radę, gdy Cię nie było i dać będziemy musieli jeśli znowu znikniesz. Jednak u niektórych wciąż pozostaniesz w sercach i zawsze będziesz mieć do kogo wrócić, dupku - oznajmił Ci przyjaciel. Potem pomachał lekceważąco przed Tobą kopytem i wstał z miejsca, kierując się z powrotem do miasta. - Jeszcze po jednym?
  4. Towarzysze Granta zdawali się nawet rozważać pomysł delikatnego przemieszczenia się. Miny jednak im zrzedły, gdy ten wypalił ze swojej broni. - KURWA! Somers! - ryknął Brown. - Jebie mnie to, że rzuciłeś granatem, jak i zrobiłeś sobie zasłonę dymną. Ale nie musisz wywieszać flagi tym kutasom, że jesteśmy akurat tutaj! Noah tylko pokiwał głową z uznaniem dla starszego szeregowego. Potem zrzucił z siebie niektóre bambetle i wsunął się lekko pod samochód. Zdaje się, że chłop nie do końca był uczciwym człowiekiem, ale chyba lubił swoje życie. - Spróbuję odpalić te kupę złomu, o ile jej nie rozebrali do reszty przed ewakuacją - zakomunikował.
  5. Twilight nie odpowiadała. Po prostu przez tą dziurę badała szczelinę. Ty zaś skorzystałeś ze swoich mięśni i sforsowałeś nieopodal klaczy, mur. Twoje uderzenie zrobiło całkiem ładne wejście. Wzbiłeś jednak przy tym tyle kurzu i pyłu, że widziałeś jak ze szczeliny, gdzie Twilight sobie patrzyła, wyleciała ogromna chmura. Sekundę, może dwie później klacz zakaszlała i wyciągnęła głowę. Patrzyła na Ciebie zażenowana. Włosy, usta, nos, brwi rzęsy... Wszystko miała w kurzu i pyle. - Dzięki - odparła cynicznie. Wyłom który zrobiłeś, rzucił światło na pomieszczenie, które zdawało się być czymś w rodzaju spiżarni lub chociaż wejścia do niej. Wszędzie walały się beczki, a szczurów była tu cała masa.
  6. Sacre nawet nie drgnął, gdy zaczynałeś się tłumaczyć. Doił kolejną butelkę, a jego spojrzenie dalej nie było skierowane ku Tobie jako rozmówcy. - Pieprzysz zupełnie jakbyś urwał się z wariatkowa - stwierdził z uznaniem. - Wszystko bez ładu i składu. Może zamiast owijać w bawełnę, powiesz wreszcie co Ci łazi po głowie, dupku? Do tej pory Sacre starał się być cały czas poważny widząc jak się zachowujesz. Imprezowy muzyk, z beztroskim i dziarskim uśmiechem na pysku odleciał w cholerę. Widziałeś go takiego zaledwie kilka razy...
  7. Podczas jak Ty się produkowałeś, Sacre tylko spoglądał wciąż niebo. Popijał czasem piwko, by wreszcie upuścić pustą butelkę. Zrobił to zaraz jak skończyłeś się produkować. Nie odezwał się ani słowem, tylko nagle spojrzał na Ciebie. Chwilę później leżałeś na trawie, nieopodal swojej butelki. Sacre uderzył Cię bardzo mocno w pysk. Na tyle mocno, by zwalić Cię z kopyt. Spoglądał niewzruszony na to jak wylegujesz się teraz na trawce. Z ust popłynęła Ci krew. - Są rzeczy, na które nie mam wyjebane jak błędnie założyłeś. Jedną z nich są bliscy, a do nich łapią się przyjaciele - dodał po chwili. Sacre znów spoglądał w stronę rozgwieżdżonego nieba. Nie mógł się oprzeć trzeciej butelce. Usłyszałeś jak ją otwiera. - O co chodzi? - spytał poważnie. - Nie robiłbyś mi inaczej tego kazania.
