Skocz do zawartości

Arcybiskup z Canterbury

Brony
  • Zawartość

    5783
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    4

Wszystko napisane przez Arcybiskup z Canterbury

  1. Stolików nie było, ale były ławy. W środku siedziało już kilku typów, tradycyjnie umiejscowionych pod ścianami. Większość miała twarz ukrytą pod kapturem, co nadawało aury tajemniczości. A przynajmniej miało. - To... czego sobie życzą? - zapytała podstarzała kelnerka, o makijażu który to miał odmłodzić jej twarz - działał natomiast nieco makabrycznie. Ubrana była w strój nieco zbyt skąpy i odsłaniający tyle, że nie wszyscy chcieliby tyle widzieć. Dodatkowo płomienie świec które oświetlały pomieszczenie nadawały dodatkowych walorów kobiecie. Możliwości lokalu ograniczały się do mięsa szczurów, zupy ze szczurów i dziczyzny. Podejrzany typ i potencjalna kolacja przyspieszyły kroku, mrucząc coś pod nosem z niezadowoleniem. Nie, ten jegomość nie miał ochoty poświęcić ani jednej chwilki Al'Tharadowi. Widle zatrzymał się, czekając na decyzję swojego 'podopiecznego'.
  2. Po Mrokach krzątało się kilku tajemniczych typów, ale trudno było na pierwszy rzut oka stwierdzić, kto jest kim i jakiej rasy. - Jaszczuroludzie? Coś podobnego. Zawsze się czegoś nauczę. Jak tacy wyglądają? - zapytał. Ulica po której kroczyli była tak mroczna, że nie docierało do niej światło księżyca. Szczęśliwie, kroczył nią samotny przechodzeń. - Wygląda jak najbardziej zadowalająco i satysfakcjonująco. Jeszcze lepiej, gdybyś płonął. Ale spokojnie, zdaję sobie sprawę z faktu, że to ciężki kawał chleba. Jak trafisz na co bardziej świętobliwą wioskę, to może nawet uznają cię za karę za jakieś wykroczenia? - zastanowił się. W Mrokach głównym posiłkiem były szczury i koty, choć czasem można było trafić na knajpę, która podawała oprócz alkoholu mięso będące mięsem. trafili akurat na plac, w którym były same lokale kulinarne. Jeden serwował dania dla wampirów, inny dla trolli (co oznaczało, że składają się głównie z kamieni) a inne były dla ludzi i innych wszystkożernych.
  3. - Podoba mi się ten pomysł. A znasz jakiś zamek, który można byłoby tak potraktować? Mówiąc szczerze, ja się na mapach nie znam, więc i nie pomogę -odpowiedziała Hana.
  4. - Trochę lepiej - odpowiedziała. - Wszyscy mają takie... pokoje, czy to za karę? - Hana wpatrywała się w płomień na palcu smoka. - Ile trzeba ćwiczyć, żeby tak umieć? Nie mogę sobie nawet wyobrazić, jak wspaniale byłoby umieć czarować.
  5. - A co zazwyczaj pożerasz? - zapytał. - Sugeruję coś w ciemnej uliczce, bo tak oficjalnie i w biały dzień to kiepska sprawa. - Widle wstał i ruszył poza teren wystawnych ulic Ankh Morpork - z powrotem w dzielnicę Mroków. Rekonesans dowiódł, że wioska nie miała absolutnie żadnej ochrony. Wieśniacy co prawda coraz bardziej podejrzliwie przyglądali się przybyłym, ale nikt nie ważył się zrobić jakiegoś bardziej konkretnego kroku. Przez wieś przepływał wąski strumień, spływający z pobliskiego wzgórza i na tym kończyły się aspekty strategiczne. Jak też można było zauważyć, przeważającą część fauny stanowiły tu krowy. - Nie wiem, bo w tych ciemnościach nic nie widzę. Poza tym, to ty postanowiłeś mnie zaadoptować. Powinieneś mieć plan - stwierdziła i usiadła na podłodze, próbując dostrzec coś w słabym świetle dopalającej się pochodni. - To twoje prywatne preferencje - odparł zszywaniec. Ale jeśli mogę zasugerować, zrób to poza Ankh Morpork. W mieście nikogo nie zdziwi martwy rycerz na płonącym koniu. Straszliwa tu panuje znieczulica.
