Skocz do zawartości

Tablica liderów

Popularna zawartość

Pokazuje zawartość z najwyższą reputacją 01/05/21 we wszystkich miejscach

  1. Dawno, dawno temu napisałam fika na konkurs literacki. Fik zdobył pierwsze miejsce, a ja go nie opublikowałam poza konkursem, ponieważ chciałam z tego zrobić wielorozdziałowca. Z czasem zrozumiałam, że wielorozdziałowiec nigdy nie powstanie, więc mogę to wrzucić na forum. Wyobraźcie sobie, że dochodzi do połączenia między Equestrią a światem z anime "Girls und Panzer"... Tak, o tym właśnie jest ten fik. Zdobywcy Uroczego Czołgu
    1 point
  2. Przedstawiam wam mojego fanfika, który zdobył trzecie miejsce w konkursie literackim. Opis: Historia zagłady. Link
    1 point
  3. Witajcie! W końcu ukończyłam mojego fika na konkurs na spin off Wiedźmy (fanfik autorstwa Zodiaka, bardzo fajny). Trochę się spóźniłam, ale jest. Nie musicie znać oryginału, gdyż jest to prequel. Początek Początki na Szlaku nigdy nie są proste, a życie lubi przynosić niespodzianki.
    1 point
  4. Opowiadanie jest, jak sam tytuł wskazuje, przeróbką książki Chutliwa Argoniańska Pokojówka z serii TES. Prócz przerobionych scen parę dodałam. Zastanawiam się też nad kontynuacją. Całość miała być głupia i budzić śmiech. Obawiam się, że mi się nie udało. To jest naprawdę króciutkie, ostrzegam i zapraszam do czytania. Akt I: https://docs.google.com/document/d/1iyUSDYBl2VkxJaUqRWRNm4X19DQMCIy-GKtfA-EmFkc/edit?usp=sharing Akt II: https://docs.google.com/document/d/1XhP9JKOyLIiAqEz2fG7frhyr3JBMq01hp7lTLlH37DM/edit?usp=sharing
    1 point
  5. Witam was ponownie Dzisiaj pragnę wam dać do oceny kolejnego badziewnego fanfika mojego autorstwa. Ostrzegam, że będzie jeszcze gorzej niż zwykle, ponieważ to moja pierwsza poważniejsza przygoda z poezją i nie wiem, czy zapis jest poprawny. Rymy są na pewno częstochowskie, a fabuła do zadu. Opowiadanie jest inspirowane balladami romantycznymi i pełne chorych przenośni oraz porównań. Zapraszam do czytania oraz hejcenia. https://docs.google.com/document/d/1GUENZgjHmTfsXtacnCwvR9bCsLyZq5dT5Y-NIXrCF34/edit?usp=sharing
    1 point
  6. Co by było gdyby Celestia i Luna wybrały się na konwent fantastyki... Fik pisany na gradobicie. Nerdcon
    1 point
  7. A teraz dzień z życia Zecory. Znowu Gradobicie. Otaczają mnie idioci!
    1 point
  8. Panie i panowie, oto poddany korekcie fanfik, który napisałam z myślą o ostatnim Gradobiciu. Opowiada on o tym jak Twilight radzi sobie z trudami edukacji i księżniczkowania. Księżniczka Przyjaźni
    1 point
  9. I ostatni już fanfik z Gradobicia, nacechowana rasizmem nowela pozytywistyczna o pracy u podstaw. Smacznego. Ziemnogród
    1 point
  10. Witajcie! Dzisiaj publikuję przed wami fanfik pisany na Gradobicie Fików, który według Dolara był najlepszym opowiadaniem w konkursie. Co prawda naskrobałam go w 7 minut i pierwotnie nie chciałam tego publikować, ale Dolcze zagroził mi Zmasowanym Tulaśnym Terrorem, więc żarty się skończyły. Samotność
    1 point
  11. I kolejny fanfik z Gradobicia. Też pisany w 7 minut. Superbohater
    1 point
  12. Dzisiaj zaprezentuję coś dla wszystkich fanów złych fanfików. Panie i panowie! Przedstawiam wam najgorszy fanfik na świecie! Opis: Polacy są wszędzie. Porwali księżniczkę Lunę i jej anioł stróż musi ją ratować. Z pomocą przychodzi mu Wybraniec. Od autorki: Fanfik jest parodią, która wyśmiewa wszystko co złe w FF. Nie wszystkie postacie pochodzą z fików złych i bardzo złych. Zapraszam do czytania: https://docs.google.com/document/d/1-l_vFruP0dTORtMmF3K2Y0dHeg1xoUMmJA7em55l44Q/edit?usp=sharing
    1 point
  13. Witajcie, moje małe kucyki! Dzisiaj przedstawiam wam poprawioną wersję mojego fanfika konkursowego na edycję "Out of character". Co dostaniecie? Krótką, lekką komedyjkę. Przed wami 50 Twarzy Dash. Zapraszam do czytania: https://docs.google.com/document/d/1U4DRt-H_G8fVFFtJ-DQkVYxh0SuNS6VPxWVydJsHSak/edit
    1 point
  14. Myślałeś, że rośliny są niegroźne? Sądziłeś, iż fotosyntezują sobie spokojnie i nie knują planów przejęcia władzy nad światem? Myliłeś się, naiwniaku. Moi mili, przedstawiam wam najnowsze dzieło marki Cahan Szalona, pisane na konkurs literacki na mlp polska, które nie zajęło nic. "Rosiczki Atakują" to fanfik inspirowany horrorami klasy Ź, które są tak durne, że aż śmieszne. Tak, to swoista parodia, wzbogacona moją ponysoną i dawką botaniki. https://docs.google.com/document/d/1IlNy6qEv2T9KaB9V8e0vxRkMBceak9KSYk_P1hLaW-M/edit?usp=sharing Czytajcie i nie zapomnijcie skomentować, bo Drosera regia nie śpi.
    1 point
  15. Witajcie! W tym temacie będę publikować oneshoty z serii II Wojna Fanfikowa. Na chwilę obecną dam jeden - 2 kolejne mam w zasadzie napisane, więc wrzucę niebawem. A o czym to? Przeczytajcie i zobacznie sami. Festung Breslau[Oneshot][Comedy][Dark][Violence][Crossover][Fandom][satyra] https://docs.google.com/document/d/1I6dvvdGSl96vqwetu0Xid0TtGY9UbDx0nZEgakUC7oY/edit Wiosna Kuców[Oneshot][Comedy][Crossover][Violence][Fandom][satyra] https://docs.google.com/document/d/1rSRZag5Nl7fylLh0f8j400_OFAewTNfEXgXg-Uougjo/edit
    1 point
  16. Hm, jak to się stało, że do tej pory nie skomentowałem najnowszego spośród zremasterowanych rozdziałów? Pewno znowu zaspałem No cóż, w takim razie na sam koniec maratonu nadrabiam zaległości związane z „Cieniem Nocy”, odkrywając, że o ile rozdział V był całkowitym rewritem, o tyle rozdział VI najwyraźniej przeszedł niewielkie, ale istotne z punktu widzenia zawartości merytorycznej oraz technicznej zmiany. Sami wiecie, diabeł tkwi w szczegółach. Myślę, że dosyć dobrze pamiętam co istotniejsze fragmenty „Cienia Nocy”, akurat wędrówka ku Alikorngard zapadła mi w pamięci, toteż podczas lektury miałem silne wrażenie deja vu. No, chyba, że serio czytałem już ten rozdział, tylko nie zarejestrowałem go jako zremasterowanego. To by oznaczało, że z moją pamięcią coraz gorzej, o wydajności to już nie wspomnę. W każdym razie, szósty rozdział to nie tylko podróż oraz magiczny trening w plenerze, czego jak najbardziej należało się spodziewać w przygodzie osadzonej w klimatach klasycznego fantasy, ale także pewna doza światotworzenia, ekspozycji historii, która to ekspozycja zostaje wypowiedziana ustami Bastard Spella. Ponieważ autorka nie lubi tracić czasu, przy okazji zdecydowała się na rozbudowanie jego postaci. Stąd, nie tylko dowiadujemy się o tym, co się wydarzyło i dlaczego obecnie Alikorngard jest tak niebezpiecznym miejscem. Nie tylko otrzymujemy pierwsze znaki, że boskość Celestii i Luny to, mówiąc brzydko, ściema tysiąclecia, zaś poddani alikornich sióstr, zindoktrynowani od maleńkości, błądzą niczym pijane dzieci we mgle. Poza tym wszystkim, dowiadujemy się co Bastard Spell robił w Canterlocie, jaka stoi za nim historia, no i dlaczego zmuszony był uciec. Jest sporo szczegółów wartych zapamiętania, chociaż początkowo treść usiłowała sprzedać czytelnikowi to, że Alikorngard jest głównym specjałem, bardzo szybko zacząłem zastanawiać się nad wszystkim, tylko nie nad upadłym, przeklętym miastem alikornów – zaciekawiło mnie to, że najwyraźniej sam Darkness Sword, władca Królestwa Nocy, nie daje wiary w boskość Celestii i Luny, w ogóle, podważa nauki Kościoła Harmonii, toteż na jego włościach za powątpiewanie nie grozi kara, czego nie można powiedzieć o Equestrii, gdzie wystarczyło, że Bastard Spell zwinął kilka ksiąg zakazanych (Skąd my to znamy?), by całym uniwersytetem zainteresowała się gwardia. Takie drobne rzeczy sprawiają, że czytelnik zaczyna wątpić w to, czy w tym konflikcie (Złe słowo – może bardziej w ramach konkurencji, jaka naturalnie wytwarza się między państwami. Stawką są oczywiście wpływy.) są jakiekolwiek pozytywne strony, ale jednocześnie zastanawia się jak tam jest, w tych królestwach. Wisienką na torcie jest kolejne zarysowanie tego, jak