  8. Gdzieś w trawie usłyszałeś świerszcza. Jego samotne cykanie cichło co chwila. Razem z lekko wyjącym wiatrem i szumem wody, tworzyło to specyficzną symfonię. Zupełnie jakby natura sugerowała Ci wyluzowanie. Zapomniała jednak, że według praw pewnego kuca-konstruktora Murphy'ego, potrzebny był jeszcze strzał w klatę. Mało optymistyczna wizja szybko zlała się razem z widmem nadchodzącej fali nieszczęść. Sacre wpatrywał się jeszcze chwilę w Ciebie. Jego wzrok był niczym rozgrzane żelazo tuż nad Twoim karkiem. Czułeś, że spogląda w Twoją stronę. Ale nie "uderza". Gdy się odwróciłeś, ruszył wreszcie. Zmącił miarowy szum trawy. Szedł powoli, nieświadom Twojego prawdziwego celu. Nawet jeśli nie chciałby teraz dołączyć, to wkrótce siłą by go zaciągnęli. Wiedziałeś zatem, że gdy się dowie, nie odmówi Ci. Nie wyrwie się z pajęczej nici, którą uknuł większy pająk, ale Ty sam zręcznie się po niej poruszałeś. Stanął tuż obok Ciebie. - Powiedziałeś, że jeśli tkniesz po pijaku jakąś swoją siostrę, to mam Cię osobiście wykastrować. Dla mnie kuzynka również byłaby niczym siostra... - stwierdził spoglądając w ten sam punkt na niebie co Ty przed chwilą. Jego obwieszczenie było na tyle teraz spokojne, że groźba wydawała się realna. Grzebiąc jednak w pamięci, nie mogłeś stwierdzić, kiedy mu to powiedziałeś. Pozostawała wiec furtka, że zrobiłeś to będąc pijanym lub naćpanym...
  9. Podczas, gdy Ty się produkowałeś, Twilight zatrzymała się na dłużej przy jednej dziurze. Światło, które padało z nieba, nie oświetlało specjalnie wnętrza pomieszczenia, do którego prowadził wyłom. Nie wiele myśląc, po prostu zaświeciła tam, a zaraz później wsadziła do środka głowę. - Mhm - odparła niczym z pudła rezonansowego. - Ja bym je ukryła w jakiejś tajnej komnacie - znów zadudnił głos Twi. Co zabawne, klacz chyba nie zdawała sobie sprawy, że brzmi w taki sposób. Przyglądałeś się jedynie temu, jak mięśnie szyi Twi żywo poruszały łbem. Szkoda, że nie zmieściłbyś się razem z nią tam.
  10. Czułeś jak Sacre wlepia w Ciebie swoje oczy. Spoglądając na rozgwieżdżone niebo, czekałeś. Delikatny nocny wiatr i chłód smagał Twoje ciało. Szumiało Ci w głowie, a może w sercu. Nie byłeś pewien, ale upływający czas uświadamiał, że jest go coraz mniej. I choć teraz mijały zaledwie sekundy, chciałeś by każda jedna trwała wieczność. - Którą? - zapytał drżącym półgłosem. Usłyszałeś wreszcie jak trawa, na której zalegał, szeleściła. Stanął wreszcie twardo kopytami na ziemi, a towarzyszący wam szum wody, budował atmosferę nadciągającej przyszłości. - Mówże, którą! - wysilił się na nieco mocniejszy ton, choć wciąż brzmiał w sposób niepewny.
  11. - Prawdy - odpowiedziała pospiesznie Twilight. W jej słowach nie znalazłeś konkretnej odpowiedzi, a tylko więcej niejasności. Czegokolwiek szukała, odbijało się to na niej dość mocno. Zresztą jak wszystkie wydarzenia na Tobie. Kto by przecież pomyślał, że ot tak zakochasz się w Derpy. - I oczywiście również chce pomóc Shivie - dodała Twilight wkraczając wreszcie na deski mostu. Klacz nie zważając na to, że konstrukcja się chybocze, parła ku zamkowi. Ty zaś za nią, a gdzieś za Tobą Timber. Jedno spojrzenie pod kopyta wystarczyło, by przyprawić o zawrót głowy, toteż specjalnie nie kwapiłeś się do spoglądania w przepaść. Stając wreszcie na twardym gruncie, mogłeś wreszcie podziwiać starą konstrukcję, bez obawy, że zaraz będzie chciało Cię coś zeżreć czy zabić. Było to w pewien sposób uspokajające. Jednakże dotychczasowe doświadczenia mówiły Ci, że to raczej tylko podpucha. Mimo to, patrzyłeś teraz na zamek w dzień i w dodatku, na jego naprawdę starą, zniszczoną i porośniętą mchem wersję. Wyglądał teraz niegroźnie, zupełnie jak relikt przeszłości jakim faktycznie był. - A Ty czemu przyszedłeś tu akurat teraz? - spytała Twilight przyglądając się murom zamku. Badała każdą cegiełkę i wyrwę z osobna. Lub raczej po prostu zastanawiała się nad jego przeszłością.
