Skocz do zawartości

Fisk Adored

Brony
  • Zawartość

    129
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wszystko napisane przez Fisk Adored

  1. Fisk Adored

    IX Zgorzelecki Ponymeet

    Jeśli? UAHAHAHAHHAHAHAHAHAHA JA JUŻ OD DZISIAJ NIE ŚPIE! (Znaczy będę)
  2. Fisk Adored

    IX Zgorzelecki Ponymeet

    Jak gdyby co, lokal załatwiono. Tak, tak. Hura, yuppi i inne takie. Nie mam się tutaj co rozpisywać, teraz przegladnę temat i zobaczę kto przyjeżdża
  3. Prawda skryta łańcuchami Kolejny pojedynek w Equestriańskiej Sali Magicznych Pojedynków miał się niedlugo rozpocząć. Wokół aren jak zwykle panował spokój i cisza z rzadka rozwiewana okrzykami publiczności podczas toczonych tutaj bojów. I tak też to zazwyczaj bywało, jednak nie tym razem… Czyste, prawie już bezchmurne niebo popękało pajęczyną świetlistych linii. Z odgłosem tłuczonego szkła pękło tuż nad budowlą, a z powstałego otworu niczym wodospad czystej mocy wystrzeliła w kierunku ziemi wyjątkowo barwna i szeroka tęcza. Bijące od niej światło tworzyło wielobarwną zorzę na jesiennym niebie, pięknie współgrając z plejadą liści na drzewach poniżej. Refleksy rzucane na pojedyńcze cumullusy, które jeszcze błąkały się po przestworzach sprawiały iście bajkowe wrażenie. Nowościom jednak nie było końca, bo jak się okazało z powstałej otchłani szorując stopami po powierzchni owej tęczy zsuwał się w stronę areny jeden z uczestników kolejnego pojedynku. Plejada kolorowych iskier wyrzucana spod jego czarnych, zamszowych butów rozbijała się z cichymi pyknięciami o jego również czarne dżinsowe spodnie i tegoż samego koloru koszulkę z napisem “Reprezentacja Equestriańskich mniejszości narodowych” na plecach, oraz wizerunkiem ukoronowanego kota na przodzie. Ubrany miał szary plecak, mogący zawierać wszystko i nic zarazem. Jego lewą rękę zdobiła natomiast tanio wyglądająca bransoletka z wdzięcznym napisem “Fundacja Ronalda, w pomocy dzieciom chorym na raka”. Była ona sąsiadem dla znajdującego się na palcu serdecznym prawej dłoni pierścienia przypominającego wyglądem tęczowe oko gada, z rzadka zamykające powiekę i rozglądające się z ciekawością dookoła. Był on domem jego smoczej towarzyszki, która to przypadkiem zrodziła się z dzikiej magii w pojedynku z jego przyjacielem Alberichem. Całości wyglądu dopełniał przytrzymywany aktualnie by nie spadł od podmuchu wiatru znoszony, zielony kapelusz z szerokim rondem, tak bardzo nie pasujący do reszty ubioru. Był jednak prezentem od wyżej wymienionego, dlatego też był noszony z dumą. Do kapelusza doczepiona w woreczku taśmą klejącą była zwykła pszenna bułka, hołd złożony niedawno pokonanemu przeciwnikowi. Los chciał, by stawał naprzeciw swoim przyjaciołom w tutejszych pojedynkach, jednak nie tym razem! Ten fakt, oraz wesoło łaskoczące go po odsłoniętym przedramieniu tęczowe iskierki wywoływały u niego przypływ radości i salwy nieokiełznanego śmiechu. Gdy tak roześmiany szaleniec ujeżdżał tęczę minął skonfundowanych pracowników biura pogodowego, tych samych co wcześniej. Postanowił pomachać skonfundowanej niebieskiej klaczy będącej pegazem, z którą swojego czasu postanowił się pobawić w berka ku jej niezadowoleniu. “Woooooooo! HAHAhahahahhahahaah! WooooooHoooooooo!” Oznajmił, gdy ich mijał. Oceniając jednak przestrach malujący się na ich twarzach spowodowany zapewne nowo powstałym uszkodzeniem ich kochanego nieboskłonu wykonał ruch ręką, jak gdyby zapinał zamek swojego plecaka, niebo natomiast usłuchało i zasklepiło się ponownie. Gdy znikał z pola widzenia pracowników wykonał jeszcze jedynie przepraszający gest, oraz energią powstałą z zamykającego się przejścia rozproszył pozostałe chmury by ulżyć im w pracy. Przynajniej tyle mógł dla nich zrobić za to ciągłe napraszanie się. Reszta tęczy po której się poruszał w malowniczo kolorowym uderzeniu opadła wreszcie na powierzchnię centralnej części areny, zaraz nad tym ciekawym zjawiskiem Fisk podskoczył w górę i na komicznie rozdymanym kapeluszu trzymanym za rondo po obu stronach opadł bez szwanku na ziemię, niczym unoszony na jakimś cudacznym parasolu. Jego dzikie salwy śmiechu ustały w wyniku braku kontaktu z łaskoczącym wpływem tęczowych podróży, miał więc teraz okazję by zaczerpnąć powietrza pełną piersią, co też zrobił ładując sobie do ust pełną garść kolorowych landrynek, które żuł z wielkim ukontentowaniem. Tym razem nie przybył za późno, lecz… chyba za wcześnie. Dobiero co pierwsi widzowie zasiadali na okalających centralną część areny trybunach. Gdy tak podziwiał unoszące się w powietrzu palące się same z siebie, jedynie dzięki odrobinie magii i pomysłowości ogniki rzucające liczne refleksy świetlne na wszystko naokoło poczuł się jak dziecko wśród roju wróżek. Tak magiczny widok, tak piękny! Biorąc pod uwagę to, że Fisk widział prawdziwą naturę rzeczy, oraz energię przepełniającą każdą cząstkę wszechrzeczy mógł równiez podziwiać bijące od nich ciepłe światło, zapewne skutek czaru rzuconego przez tutejszego maga. Pozostawało rozłożyć ręce dookoła i wirując wśród tych kolorowych iskierek pląsać mając ochotę jedynie na nieprzerwany taniec… Ale nie, przypomniał sobie po co tutaj jest, zganił się lekko w myślach po czym zaczął przyglądać się okalającym arenę licznym wejściom do, jak mówili inni, podziemnego labiryntu okalającego całość obiektu. Przez chwilę rozważał wszystkie za i przeciw, by zdecydować, że skoro jest jeszcze trochę czasu przed rozpoczęciem właściwego pojedynku… Raz kotu śmierć! A może dziewięć? Na tą myśl roześmiał się ponownie i ruszył dziarskim krokiem w kierunku najbliższego z wejść. Przez moment zastanawiał się czy nie zostawić jakichś fajerwerków, czy czego tam dla ubarwienia oczekiwania przybywającym osobom, ale plejada świateł (oraz to co przed chwilą widzieli, ale o tym akurat młody czarownik nie myślał) powinny zająć ich na tą krótkąchwilę w której odbędzie się eksploracja. (...) Mijała minuta za minutą, a Fisk ciągle przemierzał korytarz za korytarzem. W pewnym momencie stwierdził, że nie wie którędy iść do wyjścia. Wzruszył więc ramionami i pochłaniając koleją porcję kolorowych cukierów kontynuował podróż w rozświetlonych już dużo rzadziej pojawiającymi się ognikami. W pewnym momencie doszedł do wyróżniającego się od reszty elementów tuneli obiektu. Potężnego łuku z kamienia, który pokryty był licznymi rycinami, oraz niezrozumiałym dla niego pismem. Centralnym ich punktem był wizerunek wielkiego skrzydlatego gada, z którego piersi wychodziły oplatające go łańcuchy. Poszukiwacz przygód gwizdnął z uznaniem i przekroczył imponujące odrzwia. Wszedł do sporych rozmiarów jaskini, pełnej stalagmitów, głazów i innych zapewne tworów matki natury, których nie dało się łatwo zidentyfikować w tutejszych ciemnościach. Gdy doszedł bliżej centralnej części pomieszczenia, naokoło siebie usłyszał poruszenie, szuranie czegoś ogromnego o posadzkę. Chrobot wielkiego cielska, który każdego przyprawiłby o wzdrygnięcie się w przestrachu. Tytaniczna sylwetka, do tej pory skrywana przez mroki jaskini ułożona była okalając dookoła pomieszczenie, a teraz zasłoniła swoim monolitycznym ogonem jedyne wyjście. Oczy mieszkańca mroków podziemi otworzyły się, a emanująca z jego oczodołów moc rozświetliła wnętrze jaskini złowrogim blaskiem ukazując jego łuskowate ciało w pełnej krasie. Smok o czarnych łuskach, którego jedno machnięcie skrzydeł mogłoby rozbić w perzynę małą armię, którego pazurzaste łapy mogłyby rwać bramy warownych twierdz wydał ze swojej piersi niski, głęboki warkot, którego dudnienie było tak potężne, że ziemia zdawała się tańczyć pod stopami. Z jego piersi, prosto spod łusek wychodziły łańcuchy oplatające całe jego ciało. Gdy się poruszał wydawały blady, zielonkawy blask. Łeb wielkości małego budynku zawisł tuż przed stojącą przed nim filigranową sylwetką chłopca, który miał nieszczęście zawitać w jego progach. Podmuch oddechu, który wydobywał się z jego nozdrzy, obdarzając nieproszonego gościa powietrzem z głębi gigantynych płuc, powietrzem sprzed eonów sprawiał, że tamten musiał zapierać się by nie stracić kontaktu z podłożem. Wyraz oczu miał jednak pełen żalu, jak gdyby widok stojącej przed nim osoby zasmucał go bez reszty. W umyśle Fiska rozległ się grzmiący głos. “Ty, który wchodzisz do domeny mojego pana mimo ostrzeżeń danych ci przed przybyciem poddany zostaniesz próbie. Zadam ci zagadkę. Jeśli udzielisz na nią odpowiedzi, możesz prosić mnie o przysługę, jeśli zaś twój umysł okaże się słaby, wtedy poniesiesz konsekwencje." To jest zimne i to jest gorące. To jest białe i to jest ciemne. To jest kamień i to jest wosk. Mieszka w tym o czym mowa, a prawdziwą tego naturą jest mięso. Ja tego nie mam, a jeśli się pomyllisz to i ty nie będziesz. Nienaturalnie długi jęzor grubości kilku mężczyzn oblizał wielką pokrytą łuskami paszczę, ukazując pod spodem ostre niczym brzytwa zęby długością dorównujące dorosłemu ogierowi. “Daję ci czas do zmierzchu, tutaj pod ziemią jednak ciężko jest określić porę, więc radzę uważać na upływ czasu, którego masz coraz mniej” Powidział wielki gad, a smutek w jego pradawnych oczach pogłębił się. Fisk powinien drżeć w trwodze, kajać się i błagać o życie. Tak zrobiłby każdy na jego miejscu, on jednak uczynił kilka chwiejnych kroków w stronę umęczonego smoka, którego chwała i duma stłamszona była łańcuchami i położył dłoń na gigantycznym pysku. Spojrzał wtedy prosto w oczy rozmówcy i zrozumiał, zrozumiał wszystko. “Serce” Powiedział łąmiącym się głosem, a łzy które poziekły po jego policzkach z siłą małego wodospadu zrosiły podłoże. W oczach wielkiego gada dało się zauważyć wyraźną ulgę, której towarzyszyło westchnienie. “Proś więc, spełnię jedną twoją prośbę jeśli będzie ona w mojej mocy” Fisk Skinął głową w oznace zgody “Opuścisz te podziemia, odrzucisz łańcuchy i pójdziesz razem ze mnątam, na powierzchnię” powiedział mag, po czym wspazał palcem na sufit. Wybuch śmiechu, który wyrwał się z gardła smoka zachwiał podstawami jaskini “A jak niby chcesz mnie wydostać z łańcuchów, których nawet ja nie mogę zerwać, a które skazują mnie na wieczną służbę pewnemu magowi mały człowieczku? Nie, tego zrobić nie mogę, proś dalej” To było kroplą, która przelała czarę. Całkowity brak nadziei jaki reprezentowała ta istota łamał serce młodemu czarodziejowi. Przymknął oczy, a gdy je otworzył jaskinię przeszyły wibracje potężnej energii, które dało się nawet usłyszeć pod postacią niskiego buczenia przypominającego generator energii elektrycznej. Z jego oczu poczęły wylewać się wodospady zielonej mocy, a za jego plecami wyrosła świecąca biała wierzba utkana z samego światła. Sięgnął ręką w stronę smoka i zobaczył, zobaczył wszystko. Poznał prawdę o tym, co mu uczyniono przed setkami lat. Zobaczył jak wyrwano mu serce, jak na jego miejsce wstawiono krępujące go łańcuchy sprawiające, że nie mógł się sprzeciwić temu kto tego dokonał. Zobaczył jak naokoło jego jaskini wybudowano arenę, a w łuku spajającym to pomieszczenie zamurowano… Fisk podniósł w górę obie ręce, a pokryty inskrypcjami łuk zalśnił, litery go pokrywające świeciły blaskiem równie białym jak wierzba. Z ust maga wydobyła się pradawna inkantacja w języku, którego nigdy wcześniej nie mógł słyszeć. Kamień zwieńczenia pękł, a spod niego w świetlistej poświacie poszybowało w stronę smoka ciągle bijące, wielkie serce. Wbiło się w pierś czarnego smoka, a łańcuchy wystrzeliły z niej burząc pobliskie ściany. Głosem wzmocnionym przez wibracje magii w powietrzu Fisk powiedział “Pradawna istoto, Zenderze Czarny. Ty, który niegdyś władałeś niebiosami nad górą popiołów, zwracam ci wolność. Daję ci twoje serce, oraz jeśli to przyjmiesz coś jeszcze.” Emanująca moc gdzieś się ulotniła, a wierzba rozpłynęła się w powietrzu. “Ofiarowuję ci własne, gdyż twoje cierpienie poruszyło mnie. Pozwól mi być sobie przyjacielem”. Na pysku Zendera malowało się bezgraniczne zdumienie, które jednak po chwili zniknęło. “Przez tysiące lat swojego życia, nie spotkałem kogoś takiego jak ty. Przybywasz do mnie i zamiast kajać się i drżeć w przestrachu, zamiast pożądać mojej mocy wyzwalasz mnie z trwającej setki lat niewoli. Przywracasz mi nadzieję, ofiarowujesz coś naprawdę wartościowego i to wszystko nie przestając żuć tych swoich przeklętych cukierków!” Ściany jaskini ponownie zadrżały pod wpływem wybuchu śmiechu, który wyrwał się z potężnych płuc. “A teraz, po raz pierwszy od eonów mogę znów śmiać się. Zaprawdę, intrygujesz mnie człowieczku. Jak brzmi twoje imię?” Chłopak ułonił się nisko. “Fisk, Fisk Adored herbu czarny kocur, tęczowy mag, poszukujący prawdy, koneser słodkości, do usług” Na jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech. Smok kiwnął głową “Więc Fisku Adored, ja Zender Czarny zgadzam się na twoją propozycję. Nie jako niewolnik, lecz jako sprzymierzeniec opuszczę te lochy. Tak... Wyczuwam obecność kogoś jeszcze z mojego gatunku, jest młoda, bardzo młoda.” Na pysku zagościł uśmiech gdy przebiegła przez głowę starego smoka myśl. “A sposób podróży jaki wybrała sobie u twego boku sprawi, że nie będą już krzyczeć na mój widok w przestrachu, HA! PODOBA MI SIĘ TEN POMYSŁ” “Doprawdy?” Po tym jak to powiedział ciało smoka rozświetliło się złotym blaskiem, identycznym jak ten emanujący z jego oczu. Kurczyło się aż do rozmiarów orzecha, po czym wystrzeliło w kierunku dłoni maga, by tam zastygnąć w postaci pierścienia, przedstawiającego złote oko gada, rozglądające się bacznie dookoła. “Fisku, nawet nie masz pojęcia co przechodzi nieśmiertelna istota, o której narastają legendy. Przez nie, zwykli śmiertelnicy pożądają jej mocy, łusek, serca… Nie można się ukryć w ciele wielkości góry, dlatego też mieszkamy pod górami, by zaznać spokoju. Ile stuleci można uciekać, aż nie pochłonie cię gorycz, aż nie zaczniesz rozlewać krwi? A ty pokazujesz mi nareszcie rozwiązanie, dziękuję.” (...) Po niecałej godzinie Fisk z pomocą węchu swoich smoczych przyjaciół odtworzył ścieżkę wgłąb plątaniny korytarzy, po czym wyszed na arenę. Na szczęście okazało się, że jego przeciwniczkka jeszcze nie zawitała w progi tego przybytku. Co dawało mu okazję do chwili relaksu po tym co się działo. Położył się na ziemi, twarz natomiast przykrył kapeluszem. Drzemka, tak właśnie jej teraz potrzebował. W razie potrzeby miał pewność, że dwójka jego towarzyszy obudzi go w porę. Ach, gdyby tylko ktokolwiek mógł zobaczyć to co się przed chwilą stało… Ta ostatnia myśl towarzyszyła mu do krainy snów, gdzie zażyć mógł zasłużonego odpoczynku.