wielka jest wola walki i decydowania o samej sobie Night Shadow – mam na myśli jej wnioski o tym, że Bastard Spell miał wybór, a także przemyślenia o tym, jak by to było, gdyby Alikorngard nie upadło, a ona przyszła na świat właśnie tam, będą wolną, nieskrępowaną cudzymi rozgrywkami politycznymi. Chyba kiedyś nie zwróciłem na to szczególnej uwagi, ale jest to również moment, w którym przewiną się rzeczy, które przez co wrażliwszych mogą zostać uznane za przejawy rasizmu. Chodzi mi o spór o hierarchię ras, kto za co odpowiada i jak to alikorny, mimo swoich słabości natury... nazwijmy to, reprodukcyjnej, są lepsze, przeznaczone do rządzenia, a pozostałe kuce winne być im posłuszne (oczywiście z ziemskimi na samym dole tejże piramidy). Widać różnice światopoglądowe między Spellem, a Nighty, a przy okazji przekonujemy się o słuszności stwierdzenia, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Tym bardziej, można odnieść wrażenie, że to świat bezwzględny, zimny, niebezpieczny, a dobro i zło są kwestiami względnymi. I taka kreacja mi odpowiada. Pamiętajmy, że to jest prequel, że z punktu widzenia serialu, jest to zamierzchła epoka i nie mam problemu z wyobrażeniem sobie, że w mrocznych czasach tak właśnie mogło to wyglądać. Wydaje się, że to niewiele znaczące wstawki, lecz jeżeli wczytać się w to głębiej, od razu widać, że część rzeczy ma drugie dno i że jest tutaj pole do własnych domysłów oraz spekulacji. Świat przedstawiony po prostu ciekawi, prosi się o odkrywanie, jednakże oszczędność w dawkowaniu informacji nie pozwala przestać o tym myśleć i nie czekać na ciąg dalszy. Ale historia Alikorngardu, sama w sobie, chociaż nie należy do najoryginalniejszych, jest ciekawie przedstawiona i co by nie mówić, jest smak na ciąg dalszy, na eksplorowanie, przygody i niebezpieczeństwa. Jest klimat, do tego świetnie nakreślony dzięki przemyślanej stylistyce oraz dopracowanych opisach, co mnie się bardzo podoba. Aczkolwiek, jest troszkę szkoda, no bo czytałem oryginalną wersję fanfika, stąd wiem, że ryzyko będzie się wiązać z ofiarami... No, ale nic więcej nie powiem. Tym bardziej, że kolejne zremasterowane rozdziały jeszcze się nie ukazały. Tak czy owak, dostaliśmy kolejny niezwykle klimatyczny, wciągający kawałek tekstu, gdzie oprócz żmudnej wędrówki mamy garść historii, a także rozwinięcie charakterystyk postaci, głównie Night Shadow oraz Bastard Spella, gdzie między wierszami można doszukać się kilku detali, które urozmaicają świat przedstawiony i dają znak, że w rzeczywistości sprawy są zdecydowanie bardziej skomplikowane, zaś życie w tych starych, mrocznych czasach – dużo trudniejsze, niż na pierwszy rzut oka. Aha, byłbym zapomniał – rodzinie Brodatych też się nie upiekło i nawet przodek Starswirla ma swoje za uszami. Aczkolwiek, to zależy od tego, po czyjej stronie się stoi, komu dany czytelnik przyznaje słuszność. Niemniej, jeżeli ktoś sądził, że wzmianki o Equestrii, Celestii, Lunie, czy Harmonii to jedyne odniesienia do kanonu i poddawał pod wątpliwość, że to prequel, teraz powinien zauważyć, że powiązań z serialem z czasem jest coraz więcej i że wbrew pozorom nie jest to oderwane od świata kanonicznego uniwersum. W ogóle, ciekawy smaczek z Kościołem Harmonii – kto czytał opowiadania o pogańskich kucach może kojarzyć ów kościół, czy wręcz pomyśleć, że mamy do czynienia z jednym, wielkim Cahanverse Jest jeszcze jedna postać, która uzyskuje nieco więcej czasu antenowego – Random Adventure. Tutaj wprawdzie nie ma jakiegoś znaczącego rozwinięcia jego postaci, ale jest to jeden z kucy, który w Alikorngard już był i przeżył, dzięki czemu może opowiedzieć swoją historię komuś niewtajemniczonemu. Co by nie mówić, jego przestraszona kreacja wypadła wiarygodnie, dzięki czemu czytelnik otrzymuje kolejne zapowiedzi, że bohaterów czeka ciężkie wyzwanie. Na razie jeszcze nie wiadomo jakie (o ile nie czytało się oryginalnego „Cienia Nocy”), nie wiemy kogo postacie spotkają na miejscu i z czym będą zmuszone walczyć, ale już mamy podstawy, by spodziewać się czegoś dużego, niepokojącego. Prawie jak w oryginalnym „Resident Evil 3”, gdzie jeszcze zanim po raz pierwszy spotykamy Nemesisa, dostajemy od innej postaci informację, że do miasta wysłano coś, co upatrzyło sobie za cel protagonistkę i że nie ma przed tym ucieczki. Wiadomo, o pomyślne losy większości bohaterów możemy być spokojni – w końcu gdyby było inaczej, skąd ciąg dalszy historii, oczekujący na remaster – ale dla nastroju udajmy, że po rozdziale szóstym niczego nie ma i podumajmy nad tym kto przeżyje, kto się wykaże, co się stanie Można miejscami odnieść wrażenie, że dialogi dominują nad opisami, a ekspozycja wypowiadana przez Bastard Spella z czasem przybiera długą, za długą formę, jednakże nie powiedziałbym, że przez to staje się niewiarygodna. To nie jest tak, że Bastard spontanicznie postanawia wygłosić wykład i nikt mu nie przerywa, natomiast informacje dotyczące dawnych dziejów w żadnym momencie nie są zbyt szczegółowe i zbyt precyzyjne, by mowa zaczęła brzmieć nienaturalnie. Poza tym, zaczęło się od tego, że ciekawska Night Shadow zaczęła pytać go o to, co ją interesuje, między wierszami dorzucając własne komentarze. Czyli jest to ekspozycja, ale jednocześnie dialog między dwiema postaciami, gdzie jedna wie, czego się spodziewać (kontrast do Randoma – Bastard ewidentnie jest opanowany i spokojny), zaś druga jeszcze nie, ale chciałaby wiedzieć, uważa, że ma do tego prawo. Co jeszcze? Pozostali Łowcy są, towarzyszą nam, udzielają się, ale na razie trzymają się z boku, okazyjnie wchodząc w interakcje czy to z Bastardem, czy Night Shadow, zwłaszcza pod koniec, gdy przychodzi pora poćwiczyć zaklęcia. Sympatyczna końcówka, małe rozluźnienie klimatu przez dalszą drogą. Miły akcent, jeżeli dobrze napisany, to zawsze się ceni, a tutaj był dobrze napisany. W ogóle, znów ciesza opisy tkania poszczególnych zaklęć, co jest nie tylko okazją ku temu, by objaśnić jak alikorny tworzą i rzucają zaklęcia, ale również by ukazać emocje Night Shadow oraz jej stosunek do wybranych postaci, skąd wypływają określone odczucia. Podobnie, jak przy Bastardzie, mamy dwa w jednym Miałem pewne wątpliwości, czy aby w paru miejscach autorka nie wykorzystała okazji na rozszerzenie rozdziału (w końcu chciałoby się więcej tego, co się lubi) ale po namyśle, nie wiedzę innych możliwości, niż ewentualne konwersacje Night Shadow z pozostałymi towarzyszami podróży i ukazanie stosunku każdego z osobna do wyprawy, co wprawdzie mogło by być rozwinięciem poszczególnych charakterów, ale z drugiej strony w praktyce mogłoby się okazać sztucznym przedłużaniem rozdziału, a tak, jak jest teraz, mamy sprawne tempo akcji, najważniejsze informacje, rozwinięcie tych najistotniejszych postaci, ok. Rozdział jak najbardziej polecam, remaster póki co idzie dobrze, aczkolwiek mimo wszystko, przy szóstym rozdziale był mały niedosyt (chyba jedyna rzecz, która przyszła mi z czasem, początkowo chyba tego nie odczuwałem... a może tylko się niecierpliwię), ale to nic poważnego, by popsuć wrażenia z czytania. Dla dotychczasowych czytelników po prostu ciąg dalszy, gdzie opisy cieszą oko, postacie czyta się z łatwością, są dobre w odbiorze, a klimat spełnia swoje zadanie i pozwala się wciągnąć, wczuć. Dla nowicjuszy – niezbadany teren, powrót „starej” historii w odświeżonym wydaniu, miejscami może wydać się rzemieślniczą robotą, ale namawiam, by wczytać się w szczegóły i spróbować to sobie wyobrazić, zauważyć, że w gruncie rzeczy jest to świat znacznie bardziej rozbudowany, po prostu jeszcze nie wiemy o nim wszystkiego. Liczę, że w miarę kolejnych rozdziałów będziemy odkrywać, coraz więcej i więcej. Dlatego też tym bardziej polecam przeczytać i przekonać się samemu, co to za historia A w tak zwanym międzyczasie, zacieram ręce i czekam na więcej.