  12. Za pasem Grant miał jeszcze dwa stielhandgranaty. Rozglądając się kurczowo i w miarę kryjąc przed luką w budynku, przez którą pewno snajper dorwał jego kumpla, cieszył się życiem. Patrząc na ranę towarzysza, Somers zdał sobie sprawę jak ulotne jest życie. Wojna nie była taka jak ją sobie wyobrażał. Juz w jej pierwszych dniach miał okazję oglądać omeny śmierci, które niosła. Kłębiące się myśli, budziły w nim panikę, ale dziecko jakie w nim pozostawało, wciąż chciało by się wykazał. Starszy szeregowy przyjął od Granta bandaż, ale ograniczył się jedynie to uciskania nim rany kumpla. - Myślę, że to nie czas na ocenę - zakomunikował Brown. - Jesteśmy kawałek drogi od naszych, w dodatku jest tu gdzieś snajper. Stawiam panienki jeśli nie ma ich tu więcej. - Drogę powiadasz? - rozległ się głos Noah. Dupek nieźle nastraszył swoich kompanów. Obracając się, Somers zauważył, iż Noah skradał się nisko przy ziemi od drugiej strony auta. Zaryzykował, ale w mniej męczący sposób. - Powrotna raczej jest odcięta przez snajpera. - Możemy zatem czekać, co nie jest na rękę Adamsowi. Lub spróbować naokoło - zasugerował Brown. - Obie perspektywy są mało ciekawe. Wspomniany ranny nieco jęczał z bólu, ale żył. Przynajmniej na chwilę obecną. - Kto się zgłasza na ochotnika i zaryzykuje postrzał? - wypalił Noah. On również coś planował. Sęk w tym, że w tym momencie kolejny postrzał pogrzebałby całą czwórkę... - Nikt - odparł Brown. Choć wcale nie miał pomysłu co dalej. Po mieście rozchodziły się kolejne strzały snajperów. Każdy z nich oznaczał niemal pewne trafienie w jednego z sojuszników. Somers nawet nie zdawał sobie teraz sprawy ile miał szczęścia, że to nie on oberwał. Nie zmieniało to jednak faktu, że to się mogło szybko zmienić.
  13. Sacre nawet nie drgnął, gdy mówiłeś o Canterlocie. Kiedyś odległe marzenie o scenie tam oraz o sławie temu towarzyszącej, teraz nie wprawiało nawet w ruch jego powieki. Leżał dalej i konsumował drugie piwo. Pośpieszenie go, by wstawał odniosło zerowy sukces. Sacre miał naprawdę w głębokim poważaniu wszelkie "wielkie problemy". Żył tu i teraz, i zdawać by się mogło, że nie ma ochoty tego zmieniać. - Zachowujesz się jakby Luna rozłożyła kopyta i zrobiła dni otwarte Nejra. I mam wrażenie, że chcesz spędzić wszystkie dni otwarte pomiędzy tymi kopytami, by nie dopuścić tam nikogo innego - stwierdził Sacre z zauważalną nutą zgryźliwości. Cóż lubił kpić, była to część jego natury. - Zamiast się szlajać i wyglądać jakbyś wyjebał własną siostrę, mów co Ci leży na wątrobie - rzucił i ponownie poleciał w ślimaka z butelką. Po chwili szybko jednak oderwał się od przyjemności, by spojrzeć na Ciebie jak najpoważniej na świecie, a zarazem z nutą przerażenia. - Ale Ty chyba nie przeleciałeś żadnej ze swoich sióstr, prawda?
  14. Sacre na każde Twoje pytanie odpowiadał równie lakonicznie, co Ty je zadawałeś. Zdecydowanie z nich mogłeś wywnioskować, że żył. Wiódł swoje życie, ale był lekko znudzony, a może przytłumiony tym, że świat jest już poukładany. Niby znalazł dziewczynę, niby ma kapelę, ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że daleko nie zajdzie. Karmazynowy ogier nie był jednak rozmowny. Zaraz po toaście zapanowała cisza, przerywana co chwilę poprzez "gaszenie pragnienia". Woda lekko szumiała, ale był to jednak dźwięk, który był gdzieś wewnątrz Ciebie wytłumiony. - Przyszłość? Huh... - powtórzył i westchnął mocno ogier. Nie odrywał wzroku od gwieździstego nieba, ale kopyt od butelki również. Dopiero pytanie o pocztę nieco go rozbudziło. - Ano. Stara poczta zajęła sąsiadujący budynek Lotosłońca. Wiesz, tej kolektury. I jest jeszcze jedna w mieście, zajmuje się paczkami i temu podobnymi pierdołami. Niedaleko ratusza. Butelka przyjaciela została odstawiona, a zaraz za nią, kolejna została otworzona...