  4. Takiej okazji Feliks postanowił nie przepuszczać, zawsze był wzrokowcem. Pamięci fotograficznej może i nie posiadał, ale zawsze będzie mniej lub więcej pamiętać jak to wyglądało na tym obrazku i w razie potrzeby ocenić, czy trzeba iść bardziej w prawo, czy też lewo. Póki mapa była widoczna studiował ją z uwagą jaką chirurg obdarza operowaną żyłę. Nie było to do końca widoczne zza jego przyciemnionych okularów, jednak wyraz skupienia na twarzy musiał być widoczny. Aktualnie znajdowali się pod ziemią, w jakimś chorym miejscu idealizującym się i wywyższającym się ponad resztę świata. Jak w krzywym zwierciadle usiłowali oni utworzyć tutaj utopię, jednak w jej sercu czaiło się zepsucie. Chorzy ludzie, ze swoimi spaczonymi ideałami, pozwalający bez mrugnięcia okiem na to, by dziecko w ciele dorosłej kobiety oddawało swoje ciało napotkanym mężczyznom wedle własnego uznania. “Chorzy, godni politowania ludzie…” “Czym jednak była moralność? Czy w obecnych czasach miała ona jeszcze to samo znaczenie co kiedyś? Czy ja, jako ktoś nie będący już nawet człowiekiem w podstawowym tego znaczenia sensie miałem prawo to oceniać? Ideały, odwieczna bolączka wszystkich filozofów… Ale czy ideały nie były czymś niezmiennym i ponadczasowym, a wszelkie przeinaczenia nie wynikały z naszej ludzkiej słabości? Z tego, że nie potrafimy za nimi podążać? Z naszych żałosnych słabości, których nie potrafimy przezwyciężyć, sięgając po prostsze i wygodniejsze rozwiązania mające na celu ułatwić życie nam samym, zapominając o reszcie świata? “ (...) Minęła pierwsza sekunda… (...) “Kimże jestem, żeby oceniać innych w świetle tego wszystkiego? Cóż, przede wszystkim jestem kimś, kto o tych wartościach nie zapomniał i stara się całym swoim istnieniem wprowadzać je w życie. Pokazywać innym, że można inaczej. Dlatego też tak, mam prawo oceniać tych, którzy o tym zapomnieli i przypominać im o tym. Ci sami ludzie chcą, bym przyniósł im źródło potężnej energii, które dobrze zagospodarowane i w odpowiednich rękach mogłoby pomóc w odbudowie tego upadającego świata. Czy jednak powierzenie tego osobom, które zapomniały o podstawowych wartościach nie wywoła więcej nieszczęścia? Czy nie wykorzystajątego w swojej kolejnej broni, by zystać przewagę zbrojeniową nad swoimi przeciwnikami “z góry”? Obecnie nie technologia była im potrzebna, a zrozumienie pewnego prostego faktu. Nie ma “my” i “oni”, nigdy nie było. To jednak od zawsze był stopień nie do przeskoczenia dla mas. Powód wszelkich kłótni i wojen. Brak najprostszego choćby aktu altruizmu, przekonanie, że trawa po drugiej stronie płotu jest zawsze zieleńsza, oraz chęć zabrania jej komuś i przywłaszczenia sobie. Postaram się dowiedzieć o tej sprawie jak najwięcej i na miejscu ocenić co zrobić ze znalezionym wzorem. Czy zachować go i odnaleźć godnych go ludzi, czy też może zniszczyć na miejscu? Ten płotek jednak przeskoczymy, jak do niego dojdziemy.” (...) Minęło pięć kolejnych, a Zero skończyła swoją wypowiedź. (...) Muzyk uśmiechnął się do swojej rozmówczyni. Aktualnie czuł mdłości patrząc na nią. Ambasadorkę pokoju przybywającą od włądcy z którego ust sączył się jad. Musiał jednak odmówić towarzystwa w sposób uprzejmy. Bycie wulgarnym w stosunku do kobiety było bowiem w jego kodeksie moralnym przewinieniem znajdującym się zaraz nad publicznym spluwaniem, oraz kilka pozycji pod kopaniem bogu ducha winnego szczeniaka. - Rzeczywiście muszę przemyśleć kilka spraw na spokojnie. Cóż, mimo kuszącego brzmienia propozycji towarzystwa muszę jednak chwilowo postawić obowiązki ponad rozrywkami. Udam się więc teraz na spoczynek. Jestem jednak przekonany, że jeszcze będziemy mieli okazję by na spokojnie porozmawiać przy filiżance herbaty. Choćby i po moim powrocie, nie zamierzam bowiem ginąć w jakiejś dziczy. Musisz moja droga wiedzieć, że najbliższą żywemu ideałowi rzeczą jest bard, przydrożny grajek poruszający serca innych. A jak powszechnie wiadomo, ideały są nieśmiertelne. Dobranoc “lepsza” siostro. - Po czym odwrócił się na pięcie i... - Ach, zanim następnym razem skarcisz swoją siostrę, przypomnij sobie kto pozwolił jej stać się tym kim jest obecnie. Kto ją wychował. Nie kłopocz się też odprowadzaniem mnie, zapamiętałem drogę do pokoi. Miłej nocy, czy też tego co z niej zostało. - Powiedział animalus, po czym sprężystym krokiem kontynuował zostawianie wilgotnych śladów na tutejszej posadzce. Mokrym odgłosom jego kroków towarzyszyła spokojna melodia, którą nucił pod nosem. Jego najnowsze dzieło, które nie miało jeszcze nawet tytułu i dopiero rodziło się w jego umyśle.
  5. Słodka Celestio, zabiłem następnego… - Z przestrachem na twarzy stwierdził budowniczy. - Ale nie, oddycha. Och jak dobrze, że on oddycha… - Z rozmyślań wyrwało go jednak uderzenie bronią w nogę, która pod jego wpływem odskoczyła trochę na bok. Nie na tyle silne może, żeby wyrządzić szkody, jednak wystarczająco mocne by wyrządzić ból i przypomnieć o obecności dyszącego obok niego przeciwnika, który jak widać mimo tego, że został chwilowo sam nie miał zamiaru odpuścić… Czy tych idiotów niczego nie uczą? Czy oni nie wiedzą, że w obliczu porażki, a przynajmniej tak nagłej należy się wycofać? No ale cóż, sprawy zachowania oddziłów trihoofeńskich podczas nocnych operacji roztrząsać można będzie jeśli uda się z tego jakoś wykaraskać w jenym kawałku. Chłodny powiew powietrza, wysychające ze zdenerwowania garło, wydające świszczący charkot przy każdym nieregularnym płytkim oddechu... Jednak mimo zdenerwowania i strachu wzrok Solida nie był rozbiegany, a raczej zimy i przeszywający. Jego natura w sytuacji gdzie instynkty brały górę wychodziła na światło dzienne. Szukał, analizował, oceniał… Młot znajdujący się w jego szczękach jeszcze przed chwilą, teraz upadał w stronę podłoża. Przeciwnik zapewne zyska na pewności widząc go upuszczającego broń… Dobrze. Szczękami sięgnął w stronę swojej kamizelki. Z niej wydobył woreczek niewielkich rozmiarów. Miał go przy sobie codziennie od czasów, gdy postawił swój pierwszy budynek. Znajdowały się w nim resztki suchej zaprawy wapiennej, której tamtego dnia użył. Jej zapach uspokajał go, dodawał motywacji i przypominał o tym do czego się urodził, więc i teraz dotykając materiału worka oblała go fala spokoju… Dobrze. Oczywiście nie był idiotą, musiał wziąść pod uwagę kilka czynników takich jak kierunek wiatru, widoczność i inne, których nawet nie warto wyjmieniać, jednak jego umysł przeanalizował je natychmiastowo. Tak jak zawsze. Wydawało się to mgnieniem oga, ale w jego głowie zaszedł szereg procesw myślowych. Ich efektem natomiast było szybkie szarpnięcie workiem w stronę żołnierza. Wydobyła się z niego biała chmura gryzącego w oczy i duszącego suchego pyłu. Każdy, kto kiedykolwiek był na jakiejś budowie wiedział, że robotnicy zawsze są cali biali od różnego rodzaju tego typu substancji, na tyle drobnych by przedostać się przez szpary zamkniętych drzwi do drugiego pokoju, czy też zawsze znaleźć drogę przez nałożone okulary ochronne. Fakt tego nie działał na korzyść żołdaka, którego głowę pochłonęła właśnie gryząca mgła. Celem tego było chwilowe oślepienie, jednak co przyniesie los, to się okaże. Czas nie był tutaj jednak czymś co można było tracić na bezcelowe rozważania, dlatego też Solid zgodnie z kilkoma swoimi założeniami uznał, że oponent zasłoni się przed czymkolwiek nadlatującym puklerzem, co za tym idzie uniesie jedną kończynę. Jako, że sprawdzone metody są najlepsze, jednak czasami trzeba im trochę dopomóc poluzował swój tobołek w taki sposób, by te kilka znajdujących się w nim kamieni wysypało się w kierunku kończyny z tarczą. Ich głuche uderzenia o ziemię przypominały tętęt kopyt... Dobrze. Zabrzmi to zapewne, jak gdyby usiłował go od tamtej strony podejść. Był to jednak jedynie sprytny fortel mający na chwilę odwrócić uwagę na tyle długo, by tak naprawdę znajdujący się już po przeciwnej stronie Solid mógł zadać druzgocący cios w słaby punkt każdego przeciwnika płci męskiej. Zamaszyste uderzenie w krocze, po którym nastąpić miała jak poprzednio szarża całym ciałem. Uniesiona jedna kończyna, czy też następujący po ciosie w słaby punkt chwilowy bezwład innych powinny wystarczyć by przeciwnik zwalił się na ziemię, a przynajmniej taki był plan. Potem nastapi zapewne uderzanie ciężkimi i wielkimi przypominającymi cegły kopytami Solida w głowę z nadzieją, że ogłuszy, a nie zabije. Przecież nie wiedział dokładnie jak uderzyć by nie zabić. Mógł jedynie modlić się do firmamentów by nie dane mu było nieść brzemienia kolejnego życia na swoich ramionach. Były one szerokie, żaden ciężar nie mógł ich normalnie załamać. Żaden, prócz tego jednego.
  6. Jak on mnie zaszedł? - Pomyślał Feliks, obdarzając mężczyznę zaciekawionym spojrzeniem. Po chwili pomyślał jednak - W sumie mogłoby mi się za plecami przetoczyć stado nosorożców, a ja dalej dumałbym nad tym co się stało… - Tymi mniej więcej przemyśleniami skwitował wypowiedź Afluta, który nie czekając na żadną reakcję zdążył już opuścić pomieszczenie, razem ze zgnilizną udającą słodycz. Bo czymże innym w jego oczach mogła być niedojrzała kusicielka? Animalus schował twarz w rękach, a z jego gardła wydobył się rechot przypominający bardziej śmiech szaleńca niż cokolwiek innego. Światło padające na niego w pomieszczeniu sprawiło, że pochylona głowa zakryła się cieniem, a jedynymi wyróżniającymi się rysami były okulary odbijające światło, oraz szeroki uśmiech rozciągający się znad podbródka opartego na splecionych dłoniach z których wystawał papieros buchający stróżką dymu unoszącą się pod sufit. Widok iście niepokojący. W sumie aż dziw, że ubrana eleganco Zero wcale nie zareagowała na kogoś wyglądającego w ten sposób, normalnie nikt o zdrowych zmysłach nie podchodziłby do osoby wyglądającej jak gdyby postradała zmysły. Zwłaszcza jeśli ta osoba była animalusem. (...) “Masz potencjał żeby zerwać kurtyny, żeby chwycić za sznurki które sterują marionetkami i je zerwać” - Tak, zdecydowanie miałem taki potencjał. Szkoda jedynie, że jeden z marionetkarzy sam pcha mi w ręce swoje sznurki. Narzekać nie będę, ale ciekaw jestem czy on zdaje sobie sprawę, jak wielki niesmak pozostawił na moim podniebieniu fakt tego na co pozwala się tutaj dzieciom. Nawet, jeśli mają ciało dorosłej kobiety… - Po tych niedługo trwających przemyśleniach wstałem z siedziska, za które służyła mi walizka będaca wzmacniaczem, oraz przybrałem duzo przyjemniejszy wyraz twarzy, który wystudiowałem sobie przez lata przebywania na scenie. Tak, czas było ponownie ubrać maskę. - Chciała czy nie, do niczego jednak nie doszło. Nie mnie oceniać zwyczaje tutaj panujące, jestem bowiem jedynie gościem w waszych progach. Co do Twojej propozycji to owszem, jestem zainteresowany. Wszelkie zmiany ku lepszemu są ZAWSZE mile widziane, a jeśli mogę mieć w tym swój wkład to kimże jestem by się przed tym wzbraniać? - Odparłem ze swoim wystudiowanym “perlistym uśmiechem nr. 13” sprawiającym, że rozmówca czuł płynącą ze mnie radość życia, oraz zaciekawienie jego słowami. -Porwadź więc ku zmianom starsza siostro, niech się obraca koło fortuny! Każda chwila zwłoki jest bowiem chwilą, przez którą wiele mogłoby się dziać jednak przeszkadza w tym jedynie nasze lenistwo, ot co! To powiedziawszy zarzuciłem dziarsko swój tobołek na ramię i nie zważając na kapiącą ze mnie wodę przybrałem pozycję krzyczącą wręcz ”jestem gotów”. W końcu ile trzeba już zjadłem, a siedzieć tutaj i płakać nad własnym losem nie miałem zamiaru. - Tak na marginesie, Pan Aflut zawsze po wypowiedzeniu monologu znika w najbliższych drzwiach, rozsiewając nutkę tajemnicy? - Z rozbawieniem w głosie zagadnąłem swoją towarzyszkę.
  7. Fisk Adored