    1 point
  17. W ten oto sposób dotarliśmy do – jak na razie – ostatniej odsłony cyklu o pogańskich kucach, cechującego się imponującą nieskazitelnością wykonania, doskonałym klimatem, świetnymi postaciami i charakterystycznym stylem, o którym słowa złego nie mogę powiedzieć. Czy „Przekleństwo Lasair” sprostało oczekiwaniom i godnie pociągnęło cykl dalej? Cóż, byłem w tej materii nieco skonfliktowany, ale ostatecznie, myślę, że tak, jak najbardziej. Przynajmniej pod kątem formy. Klimatu w sumie też, chociaż – niestety – tym razem był niedosyt, a wręcz wrażenie niewykorzystanych okazji. Ale niekoniecznie w ramach tego opowiadania, ale potencjalnych kolejnych części cyklu. Stąd, tym razem wrażenie niedosytu jest wzmocnione – bo po prostu nie ma już kolejnych części, trzeba czekać W każdym razie, forma ponownie cieszy i zachęca do lektury, aczkolwiek mam pewne zastrzeżenie, odnośnie słownictwa. Z uwagi na to, jak niewiele w tekście jest podobnych momentów (w zasadzie, to chyba jedyny taki zgrzyt), nie sądzę, by było to coś przesadnie poważnego, ale myślę, że narratorowi nie wypada mówić wprost o gównie, tym bardziej, że przez większość czasu, używa eleganckiego języka, stąd coś podobnego po prostu odstaje od reszty, rzuca się w oczy. Poza tym, zamiast „patrzyć” użyłbym „patrzeć”, moim zdanie brzmi lepiej. Ale poza tym, po raz kolejny otrzymujemy solidne, bardzo dobrze skonstruowane opisy, wszystko utrzymane w znajomej, świetnej stylistyce, która realizuje klimat od początku do końca, aczkolwiek tym razem, jest to nieco inny rodzaj klimatu, chociaż owszem, nadal mamy tutaj mrok i mistycyzm, tekst wydaje się tym razem dużo bardziej surowy – wprowadzenie przybliża nam warunki bytowe w Mikulczycach Górnych (swoją drogą, fajnie nazwana lokacja i ciekawe nawiązanie, wręcz easter egg ), co prędko okazuje się atakowaniem czytelnika dość naturalistycznymi opisami, podejmujących brud, smród oraz bezwzględność otoczenia, czyniąc z lokacji miejsce, którego raczej nie ma się ochoty odwiedzać regularnie, czy zwiedzać. Oszczędność słów oraz nastawienie na precyzję przekazu czyni z tego zapadający w pamięci początek i znak, że historia Lasair to coś innego. Zresztą, fakt, że tym razem akcja rozgrywa się w mieście, a nie w lasach, czy na szczycie wzgórza to kolejna sprawa. Już samo to powoduje, że fanfik czyta się jako coś innego, z poczuciem, że teraz to losy Lasair będziemy śledzić i że to teraz jej historia. Objawia się to również w kreacji głównej bohaterki. Lasair jest już starsza, ale początkowo, co w pewnym sensie troszkę zadziwia, wydaje się, że podążyła inną ścieżką, niż jej mentorka i jednak postanowiła się ukrywać, próbując w międzyczasie porzucić samą siebie, zaprzeczyć temu, kim była, czyli dokonać innego wyboru – umierać każdego dnia, po trochu. Ten stan rzeczy nie utrzymuje się zbyt długo i prędko Lasair decyduje się wykorzystać swoją magię, wbrew zakazom Kościoła Harmonii. To oczywiście doprowadza do jej zguby, jednak pomaga jej pogodzić się z tym, kim jest i w ostatniej chwili przyznać przed samą sobą, że to akceptuje i nie zamierza się tego wypierać. Już nie. Pojawienie się na moment Bogini dopełniło efektu, jednak smak na ciąg dalszy robi dopiero ta właściwa końcówka, co do której zgodzę się z Ylthin, że była ze strony autorki eleganckim zagraniem. Taki lekko ironiczny, lekko symboliczny wydźwięk, bardziej mistyczny aspekt na sam koniec. Dobra decyzja, wykonanie bez zarzutu, świetnie się to czytało Niestety, klimat cierpi z uwagi na wspomniany niedosyt. Tempo akcji jest dobre, ale mam pewien problem z tym, że fanfik dość agresywnie przeskakuje między poszczególnymi wydarzeniami. Najpierw kolejny dzień Lasair, klaczy takiej, jak każda inna, następnie pomoc skazanemu na śmierć źrebakowi przy pomocy magii, a potem od razu publiczne spalenie i końcówka. Mam wrażenie, że przejścia między poszczególnymi scenami nie są zbyt płynne, a i z samej Lasair, nawet jak na początek, dało się wycisnąć więcej. Myślę, że warto by było dać więcej czasu czytelnikowi na zapoznanie się z nią i ukazanie jej wewnętrznej walki. Może dać kilka dodatkowych scen, w których niesie ona pomoc wbrew zakazom (oczywiście incognito, starając się ukrywać tożsamość) i pokazać, że otoczenie też jest w jakiś sposób skonfliktowane (czyli rozwiązanie problemu czarno-białego świata, o którym wspominał Arkane, chociaż taki właśnie świat wypada agresywniej w stosunku do bohaterki, wiedźmy), do czasu, w którym Lasair ma pecha i trafia na totalnego fundamentalistę, który mimo ocalenia przez nią życia, rozpoznaje ją i natychmiast donosi władzom na Wiedzącą, przez co przenosimy się do sceny jej egzekucji. Samą scenkę też troszkę wydłużyć, pokazać, że większość kucyków, którym pomogła, milczy, boi się i pożytku z nich nie będzie, poza tym małym, którego Lasair prosi w duchu, by był odważniejszy od niej. Końcówkę natomiast, zostawiłbym bez zmian. W sumie, jak teraz o tym myślę, widzę więcej możliwości, jak można było to zrealizować i nawet nie tracić przy tym wrażenia czarno-białego świata przedstawionego. Mogłaby ukrywać tożsamość, jak już wspominałem, ale przy tym spotykać się, już jako zwykła Lasair, klacz jak każda inna, z czarną niewdzięcznością ze strony różnych kucyków, z pogardą, co skłoniłoby ją do wniosku, że niepotrzebnie ryzykowała i próbowała wypełnić swoją przysięgę, no i że prędzej powinna wytrwać w swojej decyzji, by się ukrywać, wykorzenić z wiary. A może pokusić się na „podziękowanie” w postaci polowania na czarownicę? Odkrycie tożsamości wiedźmy w bardziej... surowych warunkach? Na przykład w sytuacji, w której ta zostaje zapędzona w ślepy zaułek, bez możliwości ucieczki? Straży, która zamiast od razu schwytać, najpierw katuje ją na środku ulicy, a potem demaskuje i dopiero wtedy aresztuje? Albo spróbować zagrać na emocjach, serwując tragiczną w skutkach wpadkę przez jeden, mikroskopijny, głupi błąd? Że zabrakło jej tak niewiele, by pozostać w ukryciu, albo niebezpośrednio skierować podejrzenia na kogoś innego? Zdecydowanie, na tym polu było mnóstwo możliwości i naprawdę szkoda, że fanfik nie okazał się dłuższy i że nie spędziliśmy więcej czasu z Lasair. Opowiadanie kontynuuje trend coraz krótszej kolejnej części cyklu i tym razem opowiadanie troszkę na tym straciło. Może nie przejąłbym się tym aż tak, gdybyśmy mieli więcej opowiadań poświęconych tejże postaci, ale na obecny stan rzeczy, brakuje rozwinięcia. Tak czy owak, przeniesienia akcji do miasta pomogło w uzyskaniu świeżości, jednocześnie pozwalając zachować charakterystyczne dla cyklu aspekty klimatu, chociaż cierpi on z uwagi na niewykorzystany potencjał postaci Lasair oraz jej wątpliwości. Zwłaszcza, że to uczennica Isleen, którą zdążyliśmy już poznać i której towarzyszyliśmy, jako czytelnicy, na końcu jej drogi. Myślę, że miałem prawo spodziewać się więcej. No cóż, nie zmienia to faktu, że to, co już jest, kontynuuje historię w ciekawy sposób, nie zapominając o odpowiednim nastroju, no i ciesząc oko dopracowaną formą oraz sytymi opisami. W tym sensie, mimo wszystko, uważam, że to godna kontynuacja, nie rozwijająca w pełni możliwości, ale wciąż posiadająca potencjał, może na prequele czy jakieś interquele. Czy warto przeczytać? Oczywiście, że tak! To nadal absorbująca lektura, która potrafi zainspirować i która zostaje w głowie Uważam też, że cykl, ni tylko w materii formy, ale przede wszystkim pod względem klimatu (choć tutaj jest troszeczkę nierówno, ale tylko troszeczkę, odrobinkę), zachowuje wysoką jakość i nieskazitelność wykonania, co przesądza o rekomendacji całej serii każdemu, kto lubi dobrą fanfikcję, która się nie starzeje i w której da się odnaleźć różne smaczki oraz „ludzkie” pierwiastki, dzięki czemu, przynajmniej do pewnego stopnia, cykl ma szansę na nabranie pewnej aktualności jeszcze przez długi czas. Było to doświadczenie warte czasu i uwagi, które zasługuje na szerszy odbiór oraz uznanie. I na ciąg dalszy, który, mam nadzieję, kiedyś w końcu nadejdzie
