-
Zawartość
1875 -
Rejestracja
-
Ostatnio
-
Wygrane dni
16
Wszystko napisane przez Po prostu Tomek
-
Józek zasnął, spał, spał i spał. Na szczęście nie śniło mu się nic specjalnego, choć jak się obudził powitał go widok dumnie sterczącego porannego namiotu. Uśmiechnął się sam do siebie głupkowato. Poczekał, aż oklapło, po czym wyrwał się z łóżka, poszedł szybko, i nieco niedbale się umyć, ubrał ten sam dres co wczoraj i zaczął krótką rozgrzeweczkę. Później pompeczki, przysiady i walenie pięścią w łóżko, coby z formy nie wypaść. Minęła chwila, zanim zainteresował się Francuzem, z którym przywitał się treściwym "No siema." - A wiesz, że chyba gdzieś mam? - powiedział, grzebiąc w bagażach. Pomiędzy zeszytami, ubraniami, flagą Polski i zaraz za paczką fajek, której wcale nie planował zabierać znalazł długopis. Trochę zdezelowany, ale zawsze. Zaprezentował go dumnie koledze. - Trzymaj, ja będę pisał ołówkiem. Idziemy?
-
- Hue. Zakosztuj promienia złota, kapitalizmie, wzywam cię - zawołał przekornie Bufet, unosząc rękę w powietrze i spawnując czekoladki udające złote monety. Ale tylko kilka, nie był specjalnie głodny. Większość zostawił na szafce nocnej, żeby Francuz sobie pojadł, pozostałe wcisnął do kieszeni dresu. Rozebrał się, przeżegnał na dobranoc i poszedł w kimę.
-
- Potencjalnie druga ruchanka, a tak to nic specjalnego - odrzekł Be. Podrapał się po głowie i przeciągnął. - Też się kimnę. Nie wiem czemu, ten dyro wydaje się jakiś taki strasznie sztywny jak na szkołę dla dziwolągów.
-
- Woo - odezwał się Bufet w końcu przestając brać kęs wszystkiego naokoło, wyraźnie najedzony i usatysfakcjonowany wynikami swoich kulinarnych eskapad w zamczysku. Próbował dotknąć kota, ale powstrzymał się. A nuż sukinkot poczuje, że jak był mały strzelał w koty z procy? Zresztą, nieważne, ten dość szybko wyparował. - Ale fajna sztuczka. Też ci coś pokażę. Z tymi słowy przywołał czekoladowo-jagodową babeczkę, którą dał dziewczynie i wykonał parodię ukłonu. Po niezłośliwym lecz prześmiewczym "podano do stołu" Józek postanowił zostawić dwójkę nowych znajomych samym sobie. Kto wie, może jak będzie tak ich zostawiał, to Bóg mu odpłaci i ześle dziewczynę. Więc poszedł sobie do pokoju, tak się złożyło, że tego z Gaillardem. - No siema - i rzucił się w dresie jak stał na łóżko.
-
A Jóżka o moce nikt nie pytał, więc nie wyjaśniał. Jak będzie potrzeba, to się odezwie. Na razie sobie jadł, spoglądał dość przyjaźnie na trójkę ludzi przy stole, i zastanawiał się, czy można kupić tutaj komiksy ze spajdermenem. Spajdermen był całkiem spoko bohaterem. Parsknął śmiechem, ale nie takim złośliwym, jak usłyszał dzwonek w telefonie nowego kumpla. -Ej Eliza, a ty co właściwie robisz, że tu jesteś? [:^)]
-
Żyjesz jeszcze Pos?
-
Dzińdybry. Jakiś krótki śmieszny randomik?
-
Ty nawet są tam wyszczególnione bodaj dwie moje odpowiedzi. Whoa. Nieźle.
-
- Ruchają się pewnie hue hue hue -zauważył tępym głosem Józek, śmiejąc się rubasznie. - Siema Eliza. Siadaj siadaj, nikt cię nie zje, ale mam nadzieję że ty nikogo też nie. Już jakaś loszka porwała nam Szkocika, zniknął na stałe gdzieś tam... daleko. Po tych słowach zwrócił się do Richarda, obserwując go uważnie, jakby ważąc swoje szanse. Nie wiedział czy może dać w ryj bezpośrednio jemu, nie chciał tego też teraz sprawdzać, ale musiał znaleźć jakiś sposób by się dowiedzieć. Tak na wszelki wypadek, jakby jankes jednak się rozmyślił i został wrogiem.
-
Skoro Francuz pospieszył się i odpowiedział za niego, to tylko kiwnął potwierdzająco głową, zdecydowanie bardziej interesując się jedzeniem na talerzu. Powód był bardzo prosty. Niby łatwo jest przywołać jedzenie, ale trzeba wiedzieć co. A żeby wiedzieć, trzeba poznać. Tutaj było tyle różnych pyszności, których Be nie widział na oczy, że brał zasadniczo wszystkiego nowego po trochu, zżerał to szybciej niż menel napadający na sklep w czasie huraganu, chłonąc informacje - smak, zapach, samo uczucie jak to się tam w gębie i brzuchu układa. A nuż kiedyś postanowi sobie przywołać krewetki w maśle, pstrąga z ziołami i czosnkiem oraz cytryną, jesiotra w cieście, ziemniaczki country, czy Chicago pizzę. - Znaczy - powiedział w przewie między śledziem po cygańsku a tradycyjną bawarską kartoffelsalat - że co, że ja na przykład takiego czegoś ani nie zobaczę, ani nie oklepię? Mam nadzieję, że będziemy po tej samej stronie.