    Ogłoszenia graczy

    Przyszło mi więc skorzystać z tego tematu jako pierwszemu. Nieobecność w dniach 27, 28, 29 Sierpnia z powodu wyjazdu.
  8. Zapomniałem uściślić chyba, skoro padają pytaia o datę. Tak 24. Lakonicznie z braku czasu, jednak treściwie.
  9. Trzask łamanych kości, krople czegoś mokrego spryskujące mój tułów, coś ciepłego leżącego pod kopytami, wydającego mokre odgłosy przy każdym moim poruszeniu. Ciało. Rozdeptany w szale kuc leżał gdzieś tam w poszyciu, a miłosierne cienie pokrywające ściółkę skrywały jego widok przed moimi oczami. Czy żył? Nie starcza odwagi by spojrzeć w dół i się przekonać... Nagła realizacja uderzyła mnie jak młot. Kręgosłup moralny który utrzymywał resztki mojej woli w ryzach właśnie strzelił z niemiłosiernym trzaskiem. Nogi drżały pod niewidzialnym ciężarem gorszym niż jakikolwiek pakunek, jaki dane mi było nieść. Żołądek również nie pozostał bierny. Gdy tylko w pełni uświadomiłem sobie co właśnie zrobiłem, że teraz jestem zwykłym mordercą, ociekającym czyjąś krwią... Żółć, która nagle postanowiła wydobyć się z moich trzewi w odruchu wymiotnym, powoli wyciekała spomiędzy zaciśniętych na młocie szczęk. Rozbiegany wzrok szukał czegokolwiek, co dałoby mi wsparcie. Napotkał zamiast tego wzrok pozostałych trihoofeńczyków, którzy sięgali aktualnie po broń. Jednak czy nie mieli prawa zmieść mnie z powierzchni ziemi za to co zrobiłem? Jakim prawem przedkładałem swoje życie nad czyjeś? Czy to moralne tłumaczyć się pierwotnymi instynktami przetrwania? Przecież mogłem uciec, zostawić to wszystko tak jak zastałem... (...) Chłodny wieczór obwieszczał koniec dnia pracy w Ponyville, spokojnym miasteczku leżącym na uboczu wszystkiego. Solid Builder został wynajęty do małej modyfikacji ratusza przez miejscową burmistrz. Jak zwykle po pracy spędzał czas przed snem w obecnym tam lokalu, którego nazwy już nawet nie pamiętał. Istotny był jednak tok rozmowy prowadzonej przy barze. Rozmowy o tym, co zrobić w obliczu zagrożenia. Gryfy, changelingi, pobliski las Everfree... Zargożenia jak najbardziej realne, każdy miał więc do dodania coś od siebie. Trwało to czas jakiś, aż siedzący na uboczu farmer, o czerwonym umaszczeniu wstał ze swojego miejsca, po czym prócz swoich dotychczasowych przytakiwań, bądź kręcenia głową na znak niezgody powiedział wreszcie coś więcej. Wyraz jego twarzy nie zdradzał tego, co za chwilę powie. Jego małomówność można było bowiem brać za głupotę, tak długo jednak gdy nie patrzyło się na jego pełne inteligencji spojrzenie. - Najlepsi wojownicy to tacy, którzy nienawidzą wojny... Ta... - Po czym rzucił na kontuar kilka monet i wyszedł na zewnątrz. To co powiedział spowodowało chwilową ciszę, po czym wszystko wróciło do normy. To co wyszło z jego ust dało jednak coniektórym do myślenia. Czy bowiem zwykły farmer, czy też murarz nie walczyłby do ostatniej kropli krwi by bronić swojej ziemi? Swojej Rodziny? Swoich przekonań? (...) Dziwne, jak czasami w ułamku sekund umysł zwykłego kuca jest w stanie przetworzyć niezliczone ilości spraw. Solid przez moment zastanawiał się dlaczego przypomniał sobie akurat tamtą scenę. Po tym jednak spojrzał na spanikowaną klacz obok niego, oraz na nieprzytomnego towarzysza... Sens słów doszedł do niego w pełni. To co zrobił zostało uczynione dla kogoś, nie dla niego samego. Zostało zrobione jako skutek stanięcia w obronie pewnych wartości, bez których byłby śmieciem... Dotychczas niespokojny oddech, oraz trzęsące się nogi uspokoiły się. Budowniczego ogarnął stoicki spokój. Taki jaki ogarnia kogoś, kto pogodził się z zaistniałą sytuacją i zdołał ją zaakceptować. Przyjrzał się prącym na niego żołnierzom. Patrzył na nich jednak na swój osobliwy sposób, oceniając ich tak ja wszystko na co patrzył. Efekty wieloletniego sprawdzania stabilności wszelkiego rodzaju rzeczy skutkowały właśnie czymś takim. Spojrzał więc na nich tak, jak patrzył na konstrukcję. Na rusztowanie. Solidny środek, o czterech podporach. Z przodu i z tyłu części ułatwiające podtrzymywanie równowagi... Ale cóż to? Jedna z podpór uniosła się dzierżąc broń. Skutek oczywisty, konstrukcja pozbawiona jednej z czterech nóg stawała się silnie niestabilna, a przy silniejszym podmuchu wiatru, pozostała po tamtej stronie podpora nie miała zazwyczaj szans by utrzymać ciężar całości i przechylała się na bok by runąć na ziemię. Nie było czasu do stracenia, należało działać. W szybkim kłusie (chodzie dwutaktowym, w którym kuc stawia dwie nogi po przekątnej (prawa przednia i lewa tylna, lewa przednia i prawa tylna)) Solid zabiegł jednego z przeciwników od boku przeciwnego do kończyny, w której owy kuc trzymał swoją broń. Normalnie zwyczajnie mógłby się obrócić, by ciągle być z nim twarzą w twarz. Teraz jednak jedynie na trzech plączących się w półmroku nogach nie mogło to być takie łatwe. A nawet byłoby nielada wyczynem, biorąc pod uwagę, że zamachiwanie się bronią podczas skrętu tułowia skutkowałoby utratą równowagi z miejsca. Po czym zwyczajnie wbiegł na niego. Wiedział bowiem, że jego cieżar wzmożony narzędziami w kamizelce, oraz tobołkiem z kamieniami powinien okazać się dla samotnej tylnej nogi trihoofeńczyka zbyt wielki. Jeśli uda się mu powalić oponenta, planował trzymanym młotem uszkodzić jego ramię, by ten nie mógł więcej wymachiwać bronią. Łatwiejszym celem wydawałaby się głowa, ale chciał żeby jego ciało wysiadło szybciej niż psychika, a tego nie da się osiągnąć zatracając się w mordzie i rządzy krwi. Drugi przeciwnik natomiast by zadaćcelny cios musiałby zajśćsolida od jego strony, gdy już będą sięszamotali, efektywnie stając mniej więcej za nim. A wiadomo jak się może skończyć zachodzenie zdesperowanego kuca od tyłu. Zwłaszcza, jeśli ten kuc nosi przepisowe obuwie antypoślizgowe, czyli podkowy o odpowiednio dostosowanej powierzchni. Potężnym kopnięciem w przypadkową część ciała...
  10. Przez dłuższą chwilę raczyłem się specjałami oferowanymi przez Lori. Rozmawailiśmy praktycznie o niczym, podtrzymując kulturalną konwersację. Konwersację, zazwyczaj towarzyszącą kulturalnym spotkaniom w sprawie interesów... Lori odkrywała kolejne półmiski, zachwalając swój lokal, oraz to co można tutaj znaleźć. Przypominała to, co każdy człowiek interesu podczas negocjacji: Pająka tkającego swoją sieć małych kłamstewek, który macha przed oczami biednego frajera błyskotkami byleby tylko wywrzeć jak najlepsze wrażenie. Ta realizacja sprawiła, że poczułem się naprawdę... źle. Uświadomiłem sobie, że cała ta rozmowa to jedynie bardzo rozbudowana próba “ugłaskania” mnie. “...ale wierzę, że jesteś człowiekiem interesu...” Z mojego gardła dało się słyszeć krótki, lecz agresywny warkot. Pełen złości i sprzeciwu. Tego było już za wiele, ona naprawdę nie słuchała ani słowa z tego co powiedziałem? Może jedynie wybrała mimo tego co usłyszała swoje zwyczajowe sposoby pozyskiwania przychylności innych? W końcu to zazwyczaj działa prawda? Nie tym razem... Mimo warkotu, oraz zdecydowanie zdenerwowanej miny głos który wydobył się z mojego gardła był zimny i spokojny. Ważyłem swoje słowa tak, by sens przeszedł bez żadnych przeszkód. - Przestań wreszcie odkrywać te półmiski. Machać mi przed oczami błyskotkami i cudami na kiju. Przed chwilą powiedziałem ci dokładnie dlaczego robię w życiu to co robię. Po twojej wcześniejszej minie wnioskuję nawet, że mnie słuchałaś, a jedynie postanowiłaś to zignorować i postąpić tak jak zawsze do tej pory... Nie, nie jestem człowiekiem interesu. Zdecydowanie nie. Zagrałbym w twoim lokalu nawet i za darmo, gdybym miał możliwość przekazać pewne treści słuchaczom. Byłaby to wystarczająca zapłata. Miałem tutaj nadzieję na zwykłą niezobowiązującą rozmowę po której będę miał miejsce, gdzie mogę przekazać cząstkę siebie innym. Jak bardzo się przeliczyłem... Moja rzekoma sława, której teraz już nawet nie mogę dłużej zaprzeczać nie bierze się z występów w znanych lokalach, a raczej graniu na środku placu miejskiego, gdzie ktoś kto stwierdzi, że teksty o wolności i równości, o braterstwie nie są na miejscu przestrzeli mi nogę. Po czym to gra nie ustanie, a śpiew ciągle będzie rozbrzmiewać. Taka sytuacja już się zdarzyła, owy zbir z frustracji przestrzelił mi również drugą nogę, a ja padając na kolana dokończyłem zwrotkę i dopiero wtedy zemdlałem z utraty krwi. Jednak przesłanie dotarło do słuchaczy, tłum stanął w mojej obronie pacyfikując tego zbira i dwóch jego koleżków. Wiesz dlaczego? Bo Zwykli ludzie chcą żyć w świecie pełnym piękna, w świecie innym niż ten. Wybierają jedynie odwracać głowy z czystej wygody, ze strachu. Ja natomiast w oczach niektórych z nich jestem już nie tyle mną, co symblem tego, że coś da się jeszcze zmienić. A to zobowiązuje dużo bardziej niż zdajesz sobie sprawę... To mówiąc wychodziłem z basenu, wrzucając na siebie ponownie swoją garderobę na ociekające wodą ciało. Nie obchodziło mnie to jednak. Tak przesiąknięty, okapujący wodą siadłem ciężko na swoim wzmacniaczu, zapaliłem papierosa i spojrzałem ponownie na kogoś, kto pomimo tego, że bardzo dobrze rozumie o czym mówię, postanowił stać się częścią tej bezlitosnej maszyny rządzącej światem. Nie wydawała mi się dłużej pociągająca, wygladała jak zagubione dziecko, które kurczowo trzyma się dłoni bogatego tatusia. - Chciałbym teraz pobyć sam, jednak z przykrością muszę stwierdzić, że zwyczajnie się zgubię jeśli teraz wyjdę... Przepraszam również, że nie zrobiłem zapewne dobrego wrażenia, ale zwyczajnie mi na tym od początku nie zależało. Jeszcze nigdy nie usiłowałem przypodobać się właścicielowi lokalu i nie sądze, żeby to się miało wkrótce zmienić. Porozmawiam jutro z panem Moliarosim, po czym jeśli jego propozycja będzie niosła obietnicę znalezienia tego, czego poszukuję to wyjadę z miasta. Prawdopodobnie nie uda mi się do niego wrócić, wiemy bowiem doskonale jakie warunki tam panują. Jeśli jednak będzie inaczej to mam nadzieję, że po powrocie zastanę cię tutaj i przemyślisz kilka spraw na spokojnie. Po czym spuściłem wzrok, wsadzając swoją zdecydowanie zbyt ciężką głowę w podtrzymujące ją dłonie. Pomału dochodziło do mnie, że prawdopodobnie ją do siebie zraziłem i nawet nie wiem czy zaraz mnie za to ktoś za to nie sponiewiera. Czy było warto? Czy mogła coś z tego zrozumieć? Tak, pewnie tak... Westchnąłem ciężko i czekałem na reakcję... - I pomyśleć, że myślałem o zostaniu tutaj na stałe...
