-
Zawartość
5783 -
Rejestracja
-
Ostatnio
-
Wygrane dni
4
Wszystko napisane przez Arcybiskup z Canterbury
-
- Chciałem co prawda wam coś zaproponować, ale skoro tak... Pozwólcie jednak, że ja się poczęstuję - stwierdził i wybrał z plecaka kanapkę, którą też zaczął jeść, cały czas kierując samochodem. - Znowu trzeba będzie szukać postoju. Zabawiliśmy trochę w Madison - odezwał się po chwili. - mam nadzieję, że nie macie specjalnych wymagań. Myślę, że jeśli znajdziemy jakąś opuszczoną farmę, to tam się zatrzymamy. Co wy na to? - zapytał. - Nie ma co wybrzydzać - odrzekła mama Sophie.
-
- Hmm... Musiałaś zadrapać się o coś brudnego. Czy wiesz, co to było? - zapytał. Wyjął z torby środek odkażający i spryskał nim rany, po czym wyjął z apteczki gazę, przyłożył i zaczął całą dłoń owijać bandażem. - To podczas ucieczki. Nie wiem, o co dokładnie się zadrapałam... - Ale nie zrobił tego nikt z zarażonych, zombie? - zapytał James. Zapadło kłopotliwe milczenie. - Nie wiem. Czy to ma jakieś większe znaczenie? - Hannah zbladła. - Cóż - odrzekł. - Nie mam pewności. Nie wiem, co mógł mieć pod paznokciami, ani czego nimi dotykał, ale hej, od takich ran się nie umiera. Zwłaszcza oczyszczonych. Oddał apteczkę Sophie, zawrócił i ruszył z powrotem drogą na północ. - W plecaku z tyłu jest jedzenie - oznajmił.
-
- Dzięki - odpowiedział. Położył ją sobie na kolanach. Hannah położyła dłoń obok wajchy do zmiany biegów i odwinęła ją z bandaży. Wokół stosunkowo niewielkich zadrapań pojawiła się opuchlizna i zaczerwienienie, a przy samych ranach zasinienie. zadrapania były wciąż wilgotne i faktycznie zbierała się w nich ropa.
-
- Od dzisiaj. Od kilku godzin - odpowiedziała. James zjechał z głównej drogi na leśną ścieżkę i zatrzymał samochów. - Jeśli ropieje, to lepiej będzie, jak to obejrzymy i opatrzymy odpowiednio - stwierdził. - Sophie, apteczka powinna być za tobą, w bagażniku. Mogłabyś po nią sięgnąć?
-
A nie bardziej do totalitaryzmu? "1984" Orwella i te sprawy? Komunizm sam w sobie jest tylko utopijnym systemem. No i nie widzieliśmy jeszcze odcinka, więc nie sądzę, aby był jakikolwiek powód do obaw. Równie dobrze te kuce mogą być jakimiś duchami, widmami, czymkolwiek innym. Nie sądzę, aby twórcy zdecydowali się na taki krok.
-
- Hannah... - zaczął James. - Co stało ci się w rękę? - zapytał dopiero po kilku minutach myślenia, czy aby na pewno chce zapytać. Kobieta wahała się przez chwilę. - To chyba nic takiego. Tylko zadrapanie, ale zaczęło ropieć, więc mi je opatrzyli...
-
- Dostęp do wody na pewno. Myślę, że powinniśmy udać się na północ, a jeszcze wcześniej przygotować do tego odpowiednio. Może nie aż na Alaskę, ale tam, gdzie jest... Gdzie było mniej ludzi - odpowiedział. Hannah przytaknęła.
