Temat "Wyżal się" i ani jednego posta od forumowej jęczydupy? Hohoho, czas to zmienić. Podziękujcie Decadedowi, to on mnie tu nakierował swoim postem w Pręgierzu. Więc tak. Jestem małą, rozwydrzoną pizdą, która nie ma absolutnie prawa cierpieć, a jednak robi z siebie przysłowiową męczennicę i obnosi się ze swoimi "problemami" i szeroko pojętym bólem wszystkiego, usiłując w ten sposób wyżebrać od ludzi trochę współczucia. I atencji, nie zapominajmy o atencji. Atencja ponad wszystko. Nie mam prawa narzekać. Stać mnie na studia 250 km od domu, w tym na wynajęcie stancji. Moja rodzina jest w porządku - nikt nie pije, nie ma przemocy ani znęcania się, rodzice starają się wspierać mnie i mojego brata. Ojciec ma stabilną, dobrze płatną pracę. Żyjemy na dość wysokim (jak na polskie standardy) poziomie. Nie jestem przewlekle chora, liceum skończyłam ze średnią 5,09, maturę zdałam na tyle dobrze, żeby dostać się na weterynarię w Poznaniu. Ludzie uparcie twierdzą, że mam talent do rysunku i pisania. Niedawno minął rok, odkąd jestem w związku, a mój (nieco starszy) chłopak nie może ode mnie oczu oderwać. I wiecie co? Od końca szkoły podstawowej spadam w wielką, zimną otchłań. Z roku na rok tracę siły, chęci, nadzieję. Patrzę w przyszłość i nie widzę tam nic - żadnych celów, żadnych perspektyw. Wybrałam kierunek, który jako tako wpisuje się w moje zainteresowania - ale niekoniecznie jest tym, co chcę robić w życiu. Czuję się niepotrzebna, bezwartościowa. W tej chwili usiłuję nie zapłakać klawiatury laptopa. Takie ze mnie emocjonalne chuchro, że z byle powodu - a czasami wręcz i bez powodu - płaczę jak bóbr. Często i obficie, zwłaszcza w nocy. Są dni, kiedy funkcjonuję w miarę normalnie - uśmiecham się, pomagam w domu, szukam sposobów na to, żeby być przydatną, snuję jakieś plany, rozwijam pasje. A potem przychodzi dół. I kiedy mówię: dół, mam na myśli chwilę, gdy wszystkie pozytywne emocje, całe to szczęście, cała radość... po prostu gasną. Znikają bez śladu. Zostaję wtedy całkiem sama ze wszystkimi moimi lękami, z narastającą od lat frustracją, gniewem, poczuciem beznadziei, z zimną, paraliżującą rozpaczą. Nic wtedy nie pomaga, ani czekolada, ani małe ilości alkoholu, ani ziołowe tabletki czy krople na uspokojenie. Mogę tylko czekać, aż ten stan minie (co trwa z reguły dwie, trzy godziny, czasem dłużej), albo spróbować zasnąć - co nie zawsze działa, bo równie dobrze mogę przeleżeć całą noc bez snu, z głową na mokrej od łez poduszce. Są dni, kiedy jestem przybita od samego początku - apatyczna, przygnębiona, niesamowicie drażliwa. I tu nic nie pomaga. Muszę taki stan przeczekać, licząc na to, że wieczorem mój nastrój się poprawi. Czasami się poprawia - i to uczucie... Ciężko to opisać. Słowo "euforia" jest tu zbyt... przesadne, przekazuje zbyt duży ładunek emocji. Na pewno nie jest to epizod maniakalny - to zwyczajny napływ szczęścia po całym dniu rozpaczy. Myśli samobójcze. Częste, o różnym nasileniu - od zwykłego uczucia wewnętrznej pustki i bezużyteczności, bezcelowości istnienia, po nieprzyjemnie konkretne plany. Czasami powstrzymuje mnie poczucie obowiązku i więź z bliskimi mi ludźmi. Czasami wszystko to blednie i staje się nieistotne, pojawia się coś, co nazywam wrażeniem ciężaru - sprawiam tak dużo kłopotów, że moje odejście będzie na dłuższą metę lepszym wyborem. Wtedy jedyną rzeczą trzymającą mnie przy życiu jest ten prymitywny, podświadomy lęk przed bólem. Ostatnia bariera, która chroni mnie przed dnem. Przecież od dna można się odbić, prawda? Ilekroć słyszę taką uwagę, świerzbią mnie pięści. Nie jestem agresywna i wyrządzenie komuś (choćby niewielkiej) fizycznej krzywdy będę zapewne rozpamiętywać przez ileś tygodni, ale kiedy ktoś stwierdza, że "od dna można się odbić" albo "weź się w garść i tyle"... tudzież "przesadzasz" czy "inni mają dużo większe problemy i nie narzekają"... W takich chwilach narasta we mnie przemożna chęć, żeby strzelić delikwenta w twarz, aż się zatoczy i wykrzyczeć mu w twarz cały swój ból, strach, gniew, żal. Powiedzieć mu, jak to jest: obumierać od środka, każdego dnia podnosić się tylko po to, żeby upaść, cierpieć nie fizycznie, bólem, który można opisać i wskazać, a psychicznie, całym swoim jestestwem, świadomością, podświadomością i wszystkim pomiędzy. Spróbować wyrazić słowami: jakie to uczucie, patrzeć w zimną, czarną pustkę, zastanawiając się, jak długo będę jeszcze spadać, zanim sięgnę dna? Ile czeka na mnie cierpienia, zanim w końcu pęknę, zanim sięgnę po żyletkę, przedawkuję leki, skoczę z mostu? Właśnie schodzi druga paczka chusteczek. Cudze problemy? Wiem o nich dobrze. Zaznaczyłam przecież na wstępie, że nie mam prawa cierpieć... nie w sytuacji, gdy mieszkam kilka kilometrów od gminy z najwyższym w kraju odsetkiem ludzi pobierających zasiłki, gdy kończyłam liceum w mieście, w którym jeszcze pięć lat temu stopa bezrobocia wynosiła 30%, gdy znałam i wspierałam emocjonalnie ludzi z rodzin patologicznych, rozbitych, ubogich, ludzi chorych, porzuconych, samotnych. W tej chwili zastanawiam się, czy jestem dobrą dziewczyną dla Wilka. Czy wspieram dostatecznie mojego rozbitego psychicznie faceta. Zgadnijcie, kuźwa, do jakich dochodzę wniosków. Czasami słyszę, że powinnam się poruszać - wyjść na dwór, pobiegać, posiedzieć na słońcu... Albo zrobić sobie badania na tarczycę. Lub zmienić dietę na zdrową. Nie mam już siły tłumaczyć, że ruch (tak jak i rozwijanie szeroko pojętych pasji) generuje u mnie raczej frustrację, niż radość. Ani że nie mam siły się ruszać - nie w sensie fizycznym, bo chociaż moja kondycja jest tragiczna (zdarzało mi się dostawać mroczków przed oczami po dwóch godzinach WFu), to mogę popedałować na rowerze, nosić wiadra z wodą czy ciągać obcięte gałęzie. Nie mam siły w sensie psychicznym - nie mam motywacji, nie czerpię z tego przyjemności, nie widzę w tym sensu. I nie, "branie się w garść" tu nie pomoże. Gdy dopadnie mnie apatia, to choćbym nie wiem jak chciała coś zrobić - nie ruszę się nawet o centymetr. I gwoli ścisłości - nie stołuję się w fast-foodach co drugi dzień, nie zapycham się tłuszczem, jem owoce i warzywa, jedyne, co mogę zmienić to sypać mniej cukru do herbaty i nie żreć tyle czekolady. I tak mam grubą dupę. Trzeciej paczki chusteczek nie mam. Na szczęście koszulka jest bawełniana, chłonna (i trochę już wilgotna na dekolcie). Czy rozmawiałam o tym wszystkim z innymi? W trzeciej gimnazjum chodziłam przez pół roku do psychologa ("stany depresyjne"), nie pomogło. W szkole trzymałam się na uboczu i unikałam kontaktów - z interakcjami społecznymi radzę sobie źle, dopada mnie okrutny stres i najczęściej wychodzę na osobę raczej... mało interesującą. Zresztą po sześciu latach nękania w podstawówce i gimnazjum nauczyłam się cynizmu i niechęci do ludzi. Rodzinie wolę nie mówić - starczy, że jedno dziecko zrezygnowało ze studiów i chodzi na terapię zajęciową. Parę razy rozmawiałam z Siperem (i za każdą z tych rozmów serdecznie mu dziękuję). Jeśli chodzi o Wilczka... nasz związek można podsumować tak: " - Wilczeek, jestem do niczego. - Nie, kochanie, nie jesteś. Ja jestem. - Nieprawda, nie jesteś, ja jestem. - Chcesz pogadać o głupotach? - To było pytanie retoryczne, prawda?". Jedno i drugie jest zdrowo przybite, jedno i drugie zachęca się nawzajem do wizyty u psychologa. Jedziemy na tym samym wózku i walczymy ze sobą o emocjonalny bagaż tego drugiego. tl;dr - Milfin jak zwykle jęczy, marudzi i pierdzieli od rzeczy. Carry on, soldier.