  11. Ciągle unosząc się nad areną młody czarownik obserwował poczynania swojego oponenta. W mgnieniu oka jego przeciwnik zareagował niwelując złowrogi, czyli Fiska pocisk do postaci rozgrzanego powietrza i pary. Cała ta energia uległa rozproszeniu, jednak właśnie to rozgrzane powietrze i inne drobniejsze, niedostrzegalne różnice w otoczeniu pozwalały sądzić, że nie zniknęła raptem jak za dotknięciem magicznej różdźki. Widzący prawdziwą naturę rzeczy Fisk miał jednak dużo dokładniejsze przesłanki by tak sądzić. Widział bowiem cząsteczki krążącej ponownie po całej arenie mocy. Cóż, szkoda by się marnowały, nieprawdaż? Skierował swoją wolę w ich stronę, a one usłuchały. Świetliste ścieżki stworzone z elementarnych cząsteczek przepełniających wszechrzecz zmierzały w jego stronę ze wszystkich stron, otulając maga świetlistym płaszczem możliwości. Nie usiłował skupiać ich w jednym miejscu jak poprzednio, wystarczało mu by były w “zasięgu ręki”. W końcu nikt kto nie patrzył prawdziwie na otaczający go świat, nikt kto nie stał na granicy prawdy nie był w stanie ich dostrzec. Standardowa “magia” jak ją nazywano pozwalała za pomocą symboli, dźwięków będących inkantacjami, czy innych przekaźników kształtować energię wypełniającą wszechświat, by nagiąć ją do swojej woli. Co jednak, jeśli ktoś był w stanie ją widzieć gołym okiem i zwyczajnie w razie potrzeby sięgnąć po nią niczym łakome dziecko w sklepie ze słodyczami? Owszem, sięganie na wyższe półki było ryzykiem przygniecenia przez regał, jednak było to zagrożenie widoczne dla niego gołym okiem. Inni magowie natomiast musieli poruszać się między półkami niczym ślepcy, polegając na wyuczonych inkantacjach, czy innych sposobach... Ale dosyć już tych rozmyślań, w końcu Scyfer postanowił przejść do ofensywy. Łuk, który utworzył praktycznie z nicości kształtował się na oczach Fiska dużo przed tym jak przeciętny obserwator był w stanie go ujrzeć. Same strzały wystrzelone w jego stronę lecąc zmieniały kształt, już podczas samego lotu dostosowując odpowiednio swój wygląd. Bardzo rozważnie, nie tracił ani chwili na wstępne ich formowanie. Działo się to już podczas samego lotu wężowych pocisków. Fisk przez krótką chwilę podziwiał, jak cząstki owych pocisków przechodzą jakże znajome mu procesy przemian, jak pod wpływem otaczającej je mocy oraz woli Scyfera przybiejają swój zamierzony kształt. Na taką ewentualność był jednak przygotowany. Ciągle wisząc w powietrzu począł zwiększać dzielącą ich odległość, dając sobie kilka cennych sekund na zrobienie tego co zamierzył. Zielony kapelusz na jego głowie uniósł się i ciągle lecąc za właścicielem począł się wydymać, rozciągać i rozszerzać, skutkując wypluciem z siebie pięciu worków lekko przypominających rozmiarami walizki podróżne. Etykiety pojemników nie dawały żadnych wątpliwości co do zawartości. CAT'S BEST Nature GOLD – zbrylający się ekologiczny żwirek dla kotów długowłosych Wilgoć jest pochłaniana i zatrzymywana wewnątrz powstających bryłek, które doskonale wiążą również zapachy. Superchłonny – absorbuje do 700% własnej objętości! Fisk następnie wykonując ruch dłonią, jak gdyby strzepywał resztki wody z mokrej ręki posłał pozostałości z wcześniejszego zbiorowiska mocy do każdego z dziesięcio-litrowych worków, które w skutek tego zalśniły przez dosłownie ułamek sekundy, po czym jak na komendę wszystkie popękały wypluwając z siebie żwirek. Cudowny piasek jednak nie wydostał się z worków jako bezkształtna bryła, przypominał natomiast zrobione z niego sylwetki kotów, które z wielkim impetem i żarliwością pomknęły w stronę nadlatujących węży usiłując dopaść je niczym dzikie zwierzęta swój posiłek. Zaklęcie go było jak się okazało dobrym rozwiązaniem, gdyż kwas scyfera był wyjątkowo żrący, nic jednak z czym nie potrafiłby sobie poradzić Cat’s Best Nature Gold. Krótka chwila powietrznej pogoni zaowocowała w końcu zetknięciem się węży i kotów, powodując wyraźnie słyszalne skwierczenie, oraz zmniejszenie objętości “żwirkowych” kotów o mniej więcej połowę. Sam proces pochłaniania natomiast przeprowadzony został dosyć sprawnie. Czarownik rozważał podczas samego procesu co takiego zrobić z otrzymanymi tworami pełnymi Scyferowych soków. Wprawdzie mógł nimi rzucić w przeciwnika za pomocą telekinezy, a oberwanie pięciokilowymi bryłami piachu nie było niczym przyjemnym, zwłaszcza z tej wysokości. Zdecydował jednak, że wszelkie pozostałości jego własnych czarów mogłyby zostać wykorzystane przeciwnko niemu, dlatego też wydobył z kieszeni spodni woreczek, taki jakiego używa się do przenoszenia kości do gry w gry fabularne. Płucienny, ze zwisającym z niego sznureczkiem, służącym do zamknięcia wlotu. Woreczek okazał się mieć podobne właściwości jak jego zapomniany już z poprzedniej walki plecak, a teraz również i zielony kapelusz z rondem. Mianowicie po chwileczce wydymania się i rozciągania pochłonął stworzone ze żwirku koty, jak i również opakowania po cudownej substancji, w końcu nieładnie jest śmiecić. Sam pojemnik natomiast pod wpływem jego dotyku spłonął w małej eksplozji żwawo pochłaniających go płomieni i tyle go widziano. Następnie pozostawało odpowiedzieć czymś swoim. Łuk w objęciach Scyfera jednak nie wyglądał ani mniej groźnie, dlatego też z czeluści jego kapelusza począł się wydobywać strumień żwirku, który tworząc nad właścicielem latającą chmurę w tej właśnie postaci czekał na późniejsze wykorzystanie. Działo się to jednak równolegle z tym co robił sam Fisk. Z kieszeni wydobył małe, drewniane pudełeczko, z którego wyjął igłę. Była to zwykła igła, niczym nie różniąca się od tych do szycia. Wycelował trzymającą ją rękę prosto w przeciwnika, po czym uśmiechnął się nieprzyjemnie, patrząc na niego wzrokiem nie zapowiadającym niczego dobrego. Rozmawiał kiedyś z nim na temat igieł, nie potrafił sobie odmówić tego jednego przejawu wesołości na wspomnienie o tym. Miał nadzieję, że wywołał przynajmniej zwiększenie tętna u Scyfera. W oku igielnym poczęła się jarzyć cząsteczka mocy, która po chwili ogarnęła całą igłę. W końcu jakoś trzeba było nadać jej wymaganego pędu, czyż nie? Niedbale puścił lekko świecący kawałek metalu, który pomknął w stronę przeciwnika zostawiając za sobą tęczową smugę, samemu lśniąc nieznacznie. Scyfer już raz pokazał, jak dobra jest jego obrona przed deszczem odłamków, dlaczego by nie wykorzystać ponownie tego co już raz zadziałało? Nagłym ruchem kończyn górnych przypominającym wystrzelenie przed siebie rąk w międzyczasie prostując wszystkie dziesięć palców spowodował, że niepozorna igła rozmnożyła się do nieprawdopodobnych ilości, zamiast jednej leciało ich teraz całe setki, a blask mocy z oka igielnego wyparował. Były to zwyczajne igły, nie miały żadnych dodatkowych właściwości prócz tego, że zmierzały przed siebie utrzymując kurs. Ciekawe było jednak ile otworów jest w stanie zalepić niebieska maź Scyfera. Cóż, czas się przekonać. W razie gdyby ta dywersja na której skupiony zapewne będzie wzrok oponenta okazała się całkowicie nieskuteczna należało zaatakować tak, jak nienawidzi tego każdy łucznik. Mianowicie z bliska. Jak jednak tego dokonać z tak dużej odległości? Proste, wystarczy manipulować ziemią na której stoi Scyfer. Z tak dużej odległości sama ingerencja duża być nie mogła, ale skoro już bawimy się igłami... Wykonując kolisty ruch uwieńczony ruchem przypominającym wypychanie czegoś ciężkiego w górę Fisk skupił swoją uwagę na obszarze który okupował przeciwnik. Mianowicie na okręgu ziemi o promieniu jedynie dziesięciu metrów naokoło niego. Jedynym wskazaniem na to, że stanie się za chwile coś niedobrego było ledwie wyczuwalne przesunięcie się ziemi na której stał cel ataku. Przypominał nagłe zapadnięcie się podłoża o jakieś pół centymetra. Był to efekt konieczny dla skoncentrowania się znajdujących się w podłożu skał i piasku w kamienne szpikulce o długości dziesięciu centymetrów, które po jedynie sekundzie wystrzeliły z podłoża, mając na celu poranić stopy, czy nawet więcej jeśli Scyfer postanowi się przewracać. Jedynym sposobem na uniknięcie ich było podskoczenie w górę i pozostanie w górze, gdyż nie sądził by Scyfer potrafił odskoczyć na odległość przekraczającą dziesięć metrów. Nawet w strachu. Wcześniej blokując kamienne odłamki dosyć solidnie zapierał się jednak na podłożu, nic nie wskazywało więc na to iż teraz postąpi inaczej. Zresztą, nawet jeśli wytworzy naokoło siebie bariery najróżniejszego rodzaju właściwy atak powinien celu dosięgnąć, gdyż wydobędzie się z ich wnętrza.
  12. Jak na razie 24 wygrywa różnicą aż trzech głosów, i zmiana tegoż wyniku wymagałaby minimum 4 głosów aktualnie. Bezpiecznie można więc przyjąć, że będzie to jak na razie właśnie ustalona data. Jako, że do końca ustalonego terminu zostały dwa- trzy dni (nie pomnę dokładnie) mogę chyba założyć, że właśnie ten termin wygrał jo? Dlatego też jutro dzwonię załatwiać lokal na tą właśnie datę. w sumi miałem to napisać jutro po załatwieniu, ale nudzi mi się na przerwie, możecie mnie ukrzyżować :3
  13. Po częściowo udanym “ostrzale” trihoofeńskich żołdaków zgodnie z planem szary kuc przebiegł za osłonę najbliższego drzewa, po czym wyjrzał zza niego by ocenić sytuację. Szykował się włąśnie do wyciągnięcia kolejnych kamiennych pocisków. Przeciwnik zdawał się na razie nie zwracać na niego uwagi, co trzeba było bezwzględnie wykorzystać. Przewaga taktyczna płynąca z ukrycia, oraz... Nosz na firmamenty, nie! Nie do cholery! Szlag! - Było reakcją na to co stało się przez ostatnie kilka chwil. Jedyny zdawałoby się zdatny do walki kuc, sprawiający wcześniej wrażenie takiego, na którym można było polegać kiedy gówno trafi w wiatrak dostał z kuszy prosto w łeb i aktualnie postanowił sobie charcząc własną krwią pospać! A to oznaczało, że Clover została sam na sam z trzema z żołnierzy, z których jeden ciągle w nich celował z kuszy, natomiast drugi już miał swoją rozładowaną (co jednak prawdopodobnie nie potrwa już długo), oraz trzecim aktualnie usiłującym jak sie zdawało utrzymać swój bolący łeb na szyi posiłkując się swoimi kopyutami. Chwilowo można więc było uznać go za “tymczasowo bezpiecznego”. Logicznym posunięciem było posłać w jedynego zdolnego do wyrządzania natychmiastowej śmierci salwę kamieni, jednak co jeśli spudłuje? Co wtedy? Kto wówczas zbierze owoce gniewu ich oprawców? jego wzrok powędrował w stronę spanikowanej klaczy, której obroną jak się okazało było krzyczenie na napastników. To się nie miało prawa dobrze dla niej skończyć... Tak, logicznym posunięciem było to wtedy jeśli chciał bronic tylko swojego zadu... Z tyłu jego umysłu do głosu dochodziły jego wcześniejsze złowrogie wizje, które pchnęły go jeszcze w chatce do działania, teraz jednak podsycone rzeczywistym niebezpieczeństwem przybierały na sile... Oczami wyobraźni zobaczył jak śmiejący się do rozpuku żołnierze kopią bezbronnego Scribler Quilla, który zwijając się w płaczący kłębek błagałich o litość, zostawiając na jego bezwładnym ciele liczne sińce. Zobaczył innych swoich toważyszy zabijanych na oczach charczącego krwią Onyksisa przez rechoczących najeźdźców, później zaś pod koniec jego. W finałowej scenie zaś zobaczył jak obok jego własnego truchła, spoglądającego przed siebie niewidzącym, pustym, martwym wzrokiem jeden z nich włazi na trzymaną przez innych trihoofeńczyków Clover, po czym... Solid usłyszał warkot jakiegoś dzikiego zwierzęcia, bardzo głośny i złowieszczy. Bardzo blisko siebie, jak gdyby... po chwili uświadomił sobie, że to jego własny pełen gniewu i żalu charkot wydobywający się zza zaciśniętych w złowrogim grymasie zębów, trzymających aktualnie dosyć duży młot, którym zazwyczaj wyrównywał wykładaną kostkę brukową. Jego płuca pracowały niczym miechy, umięśnione od wieloletniej pracy nogi natomiast rwały z całej siły darń lasu, która wypryskiwała spod jego grzmiących kopyt. Gdy jego zamglony złymi wizjami umysł doszedł do siebie, okazało się, że w pełnym galopie, rozpędzony do mniej więcej sześćdziesięciu kilometrów na godzinę pędził wprost na uzbrojonego w nabitą kuszę oprawcę. Biada temu, kto stanie mu na drodze przy tej prędkości i roztrzaska się o kamienny “zderzak” który aktualnie wisiał mu na piersi... groźba ostrzału również wyraźnie zmalała, bowiem przebicie się przez tobół z kamieniami, oraz wypełnioną narzędziami kamizelkę było nielada wyzwaniem dla przeciętnego bełtu. Inna sprawa, gdyby strzelono w nogi, czy głowę. Pierwszym odruchem każdego strzelca jest jednak strzelanie w njałatwiejszy cel. Korpus. To jednak nie były aktualnie szczegóły, które obchodziły oszalałego kuca, którego wzrok zakryła karmazynowa kurtyna słusznego gniewu. Następnym co można było zobaczyć patrząc w stronę lasu, była wystrzeliwująca z niego, z ogromnym impetem szara, zlewająca się z czernią nocy sylwetka. Sylwetka, która z prawdziwie zwierzęcym rżeniem, oraz wyszczerzonymi w przeraźliwym, szaleńczym grymasie zębami runęła na jednego z żołnierzy...
