Skocz do zawartości

Po prostu Tomek

Brony
  • Zawartość

    1875
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    16

Posty napisane przez Po prostu Tomek

  1. Stypa bardzo sympatyczna, nie powiem. A że abstynentem nie byłem, wkrótce poczułem jak moje życie nabiera sensu, świat kolorów a mięśnie rozluźniają się. Uroniłem łzę, taką prawdziwą, a nie krokodylą, nad losem dobrodziejki i "tej cholernej wiedźmy" Nocturnal, po czym zdecydowałem, że czas najwyższy zwijać imprezę. A przynajmniej siebie z niej. Odtrąciłem nieco nieuprzejmie rękę jakiegoś stetryczałego jegomościa oferującego mi przekąskę, ale nie omieszkałem odkorkować kolejnej butelki czegoś bardziej interesującego o kant stołu. Kilka łyków później otoczenie już chwiało się przyjemnie a ja, uradowany chybotaniem pokładu, nuciłem szantę o korsarzach republiki, jakoś tak mimochodem zgarniając ze stołu jeszcze trochę jedzenia i napojów wyskokowych.

     

    Pomieszczenie opuściłem w sam raz aby zobaczyć kolorowe niebo i kolczasty las. Podrapałem się po papasze, która przez to zeszła bardziej na bakier. Ze świstem wciągnąłem powietrze, z wyraźnym szacunkiem spoglądając na płyn, który do połowy wypełniał butelkę. Krokiem marynarskim udałem się w stronę szczytu, zaprzestając pogwizdywania. Poczułem potrzebę zachowania ostrożności, dlatego dopiłem w pół godziny pozostałą wódkę. Za ten czas perturbacje w atmosferze i florze zniknęły, zostawiając mnie w równie widocznym zdumieniu. Albo wszedłem właśnie na nowy poziom świadomości, albo muszę cofnąć szacunek okazany magicznemu napojowi. Z nadzwyczajną i do pewnego stopnia podejrzaną pieczołowitością oczyściłem bagnet Mosina, sprawdziłem,  czy zamek dobrze chodzi i czy mogę łatwo zdjąć broń z ramienia i wycelować. Rewolwer na razie wylądował w kieszeni szarawarów, wpadając w jakieś kanapki.

     

    Zakosami dotarłem do podstawy góry, piętrzącej się przede mną niby Everest, zwłaszcza w tej chwili i w takim stanie, w jakim się znajdowałem. Na próbę wycelowałem o okoliczne trzynaście drzew. Podszedłem do nich  powoli, gotów do strzału, a z każdym moim krokiem ich liczba zmniejszała się. Wreszcie ustabilizowała się na czterech.

    - Uch, ciężko będzie - wydobyłem z siebie. Zagryzłem kanapką, kontemplując pęknięcia kory, gdy od tego wspaniałego zajęcia oderwało mnie plaśnięcie. Na błocie leżał sobie Edge w pozie "co ja wam  zrobiłem" czyli rozkrzyżowany. Uśmiechnąłem się na powitanie dałem golnąć rozgrzewajki... A nie, zaraz, moment. On nie może tyle!

     

    Za późno. Poleciało. No nic, może nie kipnie z przepicia. Na pociechę zostawiłem mu manierkę z wodą, a sam rozpocząłem mozolną, samotną wspinaczkę.

     

    - Hej, hej! - dotarło do SBQLa ochrypłe wołanie gdzieś z krawędzi szczytu. Był przezorny, nie podszedł. Dopiero, kiedy zobaczył ciemniejszy od otoczenia kształt wtaczający się na górę zbliżył się z różdżkomieczem w gotowości. Uznałem, że to niesamowicie miło z jego strony i posłużyłem się jego skromna osobą, aby wstać. Powitałem go wylewnie, dosłownie zalewając o dziwo zwykłą wodą. Następnie siłą posadziłem na płaskim kamieniu, samemu zajmując miejsce zaraz obok.

    - Ja... ja wiem, że się nie dogadywaliśmy i że nie wychodziło ale, no weź, życie jest takie do dupy - mamrotałem - że nie ma co dodawać jeszcze wrogów. 

     

    Rozpocząłem drugą już dzisiaj ucztę. Oponent ze zgrozą wpatrywał się w wykładane przeze mnie butelki i karafki, których naliczył osiem. Dziewiątą wystawiłem na końcu, uśmiechając się tajemniczo. Potem jakieś kanapki, pieczone mięso, a nawet i kawior. Dalej kręciło się samo. Wkrótce oczy SBQLa rozeszły się w dwie różne strony, a on sam ułożył się w wygodnej pozycji. Nie zakończyło się na tym. Liczba flaszek w magiczny sposób wzrosła, dla adwersarza do osiemnastu, kiedy ja widziałem już trzydzieści sześć. Nawet i w rosyjską ruletkę zagraliśmy sobie, oboje wyszliśmy zwycięsko.

     

    Każda zabawa ma jednak swój koniec, tak i ta balanga skończyła się, dopiero się rozkręcając. W pewnej bowiem chwili kompan oklapł mi w uścisku, a na twarzy zagościł mu wyraz błogiej nieświadomości. No, co ja mogłem zrobić? targałem go na dół, ułożyłem w rowie, zostawiłem kocyk, Bóg wie skąd wzięty oraz, tak jak Edge'owi, manierkę z wodą. Sam popełzłem swoim tempem na szczyt, oparłem się o drzewce flagi, które to wytrzymało (schudłem ostatnio) i począłem trzeźwieć stróżować z bronią gotową do strzału. 

     

    Co tam było na pergaminach nadziabane? Aha, no tak! MOJA GÓRA.

  2. Postanowiłem swoją opinię wydać w punktach. Mam nadzieję, że cię nie urażę a osąd mój potraktujesz nie osobiście, lecz bardziej jako zestaw porad i pochwał.