-
- Ej Szkocik, jak zaliczysz to daj jej numer, też popróbuję szczęścia - ozwał się Józik bezczelnie na do widzenia, powoli zbierając się w stronę sali obiadowej czy co to tam było. Miło będzie spróbować czegoś, czego nie przyzwał sobie na talerz.
-
- Niby można tak zrobić - odparł Józek na propozycję Daniela nieco łamanym angielskim - ale wtedy będziemy mieli jeszcze na karku jakichś dwóch fagasów. Bo pokoje podobno trzyosobowe. Więc lipa. Chyba, że macie panowie jakiś inny plan, bo niby da się ich dwóch na jednego w razie jakby co. Ale nie wiem, czy nie nakonfią do uczycieli. Po upewnieniu się co powie Daniel, Jankes lub Francuz, Józek wraz ze wszystkimi udał się na koncert do auli. Muzyka jakby nie było nie przypadła mu do gustu, taka zdechła, łzawa i w zupełnie innym języku, nawet nie wiedział o co chodzi. Ot, udawał że słucha, w międzyczasie myśląc o dupie Maryny i innych pierdołach. Na koniec przemowa dyrektora. Koleś miał na imię Mao, jak ten skośny komuch. Znaczy, zapowiadało się zajebiście, ironicznie pomyślał Bufet, strzykając palcami. Miał nadzieję, że uczyciele i rozrywki w tym miejscu będą znacznie ciekawsze niż to, co pokazali mu tutaj w auli.
-
Nick: A co to tutaj mamy panie Kowalski, widzę, że znalazł pan lukę w ustawie... no kruczek taki mały, to teraz zamkniemy panu firmę i zarekwirujemy dom. Pozdrowienia od skarbówki. Avatar: Nie ma to jak House. Zbieram się do oglądnięcia już od dłuuuuugiego czasu, ale jakoś nie potrafię. A szkoda, bo podobno warto. Propsuję kulawego doktorka. Sygna: Jedno słogo koleżko. Noice. User: Znam go jeszcze od pierwszego nicku, ziomal na sto dwie fajerki, ile to czasu spędziło się shitpostując, śmieszkując, albo obrażając innych użytkowników tak, żeby się nie kapnęli. Ogólnie Kruczek bardzo spoko, oceniam usera wysoko. Polecam allegrowicza.
-
- Szkot? Znaczy co, skąpiejszy Anglik? Nie no, jaja se robię, wiem co to Szkoci. Ze mną nie zginiesz, ziom, nie bój się. Nikt nam nie podskoczy, jak będziemy szli jedną bandą - powiedział zawadiacko dresik. Maszerują strzelcy maszerują... Be nie mógł się powstrzymać by popstrykać łupkami ze słonecznika to tu, to tam, w tego dzieciaka czy tamtego. Niestety po drodze nie trafił się żaden żul czy inny menel, więc chciał nie chciał chłopaczyna musiał jakoś wysączyć swoje pierwsze... a może drugie? w życiu piwo. Ze wszystkich sił starał się nie krzywić, by przy nowych kompanach wyglądać na twardego sukinsyna. Jednak nawet wypity browarek nie mógł przygotować go na niespodziankę, jaką było zamczysko. Niby jakiś taki zabytek zakurzony, a w środku wystawnie jakby zapisali się do jebanego Oksfordu czy innej mensy. Dywany, pokojóweczki, jakiś Sebastian... Józek zagwizdał sam do siebie. W Lublinie mieli mieszkanie z metra budowane, musiał spać w pokoju z rodzicami przez całe dzieciństwo zanim brat spieprzył do Irlandii za hajsem. A tu takie luksusy, no no, może bycie nienormalnym miało swoje plusy. - Oi, a w czterech się nie da?
-
- Też Amerykanin? Czy Anglik? - zagadnął nienachalnie Daniela. A to spryciarz, nie trzeba będzie iść we trzech i po złości łamać zasad, tylko czwóreczka i wszystko pyknie. W dłoni Józka pojawił się nieśmiertelny solony słonecznik, którym zaraz poczęstował nowego kompana. - Nie mam pojęcia gdzie leży ten Oregon, ale o Bostonie słyszałem. I o Detroit, hy hy. Ja jestem z Lublina. I nazywam się Józek, ale możecie wołać Bufet lub Wielki Be. Dobra panienki, ustawiamy się i marsz. Ciekawe co znajdziemy w tym zapuszczonym Pacanowie.