  14. Mag wystawił rękę, po zawieszony przed nim w telekinetycznym uścisku obiekt cukierniczego kunsztu. Gdy tylko dotknął cudownego wypieku, znów nagły rozbłysk światła rozszedł się po jego ciele, efektem czego muffinka została doszczętnie spopielona. Jej lukrowane ozdoby stopiły się i wyparowały, a ciasto przypominało kupkę spalenizny. Z jego gardła wydało się pełne frustracji westchnienie, po czym wepchnął do ust to co z niej zostało, dokładnie przeżuł i połknął. Rozchodzący się po jego gardle smak węgla nie należał może do najprzyjemniejszych, ale nie przyjęcie tego podarunku byłoby nietakem, więc mówi się trudno. Zastanawiał się właśnie, czy nie przesadził troszeczkę na początek, aż nie przypomniała mu się ich wcześniejsza rozmowa. - Scyfer, to przyjemność stawać naprzeciw tobie, jednak przypominam naszą niegdysiejszą rozmowę. Rozmowę, w której proszony byłem o danie z siebie wszystkiego, o walczenie na poważnie. Obiecałem ci to i słowa zamierzam dotrzymać. - Podczas tego małego monologu jego oczy rozbłysły ponownie zimnym, pełnym mocy blaskiem. Ziemia na arenie zadrżała w coraz to mocniejszych wibracjach. Jednak nie to miało być efektem tego co robił, nie. Uniósł ręce rozkładając je na boki, po czym miarowo unosząc je w górę spowodował, że wszystkie z gigantycznych kamiennych kolumn znajdujących się na arenie również wzleciały w powietrze. Trzask kamienia kolumn odrywających się od podłoża, tumany kurzu przez to wzburzone i wszechobecne buczenie mocy przepełniające powietrze, to właśnie dało się teraz słyszeć. Fisk odezwał się przepełnionym magią głosem, rozchodzącym się wyraźnie po całej arenie. Głośnym, wyraźnym i pełnym... złości? - Zrobiłeś również coś czego bardzo nie pochwalam, przyprowadziłeś na nasz pojedynek osobę trzecią. Nie będę jednak uwłaczać jej inteligencji, oraz wolności podejmowania decyzji. Dlatego też mówię teraz: Szczepanie, kapitanie Equestriańskiej marynarki wojennej! To nie jest twoja walka, odstąp lub sprostaj konsekwencjom. Daję ci dziesięć sekund na opuszczenie tej areny. Czegokolwiek nie postanowisz, będzie to tylko i wyłącznie twoja decyzja. Wybieraj mądrze... Po wypowiedzeniu tych słów dwie z kolumn poczęły coraz szybciej obracać się w losowych kierunkach wokół własnej osi wytwarzając przy tym straszliwy huk powietrza, oraz sypiąc naokoło skalnymi odłamkami. Reszta natomiast ustawiła się równolegle do patrzącego na nie Scyfera, po czym w tej pozycji zawisły nad areną. (...) Fisk nie komentował dalej podjętych decyzji, zaakceptował je. Swoimi rozstawionymi na boki rękami machnął z całą siłą przed siebie, a monolityczne kawały skały latające po arenie usłuchały. Pierwsze w stronę przeciwnika pomknęły dziko obracające się kolumny. Czarownik wystawił w ich kierunku dłonie, po czym zacisnął je w pięści, powodując ich nagły wybuch, efektem czego powodowane swoją wcześniejszą siłą bezwładności tysiące małych, ostrych, kamiennych odłamków szykowały swojemu nowemu toważyszowi poniżej istną nawałnicę kamiennej śmierci. Tuż za nimi podążało z losowych kierunków jeszcze dwanaście kamiennych kolosów, te z kolei miały się jedynie z dużym impetem roztrzaskać na nieszczęśniku, sunąc przed siebie niczym kosmiczne krążowniki znane z ilmów Sci-Fi. Wielkie, lecz zmierzające majestatycznie przed siebie powodując szum powietrza wokół swoich ogromnych kadłubów. Wszystko to jednak było tylko dywersją mającą odwrócić uwagę od ostatniej z kolumn, która aktualnie wisiała nad areną obracając się coraz to szybciej wokół własnej osi, przypominając rozpędzony świder. Tuż za tą kolumną w powietrzu wisiała sylwetka Fiska, który to przez ten czas gromadził pomiędzy swoimi dłońmi kule świetlistej, wielobarwnej energii, znanej co niektórym obserwujacym juz z poprzedniego pojedynku. Ta była jednak duzo mniejsza, gdyż i czasu było niewiele. Uniósł ją nad głowę, posyłając z całym impetem na jaki mógł się zdobyć w podstawę wirującego w powietrzu monolitu. Kula energii jednak nie spowodowała wybuchu, jedynie rozświetliła gigantyczną kolumnę na wszelkie barwy jakie mozna sobie było wyobrazić. Rozchodzący się z niej tęczowy blask był wprost oślepiający. Kolumna popękała tworząc rzeczywiście wyżłobienia, nadające jej kształt wielkiego wiertła, po czym zaczęła się kręcić jeszcze szybciej, coraz szybciej i czybciej... huk powietrza który wywoływała był niemożliwy do zniesienia, brzmiał niczym warkot przedwiecznej bestii aktualnie rozbudzonej ze swojego snu. Fisk wystawił w jej stronę rękę, po czym pstryknął palcami dłoni powodując, że ruszyła ona do przodu, wprost w postać znajdującego się poniżej Scyfera. Zdawać by się mogło, ze przez kurz i odłamki skał z wcześniejszego bombardowania nie da rady dokładnie wycelować, on jednak widział śiwat troszeczkę inaczej niż inni i dostrzeganie różnic pomiędzy energią przepełniającą skałę, a ciało Scyfera, emanujące życiem oraz mocą towarzyszącą każdemu magowi powodowało, że pomyłka była praktycznie niemożliwa. Prędkość pocisku jednak nie była naturalna, poruszał się zbyt szybko jak na tak wielki obiekt... Pozostawiał za sobą tęczowy warkocz, rozchodzący się półkolistymi wstęgami w ślad za wirującym tęczowym kolosem będący jedynie jego rozmytym obrazem, zwyczajnym efektem optycznym. Jednak jakże widowiskowym. Przekraczał właśnie tuż przed uderzeniem w cel barierę dźwięku, powodując kolejny grzmot rozrywający arenę. Jeśli uderzy w zamierzone miejsce (lub gdziekolwiek obok), to tęczowy wybuch, który stworzy będzie obiektem wielu opowieści. Ciekawe, co na to odpowie jego przeciwnik... Fisk ciągle wisząc w powietrzu nad areną pomyślał sobie naciągając swój zielony kapelusz głębiej na głowę Obiecałem Alberichowi, że razem stworzymy pomnik trwalszy niż ze spiżu... I słowa mam zamiar dotrzymać, nawet jeśli go już tutaj nie ma. Po czym uśmiechnął się kącikiem ust. Tymczasem poniżej rozpętało się piekło... (...)
  15. Cudowny spokój panował w przestworzach rozciągających się nad Equestriańskimi polami. Szum wiatru, puszyste obłoki (ale naprawdę, tutejsze obłoki są nienaturalnie puszyste!) i rozciągające się po horyzont puste pola. Tutaj, z dala od wszelkiej cywilizacji, gdzie zwrot “na uboczu” zyskiwał pełni swojego znaczenia na podmuchach ciepłego powietrza unosił się ponad tym wszystkim znoszony, zielony kapelusz z szerokim rondem. Jedynym nie pasującym do otoczenia elementem, wyróżniającym się niczym stojący pośrodku placu zabaw kamienny gigant była monolityczna budowla zwana Salą Magicznych pojedynków. Zaiste świetny żart sprawił sobie architekt tego obiektu nazywając tego kolosa “salą”. Niezliczone areny o zróżnicowanym wyglądzie i warunkach na nich panujących wypełniały obiekt będący miejscem zmagań najpotężniejsszych magów, jacy stąpali po tych ziemiach. Trybuny każdej z nich potrafiły pomieścić tysiące widzów, a nawet nie wiadomo było co znajduje się w pomieszczeniach zamkniętych przed wzrokiem osób postronnych... Nad obiektem architektonicznego kunsztu, któremu jedynie zamek Królewskich sióstr mógł przytrzeć nosa uwijał się właśnie zespół pegazów, skrupulatnie usuwających wszelkie niechciane cumulusy celnymi kopnięciami, które rozpraszały białe kłęby w charakterystycznym wybuchu przypominającym pękającą bańkę mydlaną po której nie zostaje nawet ślad. W oko jednej z pracowniczek zespołu zajmującego się pogodą (bo przecież warunki atmosferyczne musiały być idealne przed takim wydarzeniem, od tego zależała jej dalsza kariera!) wpadł niechciany element, w postaci unoszącego się nakrycia głowy, tak pięknie psującego nieskazitelność czystego nieba. Warkot zdenerwowania, który nastąpił zaraz po spostrzeżeniu niechcianego “śmiecia” byłby może i śmieszny, gdyby nie złowrogi wyraz twarzy niebieskiej pegaz, która właśnie zmierzała w stronę obiektu frustracji. Zaraz po tym, jak sięgnęła po psujący efekt jej pracy kawałek materiału z wnętrza kapelusza wysunęła się kończyna zakończona pięcioma paluchami i wymierzyła jej kopytu uderzenie przypominające karcenie dziecka, które nie powinno zabierać zbyt wielu ciastek ze słoika. Toż to już była przesada! Ba, Skandal! Zwoławszy swój zespół w sile sztuk siedmiu za kapeluszem ruszyła pogoń. Co ciekawe wredne nakrycie głowy nie dawało za wygraną przyśpieszając, klucząc między nielicznymi pozostałymi chmurami, a nawet z rzadka kręcąc w powietrzu młynki byleby tylko oddalić się od rozsierdzonych przedstawicielek miejscowej klasy robotniczej. Po dłuższej chwili tej przekomicznej gonitwy z kapelusza wyleciała kartka papieru, zatrzymując się na twarzy czerwonej z wściekłości pegaz. ========================================================================== LITOŚCI, PODDAJĘ SIĘ. Jestem tylko niewinnym uczestnikiem mającego się zaraz rozpocząć poniżej turnieju! Miej zlitowanie skrzydlata boginii zagłady! Z chęcią dam się złapać jak tylko jakiś wraży mag zrzuci mi na plecy kilka meteorytów i innych tego typu niespodzianek, które niczym są w porównaniu z twoim gniewem! P.S Uroczo wyglądasz jak się złościsz, Fisk Adored. ========================================================================== Zaczerwieniona ze złości pegaz, w tym momencie zrobiła się dla odmiany karmazynowa, po czym szybko zmięła kartkę i po wykrzyczeniu kilku krótkich poleceń zabrała się wraz z koleżankami za kończenie swojej pracy. Pogoda tego dnia była zaiste idealnie słoneczna, czego zasługą mogły być czyjeś pełne frustracji kopnięcia rozdawane na prawo i lewo nikomu nic nie winnym chmurkom. Zielony kapelusz o szerokim rondzie wleciał na wyznaczoną dla jego nowego właściciela arenę. Powolnym, okrężnym lotem szybowym opadł na mniej więcej środkową część obiektu. Co się okazało tuż po ogłoszeniu uczestników (gdyż jeszcze w powietrzu dało się słychać głos zapowiadającego), za co mag mógł być jedynie wdzięczny jedynie przyśpieszonej pewnymi niespodziewanymi wydarzeniami podróży. Wszak nienawidził się spóźniać! Będzie musiał wysłać podziękowania... No i może jakieś małe przeprosiny przy okazji. Cóż, zdarza się. Samo nakrycie głowy poczęło się dziwacznie rozciągać, by dać możliwość wydostania się przeciskającej się przez jego otwór osobie. Fisk Adored, uczestnik rozgrywającego się aktualnie pojedynku wyhynął ze wspomnianego kapelusza, jak gdyby wychodził z worka. Gdy tylko ta sztuka mu sie w końcu udała, podniósł wysłużony kawałek materiału, pieczołowicie oczyścił go ze wszelkich osadów wzbijając przy tym tumany kurzu, po czym nałożył sobie na głowę. Ubrany był prócz wspomnianego wcześniej elementu ubioru w czarne jeansowe spodnie, a także czarny T-shirt z wymalowanym logiem przypominającym mieniącą się na złoto sylwetkę pegaza, oraz napisem: Equestriańska reprezentacja mniejszości narodowych. Jego stopy zdobiły zamszowe, lekko znoszone buty, a nadgarstek przyozdabiała tanio wyglądająca zielona bransoletka z napisem “Fundacja Ronalda, w pomocy dzieciom chorym na raka”. Fisk przełykał aktualnie łzy dumy, w końcu tym razem założył normalne buty, a nie jak ostatnio niebieskie bambosze, które po dziś dzień były obiektem kpin. Zielony kapelusz dumnie prezentujący się na jego głowie i nijak nie pasujący do reszty ubrania był natomiast podarkiem od jego przyjaciela Albericha, z którym odbył poprzedni pojedynek. Może nie mógł on być już uczestnikiem turnieju, ale odpowiedzialność za pokonanie go leżała aktualnie na barkach młodego maga. Cieszył się z tego, że ten mały akcent przez całość pojedynku dodawać mu będzie otuchy. Świeżo przybyły uczestnik turnieju wyszczerzył się w szerokim uśmiechu, a w wyrazie jego oczu dało się dostrzec iskierki figlarnej radości. Wypełniające jego paszczę lizaki (a konkretnie to sześć) pewnie miały swój wpływ na jego obecne samopoczucie. W końcu cukier krzepi, jak to mawia jego obecny przeciwnik. Tiaaaaa, obecny przeciwnik... ten pan nie będzie już się bawił w grzeczności jak jego poprzedni oponent. Zresztą, sam mu to kiedyś zaznaczał, a moze jedynie pamięć zawodzi? Mniejsza, skoro tak to trzeba działać. Ale jak rozpocząć pojedynek? Może by jakimś nawiązaniem? Żarcikiem zrozumiałym jedynie przez nielicznych, a tym samym również Scyfera? Hahaha! A pogoda sprzyja, oj sprzyja. Dzięki ci niebieska strażniczko niebios, ha! Fisk spojrzał w górę, w stronę obdarzającej wszystko ponizej siebie nieziemsko