     

    1. Bohater nietuzinkowy. Menel, który stoczył się z dość wysokiego, podium, zmarnotrawił pełne możliwości życie. Wciąż są dla niego rzeczy, które się liczą, lecz z drugiej strony każdy ciąg myślowy oscyluje wokół alkoholu lub porażek. Całkiem depresyjne zwierzenia, dobrze oddają charakter tagu [sad]. Postać rozwinięta jak na warunki opowiadania (pojedyncza podróż), czytelnik może poznać dużo szczegółów z życia Flaska, a przy tym zarys jego podejścia do życia. Bohater ma swoje cechy charakterystyczne (jak pewnego rodzaju niechęć bądź nieumiejętność obcowania z klaczami) co wzbogaca go. Z jednej strony gość typowy, ot, menel, z drugiej mało kto przedstawia postaci w taki sposób.

     

    2. Świat także, na miarę możliwości i osi fabularnej, został szczegółowo przedstawiony. Wszystko z perspektywy pierwszoosobowej, co pozwala nam wniknąć w historię i do pewnego stopnia zarysować sobie otoczenie. Z dyskusji między kucykami lub monologów wewnętrznych bohatera da się dużo wywnioskować o jego opinii o Equestrii, a także poniekąd o obiektywnej sytuacji. Do tego dochodzą wspomnienia z życia oraz obraz powolnego, acz nabierającego tempa upadku, degeneracji. Odmalowana rzeczywistość bardzo przypomina Polskę.

     

    3. Strona techniczna jest na moje nieobyte oko w porządku. Wyłapałem kilka rzeczy, które wzbudziły mój niepokój, lecz nie jestem korektorem, nie zajmuję się tym na co dzień, a to oznacza, że mój głos się nie liczy. Tak że nic tam nie zaznaczałem i nie komentowałem.

     

    4. Dodatkowym sympatycznym aspektem jest odnajdywać w opowiadaniu nawiązania właśnie do sytuacji w Polsce, do działań niektórych (acz nie wszystkich kobiet tego świata i temu podobne. Osobny mały plusik, bo jestem socjalistą oraz znalazłem sporo drobnych cech postaci, jakie równie dobrze mógłbym odnaleźć u siebie.

     

    5. I tu kończy się słodzenie. Rozumiem oczywiście sens pisania tego opowiadania. Wiem, że w zamyśle ma być dojrzałe i być może skłaniać do refleksji. Z drugiej strony piszesz o kolorowym świecie pastelowych taboretów, co znaczy, że nie wszystko można w prosty i bardzo widoczny sposób przełożyć. Na przykład w mojej opinii wulgaryzmów powinno być mniej, albo powinieneś spróbować stworzyć jakieś zastępniki (Dolar i jego "piórwa"). A to dlatego, że "CZASAMI" raczej tutaj nie pasuje, bluzgi pojawiają się dość często.

     

     

    Trzymaj się, pisz, jeżeli jeszcze będziesz chciał.

  3. Doszedłem do siebie w niecodziennej pozie. Podwinięte nogi, rozrzucone ramiona, krew cieknąca cieniutką strużką z głowy... Wzrok błądził po szarym niebie i czarnych skałach. Po Tej Górze, która zabrała już tyle istnień. Toczyły o nią walki jakieś przemożne, nieubłagane siły, gdzie tam cisnąć się z kułakami albo spluwą. No, jednak czułem się w obowiązku spróbować jeszcze raz. Wstałem z jękiem, otarłem krew z potylicy. Bolało, i to bardzo, a ja nie mogłem nic na to poradzić. Chyba uderzenie uszkodziło mój ośrodek słowiańskiej magii. Zdany byłem w tej bitwie tytanów jedynie na swoją siłę, broń i przemyślność. Mało tego, niepokojąco mało.

     

    Podniosłem z ziemi papachę, otrzepałem ją i nasadziłem na głowę. Mimowolny syk wydarł się spomiędzy zaciśniętych warg. Z trzaskiem nastawiłem żuchwę Potrzebowałem medyka. Odszedłem na moment od wzniesienia, słuchając muzyki zeń dochodzącej. Nie docierały do mnie zmiany właściciela, bowiem łatałem sfatygowaną czaszkę i poprawiałem nieco wydolność organizmu. Dobrze, och jak dobrze, że miałem tych kumpli zza Buga. Oczyszczająca siła 99 procentowego bimbru rozlewała się po moich żyłach, niwelując ból, podczas gdy Iwan czy inny Wasyl szył mi hołowę dratwą. Po zabiegach, posiłku i dobrych słowach czułem się dużo lepiej, posiadłem motywację.

     

    Wracałem spokojnym krokiem, w odnowionym ubranku, z nieodzownym Mosinem (bagnet w zestawie) przewieszonym przez ramię. Szedłem prosto, mój organizm przekonwertował alkohol na czystą vis vitalis, tak więc nawet zdobyłem się na raźne pogwizdywanie. Wpadłem w sam raz, aby ujrzeć jak Edge ląduje w dziurze wypchanej siarką. Pomachałem mu, nagle posmutniawszy. Ciekawe, kto też był aktualnie panem tej kupy skał, z kim przyjdzie mi się zmierzyć. Tym razem byłem przygotowany na magię i sztuczki. Karabin na powleczone srebrem kule rozwali każde diabelstwo.

     

    Wspinałem się powoli i z należytą ostrożnością, ale nie skradałem się. Jakoś nie widziałem potrzeby. Ledwo osiągnąłem szczyt, jakaś zabłąkana nuta omal nie urwała mi łba z przyległościami. Patrzę szeroko otwartymi oczyma, a tu Nocturnal. Wzruszyłem ramionami.

    - Słuchaj, był tu taki jeden. Wiszę mu klepankę - zapytałem, cokolwiek mocno zaciągając. Wot, za dużo kontaktów z towarzyszami.