-
[Myślę, że najlepiej pisać po polsku i tylko jakoś zaznaczać, że się zmienia język, np. odpisać w dialogu] - Siadaj, zią - przeszedł na mniej lub bardziej poprawny angielski. - A ty co, że narodów nie rozpoznajesz, jankes jakiś? W bejsbol grasz? Bo czarny nie jesteś, to w kosza pewnie nie. Chcesz słonia? [jakby co po odpisie mefistofelesa przeskoczę już do par i postu, ok?]
-
Bufet odsunął się nieco i klapnął łapą w siedzenie obok siebie. - Siadaj fajansie, wszyscy mile widziani - powiedział po polsku, po czym zastanowił się, drapiąc się po głowie. - Francuz, a może to też cudzoziemiec? Sprehen Sie Deutsch? Konichiwa? English motherfucker?
-
Pervolka ma rację, rodzice Twi zagrali jak typowe januszostwo w tym odcinku. Czy jakby okazało się, że skończą w sexdungeonie Iron Willa to też by wzięli? xD Tak czy inaczej, sympatyczny odcinek o tym, że Twilight jest fejmem a z tym idą nie tylko przyjemności, ale też problemy i niechciane zobowiązania. Szkoda mi jej było przez ten odcinek lekko. Chciała sobie odpocząć, spędzić czas z rodzinką, zabawić się, a tu lipton. Miło, że pokazali jak ma tego dość, choć mniej miło, że wyżywa się na jakimś randomie, chociaż ten był taki trochę zbyt podekscytowany całą zabawą. W taki niepokojący sposób. Iron Will nie wypadł z biznesu poprzednim razem, ale teraz to już chyba przegiął. Dobrze, że ma spadochron finansowy, to przynajmniej nie wyląduje na ulicy. Chociaż... Ogólnie podobał mi się odcinek. Szału nie ma, dupy nie urywa, ale był spoko. Teraz pora obejrzeć wycieki, zanim retardy będą puszczać spoilery jak cichacze w sali balowej.
-
O, pogodę? - Wielki Be posłał nowemu znajomemu szeroki, szczery słowiański uśmiech. Zabrał od niego piwko, otworzył i jak na patola przystało, łyknął, po czym udawał mężnie, że mu smakuje. Gdzieś po drodze najwyżej odda jakiemuś żulowi, czy coś, nie będzie musiał dopijać. - To musimy kiedyś zrobić grila. Wiesz, ja przynoszę kiełbaski, karkóweczkę, napoje, a ty ogarniasz słoneczko i lekki wietrzyk. Albo lepiej, na otwartym ogniu, rozpalisz to jakimś piorunem. Zajebistą masz tę swoją moc, zią. Lepsiejszą od mojej. A co do szkoły. Słuchaj, po mojemu to zamykają nas byśmy nie byli razem z normalnymi. No wiesz, bezmocowymi. Nie znam nikogo z ekipy, kto potrafiłby pojawiać jedzenie z niczego, ani nikogo od pogody. Więc izolują nas trochę. A co będziemy robić? To szkoła, więc pewnie się, ehehehe, uczyć.
-
- Nie tylko słonecznik ziomeczku. Co sobie zażyczę, do jedzenia albo do picia. Absolutnie cokolwiek. Potrzymaj mi piwo - zaraz po tych słowach w ręku Gaillarda pojawiła się pucha jakiegoś harnasia. - Widzisz? Pizza. Kebab. Krewetki, kawior, kalarepa, buraki, torcik czekoladowy, co byś nie chciał, masz u mnie. My w domu prowadzimy handel różnym jedzeniem, które przywołuję, i z tego żyjemy. Dlatego zasadniczo rodzice nie byli jakoś niechętni temu, że jestem dziwolągiem. Tylko trochę lipa, że nie potrafię tego z powrotem odwołać. Jak już pojawi się żarło, trzeba zjeść lub spylić, bo my w domu nic nie wyrzucamy.
-
Zgodnie ze swoją ksywką, Józek po prostu uśmiechnął się szelmowsko, I zespawnował ot tak, z niczego, torebkę solonego słonecznika. - Zapomniałem, możesz nie łapać zwrotu. Słonecznik. Częstuj się ziom.
-
Jezu złoty, jeszcze mangozjebka się trafiła do zespołu. Ale że wyglądała jak taka typowa młodsza siostra, to Bufet nie był nawet specjalnie wkurzony jej obecnością. Ot, taka mała co się kręci dookoła jak pszczoła. Uśmiechnął się nieco do Gaillarda, jedynego który się raczył przywitać, wziął torbę i poszedł za nim. Równie dobrze mogą siąść w tym samym przedziale, może będą jak Ron i Harry z Harry'ego Pottera. To była spoko książka, ale ciii. Nikt nie może wiedzieć, bo respekt na dzielni ucierpi. Po chwili takiego siedzenia zagadał znów do Francuza. - Ej, Gienek, chcesz słonia?
-
- Francuz? To skąd znasz polski? - młody się zmieszał, ale rękę silnie uścisnął, jak to przystało na szczerego człowieka. - Zresztą, nawet nieważne. Wszyscy jedziemy do szkoły specjalnej, więc równie dobrze mogli dla nas retardów wynająć cały cholerny pociąg. Zwłaszcza że reszta siedzi cicho.