    1 point
  18. „Kromlech” jest trzecim opowiadaniem wchodzącym w skład cyklu o pogańskich kucach – sequel „Everyday a Little Death”, który ponownie koncentruje się na Isleen, acz tym razem tylko na niej. W zasadzie, jest to opowiadanie, przy którym można zaobserwować pewien trend – każda kolejna odsłona cyklu jest krótsza od poprzedniej. Widać to po ilości stron, licznik słów rozwiewa wszelkie wątpliwości. Dlaczego o tym wspominam? O ile Cahan wielokrotnie pokazała, że potrafi operować słowami, oszczędnie opisywać rzeczy przy jednoczesnym zachowaniu wrażenia kompletności przez co trudno odczuć niedosyt, o tyle za każdym razem jest to pewne ryzyko, że czytelnikowi czegoś zabraknie, że działo straci. Na szczęście, przy „Kromlechu” jeszcze nie odczuwa się, że coraz krótszy format skutkuje brakami, czy też tego, że opowiadanie nie rozwija swojego potencjału w pełni, ogólnie. Tekst okazuje się refleksyjnym pożegnaniem z postacią Lasair, lecz mimo odczuwalnego smutku oraz mroku – czego należało się spodziewać po tagach oraz poprzednich tekstach – owe pożegnanie miało w sobie coś pocieszającego, za co od razu chciałbym tekst pochwalić. W pewnym sensie bawi się emocjami czytelnika – który na tym etapie powinien znać postać Isleen dobrze, może nawet czuć pewną więź – tym bardziej, że znamy realia świata przedstawionego, wiemy już o tragizmie poszczególnych postaci oraz mogliśmy się tego spodziewać już od jakiegoś czasu. Opowiadaniu udało się uchwycić wrażenie ostatniej wędrówki / zmierzania do końca niemalże perfekcyjnie. Owszem, szkoda, że zabrakło jakichś ekstra opisów, ale nie mogę powiedzieć, że czułem niedosyt. Po prostu tym razem miałem z poszczególnych opisów troszeczkę mniej satysfakcji. Niemniej, tekst wciąga i to bardzo. Trudno się oderwać. Ale o czym to ja pisałem? W tekście znalazło się wiele wspomnień z poprzednich odsłon cyklu, czemu towarzyszy kilka ekstra informacji o przeszłości bohaterki. Dzięki wzmiankom o młodych latach, obchodach różnych świąt, jej awansie z obserwatorki na przewodniczącą, na kapłankę, a także o pierwszych doświadczeniach z magią, udało się uzyskać wrażenie sentymentalności, nostalgii. Tuż obok tego otrzymujemy fragment o tym, że to na szczycie góry (hm, raczej w jej okolicach) poznała pierwszą i jedyną miłość, co, o ile dobrze kombinuję, nawiązuje do „Kwiatu Paproci” (do tradycji ludowych, o której traktowało owe opowiadanie). Oceniając po ostatecznym losie Isleen, możemy przypuszczać, że kwiatu paproci nie znalazła (Chociaż, skoro wypełniła swą misję i nie porzuciła swojej wiary, czy można uznać, szczególnie w kontekście zakończenia „Kromlechu”, że jednak go znalazła, co przełożyło się na pomyślność?), ale chyba możemy się domyślać, że puściła z nurtem rzeki wianek, który to wianek został wyłowiony przez kogoś... a może i nie, jeżeli za miłość przyjąć pojęcie tego, czego jej wówczas brakowało i osiągnięcie tejże rzeczy. Albo pokochanie swojej misji, w czym odniosła sukces, skoro na końcu swojej drogi miała uczniów rozsianych po całym świecie. Po prostu dostrzegam tu wieloznaczność. Zapoznawszy się ze zwyczajami towarzyszącymi Nocy Kupały, wymienienie jedynej miłości Isleen może oznaczać splecenie przez nią wianka, wsadzenie w niego zapalonej świecy i puszczenie go z nurtem rzeki, a także późniejsze złapanie go przez kogoś, kogo nie poznaliśmy przez całą serię. Ale nawet jeśli, nie wiadomo tak do końca, czy owego kogoś poślubiła, czy nie zdążyła poślubić, a może z jakichś powodów zdecydowała się tego nie robić, wianek mógł też popłynąć, czy zatonąć, a może Isleen nie brała w tym udziału wcale. W końcu chyba nie wiadomo ile razy ponownie przewodniczyła obchodom święta po akcji „Kwiatu Paproci”. Można się zastanowić, czy jej finał uznać za sukces i spekulować, czy jednak ów kwiat znalazła i zagwarantowała sobie pomyślność (pewnie tak nie było, z przyczyn obiektywnych), a może pod pojęciem miłości kryje się coś innego. Ale przypominając sobie wzmiankę o „najkoszmarniejszej nocy” z poprzedniego opowiadania, z której to Isleen cudem uszła z życiem, lecz dotkliwie poraniona, w zestawieniu z bliskimi jej kucykami, których Bogini nie ocaliła... Pojawiają się kolejne pytania. Pewnie chodzi o współwyznawców starej wiary, a może historia z wiankiem rzeczywiście miała miejsce i pomyślny rezultat, ale potem wydarzyła się ta najkoszmarniejsza noc... Czy w gruncie rzeczy, śledzimy losy postaci, której losy w rzeczywistości są znacznie bardziej tragiczne, niż nam się wydaje? W tym sensie to kolejne rozbudowanie jej charakterystyki i domknięcie historii zapoczątkowanej w pierwszym fanfiku z cyklu. „Kromlech” powraca do stylu „Kwiatu Paproci”, gdzie znalazł się pewien obszar do własnych interpretacji postaci i snucia domysłów, co bardzo doceniam. Nie wspominając już o tym, że dzięki temu całość serii zyskuje na spójności – przy każdej kolejnej odsłonie czujemy się jak w domu. A skoro wspomniałem o domysłach, postać Isleen to nie jedyny obszar, na którym można spekulować, gdyż, w myśl pocieszającego aspektu, o którym wspomniałem, w tekście przewijają się przesłanki, jakoby wiara Isleen jednak miała przetrwać, powrócić we właściwym czasie, po tym, jak uda się przetrwać najgorsze. Zatem to nie koniec i powracając do pytania, które nasunęło się po poprzednim opowiadaniu – tak, wybór ma sens, a Isleen podjęła właściwą decyzję. Wybrała życie i... będzie żyć. Jasne, nie musiałem poświęcać Isleen aż tyle miejsca w komentarzu, wiele rzeczy zapewne wynika z mojego niezrozumienia słowa pisanego, tudzież nadinterpretacji, jednak skoro (przynajmniej na dzień dzisiejszy) to ostatnie opowiadanie z Isleen, pożegnanie z nią, chciałem zawrzeć wszystkie swoje przemyślenia, jakie miałem na gorąco, zarówno podczas lektury, jak i po niej. Moim zdaniem była to naprawdę ciekawa, świetnie napisana protagonistka, która na przestrzeni tych trzech fanfików okazała się postacią całkiem głęboką, o tragicznej przeszłości, przeznaczeniu, ale inspirującej woli wypełnienia swojej misji, śledziłem jej losy z przyjemnością i szkoda, że na dzień dzisiejszy był to jej ostatni występ. Oprócz tego, pojawia się postać Bogini, która nawiązuje jedną, ostatnią konwersację z Isleen. Ona również przekazuje wskazówki dające nadzieję, że pewnego dnia nadejdzie wielki powrót i że stara wiara nie przepadnie. Dialog zrealizowany znakomicie, jednakże to opisy są tym, co w tym opowiadaniu po prostu lśni i co odpowiada za znajomy, fantastyczny nastrój. Praktycznie od samego początku jest niezwykle klimatycznie, co przywodzi na myśl „Kwiat Paproci”. Naprawdę, piękne opisy, które czyta się z nieopisaną przyjemnością i które z miejsca wprowadzają odpowiedni nastrój. Tym razem wyraźnie zdominowały dialogi, do czego jednak nie zamierzam się czepiać. W ogóle, tak sobie teraz myślę, że to dominacja dialogów nad opisami częściej skutkuje nieco gorszymi wrażeniami, powodując wrażenie „przegadania”. Ale gdy opisów jest dużo, więcej? Cóż, takie rozwiązanie chyba jest bezpieczniejsze dla efektu końcowego. Jedno tylko zastrzeżenie. Chodzi o poniższe zdanie. Chyba nie łapię. O co chodzi? Tak czy owak, było to godne zwieńczenie historii Isleen, przynajmniej na razie. Było w tym trochę nostalgii, sentymentalizmu, ale także mroku i mistycyzmu, i chociaż ukazanie przemijania, zestawienie tego, co było z tym, jak sprawy wyglądają obecnie, było dość smutne, ale późniejsza akcja miała w sobie wiele pozytywnych aspektów, które po prostu dawały nadzieję, że Isleen czeka dobre zakończenie, że udało jej się przetrwać i wytrwać, no i po prostu, że wszystko uczyniła, jak należy. Zasługiwała na to, w mojej opinii. Całość została zrealizowana bardzo dobrze, z troską o szczegóły i klimatyczną stylistykę, dzięki czemu fanfik czytało się świetnie. Był refleksyjny, miejscami przejmujący, no i domyślanie się rzeczy okazało się inspirującym doświadczeniem. Zdecydowanie godny polecenia sequel i mocny reprezentant pogańskich kucy.