     

    Po uprzejmym pytaniu padła równie uprzejma odpowiedź, że owszem, był, a jeżeli chcę, mogę go jeszcze dogonić. Ja wspomniałem na płonącą dziurę. Nie, nie miałem przy sobie wody święconej, więc wyprawa na dół odpada. Nic to, zadowolę się innymi zdobyczami. Po przyjemnej pogawędce rzuciłem się do rozmówczyni z bagnetem, a dodatkowo niesamowitym wyrazem przykrości na twarzy. Bo przecież dobrowolnie stąd nie Nocturnal nie zlezie. Po paru nieudanych pchnięciach odrzuciło mnie na bardziej neutralną odległość, zachwiałem się na krawędzi szczytu. Wykorzystałem dostępne mi siły ciała i wróciłem do równowagi, a następnie uskoczyłem w bo prze kolejnym atakiem dźwiękowym. Cholera, każdy ma jakąś zdolność, a ja nie.

     

    - To nie fair! - krzyknąłem oburzony, dając ognia po raz pierwszy od początku potyczki. Posrebrzony nabój przeorał prawy bok czarownicy, a ona zwinęła się. Syknęła złowieszczo.

    - Kiż diasi? - zdziwiłem się. Chyba nawet działało, dlatego strzeliłem raz jeszcze. Nabój został odchylony przez potężną falę akustyczną, ja sam ukryłem się za większym występem skalnym, z którego po chwili został dosłownie piasek. Nie podobało mi się to. Wypaliłem po raz trzeci i czwarty, teraz celując w głowę przeciwniczki. Dźwięki i tak zaburzyły trajektorię, ale przewidziałem to. Dostała w oba ramiona. A ja zatkałem uszy.

     

    Krzyk wiedźmy był słyszalny bardzo daleko, kości zadrżały w trumnach, a duchy skryły się głębiej w swych kryptach. Mroczny cień zebrał się nad szczytem góry, bijąc piorunami. Gdy wszystko skończyło się, a słońce wyjrzało zza chmur, obok odrestaurowanej flagi raźno maszerował brodaty mężczyzna pod bronią. Miał gotowy karabin, przed chwilą przeładowany i rewolwer, takoż, więc cienia strachu nie można było znaleźć na jego ogorzałej twarzy. Bardziej zmęczenie.

     

    Ogłoszenie: MOJA GÓRA na rozstajach nie straciło na aktualności.

  4. Przypuszczam, że moja sesja to Equestriakorps, w każdym razie ta z Guardianem. Postać powstała jako prześmiewczy zamysł, ponieważ ciekawie będzie taką ekipą, jaka w domyśle ma powstać, zawitać do krainy kolorowych koników.

     

    Imię: 

    Wasyl Andriejewicz.

    Nazwisko:

    Fokin.

    Wiek:

    25 lat.

    Narodowość:

    Ukrainiec.

    Ranga:

    Porucznik 385 Pułku Strzeleckiego WW NKWD.

    Broń:

    Karabin Mosin wz. 1891/30 z pięcioma nabojami w magazynku, rewolwer Nagant wz. 1895 oficerski, siedem nabojów w bębenku.

    Ubiór: 

    Standardowy mundur enkawudzisty, wysokie buty, pałatka.

    Dodatkowe przedmioty: 

    Torba raportówka, hełm, pas, kabura, bagnet, nóż, amunicja karabinowa (30x, bez magazynka), amunicja do rewolweru (35x, bez magazynka) trzy racje wojskowe, manierka pełna wody, zapałki sztormowe, fajka i kapciuch z tytoniem, mapnik z mapą rejonu Lubelszczyzny, dwa granaty RGD-5.

    Wygląd:

    Mężczyzna średniego wzrostu (tak z metr sześćdziesiąt osiem), szczupły, młody, bije od niego energia. Słabo zarysowane, ale wytrzymałe mięśnie. Bystro patrzy na świat szarymi, wypłowiałymi oczyma, które dość często mruży w wyrazie dezaprobaty. Twarz pociągła, blada, gładka, lekko kanciasta, z mocno zarysowaną dolną szczęką. Uboga mimika. Wysokie czoło. Odrobinę kartoflany, niekształtny nos. Wąskie, jasne wargi. Czarna broda, wąsy i takież krótkie włosy. Dobrze prezentuje się w mundurze, jakby stanowił z tym strojem idealną całość. Nosi prostokątne okulary w cienkich, drucianych oprawkach. Lekko żółtawe od tytoniu zęby.

    Historia:

    Urodzony i wychowany w Charkowie w rodzinie inteligenckiej o anty-carskich zapędach w burzliwym roku 1919. Można rzec, ogniste miał urodziny. Los nie dał mu się niestety zapoznać z leninowską koncepcją Związku Sowieckiego, bowiem całe jego młodzieńcze i dorosłe życie upływało w cieniu Ojca Narodów, towarzysza Stalina. Jego młody umysł dość szybko poddał się indoktrynacji, nieznacznie tylko zaburzonej, kiedy to w 1938 aresztowano jego matkę, rzekomo za antysowiecka agitację. Przeszedł przez pionierów i przez Komsomoł, gdzie urobiono go na stereotypowego wręcz, całkowicie posłusznego i lojalnego wobec władzy obywatela. Później trafił do Armii Czerwonej, gdzie miał prawdopodobnie spędzić większą część życia i robić karierę, los jednak chciał inaczej.

     

    Wasyl został wyłowiony spośród co bardziej aktywnych rekrutów po pewnym wydarzeniu. Otóż udało mu się kiedyś, w myśl powiedzenia "każdy pilnuje każdego" podsłuchać, jak jeden z członków jego oddziału wyraża się niepochlebnie o przywódcy ojczyzny światowego proletariatu. Doniósł, gdzie trzeba, niesforny żołnierz trafił gdzie trzeba i zrobiono z nim to, co trzeba. W zamian za to oficer zarekomendował Wasyla. Rekomendacja wpadła w ręce osób odpowiedzialnych, została uznana, wkrótce więc młodzieńca o nieposzlakowanej opinii przeniesiono i rozpoczęto jego szkolenie od nowa, tym razem już jako członka NKWD. Był to rok 1940.