  6. - Ha, pierwszy raz słyszę takie określenie. No, ale w kwestii sytuacji... miasto daje w kość, co? Gdzie chcesz iść, z powrotem do Alchemików? - zapytał, zupełnie nie postrzegając sytuacji maskowatego jako dziwnej. Trójgłowy słysząc uwagę Doxana odwrócił w jego kierunku łeb i zawarczał, śliniąc się przy tym niesamowicie. Co ciekawe, ślina wytrawiała kamienną podłogę w momencie zetknięcia się z ziemią, parując przy tym niesamowicie. - Oj nie mów mu tak, może to go obraża? - zapytała Hana i radośnie potruchtała za Doxanem do jego osobistej celi. - Trochę tu ciemno. I co teraz będziesz robił? Napadniesz jakąś wioskę, może całe miasto? Smoki mogą robić coś poza tym? - O, nie. To kwestia twojej kreatywności! Pomyśl chwilę i na pewno do tego dojdziesz - odpowiedział. Zbójcy spojrzeli po sobie, zdekoncentrowani i zagubieni. Przywódca grupy zbliżył swojego rumaka do rumaka Hiacynta. - A gdyby tak, Lordzie Hiacyncie, wlecieć tam na pełnym pędzie, puścić z dymem jakąś chałupę, krzyczeć i mówić podłe słowa? - zapytał. Mieszkańcy dalej zdawali się mieć w głębokim poważaniu podejrzanych typów z Hiacyntem na czele.
  7. - Szukasz kogoś? - zapytał znajomy głos. Widle siedział na jednym z murków i wpatrywał się z uśmiechem w Al'Tharada. Prawdopodobnie. -Jak tam spotkanie z Patrycjuszem? Najemnicy byli na tyle zorganizowani, że mieli nawet swoje własne ramki. Wyjechali więc z Ankh Morpork jedną z bocznych bram i teraz przemierzali pola w poszukiwaniu odpowiedniej wioski i w końcu pojawiła się jedna na horyzoncie -niewielka, ale dobra na początek. Była otoczona drzewami, co stanowiło plus. Kilku wieśniaków przechadzało się z krowami. Jak można się było spodziewać, Hana była zamkiem zafascynowana - najbardziej trójgłowym psem, którego nie omieszkała dotknąć i pogłaskać. Ten jednak nie wydawał się być tym specjalnie poirytowany i raczył nie odgryźć jej ręki.
  8. Goblin nie wyglądał na poruszonego. Swoim złośliwym wzrokiem małych oczek lustrował Hanę, a potem Doxana. - Jak... Igorowie? To niech będzie - machnął ręką.
  9. - Sukcesywnego dnia... Al'Tharadzie - odpowiedział i nie było w tym śladu sarkazmu. Wrócił do poprzedniego zajęcia, czyli rozwiązywania krzyżówki. Sekretarz skinął mackowatemu, kiedy ten wychodził.
  10. - Pewnie tak - zgodziła się Hana. Niebawem stanęli przed siedzibą Gildii. Most nad fosą zawsze był otwarty, więc nie było problemu z wejściem. Do czasu. - Ta pani jest członkiem Gildii? - zapytał goblin przy wejściu. - W miastach zdarzają się pożary, powodzie i inne kataklizmy. Nie mogę zapobiec im wszystkim. I nie widzę sensu zapobieganiu, to jak walka z wiatrakami. Cała rzecz polega na tym, żeby eksplozje zdarzały się, bo wtedy nikogo to nie dziwi i nikt nie odważy się panikować. A jeśli spłonie jakaś część miasta, cóż... Odbuduje się ją. Nie powinniśmy przywiązywać się nazbyt do rzeczy materialnych, a ja nie muszę żyć w pałacu - odpowiedział Vetinari uprzejmie.