    1 point
  19. Czas na drugi fanfik z cyklu, który to kojarzę z XII Edycji Konkursu Literackiego, w którym, o ile mnie pamięć nie myli, znalazł się motyw przewodni – Nightmare Night. Warunki w sam raz na to, by podjąć celtycki odpowiednik Święta Zmarłych i pociągnąć historię Isleen dalej i przy okazji przedstawić nową postać. Szybkie zajrzenie do archiwów ujawniło, że opowiadanie konkursowe uzyskało ogólną ocenę 9/10, czyli było świetnie, prawie doskonale. A dlaczego prawie? Zwróciłem uwagę na interpunkcję oraz szyk, poza tym, klimat z jakichś powodów nie uzyskał ode mnie „dziesiątki”. Idealna okazja na powrót do tekstu – tym razem w wersji rozszerzonej – i zweryfikowanie zdania po latach. Tym razem poza Isleen, dużo starszą i okaleczoną, ujrzymy młodziutką Lasair, która wydaje się nie do końca rozumieć co się wokół niej dzieje, acz nie wydaje się tym wystraszona, czy speszona, bardziej... zniecierpliwiona. Tak mi się wydaje. W każdym razie, opowiadanie przybliża z pozoru zwykłą wędrówkę bohaterek przez las oraz konfrontację Isleen z duszami zmarłych, niewidocznych dla wystarczająco zagubionej Lasair. Będzie to okazja do zmierzenia się z bolesnymi wspomnieniami oraz pokontemplowania nad naturą życia, śmierci, co to znaczy żyć, co to znaczy umrzeć (a raczej umierać), jak wyglądać może relacja między światem żywych i umarłych, a także jaka w tym rola bogów. Tekst bardzo często przybiera filozoficzne zabarwienie, mamy szczyptę grozy i zwątpienia, co składa się nie tylko na znajomy, mistyczny klimat, tym razem bardziej odczuwa się mrok, natomiast zakończenie wybrzmiało dla mnie nie tyle ponuro, co refleksyjnie, acz z pewną dozą smutku. Zapewne przez to, że wiem już jak potoczą się losy bohaterek i do czego to zmierza. Zastanawiałem się, skąd brakujący punkt z klimat w recenzji opowiadania w wersji konkursowej, a także jak to się stało, że nie załapałem znaczenia tytułu, w odniesieniu do słów wypowiadanych przez Isleen. Podejrzewam, że po prostu po raz pierwszy udzieliło mi się moje tumaństwo, a może poprzednia wersja została inaczej napisana. Szybkie spoglądnięcie w przeszłość zdradziło, że owszem, konkursowa wersja była krótsza, natomiast fragment, o którym myślę, pozostał bez zmian. Zatem jestem tumanem co najmniej od 2014 roku Ale zanim przejdę do zakończenia, dociągnę wątek klimatu, gdyż najpewniej winowajcą za brakujący punkcik okazała się bardziej oszczędna w słowa forma, co wynikło z limitu przewidzianego w ramach zasad konkursu. Wersja rozszerzona okazuje się prawie 1,75 razy dłuższa od pierwowzoru (rozszerzenie z 1255 do 2189 słów) i zawiera dodatkowe opisy, które spowalniają nieco i tak spokojne tempo akcji, zdradzają więcej szczegółów, urozmaicając treść i pomagając czytelnikowi wtopić się w ten świat, chłonąć nastrój. Moim zdaniem, wersja rozszerzona zawiera dokładnie to, czego zabrakło wersji konkursowej do zdobycia „dziesiątki” z klimatu. Teraz niczego nie brakuje, toteż czytelnikowi towarzyszy znajome uczucie satysfakcji i zadowolenia z ukończonej lektury, spędzonego nad nią czasu. Niczego nie brakuje, niczego nie ma za dużo, w tym wydaniu opowiadanie po prostu jest bliższe poprzedniej części, dzięki czemu cykl zyskuje na spójności, na pewno w większym stopniu, niż gdyby drugą jego odsłoną miałaby być ciągle ta sama, konkursowa wersja. Jak wspomniałem, w tekście odnajdziemy sporo elementów wywodzących się z ludowych wierzeń, całość została utrzymana w odpowiednio tajemniczej, mistycznej otoczce, tym razem z pewną domieszką grozy, zakończona została całkiem refleksyjnie, co tylko dopełniło efektu i nadało całości lepszego smaku. Refleksyjności towarzyszy smutek wynikający z tragizmu postaci, a także z tego, że czasy się zmieniają, co oznacza dla nich jeszcze większe cierpienie, samotność, zagrożenie, wszystko przez to, że pozostały wierne nie temu, co trzeba. Rany Isleen to jedno (Świetny, obok wspomince o opasce oraz wisiorku, symbol tego, co straciła oraz jasny sygnał zmiany czasów. To już nie jest rzeczywistość, w której kucyki mogą licznie i bez skrępowania obchodzić swoje święta.), ale przewijające się przez tekst wątpliwości, pytania o sens życia, a także o to, co jest po śmierci, nadają opowiadaniu głębi, no i znów, dodają „ludzkiego” pierwiastka, gdyż są to zagadnienia, które od setek lat interesują nie tylko myślicieli i filozofów, ale także zwyczajnych osobników. Zakończenie – teraz, gdy nareszcie je rozumiem – nie mogło być lepsze. O ile wcześniej miałem przebłyski, w których martwiłem się o główne bohaterki, o tyle pod koniec robi się przykro z powodu ich losu. Rzeczywiście, mogą się ukrywać i w ten sposób żyć, by pewnego dnia umrzeć raz, w taki sposób, w jaki opisała to Isleen, mogą też porzucić swoją wiarę i tożsamość, by umierać każdego dnia po trochu, długo, w poczuciu wykorzenienia. To nie będzie życie, ale samobójstwo, potwornie rozłożone w czasie. To konflikt decyzji o życiu, okupionej ryzykiem zadania śmierci przez kogoś, z decyzją o porzuceniu życia i zadania śmierci samemu sobie, tylko z opóźnieniem. Tak to widzę. Co jeszcze? Wybierając życie, bohaterki dają sobie szansę na coś więcej, po śmierci. Natomiast zabijając się, skazują się na to, że nie zostanie po nich nic i tez na nic nie będą mogły liczyć po tym, gdy ich powolna agonia się zakończy. Jeden z wielu interesujących i inspirujących aspektów tej historii. No dobrze, ale co z formą? Poprzednim razem stylistyka oraz interpunkcja poradziła sobie dobrze, solidnie, acz były momenty, w których mi zgrzytały, natomiast w wersji rozszerzonej... nie znajduję fragmentów, co do których miałbym zastrzeżenia. Co do interpunkcji, na przykład, znaki, które błędnie pojawiły się w zapisie dialogowym poprzednim razem, zniknęły, a nowe opisy są wolne od kłopotów z szykiem, wszystko brzmi świetnie, niczym w poprzednim fanfiku o pogańskich kucach. No, w jednym miejscu może użyłbym „znajdowała”, zamiast „znajdywała”, ale to uwaga wynikająca z mojej specyfiki, nie jest to błąd. Zatem kolejna poprawa, która podniosła i tak wysoką jakość tekstu. Kreacje bohaterek bez zarzutu. Jest między nimi dynamika, relacja nauczycielka-uczennica (mentorka-następczyni?) została wykonana wiarygodnie, cieszą różnice w ich zachowaniu, silnie związane z wiekiem oraz doświadczeniem. Isleen jest wyraźnie starsza, jakby wyciszona, ale boleśnie doświadczona, twardo stąpająca po ziemi, świadoma przeznaczenia swojego oraz Lasair, która z kolei posiada więcej energii, mimo że również jest Wiedzącą, nie widzi zmarłych, nie rozumie też tak do końca dlaczego wraz z mentorką przechadza się lasem tą właśnie porą, ale jest ciekawa, chce poszukiwać odpowiedzi na trapiące ją pytania, no i także zdaje sobie sprawę ze swojego losu. Chociaż z obiektywnych powodów nie może/ nie powinna pamiętać starych czasów, gdy kucyki z całej okolicy obchodziły Samhain. W sumie, teraz przypomniałem sobie o wzmiance, że kiedyś owszem, cała okolica obchodziła Samhain, jednakże wiara tych kucyków już wtedy miała dawno za sobą szczyt popularności (tak to nazwijmy), a kucyki i tak musiały się z tym kryć. Co dodaje do tragicznego aspektu kreacji tych postaci. Chociaż przy „Everyday a Little Death” brakuje mi obszarów, by rozpisać się odnośnie pomysłów na własne interpretacje charakterów, podtrzymuję, że opowiadanie nadal ma w sobie „ludzki” pierwiastek, natomiast wprowadzenie do historii Lasair, jej interakcje z Isleen, dobrze ukazują myśl, że każde kolejne pokolenie ma trudniej, gdyż agresja otoczenia, głównie w związku z rosnącymi wpływami Kościoła Harmonii, konsekwentnie zyskuje na natężeniu, kucyków nieprzychylnych jest coraz więcej, zaś wyznawców starej wiary coraz mniej. Kolejne pokolenia zmuszone są żyć w ukryciu, w świecie, który jest im coraz mniej przyjazny, który po prostu nie jest dla nich. Stąd kolejni następcy nie mogą mieć złudzeń – już na starcie są postaciami tragicznymi, dla których wybór życia wiąże się trudnościami, niewygodami, wykluczeniem, wyobcowaniem. I to za każdym razem w większym stopniu. Ilustracja postępującego tragizmu tych postaci. Stąd, nasuwa się pytanie, skoro ostatecznie wydaje się, że pewnego dnia i tak nic nie zostanie po tych postaciach, ich wierze, kulturze, czy omówiony w zakończeniu fanfika wybór ma jakikolwiek sens? Odpowiedzi należy szukać już w kolejnym opowiadaniu. Kończąc, jak najbardziej polecam „Everyday a Little Death” – to bardzo dobre opowiadanie, ze znakomitym klimatem oraz postaciami, których losy chce się śledzić i których losy nie są czytelnikowi obojętne. Autorka po raz kolejny zaprezentowała dopracowaną formę, tekst czyta się świetnie, absorbuje on odbiorcę i potrafi zainspirować, co więcej, nie zestarzał się praktycznie w ogóle i nawet dzisiaj jest dla niego miejsce, podobnie jak dla całego cyklu. Warto przeczytać. W sumie, myślę, że tekst radzi sobie także jako samodzielne opowiadanie, acz rekomenduję zapoznanie się z „Kwiatem Paproci” przed podjęciem lektury „Everyday a Little Death” W sumie, to jedyne opowiadanie, które posiada angielski tytuł. Dlaczego? Domyślam się, że angielskie brzmienie zawiera w sobie więcej klimatu, jest też o wiele bardziej dźwięczne i brzmi jak instant classic, ale mimo wszystko trochę mnie to dziwi. Ale to tylko moja dociekliwość, tekst w żadnym wypadku na tym nie cierpi. Polecam w stu procentach