mocnym dzisiaj żarem kuli. Jego usta poczęły poruszać się w bezgłośnej inkantacji (będącej jedynie niemą prośbą do opiekunki tej krainy o nie interweniowanie w to co się będzie teraz działo. W końcu rozgniewany alicorn obdarzający go pełnią swoich przemyśleń na temat igrania z jej ukochanym słońcem to nie jest marzenie każdego Fiska na tym padole), a powietrze naokoło niego stało się gęste i ciężkie, wydawało z siebie ciche buczenie przypominające generator energii elektrycznej. Wyjątkowo duży generator. Czarownik wyciągnął w górę prawą rękę, otaczając ze swojego punktu widzenia dłonią słońce jarzące się ponad nim. Jego oczy rozświetliły się nieziemskim, białym blaskiem będącym efektem kumulowania w ciele naprawdę dużych ilośći energii magicznej. Ziemia pod jego stopami zafalowała, niczym tafla jeziora do której ktoś wrzucił kamień. Najpierw powoli, po chwili jednak dużo gwałtowniej, coraz szybciej, szybciej i szybciej... Po chwili skupienia z ust maga wygobyło się jedno słowo. ~~Aphelion~~ Tylko jedno? Czy może, aż jedno słowo? To jedno wypowiedziane teraz wstrząsnęło bowiem całym otoczeniem, dało się je słyszeć niczym grzmot który jakimś cudem zabłąkał się w mury tej areny, bardzo głośno i wyraźnie. To co stało się po tym jak mag zacisnął na jaśniejącej kuli swój uchwyt i zdecydowanym, jednak mozolnym i pełnym wysiłku ruchem, jak gdyby siłował się z samymi siłami kontrolującymi rzeczywistością (na boga, przecież tak właśnie było!) pociągnął w dół... to już całkiem inna historia. Efekt wizualny przypominał dla obserwatorów zagięcie całości widzianej rzeczywistości, która teraz w postaci potężnego, nieregularnego wiru zmierzała w stronę sprawcy tego zaklęcia, obecnie sapiącego z wysiłku, jednak niezmordowanie kontynuującego swoje zamierzenie. Na szczęście dla tychże obserwatorów jednak, cały efekt był jedynie wrażeniem, złudzeniem optycznym wywołanym przez “zasysanie” wszelkich promieni słonecznych, ich promieniowania, oraz wszystkiego innego z czego się składały. Dla wzroku Fiska, który postrzegał każdy element rzeczywistości, w postaci świetlistych punkcików wypełniających całość wszechrzeczy był to widok iście widowiskowy. Wręcz zapierający dech. Tam gdzie inni widzieli czarne tornado zagłady, on widział również piękny świtlisty wir, aktualnie otaczający go ze wszystkich stron. Żeby ktoś jeszcze mógł to kiedyś zobaczyć... Niezliczone ilości energii, kompresowane w jednym miejscu spowodowały zapadnięcie prawdziwie wgipskich ciemnści, ba prawdziwie equestriańskich biorąc pod uwagę historię tej krainy. Epicentrum całego zdarzenia, punkt pochłaniający wszelkie światło stanowiła osoba Fiska, który aktualnie wyglądał jak gdyby pochłonęła go kosmiczna czarna dziura. Niektórzy spekulowali pomalutku, że ten szaleniec właśnie się zabił. Po dłuższej chwili jednak, oraz licznych okrzykach przezstrachu dobiegających z widowni (czego Fisk jakoś nie przewidział, a teraz było mu cholernie głupio) z najgłębszego mroku dało się dostrzec wydobywający się blask, nieregularnie co chwila rozświetlający sylwetkę czarownika. Jak gdyby za dotknięciam magicznej różdżki światło ponownie zaczęło rozświetlać okolicę. Arena nie różniła się niczym od tej sprzed ledwie kilku chwil. Fisk natomiast lekko pochylony do przodu uniósł oblicze, a spomiędzy jego zębów wydobyło się ciężkie westchnienie, jak u kogoś kto właśnie skończył długą serię wyciśnięć sztangą na siłowni. Co najmniej. Wraz z westchnieniem z jego ust wydobył się kłąb dymu (mały, jednak dostrzegalny), który wraz z rzadka zdarzającymi się rozbłyskami światła wydobywającymi się z jego ciała dawał do myślenia każdemu, kto widział co się przed chwileczką stało. Po zakończeniu swoich “przygotowań” rozkaszlał się straszliwie. Bah, dym? Jak ci palacze mogą to znieść! Bleh! No, to skoro już narobiłem fajerwerków, to rozejrzyjmy się po arenie...
  16. Dobra, co by nie było niedomówień. Czekam z ostateczną datą do 2 tygodnie przed, czyli... jedenastego. Potem data zostaje ustalona na stałe, coby ludziom wody z mózgów nie robić. Jutro popytam co tam ze zwyczajowym lokalem (a nie przewiduję sprzeciwów). Jako, że mam wtedy urlopik, to mnie tam rybka. Chodzi tym razem o was. To chyba tyle z koniecznych spraw organizacyjnych, niech sie dzieje wola nieba. A ty Tacite chyba nie wiesz cóżeś uczyniła tą deklaracją, ale pozostawię to twojej wyobraźni .
  17. No tak, jakżeby inaczej. skoro nie mamy wody, zróbmy sztuczną wodę... tak bardzo ludzkie, że aż śmieszne. Godne podziwu, jednak ciągle zabawne. To ciągłe bawienie się w boga przez wieki zaowocowało jednak kilkoma ciekawymi rzeczami, które wyjątkowo ułatwiały życie takim jak on. Po cóż więc roztrząsać? Feliks wzruszył jedynie ramionami, po czym idąc w stronę basenu postawił na ziemi najpierw swoją walizkę, o którą oparł gitarę. Po czym nie zatrzymując się gubił także elementy ubioru. Najpierw zsunął z siebie marynarkę, potem luźno uwiązany krawat za którym podążyła koszula wraz ze spodniami. Szlak garderobiany tworzył się w linii prostej do zbiornika z osobliwą cieczą, kończąc się jakiś metr przed nim. Innych niż te przyjemne, co? - pomyślał grajek, po czym wyraził swoje odczucia na ten temat. - W moim przypadku, najprzyjemniejszą rzeczą na tym świecie jest występowanie na scenie. Owszem, jest wiele innych rzeczy, które sprawiają mi przyjemność, jednak nic nie może równać się z tym uczuciem... Powiedzmy, że w momencie moich narodzin wepchnięty zostałem do świata, który nie był z miejsca przyjazny. Był pełen niezrozumienia i poróżnień. Życie w tym codziennym, szarym świecie można zobrazować tylko w jeden sposób. - Po czym stanął tyłem do basenu, rozłożył ręce na boki i bezwłądnie runął w ciecz za nim. Ciągle nie poruszając się przez chwilę opadł na dno zbiornika, by wynurzyć się dopiero w momencie gdy zaczęło u brakować tlenu. Wyprysnął na powierzchnię łapiąc łapczywie pierwszy łyk powietrza w niemej pantonimie ponownych narodzin. Specjalnie ustawił się w taki sposób, by niedalekie źródło światła mogło rozświetlić refleksy wody na jego ciele, prześwitując przez futro, dając złudzenie wszechogarniającego uczucia bycia przesiąkniętym tym blaskiem, po czym rozkładając ręce na boki i obracając się powoli wokół własnej osi kontynuował wypowiedź. -Jednak kiedy staję na scenie, gdy zaczynam grać, śpiewać, tańczyć czy nawet recytować poematy czuję jak wszelkie granice zacierają się. Dopiero wtedy naprawdę w pełni jestem w stanie zaczerpnąć powietrza. Przez krótką chwilę tworzy się między mną, a każdą obecną w pomieszczeniu osobą nić porozumienia. Swoisty pomost łączący nasze byty. Każda osoba, której głowa lub noga niekontrolowanie drga w rytm muzyki, każda nucąca to co zaśpiewam, każda uśmiechająca się kontemplując wydobywający się z moich ust tekst. Przez tą ktrótką chwilę nie ma między nami różnic, tworzymy jeden byt, który łączy wspólny cel, sugerowany przez tekst piosenki, wspólny nastrój sugerowany przez muzykę, oraz wspólne uczucie przepełniającej energii wywołane tańcem. Nie ma wtedy JA, ani TY. Na czas trwania tego jednego występu jest tylko wszechogarniające MY. Dla tych, którzy uważają moje występy jedynie za błache pokazy przydrożnego grajka nigdy nie zostanie objawiona pewna prawda. To właśnie błasi grajkowie przez te wszystkie stulecia istnienia rodzaju ludzkiego byli jedynymi osobami, które bez oporów mogły narzucać swoją wizję świata, skutecznie zmieniając poglądy warstw rządzących społęczeństwami nie uciekając się do żadnej przemocy i sprawiając, że przemyślny tekst dał komuś do myślenia, że zmieniło to naprawdę wiele. Dlatego też, jeśli mówisz w mojej obecności o przyjemnościach, to wiedz, że to jest pierwszą rzeczą goszczącą w mojej głowie po usłyszeniu tych słów. Jestem muzykiem, całe moje życie to jeden wielki występ. Rozmawiając z kimś gram na swoim głosie, jak i na jego przekonaniach. Mozna to odnieść do wielu innych sytuacji, dlatego też zrobię to również teraz. Jeśli tym co powiedziałaś przed chwilą sugerowałaś coś innego niż występ na scenie, to musisz wiedzieć, że tak długo jak instrument nie zgodzi się by na nim zagrać, moje palce nie poruszą nawet jednej struny, moje usta nie zbliżą się choćby na chwilę do żadnego z miejsc, które po lekkim dmuchnięciu sprawiłoby, że z instrumentu wydobędzie się piękna melodia. Nazwij mnie staroświeckim jeśli chcesz, ale zawsze uważałem, że trzeba mieć jakieś zasady w takim świecie jaki sobie stworzyliśmy. Inaczej skończymy ponownie jako zwierzęta. I wiem, że z moich ust może to brzmieć dziwnie, ale chęć pozostania ludzkim jest w takich jak ja jeszcze silniejsza niż w zwykłych ludziach, którzy nie muszą się martwić o takie sprawy... Przepraszam, poniosło mnie. Tak, kolacja chyba brzmi teraz całkiem miło, jednak może po kąpieli? W końcu nie jestem szopem praczem. - Powiedział Feliks lekko speszony faktem swojego monologu, co zaczynało być widać po jego sposobie bycia. Zanurzył się więc po szyję w otaczającym go płynie, dając się mu ponieść.
  18. W momencie przekraczania drzwi windy Feliks odwrócił się i pomachał w stronę zamykających się drzwi, za którymi połyskliwa powierzchnia sensorów optycznych Charona, która obserwowała nasze poczynania. Mimo tego, że winda była już pusta co niektórym mogło wydawać się to nieco dziwne. Zaraz po opuszczeniu stalowej klatki zaciągnął się tutejszym powietrzem. Z łatwością dało się stwierdzić, że nie zawierało obecnych wcześniej... właśnie... co to było? Prócz lekko wyczuwalnego zapachu tworzywa sztucznego, zawsze obecnego przy powietrzu przefiltrowanym przez wentylatory nie dało się tutaj już wyczuć wszędobylskiej, lekko przyćmiewającej zmysły substancji. Oznaczało to jednak tyle, że jego myśli nie były już w żaden sposób spowalniane. Fakt, wcześniej niby bez wysiłku wymyślał na poczekaniu piosenki, teraz jego umysł pracował jednak dużo szybciej, gdy nic już go nie spowalniało. Taka już natura artysty, przejmować się takimi rzeczami... (...) Lori złapała mnie za rękę, pociągnęła gdzieś przed siebie... O czym to oni właśnie rozmawiali? Nie miałem pojęcia, chyba odpłynąłem. Umknął mi sens wypowiadanych przez tamtego wesołka słów. Każdy poszedł w swoją stronę, ja natomiast miałem iść z moją księżycową muzą. Dałem się tak bezwiednie ciągnąć przed siebie. Nie trzeba było geniusza, by po nawet krótkim spojrzeniu na moją twarz wywnioskować, że jestem gdzieś daleko stąd w swoich rozmyślaniach i niekoniecznie podoba mi się to co wymyśliłem. Brwi ściągnięte do siebie, usta zaciśnięte w wąską linię, rozchylone bardziej niż zwykle nozdrza... Ale czemu się dziwić, jakie przemyślenia może mieć ktoś, kto właśnie rozmawiał z windą na równi z każdą inną osobą? Co to mówi o nas, jako o żywych istotach? O życiu jako takim? Cała ta egzaltacja życia organicznego przez te wszystkie milenia, a tu okazuje się, że nasze ciała są jedynie workami na coś co jest naszą duszą... Ciężko to tak raptem przeskoczyć... I niby podobne przemyślenia powinny być już dawno zakończone, ale bioandroidy i cyborgi za bardzo przypominały ludzi. Zresztą ja sam, czy ja jeszcze mogę nazwać się homo sapiens? Chyba już nie... Po co więc ten cholerny rasizm pomiędzy wszystkimi rasami do tej pory... Wszystko tak bardzo traciło na sensie... (...) Otrząsnąłem się z tego, głowa drgnęła podczas wychodzenia ze snu na jawie. Trwało to ledwie tyle co sześć, może osiem kroków. Chciałem czyjejś opinii, spojrzałem więc na prowadzącą mnie przed siebie kobietę, ale jedyne co wydostało sięz moich ust to... - Jeśli chciałaś potrzymać mnie za rękę, to wystarczyło powiedzieć - Powiedziałem śmiejąc się cicho. Śmiechem, który miał być możliwie jak najbardziej uprzejmy, jednak nic nie mogło zatuszować kryjącej się w nim chwilowo nieszczerości. Nawet powrót zawadiackiego uśmiechu i pełen pewności siebie chód, ćwiczony latami. Szlag
  19. Fisk Adored