     

    Dzięki podszeptom odpowiednich ludzi, własnej inicjatywie oraz kilku odpowiednim zbiegom okoliczności dość bystro robił karierę. Wspinał się po szczeblach stopni z taką prędkością, że jego współpracownicy poczęli być o to zazdrośni. Niestety, nie można było znaleźć przeciwko niemu żadnych zarzutów. Sumiennie wypełniał polecenia władzy, nieważne jakie by one nie były. Nawet w haniebnych działaniach skierowanych przeciwko Polakom.

     

    Gdy wybuchła Wielka Wojna Ojczyźniana nie oszczędzał siebie ani swojego oddziału. Wyrwał się z okrążenia, tylko dzięki jeńcom oraz swojej reputacji unikając posądzenia o zdradę ZSRR. Mimo tego pozostał wierny Stalinowi i jego poglądom. Brał udział w krótkich walkach na Lubelszczyźnie, na rodzinnej Ukrainie, bronił Kijowa. Tam dostał postrzał w nogę, kula nie przebiła kości, ale na jakiś czas wycofano go z frontu. Wrócił do walki dopiero, kiedy Niemcy dochodzili do Rostowa nad Donem. Nie było mu dane zakosztować zwycięstwa, ponieważ Armia Czerwona, a z nią i NKWD, znajdowały się w ciągłym odwrocie. I tak aż do 1942 roku, do Stalingradu.

     

    Od tamtej pory aby streścić żywot Wasyla Andriejewicza wystarczyłoby wkleić dowolny rysopis krasnoarmiejca w latach 42-44. jednak nie wszystko potoczyło się ładnie i klarownie. W pewnym momencie frontowej przygody, oderwany od jednostki macierzystej podczas walk pod Krakowem otrzymał dziwną propozycję...

  5. Wszystko wirowało w niesamowicie szybkim tempie, a świat zdawał się być wpierw wywrócony na nice, a potem przynajmniej nieźle zdeformowany. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywałem się w powoli czerwieniejące na wschodzie niebo, a potem, kiedy złocista kula wyprysnęła ponad horyzont, zakryłem powieki. Słońce było dziadowsko ostre, zwłaszcza kiedy jego promienie odbijały się w rozbitych okularach. Nieznacznie poruszyłem głową, a gałęzie zaszeleściły.

    - No pięknie - wydarło się ze mnie wraz z jękiem. - Jak raz użyłem tej popierdzielonej magii zamiast starej, dobrej, materialnej broni. I kiepsko mi wyszło. Nigdy więcej.

     

    Rzeczywiście, moje położenie było nie do pozazdroszczenia. Wisiałem sobie na drzewie, prawdopodobnie dębie, dobre piętnaście metrów nad ziemią dosłownie wciśnięty w koronę. Wszystko mnie cholernie bolało, mundur mogłem już chyba tylko zużyć na podpałkę, a proteza do wymiany. I kto, ja się pytam, pokryje koszta nowej? W czasie się przeca po dodatek kombatancki nie cofnę! Cała kabała wyglądała dość biednie, alem się zaciął w postanowieniu opuszczenia drewnianego więzienia. Jadłem, przez co miałem dość energii na to karkołomne przedsięwzięcie.

     

    - Uch, żeby cię... - powiedziałem, akcentując swoje słowa twardym uderzeniem mojego ciała o ziemię. Na szczęście rozmiękłą. Dodatkowo za amortyzator robiła mi kompletnie sztywna mechaniczna ręka, która w tym momencie ostatecznie straciła przydatność. Powędrowałem sobie tylko znanymi ścieżkami na wschód, z wolna znikając za widnokręgiem. Cień góry tylko przypominał mi o kolejnej klęsce, dając motywację do srogiej zemsty.

     

    Powrót mój odbył się po pierwsze szybko, po drugie bez fanfar. Znalazłem podwózkę na traktorze przemytników buraków, który w odpowiednim momencie został przebudowany na amfibię, co pozwoliło nam spokojnie przekroczyć Bug. Zapłaciłem, pojedliśmy, popiliśmy i pojechali. A ja stałem u podnóża wzniesienia. Odetchnąłem sobie świeżym, górskim powietrzem, z radością poruszając lewą, ponownie organiczną ręką. Czarnobyl czyni cuda, byłem zdrów jak ryba i to bez krzty magii. Nawet broda mi odrosła, o! Miałem na sobie też całkiem nowe ubranie. Cywilne i maskujące. No bo w końcu kto zainteresuje się gościem w szarawarach spiętych skórzanym, szerokim pasem, luźnej koszuli, wełnianej kamizeli oraz karakułowej papasze na głowie? Tak na wszelki wypadek, żeby jednak było wiadomo, kto ja jestem, ozdobiłem sobie ową papachę gwiazdeczką. I grało.

     

    Wspinałem się dość długo, nieświadomy zaburzeń rzeczywistości. Nie było mnie, to i nie wiedziałem, co się dzieje. Od czasu do czasu pogwizdywałem sobie coś smutniejszego na dobry początek dnia, przez co prawdopodobnie Edge był już uprzedzony o mojej obecności. A mie to, kolokwialnie mówiąc, wisiało. Kiedy wszedłem na szczyt w rzeczy samej zastałem go spiętego i gotowego do boju A mie się tak nie chciało...

     

    - Dobra, nie będę się wydurniał. Załatwimy to jak mężczyźni, bez magii i broni - z tymi słowami odrzuciłem na bok nagana, szaszkę oraz pojedynczą "cytrynkę". Gdy i oponent swoje zdolności czasowo zdezaktywował, wzięliśmy się za bary. Nie miałem złudzeń, to trochę potrwa. Oboje bowiem znaliśmy i stosowaliśmy dość wymyślne ciosy, które, niestety, oboje umieliśmy sparować. I tak się to ciągnęło jak brazylijska telenowela, dopóki nie zaczęliśmy oddychać ciężej. Zdecydowałem się na coś, czego wróg mógł się, jako doskonale wyszkolony woj, nie spodziewać. Mała szansa, ale zawsze. Odepchnąłem go, by na moment zwiększyć dystans, a kiedy przygotowywał sobie tylko znane uderzenie, zasunąłem mu po chłopsku kułakiem w mordę, jak to się mówi. Odszedł kilka kroków w tył, zdziwiony, a ja równie niedbale poprawiłem z drugiej strony. Tak mi nagle przez myśl przeszło, że potem będzie mieć krasiwe, modre limo.