  15. Twilight patrzyła na Ciebie z nutką zażenowania. Nie miała żadnych znamion wysiłku lub ran. Wyglądała zatem lepiej od Ciebie. W dodatku to ona przyszła się zorientować czy wszystko z Tobą w porządku. Ten dzień nie należał do Twoich najlepszych. - Wierzę, że w zamku jest wskazówek albo nawet odpowiedzi na nurtujące mnie pytania - odparła, gdy już upewniła się, że masz się dobrze. - Poza tym, przez całą drogę w lesie towarzyszył mi Timber. Na samo wspomnienie o wilczym bracie rozejrzałeś się dookoła. Timber włóczył się między drzewami wąchając, tropiąc czy po prostu się bawiąc. Twilight jednak nie przywiązywała uwagi do tego. Lekceważyła również Twoje przesadne zaniepokojenie. Ruszyła dalej ku zamkowi. Most był już niedaleko.
  16. Sacre cwałował bez choćby jednego słowa, podczas gdy Ty szperałeś po kieszeniach. Sprawdzając jedną za drugą, powoli docierało do Ciebie, że dłużący się czas w pociągu, zdążyłeś sobie umilić. Po sprawdzeniu ostatniej kieszeni, mogłeś jedynie westchnąć ze smutkiem. Jak już przestałeś być skupiony tylko i wyłącznie na jaraniu, podniosłeś łeb. Przechodziliście własnie obok swojej starej budy. Zmierzaliście zatem nad rzeczkę. Sacre doskonale wiedział gdzie najlepiej się będzie piło po powrocie. Skubaniec nagle się zatrzymał i wstąpił do małego sklepiku. Zostawił Ciebie, wlepiającego spojrzenie w budynek szkoły. Dzwoneczek drzwi sklepowych zadzwonił po krótkiej chwili, wybudzając Cię z krainy wspomnień. Gdziekolwiek byłeś, przelało się przez Ciebie jeszcze więcej wspomnień, niż podczas rozmowy z Irmą czy Terrym. Odwróciłeś się w kierunku Sacre, o dziwo ten był bez żadnej torby. Już miałeś pytać czy aby na pewno coś kupił, a wtedy lekko uchylił swoją skórzaną kurtkę. Butelki zabrzęczały, ale widziałeś tylko jedną. - No już, już, nie gap się jak sroka w gnat, idziemy - choć zdanie skierowane było, gdy spoglądałeś na alkohol, to domyślałeś się, że chodziło mu o szkołę. Niebawem zaszliście nad rzeczkę. Lekko pochylona gleba idealnie nadawała się by poleżeć na trawce i gapić się w nawet rozgwieżdżone niebo. Sacre nawet nie czekał, położył się zaraz na grzbiecie. Wyciągnął asortyment i otworzył swoją butelkę zębami. Mieliście po trzy butelki na głowę miejscowego piwska. - Za przeszłość - rzucił toast i zaczął żłopać.
  17. Noah tylko westchnął. Wiedział już co zamierza zrobić Grant i specjalnie z tego powodu nie był zachwycony. Wyglądał tylko tak jakby faktycznie spodziewał się najgorszego. Podając bandaż swojemu narwanemu koledze, westchnął z nadzieją. Zatem nawet Noah miał jakieś uczucia. Dym stworzył ładny obłoczek, który skutecznie ograniczał widoczność w tym miejscu. Grant prując całym magazynkiem w kierunku chmury był już gotowy. Rozejrzał się jeszcze przed biegiem, przycisnął karabin do piersi i ruszył. Trzymając głowę nisko, przebierał nogami niczym sprinter. Momentalnie wyhamował i doskoczył do towarzyszy. Klapnął przy nich, opierając się o samochód. Przed sobą prezentowała mu się lekko zniszczona kamienica, która ładnie odsłaniała dzwonnice kościoła. Obok Somersa leżał postrzelony w prawe ramię Adams. Brown uciskał mu ranę. - Fajnie, że jesteś - jęknął Lehmann. - A... ale rusz się stąd, tam gdzieś jest snajper...