    Dyskusje dotyczące sesji

    Oczywiście, jest mistrzem gry. To tylko od niego zależy. Dlatego też, nie napisałem, że moje kamienie od razu trafiają, pozostawiłem to jego interpretacji.
  20. No, tak poinformowani towarzysze na pewno wykorzystają walory defensywne budowli w jakiej się znajdują. Taaaak, na pewno... Chwila... wychodzą, wszyscy wychodzą. Co do stu tysięcy cegieł?! Pospacerować poszli... No tak, bo cóż innego można zrobić po tym, jak usłyszy się o niebezpieczeństwie w środku lasu? Pewnie, że pochodzić, pozwiedzać, drzewka piórwa popodziwiać... Solid machnął kopytem w powietrze, z rezygnacją stwierdzając, że jego towarzysze mają jeszcze mniej rozumu w głowach, niż ci, którzy tak nieudolnie się za nimi skradali. No ale cóż poradzić, poczekamy, zobaczymy. Może uda im się dogadać. Jakoś... Majaczące w świetle księżyca zarysy sylwetek, oraz zwiększająca się liczba przedmiotów odbijających światło księżyca wyprowadziła jednak starego fachowca z błędu. No co jak co, ale to już zasadzka pełną gębą. Solid zasępił się. Rozważał swoje możliwości. W sumie z jednej strony tutaj był najbezpieczniejszy, z drugiej jednak oczami wyobraźni widział, jak ta żywiołowa klacz, która hasała jeszcze kilka lat temu wesoło po trawniku jako dziecko na swojej posesji, gdy on budował dla jej rodziny altanę... To co sobie wyobraził wystarczyło, by zmusić go do działania. - Panie Scribler, chciałbym, żebyś się stąd pan nie ruszał, a po wszystkim pomógł z ewentualnymi poszkodowanymi... Nie, nie jestem pewien i tak, na pewno chcę, żebyś pan tutaj został. Musi być ktoś, komu nie stanie się krzywda, jeśli dojdzie do najgorszego - To mówiąc, zawiązał na swoim tułowiu swój szary koc, z którego zrobił swoiste juki, bardzo podobne do tych, w których w pracy nosił cegły, po czym napchał do nich kamieni tworzących palenisko. Dzięki temu, jego żółta kamizelka na pewno nie rzuci się nikomu w oczy. Szary koc, szary kapelusz, szara sierść... Tak, to było odpowiednie. - Widzisz pan, Scribler. Ogier czasami musi zrobić, to czego wymaga od niego sytuacja. Czasami jest to elewacja w pięknym pałacyku, a czasami naprawianie błędów innych... W tym przypadku natomiast, jest to ciężkie kopanie zadów. - To powiedziawszy wyszedł z przeciwnej strony altany na zewnątrz. Szybko przeczesując wzrokiem okolicę ocenił, że znajduje się tutaj dużo krzaków. Co też wykorzystał na swoją korzyść. Dobytym z kamizelki nożem uciął kilka gałęzi, po czym umocował je w szczelinach owego elementu garderoby, jak i za owijającym jego tułów kocem, oraz za paskiem, okalającym jego kapelusz. Jego wygląd był teraz wprawdzie komiczny, jednak jego całkowicie szara barwa, oraz wszędobylskie gałęzie upodabniały go w mroku nocy do zwykłego krzewu, gdy tylko stanął nieruchomo. Pomysł nie wziął się znikąd. Doskonale pamiętał, jak w dzieciństwie bawił się z kolegami w podchody. Wtedy był w tym całkiem dobry. W końcu niewiele innych rozrywek młody kucyk mógł doświadczyć w grupie kolegów, po zmroku na wsi. A wszyscy wiedzą, jak bardzo wszystkie dzieci nienawidzą wcześnie chodzić spać... Powolnym krokiem skierował się w stronę, z której wcześniej widział błyski, teraz gdy chmury zasłoniły jedyne źródło światła, prócz ogniska pozostanie niezauważonym było dosyć łatwym zadaniem. Lekko okrężna trasa pozwoliła nie tylko pozostać poza światłem rzucanym przez ogniska, tak te w altance, jak i te na zewnątrz niej, ale również zajść niechcianych przybyszów od tyłu. Ich sylwetki były na tle dwóch palących się ognisk doskonale widoczne, ktoś patrzący w przeciwną stronę nie miałby jednak tego luksusu. Zaawansowane zasady optyki jednak, nie były tym, na czym Solid się znał najlepiej, dlatego też zadowalał go sam fakt tego, że tak to już zwyczajnie jest. Osoba patrząca w nocy do oświetlonego domu widziała wszystko jak na tacy. Ktoś, kto chciał z domu oglądnąć podwórze musiał natomiast pogasić świece, inaczej delikatnie mówiąc widział szarą plamę. Szarą plamę, wśród której stał właśnie równie szary Solid. Sam fakt strzelających pod kopytami patyków i gałązek nie był tutaj na szczęście dużym zmartwieniem. Pomijając to, że każdy budowniczy, który kiedykolwiek brał się za pracę na dachu potrafił stąpać z niemałą gracją, by nie spaść z lichej konstrukcji, będącej jego zaczątkiem pozostawała również kwestia wrodzonego talentu Solida. Mianowicie talentu do znajdywania słabych punktów, pozwalającego mu na budowanie niezwykle trwałych rzeczy. Aktualnie wykorzystał ten talent do wychwycenia miejsc, gdzie ściółka lasu miała najwięcej “słabych punktów”, czyli miejsc pokrytych suchym chrustem i tym podobnymi niespodziankami. Jego bystry wzrok i zdolność szybkiego analizowania szczegółów była do tego wystarczająca. Była również wystarczająca do wychwycenia szczegółów sytuacji rozgrywającej się przed nim. Trójka przydupasów z kuszami, oraz prawdopodobnie ich przywódca, uzbrojony w buzdygan. Prawdopodobnie dezerterzy armii trihoofeńskiej. Pocieszający pozostawał fakt, że jeśli to rzeczywiście dezerterzy, to są tchórzami. Poza tym słabo wyszkolonymi, na co wskazywał fakt tego, jak bardzo nie potrafili niepostrzeżenie przekraść się pod osłoną nocy. Martwił jednak fakt tego, iż dezerterzy zazwyczaj są pozbawionymi honoru tchórzami. Cóż, nie obrażą się więc na pewno, jeśli i on zachowa się lekko niehonorowo w odpowiedzi na ich jakże miłe przywitanie ich w tej puszczy, oraz jakże denerwujący fakt odmówienia skosztowania jego zupy grzybowej. Solid postawił przed sobą cztery z kamieni przenoszonych w swoich jukach. Stały teraz przed nim w rządku. Po jednym na każdego z tamtych. Miał nadzieję, że nie dojdzie do niczego co zmusi go do działania. W razie czego jednak wiedział, że gdy będzie taka potrzeba, to wystrzelony tylną kończyną kamień tej wielkości, może ten piękny odsłonięty czerep potraktować w taki sam sposób, jak arbuzy na pijackich imprezach, które urządzają sobie czasami budowlańcy. Jedną z ulubionych rozrywek Ekipy Solid Buildera, był konkurs w strzelaniu takimi kamieniami we wspomniane owoce, co po trafieniu powodowało piękne wybuchy, i rozbryzgi czerwieni. Solid przekonany był, że łeb tego wrednie uśmiechającego się typa nie będzie trudniejszym celem niż trafienie po pijaku w arbuz, co zresztą udawało mu się praktycznie za każdym razem. W końcu szef musiał wygrywać, a on strasznie nie lubił jak pracownicy mu się podkładają, musiał się więc nielicho starać. Plan wyglądał tak, cztery szybkie kopnięcia, po czym szybki trucht do najbliższego drzewa, oraz stanie nieruchomo w niemej karykaturze krzaka. Ale to była jedynie ostateczność. W końcu ci żołnierze musieliby zostać jakoś sprowokowani do agresji, najprawdopodobniej uda się jakoś... CO DO PIÓRWY! Dlaczego ten bezmózg właśnie zaatakował jednego z nich! AAAAAAAAH! - Nie było jednak czasu na zastanawianie się nad tym jak załagodzić sytuację, doszło do konfliktu zbrojnego i trzeba było działać. Z głębi lasu za żołnierzami dało się słyszeć spokojny, niski głos. - Tiaaa, a trzeba było zjeść z nami zupę... - Po czym z ciemności w stronę głów trihoofeńskich żołdaków posypał się grad kamieni. ŁUP ŁUP ŁUP ŁUP (...)
  21. Fisk Adored