     

    Skorzystałem na twojej dezorientacji i wierchem dłoni trafiłem Edge'a jeszcze w skroń, na odlew, bez celowania. Wyłączyło go tak jakby. Ja postanowiłem być dzisiaj milszy niż ostatnio i złożyłem na bezwładnym ciele cały sprzęt adwersarza i bez ceregieli zwlokłem go z góry. Tam zostawiłem go w rowie, z ukraińskimi pozdrowieniami czytaj butelką bimbru. Sam wróciłem, zebrałem co moje i wytrzepałem z kurzu flagę, która (jak to jest możliwe?!) uchowała się jeszcze na szczycie. Mosina, niestety, nie znalazłem, z broni palnej zostaje więc tylko nagan.

     

    I znów na rozstajnych drogach pojawiły się ogłoszenia: MOJA GÓRA.

  6. W nie najlepszym humorze, a raczej dość mocno wkurzony, wracałem z przymusowej wyprawy na zgniły Zachód, zastanawiając się, co mnie tam właściwie za diabli ponieśli. Aha, diabli, to w sumie ma sens, powiedziałem do siebie. Przecież SBQL, mój zażarty wróg jest cholernym czarownikiem czy jedna zaraza wie czym. Założyłem ręce, jedną mechaniczną, jedną organiczną, na piersi bacznie obserwując drogę na szczyt. Miałem głęboką nadzieję, że trafię właśnie na mojego osobistego nieprzyjaciela, jakim w zadziwiająco krótkim czasie stał się wyżej wymieniony gość. Przy okazji w spokoju rozważałem swoje szanse. Bez Mosina, granatów, osłabiony, lekko mie się w hołowie po hipnozie wichrowało, a na Ukrainę za daleko, by cisnąć po pomoc, jeszcze mi zemsta zwleknie. W tak zwanym międzyczasie minęła mnie Lisica, pozdrawiając i życząc wesołych Świąt.

    - Wesołych... - odparłem odruchowo, nie zważając na wybudzenie się kolejnej ofiary hipnotyzera. Miałem już plan.

     

    Stał tam sobie, promienny jak dupsko króla Słońce w niedzielny poranek i nadymał się. A ja wyszczerzyłem zęby jak ostatni wariat, nieźle wnerwiony za swój zarost, a raczej jego widoczny na dużą odległość brak. Wyszedłem na widoczne miejsce, odchrząkając wyraźnie, aby zwrócić na siebie jego uwagę. Nie wyglądałem jak furiat, strasznie czy ponuro. Ot, zmaltretowany żołnierz, wymęczony, głodny i spragniony. Jedyne, co mnie wyróżniało, to lewa ręka. Mechaniczna, dźwięcząca zębatkami. I wyraz smutnej pewności na twarzy.

     

    Dalej potoczyło się już szybciej. Wystawiłem przed siebie organiczną rękę, z rozwartej dłoni wypadło kilka kuleczek ziemi zmieszanej z czymś jeszcze.

    - Szyłgana źięłło, ałmakuk partędź - wymruczałem, a słowa, chociaż ciche, obleciały cały szczyt. W tym okamgnieniu całą górę oraz spory obszar wokół pokryła gęsta, całkowicie nieprzejrzysta mleczna mgła. SBQL zdezorientowany rozejrzał się, postąpił kilka kroków. Mgła tłumiła dźwięki, nie słyszał więc ani swojego stąpania, ani tym bardziej mojego podkradania się.

     

    Nagle wszystko okryła czerń, kiedy na głowę iluzjonisty opadł worek. Był na to przygotowany. Wór schwytał tylko obłoczek szarego dymu. W pewnym momencie jednak magikowi zniknął kapelusz. Zniknął nie wiadomo gdzie, lecz prawdopodobnie na dość długo. Wtedy też ja kopnąłem go w lędźwie, korzystając z chwilowej dezorientacji i zniknąłem we mgle. Nie pozwoliłem mu na powstanie, popychając go z powrotem na ziemię, kiedy tylko próbował. Zmęczył się, a i ja nie miałem takiej kondycji jak kiedyś.

    - Słuchaj, ty znasz sztukę iluzji, mnie Ukraińcy uczyli słowiańskiej magii. Pozwolę ci odejść bez szkody, ale kapelusza nie dostaniesz - głos rozległ się zewsząd, nikt nie potrafiłby zlokalizować jego źródła.

     

    Jakby na potwierdzenie rozkazu przeciwnik odczuł przemożne pragnienie i głód. Musiał, po prostu musiał iść i zaspokoić potrzeby swego ciała. A że wedle zaklęcia mógł to zrobić dopiero po dojściu do Kijowa lub spotkaniu Słowianina...

     

    Tak czy inaczej odnalazłem Mosina. Leżał, porzucony, utytłany trochę w błocku, rozładowany. Z pieczołowitością oczyściłem swą broń, załadowałem kolejne naboje i krzepko schwyciłem ją w dłonie. Zająłem stanowisko obok cudem uchowanej flagi, golnąłem trochę źródlanej wody, przegryzłem kiełbasą. Byłem gotów do obrony, ale czegoś mi tu brakowało.

     

    Ano tak. Na rozstajach pojawiły się pergaminy z czymś nadziabanym cyrylicą, a pod spodem polskie tłumaczenie: MOJA GÓRA.