  18. Wycofałeś się z miejsca, w którym o mały włos doszłoby do kolejnego mordobicia. Pomimo próby trzymania tych wszystkich spojrzeń na dystans, te wciąż podążały za Tobą. Nie zbliżały się jednak aż nadto. Ostatecznie będąc cały czas zwarty i gotowy na wszystko, musiałeś zwolnić. Na co by się zdała przecież Twoja pomoc, gdybyś był martwy? Ostatnimi czasy zbliżałeś się za bardzo do tej dziwnej granicy żywych i umarłych. W dodatku towarzyszyła Ci przecież świadomość, że cały ten las żyje i spogląda na to co robisz. Duchy, przodkowie czy cokolwiek tu było, chyba miało coś do Ciebie. Korony drzew tego zagajnika skutecznie odcinały Cię od dostępu do światła, zmniejszając widoczność do zaledwie kilku metrów. Zlewające się kolory runa lasu Everfree, były zdradliwe. Kilka razy zahaczyłeś kopytem o korzeń, który po poruszeniu cofał się gdzieś w "bezpieczniejsze" miejsce. Trafiło ci się nawet wpaść w jakąś zajęczą norę. Musiała być wcześniej przykryta mchem lub innym dziadostwem, bo byłeś niemal pewien, że jej tu nie było. Przez ten incydent uderzyłeś pyskiem w nisko rosnącą gałąź. Niby nic, ale jakby to był kuc, to byś się odwdzięczył pięknym za nadobne. Teraz zaś nie miałeś komu dać po mordzie. Bić się z drzewem? Oznaczałoby to utratę zmysłów. Te zaś dostrzegły gdzieś w oddali słabą, fioletową poświatę. Twilight była blisko. Zrezygnowałeś z ostrożności i galopem przez ten bieg z przeszkodami, zmierzałeś do niej. Po drodze zaczęło się jakby przejaśniać, a korony drzew przerzedzać. Ten moment nieuwagi wykorzystał las Everfree. Uderzenie konarem zwaliło Cię z kopyt. W głowie Ci nieco zawirowało i leżałeś jak długi, spoglądając jednocześnie w stronę nieba. Błękitne z nielicznymi chmurkami ładnie się prezentowało. - Co się stało?! - usłyszałeś wreszcie głos, a za chwilę ujrzałeś lawendowy pysk, fioletową grzywę i róg. Twilight sprawdzała Twoje oznaki przytomności. - Magnusie? Nie byłeś pewien jak długo leżałeś, ale z pewnością chwilę trwało Twoje oszołomienie. Cóż las Everfree versus Magnus? Jeden do zera.
  19. Sacre przyglądał się Tobie z niemałym zainteresowaniem. Analizował Ciebie jak tylko mógł, a gdy przywitaliście się w starym stylu, zaśmiał się lekko. Nie zdążył jednak w kolejnej barwnej metaforze opisać jakiejś Twojej wady czy po prostu ponowienia słowa "dupek". Czułeś to jak dawny przyjaciel prawie wcale się nie zmienił pod tym względem. Jednak miałeś w tej chwili inne priorytety. Sacre tylko uniósł jedną brew. - O chuj się rozchodzi? - zapytał. Być może niepotrzebnie od razu prosto z mostu zapytałeś o Canterlot, co mogło wzbudzić podejrzenia. Czerwony ogier podrapał się po pysku. - Jeśli o kogoś z naszej paczki, to myślę, że Terry i Irma wszystko Ci już opowiedzieli. Nie widzę potrzeby, bym i ja to wałkował. Chodź lepiej na piwo - zakomenderował i ruszył z kopyta w kierunku obrzeży miasteczka. Nie czekał specjalnie, na odpowiedź, był przekonany, że dołączysz.
  20. Stwory z lasu Everfree, o których zapomniała sama matka natura, raczej nie grzeszyły inteligencją. Zatrzymały się jednak przed Tobą, gdy tylko z wizualizowałeś swoją siłę. Do tej pory były gotowe rozszarpać Cię na strzępy, teraz zaś trzymały dystans, gotowe do ataku. Wyglądało to tak jakby ich zachowanie było owiane pewnym szaleństwem. Zawarczały jednak tylko i odsunęły się między krzaki. Mimo to wciąż widziałeś paskudne, jakby zaropiałe żółte ślepia, które Cię dosłownie pożerały... Wszystko co żyło i nie do końca było naturalne, zdawało się mieć na Ciebie oko. Po raz pierwszy poczułeś jak jesteś mały w obliczu tego całego zagajnika. Gdy tylko rozległo się pohukiwanie, wzdrygnąłeś się. Teraz, gdy nie galopowałeś dostrzegałeś, że wszystko w pewien sposób skupia się na obcym w "organizmie"...