    1 point
  20. Najwyższa pora zabrać się na cykl opowiadań, znany w różnych częściach internetu jako „pogańskie kuce”. Nazwa ta może i nie jest najbardziej wzniosłą w historii, ale jest jak najbardziej trafna, zaś każdy, kto po lekturze poszczególnych fanfików będzie mieć wątpliwości, powinien wykonać szybki research odnośnie wybranych zwyczajów ludowych, do czego zresztą zachęca sama autorka, w ramach krótkiego posłowia na końcu opowiadania. Chociażby po to, by lepiej rozumieć kontekst, wyszukać różne smaczki, no i ogólnie, by wiedzieć, skąd się to wzięło. Można się przyczepić, a dlaczego te fanfiki są rozsiane po dziale opowiadań, nie znajdują się w jednym wątku, a w jakiej kolejności to czytać itd. Jednakże, kolejne części cyklu zawsze są podlinkowane w pierwszych postach, zawsze znajduje się tam informacja, że jest to seria i że są kolejne/ poprzednie części, kolejność wprawdzie okazała się dla mnie pewną zagadką, ale wpadłem na rozwiązanie od razu po szybkim przejrzeniu każdego wątku, no i gdy było po wszystkim, okazało się one trafione. Zatem mogę zrozumieć tego typu zarzuty, ale osobiście się z nimi nie zgadzam – bo zagadka po prostu nie jest trudna, wystarczy poczytać tematy. W ten oto sposób, zabrałem się za „Kwiat paproci”, by w następnej kolejności przeczytać „Everyday a Little Death” oraz „Kromlech”, a potem poznać zakończenie tej historii, w opowiadaniu o wpadającym w ucho tytule „Przekleństwo Lasair”. Jednocześnie, jestem pewien, że co najmniej jedno opowiadanie kojarzę z minionego konkursu literackiego, poza tym, wydaje mi się, że cykl kilkukrotnie przeczytałem i wypowiadałem się na jego temat, natomiast dziwnym trafem potrzebny był maraton, by komentarze znalazły się wreszcie na forum. Cóż, lepiej późno, niż wcale, a poza tym, ciekaw jestem czy moje odczucia jakkolwiek uległy zmianie, może zauważyłem coś, co wcześniej mi umknęło, a może nabrałem do czegoś dystansu, coś polubiłem, itd. Nie przedłużając, pora napisać kilka słów na temat „Kwiatu paproci”. Powyższa przemowa odnosi się do całego cyklu, podobnie, myślę, że jedna rzecz będzie wspólna dla każdego opowiadania z osobna, jak również dla cyklu, jako całości i motyw ten będzie się powtarzać przy każdej recenzji. O co chodzi? Klimat, klimat i jeszcze klimat. „Kwiat paproci” od początku do końca prezentuje się bardzo dobrze nie tylko pod względem stylistyki (no, chociaż pewne usterki w formie by się znalazły, o tym nieco później), ale przede wszystkim wciąga czytelnika, oferując mu charakterystyczny, wyjątkowy klimat, który moim zdaniem łączy wiele różnych elementów, ale robi to w taki sposób, że trudno oprzeć się wrażeniu, że śledzimy coś ważnego, wielkiego, a jednocześnie znajdujemy się u progu czegoś innego, mrocznego. Jak przystało na charakter źródła opisywanych rzeczy, czuć ludowość, czuć folklor, co ma swój urok i zostało przeniesione na kucykowe realia naprawdę kompetentnie, naturalnie. Co więcej, być może to tylko moje wrażenie, ale czuć w tym też szczyptę mroku, głównie wynikający z wątpliwości Isleen... a może z tego, że w momencie pisania niniejszego komentarza znam cały cykl i po prostu wiem, co się później stanie. W każdym razie, to nadal nie wszystko – na nastrój składają się również elementy mistycyzmu, pewnej autentyczności, głównie dzięki świetnie opisanym obrzędom, w ogóle, dzięki odpowiednio prowadzonej akcji, gdzie naturalnie poznajemy kolejne szczegóły oraz rzeczy, nie ma miejsca na nudę, brak też nagłych zrywów naprzód – po prostu dobre, raczej spokojne, konsekwentnie realizowane tempo akcji, są satysfakcjonujące opisy, są dialogi, przewinął się także utwór liryczny, dopełniający efekt końcowy w świetnym stylu. W ogóle, moment ten skojarzył mi się w wybranymi rozdziałami „Cienia Nocy”, gdzie również wystąpiły podobne elementy, co także nazwałem wówczas folklorem. Zatem klimat został zrealizowany doskonale, opowiadanie wydaje się przejmujące, mamy tajemniczość, elementy mroku, ale przede wszystkim ludowość, czuć, że to coś więcej, że dzieje się coś ważnego, w żywym środowisku, a jednocześnie jakoś trudno być spokojnym o losy tych postaci, jest niepewność, co wszystko razem składa się na dosyć magiczną otoczkę. Co jest niezwykle urokliwe i dzięki czemu chce się to czytać. Ale opisy nie dotyczą wyłącznie obrządków związanych z Letnim Przesileniem. Opowiadanie otwiera przedstawienie postaci Isleen i co tu dużo mówić – jest to kolejna konkretna próbka możliwości Cahan, ilustracja tego, że już w ramach początków (no, nie do końca, ale chodzi mi o datę publikacji „Kwiatu Paproci”) swojej twórczości prezentowała wysoki poziom, tym bardziej, że odczuwa się w trakcie lektury coś takiego, że opisywane rzeczy znajdują się w kręgu jej zainteresowań i być może również dlatego udały się tak znakomicie. W każdym razie, odpowiednio szybko dowiadujemy się o profesji Isleen, o tym, jaką pełni rolę, mało tego, nie mija wiele czasu, nim widzimy ją w akcji, a obchody rozkręcają się na dobre. Myślę, że mistyczne oblicze klimatu zawdzięczamy postaci Bogini, która odwiedza Isleen i podejmuje z nią rozmowę. Kolejny bardzo dobry opis, a także seria ciekawie rozpisanych dialogów, może na krótką chwilę przejmujących dominację nad opisami, ale za to ukazujących charakter głównej bohaterki, oczywiście bazując na tym, co znalazło się o niej w opowiadaniu wcześniej. Szło się zorientować, że Isleen, zapewne między innymi za sprawą młodego wieku, nie jest pewna swojego przeznaczenia, ma wątpliwości, czegoś jej brakuje, chociaż sprawia wrażenie, że tytuł Obdarzonej Wiedzą nie przypadł jej bezzasadnie. W trakcie rozmowy ze Stworzycielką okazuje się, że oprócz tego nie wie tak do końca czego chce (stąd wypełnianie swojej własnej woli przychodzi jej z trudem), czegoś jej brakuje, przez co z kolei ma opory przed tym, by dołączyć do kucyków i radować się. Docenia swój dar, ale mimo wszystko, ma wątpliwości i w tym sensie wydaje się jakby rozdarta, niezdecydowana. Nie miota się, pozostaje spokojna, ale czuć, że ma kłopot z podejmowaniem decyzji. Wszystko to powoduje, że Isleen sprawia wrażenie postaci, która żyje. Jej kreacja okazuje się naturalna, powiedziałbym, że gdyby nie ten mistyczny aspekt (mam na myśli kontakty ze Stworzycielką), jak najbardziej byłaby to wręcz ludzka postać, gdzie możemy wymienić jej przeznaczenie oraz funkcję kapłanki na stojące przed nią osobiste cele, wyzwania zawodowe, oczekiwana otoczenia i otrzymać kogoś, kogo zapewne znamy z prawdziwego życia, bądź kogoś, z kim możemy się utożsamiać. Czyli kogoś, wobec kogo formułowane są niekiedy wielkie oczekiwania, kto nie narzeka na to, co robi, ale jednocześnie czegoś mu brakuje i nie do końca wie czego, a ma kłopot ze spełnianiem się po swojemu, bo być może... czy ja wiem, jeszcze zawiedzie czyjeś oczekiwania? Bardzo ciekawy aspekt tej postaci, dzięki któremu wydaje się naprawdę życiowa. Odchodząc od pomysłów na interpretacje poszczególnych postaci, a powracając do fanfika, spodobało mi się to, że przed wspomnianą wyżej sceną otrzymujemy szansę poznania różnych problemów, którymi trapione są zgromadzone kucyki i to w ciekawej formie. Nie dość, że wszystko odbywa się w ramach obrządku oraz funkcji pełnionej przez Isleen, to przede wszystkim jest coś satysfakcjonującego w poznawaniu różnych, mniej lub bardziej zwyczajnych zmartwień tych kucy, czytaniu o tym, jak przedstawiają to Isleen oraz jak ona na to reaguje, co sobie o tym myśli. Zresztą, to także okazja na ukazanie kolejnych cech bohaterki – ma świadomość tego, że nie jest cudotwóczynią i że mimo swojej funkcji, jej możliwości są ograniczone. Jak zatem widać, postacie, nastrój, pewną głębię, budują w opowiadaniu zupełnie małe rzeczy, ale wykonane tak dobrze, zgrane jeszcze lepiej, że trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy przed sobą doskonale przemyślany fanfik, któremu na autorce po prostu zależało, by był jak najlepszy, klimatyczny i by dobrze oddawał charakter wybranych zwyczajów ludowych. Ilustracją tego może być forma, głównie niezbyt długie, dostatecznie wyczerpujące akapity, czy dialogi. Ani razu nie odnosi się wrażenia niedosytu, że czegoś brakuje, z drugiej strony, nigdy przez myśl czytelnika nie przewija się coś takiego, że autorka z czymś przesadziła, że czegoś jest w opowiadaniu zbyt wiele. Idealny balans, bardzo satysfakcjonująca sprawa. Forma tylko gdzieniegdzie mącona jest przez drobne rzeczy, które jednak w żadnym wypadku nie psują frajdy z czytania, zaś ich poprawki wymagają chwili. Nic radykalnego, ani ingerującego w treść, jak wspominałem – drobne rzeczy. Powtórzenie, dwa razy przewija się „twarz”. „Mieliby” łącznie, a poza tym, wydaje mi się, że zamiast „cóż”, powinno znaleźć się tam „czego”, ewentualnie „czegóż”, dla klimatu. Tak czy inaczej, tekst jest jak najbardziej godny polecenia, podobnie zresztą – spoiler, cóż za niespodzianka – jak cała seria o pogańskich kucach. Tekst nie zestarzał się i po tylu latach nadal brzmi świetnie, czyta się go z łatwością i przyjemnością, wiele rzeczy działa na wyobraźnię, opisy obrządków są satysfakcjonujące, inspirują, podobnie jak znakomita kreacja Isleen, której warto się przyjrzeć, gdyż ujawnia to złożoność tejże postaci, co również jest imponujące. Niezwykle klimatyczne otwarcie cyklu, który przetrwał do „naszych czasów” w świetnej formie, naprawdę warto przeczytać/ powrócić do tego tekstu