  7. Grim odstawił kufel spokojnie, może nawet nazbyt spokojnie. Poczuł kopytko Animal na swoim własnym. Spojrzał na nią i wysłuchał jej słów, łagodnych, ciepłych, a co najważniejsze, podnoszących na duchu. Wciąż martwił się na zapas, jego myśli rozdzieliły się jednak najpierw na dwie części, ciężką i przyjemniejszą. Teraz ostatecznie już po odejściu natarczywego alikorna przewagę zyskały te dobre dumania. Te o spokoju, ciszy, rodzinie oraz podobnych rzeczach, o których myślą z reguły zwyczajne kucyki. Wpływ ponuractwa osłabł, ogier odsunął od siebie antałek, przy okazji głębszym niż to było przyjęte skinieniem dziękując karczmarzowi za cichą informację. Miał szczęście, powiedział sobie, że poszedł  na tę całą wyprawę. Nawet jak umrze, to przodkowie z dumą przyjmą go po tamtej stronie, a on zyska jakieś dobre wspomnienie.

     

    Zebrał się w sobie, kilkukrotnie zaczerpując powietrza i wypuszczając je ze świstem, tak jak robi to się przed skokiem do głębokiej wody. Parokrotnie otworzył już usta, by zacząć mówić, ale zmieniał zdanie i wracał do posiłku. w końcu nic mu już na talerzu nie zostało, argument upadł. Przymknął oczy i odezwał się do klaczy, równocześnie ponownie je otwierając.

    - Animal, dziękuję ci. Chyba kiedyś nawet dziękowałem - głos dobywający się ze starego kuca był ochrypły, lecz przyjazny, ciepły i wzbudzający zaufanie. - Bo pomogłaś mi otwierać się. Choćby dzięki tobie nie kroję tych wszystkich żyw... znaczy nie robię nikomu krzywdy. I nie będę. Kiedy przyjdzie mój czas, odejdę do swojego domu, nie chcę nikomu wadzić. Nie pasuję do nich. Ale ty jesteś... jesteś dobra, miła. Gotowa do poświęceń, trochę jak Rebon. Przypominasz mi moją matkę.

     

    Mówił, mówił bez przerwy, jakby wyłączając się na chwilę, otaczając przeszłością. Swoim zachowaniem, tym co uważał za błędy i tym co uważał za słuszne, choć drużyna z pewnością nie podzielała takowych poglądów. Patrzył w przeszłość, a decyzje dojrzewały i znikały w jego umyśle.

     

    Była jednorożcem. Bardzo pięknym, nie wiem jakim cudem trafiła do tej zapadłej dziury, gdzie się wychowywałem. Żyliśmy razem bardzo długo, a ja z czasem zastępowałem jej ojca, który raczył gdzieś zwiać. Potem zachorowała i zmarła, dziesięć lat temu. Jedenaście prawie. Nie będę cię jednak zamęczał tym wszystkim. Jeszcze raz dziękuję ci za wszystko i chcę o coś zapytać.

     

    Świadomość w pewnym sensie nieodwołalnej decyzji zapadła w mózg ciemnordzawego ziemskiego kuca jak kowadło albo kamień, ściągający na dno topielca. Na moment spojrzał z wielkim smutkiem w brązowe oczy Animal Heart, a jego czoło wygładziło się i opuściło. Nawet nie sięgał po antałek, by pomóc sobie w decydowaniu.

     

    - Nigdy nie miałem siostry ani córki, ani nikogo, kogo mógłbym w ten sposób pokochać. Zgodziłabyś się zostać moją przybraną siostrą lub córką?

  8. A ty rudy bandyto... - wyplułem z siebie słowa razem z piaskiem. Leżałem w resztkach jakichś krzaków, opleciony lino-różdżko-cokolwiek to było oraz wściekły jak rój pszczół po zniszczeniu im ula. Stracił się bowiem mój zarost, duma i chluba, gdzieś posiało mi czapkę, cały mundur utytłał się i potargał jeszcze bardziej niż był, a na samym szczycie tej kupy nieszczęść skonstatowałem, że diasi wzięli ostatnią flaszczynę na jaką było mnie stać! Ale, magik nie zabrał liny. No, to jesteśmy w domu, może się przydać...

     

    Trzepnąłem się ze złością żywą ręką po dopalającej się brodzie. Kilka iskierek zaświeciło w zapadłym w międzyczasie mroku. Splunąłem, obserwując drogę na szczyt. Ktoś leżał sobie spokojnie, śpiąc. Podszedłem i patrzę: Nocturnal. No nic, ja jej pomagać nie będę, aż takim Samarytaninem nie jestem. Zamiast tego wygrzebałem z zupełnie innych krzaków, bujniejszych, swojego Mosina. Ucałowałem go z radością, choć on ocalał.

     

    Edge skulił się lekko, nie ze strachu, po prostu naturalnym odruchem, kiedy tuż koło ucha świsnęła mu kula, równocześnie z suchym dźwiękiem strzału dobiegającym gdzieś z dołu.

    - Won stąd, cholero, bo mnie ruski miesiąc popamiętasz! - wrzasnąłem na postrach, ponownie dając ognia. Nieco celniej, pocisk urwał gościowi kawałeczek małżowiny. Mechaniczna ręka tykała w ciemnościach. Wróg nie czekał, wiedział, czym to się może skończyć. Nie docenił mnie, to oberwał, ale na moje nieszczęście obeznał się już z jedną z moich taktyk. Strzeliłem trzeci raz i zostawiłem tykający mechanizm. Swoją lewą mechaniczną protezę unieruchomiłem czasowo, aby nie dźwięczała. Oplotłem ją trofiejną liną.

     

    Oponent ostrożnie, z nerwami jak postronki i gotów do obrony zbliżył się do tykającej machiny. Kopnął ją, stwierdzając, że nie wybuchnie ani nic takiego. Nagle został olśniony: to podstęp! W ostatniej chwili osłonił się ręką przed liną mającą w domyśle opleść mu szyję i go zadusić. Mnie to wystarczyło. Karabin przezornie odstawiłem gdzieś, zaparłem się nogami i pociągnąłem najmocniej jak mogłem. W tym ruchu zawarła się cała moja złość oraz wola zemsty za leżaczek, flagę, śpiwór i okowitę. Porwany, Edge zatoczył się w stronę ziejącej za krawędzią szczytu otchłani. Nie spadł jednak. Pociągnąłem go dalej, do łagodniejszego zejścia. Tutaj puściłem linę, a mój przeciwnik potknął się o kamień. Upadł i począł staczać się z wzniesienia, a lina oplatała go dzięki temu.