  11. - Nie miałam być obiadem. Z punktu widzenia ludzi z wioski, tak, ale ty powiedziałeś, że nie lubisz ludzi. I tak byś mnie nie zjadł - odparła wesoło. - A kiedy jesz jedzenie ludzi i zmieniasz się w smoka, to dalej jesteś głodny? - zapytała.
  12. - Jestem Lordem Vetinari piastującym urząd Patrycjusza Ankh Morpork. Nie sądzi pan chyba, mój drogi nieznajomy, że nie wiem o rzeczach, które zachodzą w moim mieście? Wiem zarówno o wybuchających Gildiach, jak i trollach. Obserwuję i podejmuję stosowne kroki, od tego tu jestem - odpowiedział z całkowitym spokojem. Brak twarzy gościa widocznie mu nie przeszkadzał.
  13. - Losowe zdarzenia istnieją, i cóż z tego? Tak jak pański eksplodujący troll. Ale nawet wypadki mają miejsce w pewnej normie zdarzeń. Mają swoje miejsce, bo wszystko powinno mieć swoje miejsce. I ma. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że mimo wszystkich kataklizmów to miasto wciąż stoi - odparł, rozkładając ręce. Wpatrywał się w szatę w ten sposób, że wewnątrz mackowatego coś zaczęło się łamać i pękać, choć fizycznie nie było takiej możliwości. Po raz pierwszy w życiu miał ochotę zacząć kogoś przepraszać. Co gorsza, nie wiedział za co. - Hej, słyszałam. Spokojnie, nic nie zepsuję. Nie musisz się obawiać, nie będzie ze mną problemu. Umiem być dyskretna - dodała, nie tracąc dobrego humoru i wciąż poruszając się żywymi podskokami wokół Doxana. Hana zdawała się nie pasować do otoczenia Mroków.
  14. - Zaprosiłem tu pana, ponieważ uznałem, że należy się panu parę dodatkowych informacji. Ankh Morpork to duże miasto. Nie jest miastem pięknym, sławnym, ani miastem z dobrą kanalizacją, ale funkcjonuje. I to jest w nim najważniejsze. Wiedza? Mam ogromny szacunek dla wiedzy. I nie śmiałbym jej ograniczać. Alchemików nikt nie ogranicza. To raczej zasady, które pozwalają istnieć tej gildii bez większego zagrożenia dla reszty miasta. Budynek często wylatuje w powietrze. Czy to źle? Nie. Nabierają doświadczenia. Dowiadują się, czego używać i jak, aby działało. Zdobywają zatem wiedzę. Co do kapłanów, religia także jest niezwykle ważna i dobrze mieć po swojej stronie społeczność wielce charyzmatyczną i wpływową. Rozumie pan? Miasto musi działać. Harmonia, oto czego potrzebuje. Nie zastanawia pana, dlaczego istnieją Gildie Skrytobójców, Złodziei, i Złoczyńców, a nikt nie protestuje? - zapytał, wciąż uprzejmie się uśmiechając. Podczas wypowiedzi gościa słuchał z uwagą - wiedział, że to dezorientuje. - To wystarczy. Świetnie! - odpowiedziała i z uśmiechem czekała na wyjście ze sklepu. Co innego sklepikarz - bez uśmiechu czekał na zapłatę wynoszącą dwadzieścia pięć dolarów. Zbóje czekali w ustalonym miejscu.Jeden z nich dłubał sobie w zębach, inny ostrzył nóż, dwóch grało w kości, a jeszcze inny ćwiczył podejrzane spojrzenie. - no, widzę, że mamy tu do czynienia z prawdziwą, czarną eminencją - odezwał się Ald.