  21. Jak tylko Somers cisnął swoim granatem, Noah skwitował to spojrzeniem pełnym zdziwienia. Nie spodziewał się towarzyszu takiej śmiałości w działaniach. Po chwili rozległ się drobny huk, a zaraz za nim było słychać jak kawałki kamieni upadają gdzie popadnie. Bez odzewu w postaci krzyku bólu. Do całego akompaniamentu Grant dorzucił pytanie, które zdradzało jego panikę. - A wyglądam? - odparł pytaniem na pytanie Noah. Ironię było czuć od niego niczym od skunksa. Ale pomimo tego co go otaczało, starał się zachować chłopak spokój. Grant przyglądając się towarzyszowi, upewnił się tylko czy przypadkiem Noah nie robi sobie żartów. Wyraz twarzy żołnierza był taki jak zawsze. Wydawałoby się, że na niczym mu nie zależy. Nawet na życiu. Mimo to posłusznie podał Nebelhandgranate 39 i rozglądał się czy przypadkiem nie dostaniecie zaraz po dupie ze strony, której jeszcze nie zwiedziliście. Dodał tylko jako ostrzeżenie: - Kule są szybsze niż nogi...
  22. Żołnierz do którego zwrócił się Grant, miał na imię Noah Navarre. Był najzwyczajniejszym człowiekiem świata. Często zdawało się Grantowi, że nie ma on nawet zainteresowań. Siedział teraz sobie pod ścianą, nieopodal okna i również przygotowywał swoją broń. Nie specjalnie wyglądał na zainteresowanego tym, że nie ma tu wroga. - Nawet jeżeli, to co - bąknął leniwie. - My tu jesteśmy od wykonywania rozkazów. Kapral jednak szybko dostrzegł fakt, że dwóch szeregowych nie robi nic szczególnego i przywołał ich gestem ręki. Noah tylko zaklął o tym, iż jego spokojne dni minęły, ale zebrał się dość szybko i stawił się razem z Grantem przed kapralem Davidem Lehmannem. Człowiekiem rosłym i zdecydowanie starszym o całą dekadę od samego Somersa. Temperamentem przypominał on granat bez zawleczki. Sęk w tym, że nigdy nikt nie wiedział kiedy została ona wyciągnięta. - Posłuchajcie, jak sami widzicie wchodzimy w miasteczko jak gorący nóż w panienkę - zaczął grubym głosem. - Mimo iż mieliśmy ostrzał artylerii polowej, to zdecydowanie jest tu za cicho. Zejdziecie na dół i pójdziecie na zwiad razem ze starszym szeregowym Brownem. Nie minęła chwila, a już trzeba było szukać nowego towarzysza broni. Ten jednak znalazł Granta szybciej. Był nim młodszy o dwa, może trzy lata młodzieniec. Miał okulary na nosie i kilka piegów. Zakomunikował, że czeka jeszcze na jakiegoś Adamsa. W miasteczku było cicho, a gruzy z niektórych budynków jeszcze "ciepłe". Powietrze gęstniało od wszelakich dziwnych dźwięków, a broń aż prosiła, by jej użyć. Wkrótce jednak Somers ruszył razem z kompanami. Biegli i osłaniali się nawzajem. Czas upływał, a cała czwórka oddalała się od pozostałych towarzyszy. Mijając po drodze jakiś sklep, Grantowi pod nogami przebiegł jakiś kocur. Skupiony, wystawiony niczym przynęta na ostrzał wroga i zupełnie zaskoczony zwierzakiem, strzelił do niego. Niecelnie i trafił w asfalt. Huk wystrzału poniósł się echem po uliczkach. Noah po raz pierwszy spojrzał bardziej z zainteresowaniem na coś. Przełknął jedynie ślinę i podrapał się pod hełmem. Cała ekipa zaczęła się cofać z nadzieją, że nie wywołała właśnie burzy. Kryjąc się za samochodami lub kawałkami gruzów, każdy rozglądał się z nadzieją, iż nie uświadczy wroga. Grant i Noah przemieszczali się lewą stroną ulicy, zaś Brown i Adams prawą. Pechowo padł strzał, bardzo charakterystyczny. Szybko dało się rozpoznać, że był to M1Garand. Od razu po huku, rozległ się krzyk jednego z towarzyszy po prawej. Grant i Noah byli bezpieczni ze względu na auto, które ich zasłaniało od prawej strony...