     

    Ja, nie bacząc na to, że był formalnie rozbrojony, porwałem za karabin i w porywie dziwnej furii wystrzeliłem jeszcze jeden nabój, lekko raniąc adwersarza w plecy. Przeładowałem z trzaskiem. Zawiesiłem broń na ramieniu, odnalazłem sfatygowaną flagę. Ze czcią rozwinąłem nad górą krwisty sztandar, zatknąłem go w widocznym miejscu, a potem począłem przechadzać się w te i nazad krokiem wartownika. Po niedługim czasie schyliłem się, znalazłem bowiem porzuconą kartkę, nadpaloną chyba. Napisałem na niej węglem: GÓRA JEST MOJA i rzuciłem na wiatr, a potem, dalej zły, wróciłem na posterunek.

  9. (Są trzy grupy. Na NMM, na Podmieńce do koszar oraz na Podmieńce na ulicach miasta.)

     

    - Nie jestem żadnym jenerałem, jestem tylko pomniejszym dowódcą. Idę z towarzyszami na ulice, a ty, jak chcesz, możesz przejść do innej grupy. Nie będę bronił - Grim znowu został oderwany od gwałtownego pochłaniania jedzenia i picia, co było już irytujące. No bo w końcu ile można tak zabierać się do posiłku czy rozmowy z... kimś ważnym? Kucyk pokręcił głową. - No, idź już. Jak na zamek, to do Shadow. Ja tu tylko sprzątam.

     

    Rzucił na do widzenia zasłyszanym gdzieś od kogoś powiedzonkiem. Po opróżnieniu w znacznej części antałka zrobił się jakby bardziej przystępny, ale i tak sprawiał wrażenie niechętnego towarzystwu innych kucyków. Zwłaszcza alikornów. Chociaż ten tu wydawał się być coniebądź grzeczniejszy. Tylko ta czarna magia mocno niepokoiła, ale tym zajmie się kto inny. Po raz kolejny i, miał głęboką nadzieję, ostatni, wrócił do ostrożnego kontemplowania klaczy.

  10. Ogier odchrząknął, rozbryzgując zadziwiająco niewielką ilość cennego złocistego napoju dookoła. Spojrzał uważnie na alikorna. Nie wiedział, co sądzić o jego propozycji, ale zdawał się przyjmować usprawiedliwienie. Wzrok ciemnordzawego kucyka na chwilę stał się jakby nieco łaskawszy. Nigdy nie oczekiwał szacunku od zadufanych jednorożców ze skrzydłami, a tu niespodzianka. Zacukał się. Nie chciał rozmawiać o takich rzeczach przy Animal, był mało odważny, jeżeli chodzi o pewne działania.

    - Słuchaj, młody. Ja nie przejmuję się taktem ani niczym takim - powiedział ostro, po czym zniżył na moment głos. - To nie jest tak jak myślisz, a raczej niedokładnie tak.

     

    Zaraz jednak znowu podniósł głos, poirytowany.

    - Nie mam ci tego bardzo za złe, ale nie myśl, że ci popuszczę! Pytaj o sprawy wojny albo prześpij się czy coś! Pojął? 

     

    Nie ma co owijać w bawełnę czy się zbytnio czarować, sam Grim wiedział, jaka słyszalna różnica jest między jego sposobem zwracania się do klaczy, a do innych kucyków. Wiedział, choć nic nie mógł poradzić. Zamiast myślenia wychylił kolejny solidny łyk.

  11. Unkh! - zakląłem szpetnie, szarpiąc się z kajdankami. Bieda straszna, myślę sobie, dałem się zrobić w jajco nie gorzej niż ja sam zabawiłem się z SBQLem. No a teraz tkwiłem tu po chamsku spięty jak jakiś bandzior, poobijany, obwiązany bandażem, bez ręki... No żeż jasna cholera! Mnąc najplugawsze znane mi słowa w polskim, ukraińskim i rosyjskim pozbierałem się z ziemi, dokonując trudnej sztuki powstania przy braku oparcia. Wtedy to z łachmanów, jakie miałem na sobie wypadł cieniuteńki, ale bardzo ostry pilnik. "Żydowski włos". A nie, zaraz. W sumie czemu się martwiłem kajdankami? Nie miałem przecież lewego ramienia, amputowali mi je! Zagrzechotałem kajdankami, śmiejąc się w głos ze spostrzegawczości przeciwnika. Odszedłem, krztusząc się starczym, złośliwym chichotem i kuśtykając w kierunku wschodnim.

     

    W jakiś bliżej nieokreślony, lecz całkiem długi czas później do szczytu dotarła wrzawa, szczęk oręża oraz bojowe okrzyki sporej grupy ludzi. Edge uważnie obserwował niesforny oddział jakby cudem przeniesionych w czasie, rozochoconych bolszewików, zmierzających raźno w stronę wzniesienia. Przygotował się bardzo dobrze, wiedząc, iż zbliża się sroga batalia. Nie omylił się. Szybko na szczycie poczęły wykwitać dymy eksplozji pocisków wystrzeliwanych z małego moździerza, a w powietrzu zahuczała z mocą palba karabinowa. Edge z łatwością zdjął kilku sołdatów przy pomocy sobie tylko znanych sztuczek.

     

    W tym samym czasie ja, podleczony jako tako, przystrojony w wyszabrowany skądsiś carski mundur z czerwona gwiazdą na czapce i ponownie bujnym zarostem podczołgiwałem się samotnie od drugiej strony, nasłuchując świstu odłamków. W końcu moi kamraci przestali bombardować szczyt, a ja nasadziłem bagnet na swojego Mosina. Czekałem już tylko na dogodny moment. Zamknąłem oczy, by po chwili powstać i ruszyć do przodu.