-
Minęło sporo czasu, zanim w końcu dotarli do samochodu. Hannah była dość zmęczona, ale nie przeszkodziło jej to w opowiedzeniu, co się działo. Obóz trwał jeszcze kilka godzin. W nocy ktoś zachorował i zmienił się, a następnie zaatakował innych. Ludzie w panice zniszczyli ogrodzenia i uciekali, natrafiając na hordy zombie i ginąc. Jej udało się uciec, wraz z kilkoma innymi ludźmi. Kobieta wydawała się bardzo zszokowana ostatnimi wydarzeniami - trudno byłoby się jej dziwić. Na dachu samochodu siedział Greebo, wpatrując się z uwagą w trójkę ludzi. James otworzył samochód i usiadł za kierownicą. - Jakieś propozycje, gdzie jedziemy? - zapytał. Przypadkiem zauważył bandaż na dłoni matki Sophie i próbował bezskutecznie nawiązać z nią kontakt wzrokowy.
-
- Tak - odpowiedziała. - Tak, oczywiście... - nerwowo przełknęła ślinę, patrząc z nadzieją na Jamesa. Mężczyzna wyjrzał za róg. - Sophie... Boję się, że nie mamy możliwości im pomóc. - Jego głos był chłodny i spokojny - jak zwykle. Dość nienaturalny wręcz, jak na kogoś, kto przed chwilą zobaczył rzeź kilkunastu ludzi, żywcem pożeranych przez chodzące trupy. - Musimy uciekać do samochodu - stwierdził.
-
- Przyjmę to jako komplement - odpowiedziała, po czym bez słowa, i istotnie pokazując brak szacunku, odwróciła się w przeciwnym kierunku i ruszyła przed siebie.
-
- Hannah! - krzyknął James. W całym zamieszaniu i tak nikt nie zwróciłby uwagi na jego głos. Kobieta odwróciła się i ruszyła w ich stronę tak szybko, że Sophie nigdy nie posądzałaby jej o taką aktywność i sprawność fizyczną. - Mój Boże, nic wam nie jest! - powiedziała z ulgą.
-
- Nie chodzi tu o wyznawców. Mam ich wielu. Chodzi o ziemię tego kraju - odrzekła. - Jakie znaczenie ma dla mnie ta nieoczekiwana wizyta? - zapytała.
-
- Korzystaj - odparła bogini, w nieco lepszym humorze. - To nie jest dla nas dobre miejsce.
-
Kali czuła niedaleko siebie obserwatorów. Dwóch obserwatorów. Zataszczyła więc umierającą kobietę w bok, do parku i gdy była już sama, rozpoczęła przedstawienie. Rana na szyi nie była szeroka, więc przyłożyła do niej usta i zaczęła pić krew słabnącego demona. Gdy serce przestało bić, wyjęła zza pasa sakiewkę z jakimś proszkiem, wyrzuciła w powietrze jego garść, nad ciałem, a kiedy opadł, zwłoki zaczęły się palić. Co ciekawe, paliły się bardzo krótko - już po pięciu minutach pozostał tylko pył. Hinduska wsadziła dłoń w kupkę pyłu i zblizyła do twarzy. Dym unoszący się jeszcze z popiołu, spowodował, że czuła się lepiej. O wiele lepiej. Posypała nim ranę po oparzeniu. W ten sposób zagoi się szybciej.
-
Kali po dobrych kilkunastu minutach spaceru dostrzegła przed sobą sylwetkę człowieka. Chciała go wyminąć, kiedy przechodząc koło niego poczuła charakterystyczny zapach, zapach, którego nie czuła już od dawna... Demon. Zatrzymała się przed nim i odwróciła głowę w jego kierunku z szeroko otwartymi oczami i zaciśniętymi szczękami. Demonem była młoda dziewczyna o jasnych, krótkich włosach i jaskrawoniebieskich oczach. Spojrzała na nią ze zdziwieniem. Potem krzyknęła, gdy poczuła nóż przecinający jej gardło.
-
Po odrzuceniu kilku kolejnych ksiąg przeciągnęła dłonią po twarzy. Ruszyła do łazienki, umyła się, wyrzuciła zniszczone sari i ubrała inne, granatowe. Chęć snu wciąż jednak nie nadszła, więc Kali opuściła dom i ruszyła na spacer, z nożem ukrytym pod materiałowym pasem.