  15. - Zapytam, czy Lord nie jest zbyt zajęty - odparł sekretarz. Wszedł przez dwuskrzydłowe wrota do komnaty Patrycjusza i po chwili zaprosił do środka mackowatego, zostawiając ich dwóch samych. Patrycjusz siedział za biurkiem i wpatrywał się wprost w gościa. Jego broda oparta była o splecione palce dłoni. W środku było tylko jego biurko i tylko on sam. Vetinari ubrany był w czerń. Ale nie była to czerń taka, jaką nosili skrytobójcy albo członkowie Gildii Złoczyńców. To była zakurzona czerń. Czerń kogoś, kto śpi tylko po to, aby zmienić ubranie. Mężczyzna był chudy, wysoki i szpakowaty. Gdyby istniały drapieżne czaple, Vetinari idealnie wpasowywałby się w ich wizerunek. Wyglądał jak ktoś, kto wie o swoim rozmówcy wszystko od momentu, w którym go zobaczy. Zachowywał pełen spokój i uśmiechał się pogodnie. To było najgorsze. - Nie miał. Miał ze sobą tylko kilka gołębi. Po raz pierwszy widziałam, żeby tworzyły szyk bojowy. Potem już nigdy nie widziałam niczego podobnego - odparła. Faktycznie, na skrzyżowaniu dwóch ulic było kilka sklepów z odzieniem dla kobiet. Ubrania przewidywały wszelkie odcienie czerni, gorzej było z innymi kolorami. Po dłuższej chwili Hanie udało się jednak znaleźć coś, co jej pasowało. Była to ciemnoczerwona, prosta suknia - nic skomplikowanego, ale rzecz całkiem funkcjonalna. - I jak? Nie mam pojęcia jaka moda obowiązuje w Ankh.
  16. Koń był niezwykle wprost spokojny. Co było dodatkowym plusem, był też majestatyczny i wielki. Elf wsiadł na białego rumaka, którego siodło sugerowało, że jest on stałym wierzchowcem elfa - było pokryte srebrnymi ozdóbkami. - To jak? W drogę? - zapytał. - To nie do końca tak działa. Nie rozmawiam z nimi. Kiedy karzę, robią co chcę. Ale założyć się mogę, że myślą na linii - jeść - kopulować - przeżyć - narobić na przechodnia. Raz spotkałam takiego, co to chciał uratować jakiś tam swój kraj na 'S', nie pamiętam. Mówił bardzo wyraźnie, był trochę większy i miał chyba trochę kompleksów. Do dzisiaj nie wiem, jak wcisnął się w złotą zbroję - odpowiedziała. - Na skrzyżowaniu Pomrocznej i Ślepej - wyjęczał bandyta, trzymając się za brzuch. - W sprawie? - zapytał sekretarz. Iowert oddalił się nerwowo, jakby bał się że pobyt w pałacu Patrycjusza może negatywnie wpłynąć na jego reputację. Sam pałac w środku był bardzo skromny. Wisiało tu kilka portretów, stało kilka ławek, i... nic poza tym.
  17. Ten, który został uderzony, zwijał się z bólu na ziemi. Reszta stwierdziła widocznie, że denerwowanie dziwnego przybysza nie jest dobrym wyjściem, toteż szybko wzięli nogi za pas i zaczęli wiać. Pierwsze co rzuciło się w oczy Doxana po fakcie szybkiej ucieczki, były gzymsy budynków, które w całości były pokryte gołębiami. Owe gołębie wgapiały się w niego z naturalnym dla siebie, skrajnie durnym wyrazem dziobów. - I co z nim teraz zrobisz? - zapytała Hana. - To co powinien pan wiedzieć... Trzeba wyjątkowego umysłu, by rządzić miastem takim jak Ankh Morpork. I Lord Vetinari jest bardzo wyjątkowym człowiekiem, z bardzo wyjątkowym umysłem. Przede wszystkim, pomniejsi możnowładcy już dawno zrezygnowali z planów zamordowania go i postanowili walczyć między sobą. Lepiej nie grozić Lordowi Vetinariemu, bo to zazwyczaj źle się kończy. Na przykład utratą palca, którym się groziło - odpowiedział młodzian. - A zwracać się proszę z szacunkiem, to wszystko - dodał. I odprowadził go do głównego holu pałacu. tego, który był dostępny dla gości. Na ławkach było pusto, a przy ogromnym biurku siedział sekretarz i pisał coś, znudzony.