    1 point
  21. Bardzo zachęcająca kombinacja tagów, do tego najwyraźniej opowiadanie z Syrenką... W dodatku napisane przez Cahan? Nie mam pojęcia jak to się stało, że ów fanfik musiał czekać aż na ten maraton, bym wreszcie się za niego wziął. Może tytuł wzbudził skojarzenia z „Pieśnią Lodu i Ognia”, czyli z czymś, z czym mam zerowe doświadczenie, więc pewnie sobie kiedyś pomyślałem, że co ja się będę pchać w coś, o czym nie mam pojęcia? A może pod koniec 2015 byłem zbyt przybity, a potem sprawy powylatywały mi z głowy. No cóż, tak czy owak, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, ale nad tym, że seria urwała się po pierwszym opowiadaniu i do dzisiaj nie doczekała się kontynuacji, być może już tak, bowiem to niedługie opowiadanie okazało się dla mnie niemałym zaskoczeniem, ba, to wręcz perełka, którą każdy powinien sprawdzić. Oceniając po jakości jedynego z opowiadania z serii, możemy jedynie się domyślać, jak mogłyby prezentować się kolejne. W każdym razie, nie ulega wątpliwości, że mogłoby to być coś wielkiego. Dlaczego? Przede wszystkim, forma. Z jednej strony czuć, że to opowiadanie piórem Cahan pisane, zaś z drugiej, od razu idzie się zorientować, że to coś innego, coś, nad czym autorka wykonała dodatkową pracę, głównie poprzez zmianę stylistyki, po to, by perfekcyjnie oddać wrażenie baśni. Rzeczywiście, tekst wzbudził silną nostalgię, skojarzenia z dzieciństwem (miałem trochę baśni i bajek nagranych na kasetach magnetofonowych, słuchanie ich do poduszki w grudniowe wieczory miało iście magiczny klimat), przy czym nie brakuje mu pewnej nuty wzniosłości, cały czas miałem wrażenie, że mam do czynienia z czymś wielkim, profesjonalnym. Jest czego pozazdrościć, naprawdę. Ciekaw jestem, ile czasu zajęło pisanie, w ogóle, jak to wyglądało, czy też całość sprowadziła się do wymienionego w pierwszym poście natchnienia. Bo nie wydaje mi się, by coś podobnego mógł napisać każdy, o dowolnej porze, spontanicznie. Ja na pewno nie. Jasne, przyglądając się bliżej, da się zauważyć, że różne zabiegi stylistyczne, to w gruncie rzeczy zmiany szyku oraz celowe powtórzenia, jednak rzeczy te wymagają umiejętności i wyczucia, i chociaż wydają się małe, ich wpływ na formę, na odbiór tekstu, okazał się kluczowy. Fabuła okazuje się dość prosta, lecz idealnie wpisuje się w klimaty baśniowe, została zrealizowana wyczerpująco, z polotem, charakterem, pokuszę się wręcz o stwierdzenie, że z pasją też. Historia posiada baśniowy urok, który wciąga i nie pozwala się oderwać, zaś po skończonej lekturze czytelnikowi towarzyszy poczucie, że właśnie zapoznał się z czymś wyjątkowym, w ogóle, myślę, że tekst jest w stanie zainspirować. Co cieszy mnie tym bardziej, nie zestarzał się ani trochę i myślę, że dziś jak najbardziej jest dla niego miejsce, nie tylko wśród klasycznych oneshotów z 2015 roku, ale wśród kucykowych fanfików osadzonych w klimatach fantastycznych w ogóle. Spodobało mi się to, że miejsca akcji wydają się być odizolowane od świata. Nie, złe określenie. Chodzi o to, że ponieważ to jakaś wieś, jakaś knieja i jakieś klify, morze, itd. uzyskuje się ciekawe wrażenie odosobnienia, chociaż nie da się zapomnieć, że jest to opowiadanie tematycznie wpisane w kucykowe uniwersum, zważywszy na formę, w jakiej występuje Adagio. Niemniej, lokacje wydają się być odległe od znanych z serialu miejsc, w ogóle od Equestrii, intrygujące jest to, że nic o nich nie wiadomo. Zapewne normalnie potraktowałbym to jako wadę, zaniechanie światotworzenia, ale z uwagi na konwencje baśniową oraz długość opowiadania, uznaję to za element współtworzący nastrój. Poszczególne wydarzenia, opisy, wykonane zostały w znakomitym stylu, także kreacja Adagio, wszystkie te elementy sprawiają, że poza odosobnieniem, czuje się chłód, niepewność, jest dość ponuro, poważnie. Co do chłodu, przychodzi mi na myśl chłód wichru znad morza, dotyk spienionych, zimnych fal morskich. Autentycznie nie mogę wyjść z podziwu jak doskonale został stworzony klimat w tym opowiadaniu, a to zaledwie trzy strony (dokument wskazuje inaczej, ale stosując mniejszą przerwę między tytułem, a treścią, idzie zmieścić cały tekst na trzech stronach). Naprawdę, świetnie się to czyta. W ogóle, cały czas miałem wrażenie, że autorka, w ramach tytułowych trzech pieśni, operuje na jakiejś symbolice, na nawiązaniach, o których niestety nie mam pojęcia, gdyż jestem istotą kompletnie niewykształconą w tym kierunku. Pochylając się nad kreacją Adagio, tutaj także były pewne rzeczy, które zaskoczyły. Początkowo poznajemy ją z opisów, z których dowiadujemy się o jej nieprzeciętnych zdolnościach wokalnych, próżności, zniewalającym pięknie oraz gronie adoratorów, których konsekwentnie odrzuca. Odpowiednio szybko poznajemy jej matkę, która akurat po ostrym sporze z jedyną córką zapada na chorobę, przez co Adagio decyduje się wyruszyć do chaty wiedźmy (Wydrążonej w drzewie, o ile dobrze pamiętam. Coś mi to przypomina ), lecz zanim przepuści ją brytan, musi odnaleźć tytułowe trzy pieśni. Generalnie, od tej pory poznajemy bohaterkę z innej strony. Okazuje się, że potrafi być emocjonalna, zna smutek, zwątpienie, bezsilność, nie da się jej również odmówić determinacji, gdyż swego celu dokonuje... ale deczko za późno. OK, można się było tego spodziewać, ale utrzymuje się to w konwencji baśni, toteż nie zamierzam narzekać. Zresztą, gdybym miał pominąć ten szalenie istotny szczegół, równie dobrze powinienem się czepiać, że skąd miała siłę śpiewać całą dobę, jak to się stało, że przez łącznie sześć dni i sześć nocy, plus czas poszukiwań trzech pieśni, nikt z wioski najwyraźniej się nie przejmował chorą wdową, ale akurat jak Adagio wróciła i odnalazła matkę martwą, to zleciała się cała wieś, żeby ją zlinczować? Nie ma co narzekać, to są rzeczy, które muszą się znaleźć w baśni, bez których nie ma fantastycznego, bajkowego klimatu i bez których nie da się mówić o dziecinnym uroku takich oto opowiastek Ciekawe podejście – Adagio na początku przejawia dokładnie te cechy, których należało się spodziewać, mając w pamięci jej kanoniczny występ, lecz potem przejawia zupełnie inne, przeżywa określone emocje, a pod koniec jawi się jako postać tragiczna, której los dał jednak szansę na drugie, długie życie, lecz w innej, dużo silniejszej formie. Nie uratowała matki, ale przynajmniej trzy pieśni się nie zmarnowały. No i jakoś fajnie dowiedzieć się, że zamiast czerpać złe emocje po to, by móc kogokolwiek otumanić śpiewem, Adagio sama z siebie śpiewa, wabi, a potem ciągnie na dno i pożera. Przypomniało mi to poszczególne sceny z „Piratów z Karaibów”. W ogóle, ciekawy pomysł na genezę. Do tej pory tłumaczyłem to sobie tak, że syreny po prostu istniały w tym świecie i taką miały moc (kto by się tam przejmował jak i dlaczego), ewentualnie zostały przez kogoś powołane do życia i obdarzone mocą, najmniej prawdopodobne, że w głębinach serio czai się społeczność syren i trytonów, a te trzy znane z kanonu akurat były wyjątkowe i nie żarły kucyków, tylko kłóciły w zamian za extra moc. A może jednak żarły? Tutaj sprawa jest prosta – Adagio była kucykiem, lecz w określonych okolicznościach, zdobywając określone rzeczy, stała się syreną i zyskała moc, która pozwoliła jej zemścić się na niedoszłych oprawcach i przetrwać. Nie wiem, który to już raz piszę, ale kłania się twierdzenie, że siła tkwi w prostocie. I do tego ta baśniowa otoczka... Opowiadanie z czystym sercem polecam każdemu. Jest to coś innego, niezwykle klimatycznego, ale przystępnego w odbiorze, na swój sposób intrygującego i rozbudzającego nostalgię. Nie zestarzało się ani trochę, imponująca próbka możliwości Cahan. Tagi zmiksowane i zrealizowane doskonale, najbardziej daje się odczuć [Fantasy], ale ogólne odosobnienie, chłód, sprzyjają [Sad], jest lekka domieszka [Dark], ale akurat w tym przypadku bardziej po to, by dopełniać smutek, poprzez brak nadziei. Niniejszej baśni niczego nie brakuje, jest po prostu doskonała! PS: Opowiadanie jest dwukolorowe. Nie wiem, jak to się dzieje, ale tak jest. Tak tylko wspominam. PS2: A oto i forma, o której pomyślałem przy okazji „Szeptu Mgły”. A gdyby tak napisać ów tekst właśnie w formie baśni? Ciekaw jestem, jak by to było
    1 point