    Dyskusje dotyczące sesji

    Najlepszy korektor tekstów jakiego dane mi było poznać, również jest dyslektykiem. Więc jak widać, dla chcącego nic trudnego. Kapi prosił was również jeśli dobrze pamiętam o dłuższe niż jedna linijka odpisy. Zły mistrz gry bywa nieprzyjemny, takie małe ostrzeżenie na przyszłość. Natomiast co do używania czarnego koloru tekstu. Pamiętajcie, że jest też ciemny wystrój forum (ciemno szary). Więc Kapi prosząc o kolory widoczne, nie miał na myśli ciemnych (mogło to być niezrozumiałe, dla kogoś używającego białego wyglądu forum). Bez zaznaczenia tekstu nie da się tego przeczytać, a odnoszę wrażenie, że robimy to wszystko, żeby ktoś mógł.
  22. Nareszcie, zupa skończona. Pozostaje coś przekąsić i można się kłaść spać. Takie przynajmniej były początkowe założenia budowniczego. No, no. Całkiem całkiem. Można nawet powiedzieć, iż dokonałem kulinarnego cudu w tych warunkach. Grzybki, oraz kartofelki nierozgotowane, smak i aromat podkreślone ziołami. Przyjemnie rozgrzewa od wewnątrz, i nie jest mdłe dzięki odrobinie pieprzu... - Rozmyślał architekt, nalewając sobie porcję polewki, której nie powstydziłaby się gospodyni z wieloletnim stażem. Jakby nie patrzeć, on taki posiadał gotując dla siebie przez lata. Nastrój jednak długo nie pozostał tak dobry jak wcześniej... zdawało mu się, że w pobliskich krzakach coś się poruszyło. Owszem, mogło to być tylko jakieś dzikie zwierze, które trzymało się z daleka ze względu na ogień, a przywabione ciekawością. Zwierzęta jednak nie miały w zwyczaju odbijać światła rzucanego przez księżyc, raczej był to metalowy bądź szklany element czyjegoś ubioru, czy co gorsza obnażonej broni. Jednak jeśli ktoś skradał się w tych zaroślach z obnażoną bronią, połyskującą w ciemności przy jakimkolwiek świetle... był niegroźnym amatorem, gorszym nawet niż on sam. Pytanie jednak co ktoś taki... Z rozmyślań wyrwały go głosy zwabionych zapachem towarzyszy podróży. Musiał przyznać, że nieśmiałość z jaką zbliżali się do miejsca, które zbudował specjalnie dla nich go bawiła. Pozwolił sobie nawet na lekki uśmiech, mimo perspektywy bycia obserwowanym przez kogoś, o niewiadomych zamiarach. Zawsze jednak uważał, że prostolinijne podejście do życia jest najlepszym rozwiązaniem, więc teraz również należało tak postąpić. Zwrócił się do zbliżających się kucyków donośnym głosem. Było to celowe, chciał by osoba chowająca się w zaroślach również go słyszała. - Zapraszam, zapraszam. Nie musicie się krępować, w końcu dla siebie nie budowałbym tak dużej budowli, prawda? Ach, dziękuję za komplement Olo. Co do przedstawiania się, to robiłem to już wcześniej, musieliście być jednak zbyt zajęci sobą. Nie chciałem przeszkadzać. Możecie skorzystać z misek znajdujących się na moim wózku, leżą na wierzchu. Nie chowałem tego pakunku, po tym jak go otworzyłem wydobywając swoją. Mam jeszcze dwie miseczki, z których możecie skorzystać. TY RÓWNIEŻ! TAK, TY TAM W KRZAKACH! DOSKONALE WIEM, ŻE TAM JESTEŚ! UŁATW SOBIE I NAM ŻYWOT I POWIEDZ Z CZYM PRZYCHODZISZ! Z ELEMENTU ZASKOCZENIA RACZEJ JUŻ NIE SKORZYSTASZ! - Oznajmił rozbawionym tonem, który był wprawdzie udawany. Jednak jeszcze nie był na tyle zestresowany, by dać to po sobie poznać. - Już śpieszę z wyjaśnieniami, odniosłem wrażenie, że ktoś tam jest. Jeśli mam rację, właśnie biega w kółko nie wiedząc co zrobić, lub zaraz się pokaże. Jeśli nie... no cóż, lepiej nie ryzykować, prawda? - Dodał konspiracyjnym tonem, którego raczej nikt nie znajdujący się tuż obok niego nie mógł usłyszeć. - Przepraszam, że budzę Scribler, mam nadzieję, że wcześniejsze śniadanie brzmi dobrze. I tak zbudziliby Cię wchodząc tutaj. - Powiedział do swojego księgowego już w momencie, gdy reszta obecnych reagowała na jego wcześniejsze słowa. Sam Solid natomiast wiedział, iż nie należy panikować. Kto przestaje myśleć, ten jest na straconej pozycji. Jeśli byliby zagrożeni, to ktokolwiek chciałby ich tutaj atakować musiałby przebić się przez moskitiery i liany podtrzymujące daszek, nie mówiąc już o wspięciu się na murowane podwyższenie, oferujące jakby nie patrzeć przewagę taktyczną. Wszystko co budował było solidne, tak jak i on. I każdy kto będzie chciał go ruszyć z miejsca, spotka się z oporem porównywalnym z litą ścianą. Jeśli błysk spowodowany był dobytym orężem, to szansa na posiadanie broni miotanej, czy strzeleckiej poważnie malały. Zresztą on posiadał ze sobą dwójkę zaprawionych w boju wojów, oraz prawdopodobnie uzdolnionych magów. Gdyby to solid był w krzakach nieopodal obozowiska, to właśnie srałby pod siebie, o ile znałby skład tej grupy. Jeśli jest to większa grupa, a ich przywódca ma mózg, to na pewno nie zdecydują się na otwarty atak, skoro do tej pory się skradali. Tymczasem jednak postanowił oddalić od siebie złe myśli i zjeść jak najwięcej, zanim jego słowa wywołają zamieszanie. Zawsze wyznawał zasadę: Jedz kiedy możesz, bo nie wiesz kiedy dane ci będzie zjeść następny posiłek. Zasada ta sprawdzała się zazwyczaj właśnie w delegacjach, podróżach i pobytach poza cywilizacją. Tak więc, szuflował zupę ze wzmożonym zapałem.
  23. Stałem nad dochodzącym do siebie Alberichem, po chwili wyczekiwania jego usta bezgłośnie poruszyły sie, układając się w swoje imię. Lekki dreszcz przeszedł przez jego ciało, po czym odzyskał przytomność. Jedno zerknięcie wystarczyło, to był na pewno mój przyjaciel. Tego spojrzenia patrzącego niby to na mnie, jednak zawsze lekko z boku nie dało się z niczym pomylić. Moją twarz rozpromienił szczery uśmiech, udało się. Wyciągnąłem rękę w jego stronę i pomogłem mu wstać. Zasygnalizował, że nie chce do tego wracać. Nie miałem zamiaru go zmuszać... Okazało się, że mimo wiszącej nad nim do niedawna groźby unicestwienia, wszystko to wyszło mu na plus. Część wiedzy którą dane mu było zobaczyć już na zawsze pozostanie w jego umyśle. Nie musi się już martwić o niedokończone studia magiczne, a i po powrocie do domu doktorat w jakimkolwiek kierunku nie będzie dla niego problemem. Rozbawiła mnie wizja niedowierzających wykładowców uniwersyteckich, będę musiał poprosić kogoś o zdjęcia. Sam również wydobyłem pewną lekcję z całego zajścia. Zrozumiałem, że jeśli ktoś ma duże możliwości, lecz boi się z nich skorzystać ze strachu przed konsekwencjami... Jest głupcem. To nie moja moc jest niebezpieczna, niebezpieczne mogą być jedynie sposoby jej wykorzystania. Tak długo, jak będę starał się zrobić za jej pomocą jak najwięcej dobra, nie mam się czego obawiać. Dotyczy to nie tylko mnie, dotyczy to każdej osoby w podobnej sytuacji. Każdego przywódcy, polityka, nawet nauczyciela mającego wpływ na umysły które wychowuje, czy też osoby, nie zwracającej uwagi na płaczące na chodniku dziecko. Możemy odwrócić głowę od przeciwności losu, lub też stawić im czoła i starać się coś zmienić. Czy gdybym zostawił Albericha samemu sobie, to udałoby mu się okiełznać to wszystko? Może, jednak istniało prawdopodobieństwo, że skończyłoby to się tragedią. Tragedią, która zażegnana została, dzięki odrobinie dobrej woli. Stwierdzenie, że mnie to zajście nie dotknęło byłoby wielkim kłamstwem. Moje kolana ledwo dostrzegalnie drgały wskutek niedawnego wysiłku. Czar ochronny, czy też nie... to co się tam wydarzyło wybiegało daleko poza granice ciała. Jaka więc była moja ulga, gdy mój towarzysz zaproponował zakończyć to wszystko partyjką jengi. Usiadłem na krześle, czując jak moje ciało z wdzięcznością odpręża się. Wrzuciłem do ust jedną z czereśni, rozgryzając soczysty owoc. Jedno mu trzeba przyznać, te owoce które przywołuje, smakują jakby były świerzo zerwane z drzewa rosnącego w słonecznym sadzie. Rozmawialiśmy, wyciągaliśmy kolejne klocki z coraz to bardziej podziurawionej wierzy. - Alberichu, skoro na czas trwania pojedynku znaleźliśmy się w Equestrii, to uważam, że powinniśmy skorzystać z tego faktu. Pamiętasz, jak dotknąłem twojego bytu? Powiedzmy... zakładam, że zgodzisz się na moją następną propozycję. Jak widzisz, naokoło panuje wiosna. Czas sprzyjający spacerom i zwiedzaniu. Myślę, że jest tu kilka osób z którymi chętnie... bo ja wiem? Wypilibyśmy herbatę. Nie musimy chwilowo martwić się już tym wszystkim, pojedynek uważam za zakończony. Zasłużyliśmy na małe wakacje. Po wymianie spojrzeń i cichym przyzwoleniu (wszak przed chwilą zbliżyli się na tyle, by rozuimeć pewne rzeczy bez słów), wstaliśmy od stołu i ruszyliśmy ku wyjściu z areny. Jedynym co jeszcze na koniec zrobiłem, było wsadzenie do plecaka kryształu, który uratował przed chwilą dwa żywoty. Zdecydowanie najlepszy przedmiot, jaki kiedykolwiek wymyśliłem. Pozostawiona na stoliku konstrukcja z drewnianych klocków, przedstawiała perfekcyjne ułożenie jengi. Jeden ruch dzielił wszystko od zawalenia. Idealna alegoria pojedynku, który właśnie dobiegł końca. Zacisnąłem lekko pięść, gładząc swój pierścień, w którym udało mi się przemycić mojego najnowszego przyjaciela. Tak, zdecydowanie nikogo nie powinno się zostawiać. Zaciągnąłem się tutejszym powietrzem, po raz ostatni wspominając smażalnię ryb, w której byłem jako dziecko. Alberich zatrzasnął za nami drzwi areny, nie zwracaliśmy już uwagi na reakcję tłumu... W końcu i tak ostateczna decyzja o wyłonieniu zwycięzcy należała do nich, a nam zwyczajnie było wszystko jedno, który z nas wygra. Ten pojedynek dał nam obu więcej, niż mogliśmy marzyć. ~~The End (To już ostatni post tego pojedynku, wszelkie wpisy na temat zachowania drugiej osoby były prywatnie konsultowane, by nie powodować kontrowersji. Zapraszamy wszystkich użytkowników forum do głosowania, ale przede wszystkim, do czerpania przyjemności z czytania)
  24. Fisk Adored

    Dyskusje dotyczące sesji

    Przypomniałem sobie właśnie o isnieniu tego tematu. Czas pomarudzić. - Nie pisze się "jednorożki", a "jednorożec" (lub: fioletowa klacz, będąca jednorożcem). (Na przykład: Wesoła jednorożec podskoczyła z zadowolenia // Wesoła klacz będąca jednorożcem, podskoczyła z zadowolenia) - Nazw własnych, oraz imion NIE tłumaczymy na język polski. Tu przykładem takie wynalazki jak święto serc i kopyt, czy występujące w naszej sesji... jak to było? Patyko-wilki? - Kapi prosił was o wstrzymanie się z odpisami, poproszę więc jeszcze raz ja. - Zastanówcie się, przed napisaniem czegokolwiek, czy wybrany przez was kolor da się odczytać na ciemnym stylu forum. - W swoich opisach, nie możecie wpływać na postaci innych graczy, jak to już miało wcześniej miejsce. (Możecie jednak zasugerować chęć wpływu, oraz poczekać na ewentualną reakcję ze strony owego gracza, lub mistrza gry.) Tyle ode mnie.
  25. Solid Builder przebudził się w środku nocy. Jednak nie należało iść spać o pustym żołądku. Sapnął z wysiłkiem, usiłując bezskutecznie wrócić do krainy sennych marzeń. Przez dłuższą chwilę obracał się z boku na bok, jednak w końcu dał za wygraną. Podniósł się ze swojego posłania i rozejrzał dookoła. Rozległa przestrzeń podłogi zbudowanej na szybkiego chatki była niezajęta w żadnym miejscu. Och, chociaż nie, dostrzegł, że w jednym z rogów śpi Scribler Quill, a jego pierś unosi się miarowo w rytm oddechu. Zastanowiło go to, bo wiedział jak nieprzyjemne może być spanie na ziemi w lesie. Wszędobylskie robactwo obłaziło każdego, kto był zbyt blisko ściółki (a podmurówka z otoczaków skutecznie przed tym chroniła, poza tym rozchodząca się od centralnie umieszczonego paleniska fala ciepła tworzyła swoiste ogrzewanie podłogowe niskiej klasy), wszechogarniający chłód wiatru dawał się we znaki, a na miękkość podłoża również można było narzekać. Jeszcze pozostawała alternatywa spania na drzewie, ale co za desperat zdecydowałby się na takie ryzykowne posunięcie? Przeciętny kucyk w życiu nie zdąży zareagować, gdy przebudzony w połowie snu runie w dół drzewa. Aaaaaale, czym on się przejmuje! Przecież oni na pewno musieli pomyśleć o namiotach, inaczej leżeliby niedaleko niego. Uspokojony takim tokiem myśleniowym postanowił coś przekąsić. Odchylił moskitierę w drodze do swojego wózka, na którym były potrzebne mu składniki. Trochę grzybów i przygodnie znalezionej zieleniny wraz z zabranymi przezornie kartoflami nada się idealnie na sytą zupkę grzybową. Pozostawało nie budząc nikogo nabrać trochę wody z rzeki, do znajdującego się na wózku kociołka. Nie dane mu jednak było cieszyć się perspektywą zupy. Gdy tylko zrobił kilka kroków jego oczom ukazał się widok, któremu nie mógł się nadziwić. Większość z nich leżała wprost na gołej ziemi. Przykryci byli jedynie własnymi płaszczami. A jeśli słuch go nie mylił, to z konarów drzew ponad nimi dało się słyszeć ciche pochrapywanie. Tych chłopów to jeszcze mógł zrozumieć, jednak Clover wydawała się rozsądną klaczą. Ciężkie westchnienie wypełniło ciszę nocy. Cóż zrobić, widocznie zaufanie w grupie jest jeszcze mniejsze niż sądził, zasmuciła go ta myśl. Po cichu nie chcąc nikogo budzić dorzucił sporą porcję chrustu do ich dogasającego już ogniska, by przynajmniej w ten sposób ulżyć im w porannych problemach z bólem mięśni. Postanowił jednak kontynuować swoje kulinarne zapędy, licząc na to, iż aromat jedzenia i może lekki hałas jego krzątania się jednak skłoni co niektórych z nich do zmiany zdania. Sama podróż przez las do najbliższego ujścia wodnego była dużo straszniejsza, niż byłby w stanie przyznać przed innymi. Jednak nie miał problemów z jego znalezieniem, dzięki naturalnej więzi z ziemią, jaką zawdzięczał swojemu gatunkowi. Pod nosem nucił piosenkę jeszcze ze swojego dzieciństwa, traktującą o wyśmiewaniu swoich lęków. W tej chwili jednak bardzo przydałoby mu się, gdyby ktoś obok śmiał się z nim. Na szczęście po drodze nie natrafił na żadne niebezpieczeństwa, a światło księżyca odbite od powierzchni rzeki dodawało mu otuchy. Wierzył, że w księżycowe noce jedna z królewskich sióstr spogląda łaskawym okiem na swoich poddanych, co zazwyczaj nastrajało go melancholijnie. Postanowił chwilę postać nad strumieniem, kontemplując bezsens swojego strachu, spowodowanego zapewne jedynie brakiem kojarzącego się z bezpieczeństwem światła. Gdy już szum wody uspokoił go całkowicie, nabrał pełen kocioł wody, po czym wrócił do obozowiska. Naczynie z wodą zawiesił nad płomieniem ogniska na specjalnie przeznaczonym do tego celu stojaczku, skleconym z dwóch kompletów związanych na krzyż patyków, pomiędzy którymi położył jeszcze jeden i właśnie na nim podwiesił naczynie. Podczas gdy woda grzała się do odpowiedniej temperatury posiekał potrzebne składniki i przygotował pieprz i sól. Zawsze uważał, że to wystarczające przyprawy. Resztę smaku należy wyciągnąć z pływającej w wodzie zieleninki i ziół. I tak oto, postawny ogier wyglądający jak zaprzeczenie tego co właśnie robił, sporządzał pyszny posiłek. Nucił cichutko pod nosem jakąś spokojną melodię. Jedną z tych które czasami ze współpracownikami zwykli byli w chwilach przypływu lepszego humoru śpiewać na budowie. Trącił z rozczuleniem swój brelok, wspominając czasy gdy wraz z ojcem po raz pierwszy gotował taką zupkę, po czym ponownie zabrał się do roboty.
×
×
  • Utwórz nowe...