  18. - Dlaczego tak? - zapytała, chłonąc wszystko co tylko zobaczyła w otoczeniu. Ludzie nie zwracali zbytniej uwagi ani na Doxana, ani na dziewczynę, mimo iż wyróżniała się trochę z tłumu - na przykład brakiem obuwia. Sam Doxan wyróżniał się swoimi czerwonymi oczami, ale ze względu na mieszankę rasową jaka panowała w Ankh Morpork, nikogo ten widok specjalnie nie dziwił. W Ankh Morpork w ogóle rzadko cokolwiek kogokolwiek dziwiło. Dotarli w końcu do dzielnicy Mroków i właściwie pierwszym co spotkało ich zaraz na wstępie był nóż wymierzony w brzuch smoka. - Prosimy o sakwę, jaśniepanie. Inaczej będziemy zmuszeni postąpić agresywnie - odezwał się zbój, herszt trzyosobowej bandy. Byli wyposażeni w długie, rzeźnickie noże, a ich pancerz składał się z utwardzonej skóry. Jeden tylko miał kolczugę. - Poszerzanie wiedzy poszerzaniem wiedzy, ale fundamenty lubią być w całości. Patrycjusz ma siedzibę w pałacu niedaleko rynku. Zaprowadzi cię młodszy brat Iowert. Iowercie! - zawołał. Do rozmówców zbliżył się pryszczaty młodzieniec w zbyt długiej szacie i skłonił się w pół. Chodził szybko i nerwowo. - Tak, wyższy kapłanie? - Zaprowadź tego jegomościa do patrycjusza. Na twarzy młodego mnicha pojawiło się bezgraniczne zdziwienie, a może i niedowierzanie. Spojrzał na Al'Tharada, potem na kapłana i znów na Al'Tharada. - Tak jest - rzekł. I znów się skłonił. Swoim szybkim, nerwowym ruchem zaprowadził mackowatego przez bogatsze dzielnice, aż do pałacu Patrycjusza. Pałac był spory i wyglądał jak budowla obronna, choć architekci starali się to zatuszować dodając całe mnóstwo ozdób, gargulców, a nawet fasadę.
  19. Mnich zamrugał oczami ze zdziwieniem. - To... to waść nie wiesz? Patrycjusz jest najwyższą władzą w Ankh Morpork, wybraną oczywiście w pełni demokratycznie i głosem ludu - dodał szybko. - Współpraca niby wchodzi w grę, ale nie mamy wspólnych interesów - stwierdził kapłan. - Hm, to by było cudowne! Tam nie miałam możliwości, a tak... o, nie mogę się doczekać! Witaj wielkie miasto, witaj przygodo! - wykrzyknęła. Niebawem zaczęły pojawiać się powozy, a ruch na drodze zagęszczać. Wtedy też Hana trzymała się nieco bliżej Doxana, onieśmielona ruchem. W oczach najemników dostrzegł wyraz pełnej aprobaty. Pokiwali głową. - Dajmy na to, tutaj. Za dwie godziny przybądź, lordzie Hiacyncie! - odparł herszt. Cała reszta zaczęła szeptać między sobą. Elf tymczasem zaprowadził chłopaka do stajni, w której to stał już jakiś dziwny rycerz, siodłający ognistego rumaka. Było ich kilka do wyboru - od karych, po białe, przez lodowego i nieumarłego.