  23. Twoje słowa wypompowały z Carrie ostatnie resztki dobrego samopoczucia i sił na zmierzenie się z rzeczywistością. Uścisk jakim obdarzyłeś swoją siostrą, nie został odwzajemniony. Klacz jedynie zwiesiła głowę, a jej zapłakane spojrzenie utkwiło w martwym punkcie na podłodze. Wypluwałeś z siebie kolejne słowa, które były niczym jad dla jej uszu, aż wreszcie się zatrzymałeś przy drzwiach wyjściowych. - To nie Celestia próbowała otruć Lunę - wyrzuciła z siebie w jakimś nadkucykowym wysiłku. - Byłeś pijany i resztę sobie dopowiedziałeś. Zajmę się rodziną, by była bezpieczna od wszelkich potyczek wojska z buntownikami. Nacisnąłeś po tych słowach klamkę i zniknąłeś za drzwiami od mieszkania swojej siostry. Pozostawiony całej kurewsko barwnej palecie gówna, jakie zostało Ci zaserwowane od razu po przyjeździe. Nie miałeś pojęcia gdzie szukać swojej ekipy, która zdawała się już dawno porzucić życie, którym niegdyś chwytaliście każdy dzień. Rodzina? Powrót do domu, teraz, gdy wiedziałeś, że matka sfiksowała, a ojciec prawdopodobnie jest gotów obedrzeć Cię za to ze skóry, był szaleństwem. Z trudem przełknąłeś ślinę, czując jak rzeczywistość rzuca Ci na grzbiet więcej niż możesz udźwignąć. Nie mogłeś jednak wiecznie stać pod tymi drzwiami Carrie. Ruszyłeś ciemną klatką schodową, by wreszcie stanąć u progu całkiem ładnej kamienicy. Siostrzyczka za pensję urzędniczki się urządziła, Ty zaś znów rozglądałeś się po mieścinie, której już nie poznawałeś. Ząb czasu wbił się aż do krwi, a posoka, która się sączyła, ukryła barwy przeszłości. - Yo - usłyszałeś znajomy głos. Niezwykle charakterystyczny i dźwięczny. Dawniej brzmiał on jeszcze nieco niepoważnie, a teraz jak najbardziej zmężniał. Zza winklu wyszedł Sacre. Karmazynowy ogier z blond grzywą sterczącą od żelu we wszystkie strony. Szmaragdowe oczy utopiły w Tobie spojrzenie. - Nie sądziłem, że Cię jeszcze zobaczę, dupku - przywitał się zdawkowym zasalutowaniem kopytem i łobuzerskim uśmiechem. Nosił czarną skórę pełną ćwieków.
  24. Pędząc galopem zdawało Ci się, że słyszałeś jak Fluttershy coś jeszcze mówi. Oddaliłeś się jednak zbyt szybko, by to usłyszeć. Podczas tej szarży na zamek, unikałeś po drodze innych kucyków i przeszkód. Miałeś w końcu niemały kawałek do przebycia. O ile sam galop nie sprawiał kłopotu i nie był męczący, to wymijanie oraz nagłe zatrzymywanie się, dawało mocno w kość. Nachodziły Cię przy tym wizję, co może spotkać Twilight, o ile już nie spotkało. Miałeś zatem dodatkową motywację. Zaniosła Cię ona na skraj lasu Everfree, ale już niestety ciężko dyszałeś. Teraz jednak było z górki i niczym taran galopowałeś w domniemaną stronę zamku. Gęste korony drzew szybko zmniejszyły widoczność. W dodatku doszedł Cię niesamowity odór. Towarzyszył mu stukot gałęzi, szelest liści i kamieni. Wkrótce dotarło do Ciebie co lub kto wydaje takie dźwięki. Wilkopodobne stworzenia. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że były one utworzone z flory lasu. Szybka rachuba i mogłeś stwierdzić, że goni Cię sześć sztuk...