     

    - URRRA! - Edge usłyszał pojedynczy okrzyk. Odwrócił się i ujrzał jakiegoś wojaka, szarżującego wprost na niego. Uśmiechnął się. Z czym do ludzi, koleś? Krasnoarmiejec zdawał się być skądinąd znajomy, ale nie przeszkodziło to aktualnemu właścicielowi góry w zbiciu oszałamiającym kopniakiem uderzenia bagnetu. Sołdat wywrócił się. Parabellum podszedł powolnym, spokojnym krokiem. Kliknęło, kiedy oponent próbował wystrzelić. Dźwięk oznaczał, że biedaczek nie ma nabojów. Politowanie odmalowało się na twarzy Edge'a. A wtedy huknął wystrzał.

     

    Siła strzału okręciła mężczyznę w miejscu, kula wraziła się w prawe ramię. Ręka zwisła bezwładnie, a wyraz zdumienia wypłynął na oblicze dotąd mającego przewagę przeciwnika. Ja, bo w istocie kimże innym mógłby być taki żołnierz, zebrałem się do kupy, podpierając się mechaniczna ręką. Zadźwięczały zębatki. Jedna z nich kliknęła, dźwięk do złudzenia przypominał odgłos, jaki wydaje pusta komora przy próbie strzału.

     

    Zdziwienie całą sytuacją zniknęło, gdy cios kolby przywrócił Edge'a do rzeczywistości. Następne uderzenie trafiło w pustkę. Psiakrew, powiedziałem do siebie, długo się tak nie pobawię. Schwyciłem karabin obiema rękami i począłem wbijać bagnet w powietrze szybkimi, mylącymi ruchami. Szybko przejrzał moją taktykę, skubany, ale cofał się, być może po to, by zadać tym silniejszy, celniejszy cios.

     

    Niestety, odszedł o jeden krok za daleko. Jakże to typowe dla wszystkich tutaj, w tym i dla mnie. Wróg mój zachwiał się, a ja miłosiernie uderzyłem go w brzuch na płasko, bokiem broni. Runął ze szczytu bez jednego dźwięku, jak prawdziwie mężny wojownik.

     

    Zamachałem kumplom z innych czasów czerwoną flagą, jaka cudem jakowymś ostała się na szczycie góry. Oni odeszli, by jakoś wrócić do siebie, a ja uwaliłem się na swojej, wciąż tu będącej karimacie. Sztandar powiewał w zimnym wietrze, ja w wolnym czasie otworzyłem butelkę gorzały o jakiś kamień i rozkoszowałem się krótkotrwałym spokojem.

     

    No, wychodzi, że góra jest moja.

  12. Hmmm. Trudne, bardzo trudne. Ktoś, kto lubi maziać, ale nieszczególnie mu to wychodzi. Albo niespełniony pisarz. Albo wariat. Abo dysgraf. Wszystkie określenia są wręcz warnowato ofensywne, ale w końcu na coś trzeba się zdecydować, niech więc będzie... Guardian. Bez obrazy, ale czytanie twoich postów to jak odkrywanie starożytnych manuskryptów czasem jest.

     

    (Hej tam, na dole. Ogarnąć się i poważne propozycje dawać [czyt. popierać mój głos]!)

  13. (Nightmare. Nie dzieje się nic ważnego poza tym, że ja wydałem jakieś tam losowe rozkazy swojej grupie, tej ulicznej, a teraz siedzę z Animal w głównej jaskini. Nie wiem niestety gdzie jest Pokemona i do której grupy poszła. Przeczytaj post Kapiego.)

     

    Grim Cognizance znowu dał się zbić z pantałyku. Znowu przez tego cholernego alikorna. Do czorta, czy on się już nie odczepi, w duchu wołał do siebie, oczywiście z zewnątrz wciąż będąc nieporuszonym. Niezbyt rozumiał, co też miał odwołać, dlatego na wszelki wypadek nie odwoływał niczego, po prostu starając się dać Rocky'emu do zrozumienia, że owszem, na pytania może odpowiedzieć, pogadać czy coś, ale później, do jasnej cholery! Każda komórka jego ciała zdawała się być zamknięta w kleszczach między obowiązkiem, a innymi sprawami. W końcu postanowił sam zagadać do Animal, dając tym samym wyraz ignorowaniu alikorna.

    - Ekhem... to wracając, wiesz, możemy się już nie zobaczyć i... i dlatego chciałem - zatrzymał się na dłuższą, nieznośnie przeciągającą się chwilę, niepewny swoich słów - powiedzieć ci... życzyć ci powodzenia i wszystkiego dobrego!

     

    W ostatnim momencie zdecydował się zmienić nieco wypowiedź. Stchórzył, można powiedzieć, i nie wyrzekł co mu grało w sercu. Ot, skończył i pokryty rumieńcem zatopił się w cydrze.

  14. Dzięki, Ylthin. Poważnie, bardzo dziękuję, bowiem teraz przejdę przez etap sprostowywania tych wszystkich "twarzy" w moich nowych pseudopowiastkach. Na całe szczęście natknąłem się na twój post przed wrzuceniem jakiejś finalnej wersji, dzięki czemu i wpadki nie będzie.

     

    Właśnie, co do zaznaczania płci, nie mam pojęcia jak byłoby poprawnie i gubię się niesamowicie. Miotam się od "klaczy pegaza" która jakoś mi nie pasuje poprzez takie kwiatki i eksperymenty jak "klacz-pegaz" aż do "pegazicy". Tak samo analogie. No i mam jeszcze jedną kwestię. Lubie pisać "kucyk Ziemi" od czasu do czasu, dobrze to dla mnie brzmi. Nie chciałbym, żeby się okazało, iż tylko dla mnie, potemu proszę o opinie.

     

    No i spieszę z wyjaśnieniem, że pospieszyłem się rzucając twierdzenie o zaprzestaniu pisania. podoba mi się to, nie lubię tylko wywlekać tego na światło dzienne. Dlatego tak bardzo staram się nie pluć jadem za krytykę, przepraszam jeżeli kogo obraziłem.

×
×
  • Utwórz nowe...