  20. - Wyjaśnienie jest proste, mój drogi gościu. Choćby nie wiem co robili, zawsze wylatują w powietrze. Kiedy ostatnio eksperymentowali na zewnątrz, zawaliło się pół świątyni. A oni są niereformowalni. Zawsze coś wyleci w powietrze. Wolimy zatem, żeby w powietrze wyleciał ich budynek, niż nasza świątynia. Poza tym, sam patrycjusz kazał im przeprowadzać swoje podłe działania w środku - wyjaśnił mnich, równie uprzejmie. Widle od dłuższej pory się nie odzywał. - Och, całe życie! Wiesz, jak to jest. Chce się iść samej, ale albo nie pozwalają, albo po drodze powstają różne przeszkody, a mnie samej trudno byłoby walczyć z czymkolwiek. Krzepy to ja nie mam, ot co. A że droga wiedzie głównie przez las, a czasy są niebezpieczne... Tak wyszło. No i nie miałabym co robić w Ankh. Ani pisać, ani czytać... Moja kuzynka stwierdziła, że jak pójdzie do miasta to zostanie bogatą kurtyzaną. Chyba jej się powiodło.
  21. - Witaj, tajemniczy przybyszu - odezwał się jeden z mnichów, wpatrując się uprzejmie w szatę bez twarzy. Przez chwilę krążył wokół Al'Tharada i obserwował to, ale widać że wcale się z tym nie krył. - Czego tu szukasz? Jak mogę ci pomóc? - Zrobiłam go dla ciebie! Chyba, że sobie nie życzysz... Oczywiście, zrozumiem - powiedziała i szybko zdjęła wianek z głowy Doxana. Szli jeszcze kilka godzin. To znaczy smok szedł, a jego towarzyszka pląsała i skakała. Wyszli z leśnej ścieżki na trakt prowadzący prosto do Ankh Morpork. Siodło wisiało na skraju zagrody rumaka, który uważnie przypatrywał się swojemu jeźdźcowi. Frank klapnął na stołku i zaczął zszywać nogę z resztą ciała. Szybko i sprawnie szło mu owe rękodzieło dratwą i grubą igłą. - Musimy wrócić do zamczyska. Ale wiesz chyba, że wstęp tam mają tylko kadeci i członkowie gildii? - zapytał, patrząc znacząco na nowych towarzyszy Hiacynta. Towarzysze spojrzeli znacząco na elfa. Znaczące spojrzenia były głównym orężem w niemej walce między jedną, a drugą stroną.
  22. - No, teraz już tylko zawładnąć światem. Zacznijmy od objęcia panowania w jakiejś wiosce. Odpowiedniej, oczywiście. Wokół Ankh Morpork jest ich całe mnóstwo. To jak? Czas na zwiad? Podpowiedź: prawdziwy mroczny władca powinien mieć wierzchowca. Zbóje spojrzeli nieufnie nie elfa. - Nie masz pojęcia, jak to jest tak nagle się wyrwać z nudy. Nie miałam tam rodziców, wiesz? A ci co mnie wzięli czuli się trochę zaniepokojeni faktem, że rozmawiam z kurami. Ogólnie mało mnie tam lubili. A teraz, przygody czekajcie na mnie! To wspaniałe, no jakby mi zdjęli z grzbietu ciężar! - Podczas gdy Doxan szedł w miarę prostą linią, Hana biegała ciągle wokół, przewracała się na trawę, zrywała kwiatki i tańczyła. W pewnym momencie na jego głowie wylądował nawet wianek. Mnisi ubrani byli w szare szaty, raczej kontrastujące z jasnością. Wszędzie widniały wizerunki bożka - postaci z wstęgą na oczach i mnóstwem gałek ocznych wokół niej. Budowla zbudowana była na planie centralnym. Pośrodku osadzona była spora kopuła, a od głównego korpusu odchodziły przedsionki z prostymi fasadami.