-
Kali otwarła drzwi do domu, zamknęła je, zasłoniła okna i zapaliła kilka świec i kadzideł. Zaczęła czytać książki w poszukiwaniu potrzebnych jej informacji.
-
Niedawna Kaveri szła przez miasto gniewnym krokiem. Oparzona ręka piekła niesamowicie, przypominając o bezsilności i upokorzeniu, jakie przeżywała Kali. Kilka łez pociekło po policzku dziewczyny, która ze złością je otarła, wciąż trzymając nóż w ręce. Idąc chodnikiem, ujrzała polującego kota i to na nim skupiła na chwilę swój wzrok. Ruszyła jednak po chwili dalej, starając się nie przykłuwać jego uwagi.
-
- Powoli i... cicho - powiedział. Ruszył w stronę, z której dobiegały dźwięki. Strzały wciąż rozlegały się w nieregularnych odstępach czasu. Już po chwili James i Sophie znaleźli się na rogu ulicy i mogli obserwować co dzieje się na jednej z szerokich, głównych ulic. Stało tam mnóstwo samochodów - była to zapewne droga, którą ludzie próbowali wyjeżdżać z miast. Samochody były w większości opuszczone, a ci, którzy ich nie opuścili, już nigy mieli tego nie zrobić. Stała tam grupka kilkunastu ludzi, otoczona przez hordę zombie, powoli odcinającą im drogę ucieczki. W pewnym momencie ktoś strzelił w kierunku Jamesa i Sophie - w zombie, które otaczały ludzi najcieńszą linią. Kilku z nich pobiegło w tę stronę, ale poza linię dotarły tylko dwie osoby. Jedną z nich była wysoka blondynka, która już chwilę później leżała na ziemi, wrzeszcząc, kiedy jeden z trupów odgryzał jej nogę. Drugą Sophie mogła rozpoznać. Hannah pobiegła przed siebie, prosto na Sophie i Jamesa, chociaż jeszcze ich nie widziała.
-
Spojrzała z furią na wampira na dachu i z mordem w oczach przyglądała mu się przez chwilę. Potem ruszyła w stronę domu, gasząc ręką płomienie z sari.
-
- Ja jestem ciekawy, jak w ogóle mogło do tego dojść. Mieli czołgi, mieli ogrodzenia. Przecież to nie może się tak szybko rozprzestrzeniać - stwierdził. Szli dalej, i jakieś pół godziny później, niedaleko kolejnego obozu, usłyszeli oboje kroki z bocznej uliczki i pokrzykiwania, a chwilę później nawet strzały.
-
Kula rozprysła się na ręce Kali, boleśnie parząc skórę. Hinduska jednak wpatrywała się z nienawiścią w oddalający się o niebie punkt, nie zwracając uwagi na nic innego. Stanęła przed domem i ze złością zatrzasnęła drzwi.
-
- Twoim koszmarem - syknęła. Kolanem uderzyła z całej siły w brzuch demona i wyzwoliła nadgarstek z jego uścisku. Szybkim, zwinnym ruchem zdołała przewrócić go na plecy, wcisnąć kolano w grzbiet i podłożyć nóż pod szyję. - Pogromczynią waszej plugawej rasy!
-
- Niczego takiego. Tylko ofiary z krwi demona - odpowiedziała, uśmiechając się przymilnie. Skrzywiła się i rzuciła na Nicka, powalając go na podłogę i próbując zbliżyć nóż trzymany za plecami do jego szyi.
-
- Nie trzeba być bogiem, żeby umieć wbić nóż w odpowiednie miejsce - odrzekła. Kiedy Chung wyszedł z domu, zamknęła drzwi i ruszyła do domu Nicka, kierując się głównie przeczuciem. Zapukała do drzwi.