  25. Historia: 17 stycznia 1942 Godzina około 7:00 Wymarzona przygoda Granta rozpoczęła się w niezwykle nudny sposób. Do tej pory żmudna dyslokacja dywizji na granice przyprawiała o ziewanie. Mimo to był on podniecony faktem, iż wkrótce jego marzenie się ziści. Podróżując razem ze swoją dywizją, tłukł się tylko w ciężarówce w błogim spokoju. Gdy zarządzono wymarsz, była trzecia w nocy, teraz jednak, siedząc przy wyjściu, widział jak powoli się rozjaśnia. Zliczenie ile dokładnie był już w podróży, było średnio możliwe. Przypuszczał jedynie, że mogło to być coś koło trzech godzin. Wyglądając z ciężarówki miał możliwość obserwowania obserwowania spokojnego lasu i kolejnego pojazdu podążającego ich śladem , zdecydowanie jednak dźwięk podróży nie był do sklasyfikowania jako kojący. Kompan Granta siedzący obok opierał głowę na karabinie i odsypiał, zaś kilku na przeciwko rozmawiało ze sobą. O tym, że zostawili dziewczyny, kochanki oraz ile to ich mieli. Beztroska rozmowa trwałą w najlepsze. Wszyscy byli w podobnym wieku, jednych Somers znał, innych nie. Mimo to nudził się w podróży jak mops. Wojna na świecie trwała już od tak dawna, a on pomimo iż brał w niej teraz udział, to nie odczuwał tego. Głodny adrenaliny westchnął, przymknął oczy próbując się zdrzemnąć, co też mu się udało. Godzina 12:00 Granta obudził jeden z kompanów szturchnięciem. - Wysiadamy - zakomenderował i poprawił nieco mundur przy szyi. Podkrążone oczy sugerowały, iż ten człek ze zdenerwowania nie spał i to od dobrych kilkunastu godzin. Niewiele czekając młody żołnierz wyskoczył z ciężarówki. Przecierając jeszcze oczy po drzemce, która się przeciągnęła rozejrzał się. Wciąż był w lesie i nie spodziewał się szybkiego zobaczenia linii frontu. Cała dywizja zbierała się do kupy dość powoli, ale skutecznie. Po dziesięcio, może piętnastominutowym "postoju", ruszyli. Równym marszem szli ścieżką leśną. Było chłodno, ale znośnie. Zima była wyjątkowo ciepła, a biały puch leżał sobie nienaruszony dotąd. Skrzypiał przyjemnie pod buciorami wszystkich żołnierzy. Para wydobywająca się z nosa czy ust kłębiła się tylko chwilę, by potem być w ogóle nie dostrzegalna. Wyposażenie dyndało sobie przy pasie oraz plecach i czekało na rozwój wydarzeń. Czas mijał, podobnie jak kilometry, gdy wreszcie zarządzono postój. Rozeszła się wieść, że wkrótce odbędzie się uderzenie na Suffolk, a stamtąd atak na Norfolk. Dopiero później w gadano o Richmond i oskrzydleniu go. Ile było w tym prawdy, Grant miał się dopiero dowiedzieć. Plany jednak planami, Somers czekał na ostrzał artylerii i wsparcie lotnictwa wraz ze swoją dywizją. Po kolejnym postoju, może półgodzinnym, znów zaczął się monotonny marsz.. Godzina 15:30 Rozbrzmiał wreszcie tak długo wyczekiwany huk. Zaraz zanim następny i kolejny. Wkrótce kanonada trwała nieprzerwanie, a cała dywizja stała już u wrót miasta. Lotnictwo, choć chodziło o nim plotki, nie pojawiło się. Kilka czołgów Pz III i Pz IV przemknęło tuż obok Granta i jego kompanów. Warkot silnika urzeczywistniał mu, że będzie się jeszcze trochę nudził podczas tej wojny. Pierwsze budynki miasta padły bez żadnego wystrzału z karabinu czy strzelby. Grant miał jednak szczęście, był bowiem jednym z wchodzących do miasta jako pierwszy. Nie licząc jednak czołgów, które pewnie wzorując się na niemieckim Blitzkriegu, dążyły do oskrzydlenia sił, które mogły tu gdzieś być. Albo raczej musiały... Choć marsz zmienił się bardzo szybko w zajmowanie pozycji i sprawdzanie budynków, wroga wciąż nie było. Obrzeża miasta były dziwnie spokojne. Wielu mieszkańców postanowiło się chyba nawet ewakuować z tych rejonów. Gdzieś w świadomości Somersa pojawiła się wizja zasadzki, w którą wpada. Dziwny zbieg okoliczności pozwolił mu podsłuchać jak kapral, który stał niedaleko, rozmawiał żywo z żołnierzem łączności. Coś się działo... Będąc jednak w czteropiętrowym budynku, dało się słyszeć jednak tylko rozmowy innych podobnych mu żołnierzy.
×
×
  • Utwórz nowe...