  23. - Hiacynt? - zapytał z niedowierzaniem najniższy. Pozostali zaczęli dusić śmiech. - No, dobra Hiacynt, zły lordzie. Jesteśmy na twoje usługi. Ja jestem Ald. Ten wysoki i chudy to Jen, ten najbrzydszy i najgrubszy to Vorgel, a ten największy to Baffin - przedstawił resztę swojej szajki. Cała czwórka pomachała do Hiacynta przyjaźnie. Elf zaklaskał w dłonie, ale wojowie postanowili go zignorować. - Już, mogę iść. - Zerwała się szybko z ziemi i strzepała z białej sukienki resztki trawy. Przypominała nieco szczeniaka i pewnie też była w wieku szczenięcym. Uśmiech na twarzy Hany był tak szeroki, że można byłoby się zakładać kiedy skóra zacznie pękać. - A dobra, wstępnie umówmy się, że zgoda. Nawet jeśli masz mój przyjacielu jakiś niecny plan, to i tak zawsze znajdzie się gorszy od ciebie - odpowiedział i machnął ręką. - No, działaj. Świątynia Ślepego Io jest tam - wskazał ręką biały budynek z kolumnami, który promieniował światłością i świętością.
  24. Spojrzała na swój strój i skrzywiła się. - Masz rację. Chociaż może właśnie o to chodzi? Mogłabym udawać damę w potrzebie! No bo spójrz tylko, tobie przemiana zajmuje kilka minut. Gdyby trafił się co bardziej rozgarnięty woj, mógłbyś mieć problem, a tak... Nie ma problemu! A zresztą, nieważne. Inne ubrania też się nadają. Jestem wolna! Wolna! Mogę biegać i skakać i zrywać kwiaty! - pisnęła Hana i zaczęła biegać wokół Doxana tylko po to, żeby potem rzucić się na trawę i turlać w pełnej radości. Alchemik zastanowił się chwilę. - Muszę to skonsultować z braćmi alchemikami. A czego chcesz w zamian, mój przyjacielu? - zapytał. Szkło powiększało znacznie jego oczy, co sprawiało dość komiczny efekt. Tym bardziej, że mężczyzna starał się przybrać na twarz podejrzliwość. - To brzmi jak dobry biznes! - zarządził najniższy, zapewne przywódca. Nastrój zmienił się jeszcze bardziej, teraz pozostała czwórka zaczęła wiwatować. Koło ucha Hiacynta przeleciał topór. - No, to jak się mamy zwracać do swojego pracodawcy?
  25. - Trochę narowisty jest, ale jak się go odpowiednio potraktuje, to posłuszny. W zasadzie on tylko wyglądać ma strasznie - powiedział Frank. Podszedł do drewnianych wrót stodoły i otworzył je, wpuszczając do środka trochę bladego światła z dziedzińca zamczyska. Alchemik westchnął. Zdjął okulary w iście fachowy sposób, przetarł je kawałkiem fartucha i założył z powrotem. - To nie jest takie proste. Do niektórych rzeczy należy po prostu się przyzwyczaić, przyjąć z pokorą. Na zewnątrz nie możemy, bo zaraz zwalają się kapłani Świętego Io i protestują. Mamy pewien konflikt. A przy ostatniej próbie tworzenia niezniszczalnej sali, cóż... Nastąpiła eksplozja. Jeden z naszych potknął się przy niesieniu nitrogliceryny. Dwa dni go sprzątaliśmy - odparł. Wzruszyła ramionami i wstała po chwili z podłoża. - A daleko jest gildia? Mogłabym zobaczyć. A zresztą, pójdę tam gdzie ty! Jesteśmy kompanami, kamratami! Podoba mi się. Wszystko, byle tylko nie musieć więcej słuchać marnych propozycji matrymonialnych. - Ruszyła dziarsko leśną ścieżką. - A właśnie, w którą to stronę?
×
×
  • Utwórz nowe...