  22. Opowiadanie na konkurs literacki z okazji Nightmare Night? Ale to chyba nie to Nightmare Night, bo ja kojarzę inne opowiadanie. Może zmiksowały mi się konkursy, a może mi już pamięć szwankuje, bo „Koszmaru Przemian” coś nie kojarzę. Cóż, jeżeli pamięć płata mi figle, a w sieci gdzieś wisi stara moja opinia o tym opowiadaniu, to będzie można sobie porównać, co się zmieniło, a co pozostało takie samo. A jeżeli nie, wówczas będzie to moje pierwsze starcie z fanfikiem Pierwsze starcie, to w sumie dobre określenie. Cóż, biolchem, medycyna to nie moja bajka, w tej materii jestem totalnie zielony jak trawa, toteż ilekroć przewijało się fachowe słownictwo, anegdoty zapewne zrozumiałe wyłącznie dla studentów kierunku, tudzież rozmaite porównania i inne rzeczy, czułem się troszkę zagubiony. Jakbym nie miał tego czytać, bo niczego nie zrozumiem. Było troszkę dziwnie, szczęśliwie, bardziej uniwersalne, studenckie smaczki już do mnie trafiły, głównie presja zakuwania do egzaminów, dwóje i tróje, te rzeczy. Wtedy, owszem, choć od jakiegoś czasu już nie jestem studentem, czułem się trochę jak w domu. To znaczy, jak w akademiku Mamy tu do czynienia z czarną komedią, osadzoną w klimatach studenckich, z ukierunkowaniem na medycynę, acz nie zabraknie elementów świątecznych, takich jak przebranie Gifted Hoofa. Luźne skojarzenia z „Silent Night, Deadly Night”. Cóż, autorka w tematach biologiczno-chemicznych czuje się jak ryba w wodzie, to nie ulega najmniejszej wątpliwości, ale równie dobrze porusza się w konwencji czarnej komedii, gdyż w tekście znalazło się sporo czarnych żartów, specyficznego, uszczypliwego humoru, absurdu, dziwnych rzeczy oraz sympatycznych nielogiczności, acz te mogą wynikać z moich wyobrażeń, które miałem podczas czytania. W każdym razie, wszystko współgra ze sobą znakomicie, chociaż nie wydaje mi się, by był to tekst dla każdego. Ale w sumie mnie rozbawił, pomimo utrzymującego się aż do końca wrażenia zagubienia. Chociaż nie, niezupełnie – im dalej w tekst brnąłem, tym pewniej się czułem. Główny bohater zakuwa, choć jednocześnie miota się, fakt, że przeszkadza mu zbierające słodycze dzieciarnia nie ułatwia sprawy. Tym bardziej, że już za sprawą drugiej wizyty doznaje ataku furii, w wyniku której nakręca się spirala niefortunnych wydarzeń... no, właściwie, to jednego niefortunnego wydarzenia, przez co Gifted Hoof będzie zmuszony zmienić rutynę i wyruszyć z domu do prosektorium, celem zatarcia śladów wypadku, którego by nie było, gdyby nie medycyna, gdyby nie sesja. Rzeczywiście, autorka obiecała, że przekonamy się jak marny jest to żywot i trzeba przyznać, że spełniła oczekiwania w stu procentach. Nie należy doszukiwać się tutaj realizmu, czy nawet jakiejś moralności, wiele rzeczy zostało postawionych na głowie, ale bez tego nie byłoby efektu. Czyli dzieciaka w jakichś latexach, książki-cegły, która nagle zmienia się w narzędzie nieumyślnego mordu, przemknięcia się niepostrzeżenie do prosektorium, wykonania ekspresowej procedury na trupie i bezpiecznego powrotu do domu, do zakuwania. Opisy wyszły świetnie, podobnie zresztą jak dialogi, zaś balans między nimi chyba nie mógł być lepszy. Odniosłem wrażenie, że opowiadaniu niczego nie brakuje, że nie ma potrzeby poprawiania w nim czegokolwiek... No, może poza jednym: Domyślam się, że miało być: „jednorożkę”. Jeżeli się pomyliłem, to przepraszam, bo jednak w opowiadaniu niczego nie trzeba poprawiać. Decyzja o narracji pierwszoosobowej okazała się strzałem w dziesiątkę. Coś mi się zdaje, że usposobienie protagonisty oraz jego działania, miały symbolizować czystą frustrację spowodowaną trudnym kierunkiem, zakuwaniem, a także ciche myśli o wyładowaniu się na kimś, oczywiście ze skutkiem śmiertelnym. Wiecie, jedni to by chcieli wysadzić coś w powietrze, drudzy zamordować kogoś, tak rekreacyjnie. Ma w sobie coś, co mimo zupełnie innego kierunku nauczania, sprawia, że idzie się z nim utożsamić, przynajmniej na poziomie wybranych okresów z czasów studiów. Da się go lubić, da się nie lubić, może nie jest to najlepiej wykreowany bohater w dziejach, ale spełnia swoje zadanie i jego poczynania śledzi się z zaciekawieniem, no i do tego jeszcze humor, cynizm, wszystko to ma swój urok, tak charakterystyczny przy czarnych komediach. Klimacik jest dosyć specyficzny, początkowo faktycznie czuć, że to Nightmare Night, potem już niezupełnie, bo jest bardziej studencko, a potem medycznie, tak bym to nazwał. Ciekawa mieszanka, niemniej, w ostatecznym rozrachunku, ten typ klimatu nie zrobił na mnie tak dobrego wrażenia, co przy wybranych dziełach autorki. Co nie znaczy, że był zły – po prostu według mnie ustępuje on przygodzie i fantastyce, znanym chociażby z „Cienia Nocy”, czy też „Początku”, ewentualnie kawałkom życia a'la „Otaczają mnie idioci!”. Z kolei ten typ humoru, to zdecydowanie coś w czym autorka czuje się pewniej, w porównaniu z humorem zawartym np. w „Księżniczce Przyjaźni”. Widać, w jakich klimatach autorka czuje się swobodniej i jakie żarty przychodzą jej z łatwością i udają się z pazurem. Zresztą, wystarczy zajrzeć do „Rosiczki atakują” po podobny przykład, jak znajomość tematu przekłada się na jakość dowcipu oraz płynność akcji. No i jak na komedię, która przecież swoje lata ma, tekst zestarzał się całkiem dobrze i myślę, że nawet dzisiaj może rozbawić, może zapewnić nietypową rozrywkę, czy też wprawić w dziwne zakłopotanie, tudzież inne odczucia, zależy. Na pewno nie była to kolejna czarna/ randomowa komedia, jakich już trochę na tymże forum mamy. Myślę, że warto dać temu opowiadaniu szansę, tym bardziej, jeżeli ktoś zbliża się do momentu podjęcia decyzji o studiach wyższych i zastanawia się nad medycyną – ten fanfik z pewnością pomoże temu komuś zweryfikować swoje zapędy I zastanówcie się dwa razy, zanim wyrzucicie podręcznik przez okno
    1 point
  23. Ucieszyłem się, gdy przeczytałem, że znajomość oryginału nie jest wymagana, gdyż oryginalną „Wiedźmę” czytałem (czy może raczej czytywałem) dawno, dawno temu, jestem przekonany, że na ówczesnym etapie brakowało kilku rozdziałów, które to dziś są ogólnodostępne. Większości rzeczy zdążyłem zapomnieć (dobry pretekst, by w bliżej nieokreślonej przyszłości w pełni odświeżyć sobie fanfik i go skomentować, aby się utrwaliło), poza tym, że moje wrażenia były zdecydowane pozytywne, głównie z uwagi na klimat. Były to czasy, w których nie miałem na koncie ani jednego wiedźmińskiego opowiadania, ani jednej ukończonej gry. Dzisiaj... platynuję sobie „Wiedźmina 3” na PS4, powoli, ale do przodu W związku z powyższym, zabrałem się za lekturę „Początku”, podobnie jak dawno temu, gdy próbowałem „Wiedźmy”, zielony jak trawa, ale otwarty na różne rzeczy, acz bez możliwości oceny, na ile Cahan odtworzyła styl Sapkowskiego. Co najwyżej na ile opowiadanie okazało się podobne do dzieła Zodiaka. Chociaż z drugiej strony, mamy na forum osoby znające literaturę wiedźmińską od podszewki, więc skoro one uznają, że Zodiak swego czasu dobrze ów styl odtworzył, to w takim razie, jeżeli „Początek” brzmi znajomo, to chyba można uznać, że Cahan, przynajmniej w jakimś stopniu, dała radę (to tak w opozycji do wypowiedzi Johnny'ego, ale proszę o zachowanie dystansu – jestem zielony jak trawa). Mimo wszystko, uważam, że miałem prawo mieć wysokie wymagania wobec „Początku”, między innymi z uwagi na osobę autorki. Jej poprzednie dzieła, głównie mam na myśli „Cień Nocy”, ale również cykl o pogańskich kucach, a nawet „Smak Arbuza”, cieszą czytelnika solidnym, bardzo dobrym stylem z charakterystycznymi elementami, które odróżniają go od innych twórców – czy to uszczypliwy humor, czy też ładnie skomponowane opisy środowiska, wzbogacone o fachowe określenia, które spotyka się w fanfikach dużo rzadziej, a także interesujące kreacje postaci, które z reguły zyskują w miarę rozwoju fabuły. Wie także w jaki sposób kreować odpowiedni nastrój, toteż nastawiłem się dokładnie na to, o czym wspominałem, wszystko oczywiście osadzone w klimatach przygodowych – akcja, porywające pojedynki, może jakaś domieszka tajemniczości, wszystko ze szczyptą mroku oraz z dodatkiem czarnego humoru. Jakby tego było mało, opowiadanie pochodzi z bardziej współczesnych czasów, aniżeli z zamierzchłych, toteż tym bardziej miałem oczekiwania i nadzieje, zważywszy na nabyte przez autorkę doświadczenie. Nastawiłem się na wiele, nie zważając na to, że to „tylko” 25 stron. W końcu tyle w pełni starczy, by stworzyć coś co utkwi w pamięci i zachwyci klimatem, akcją, postaciami. Ba, spoglądając na wybrane opowiadania Cahan, można odnieść wrażenie, że 25 stron to aż za dużo No cóż, może to był błąd, gdyż ostatecznie moje wrażenia są mieszane. Nie uważam, by opowiadanie było złe, ale szczerze wyznaję, że trochę się zawiodłem. Obawiałem się, że moje zdanie okaże się kontrowersyjne/ niepopularne, ale po przejrzeniu niniejszego wątku widzę, że jednak nie jestem sam i opowiadanie wzbudza różne odczucia, nie tylko pozytywne, ale i negatywne. Myślę, że najbliżej jest mi do opinii Johnny'ego. No, ale po kolei. Opowiadanie brzmiało jakoś dziwnie znajomo. W paru momentach chyba miałem flashbacki z oryginalnej „Wiedźmy”, szczególnie na początku – o ile mnie pamięć nie myli, tam też wszystko się rozpoczynało od wjazdu do miasta. Niby nic wielkiego, zwyczajna rzecz, ale rzuca się w oczy i już na starcie stwarza wrażenie czegoś znajomego. I w sumie dobrze. W ogóle, wprowadzenie jest bardzo klimatyczne i obiecujące – to właśnie to, czego oczekiwałem, czyli bogate opisy, dialogi, akcja prowadzona spokojnym tempem, zaś balans między narracją, a kwestiami mówionymi racjonalny. Nie czuć dłużyzn, nie czuć żadnej dominacji jednego ponad drugim, tekst idealnie wyważony. Jakby cytat z „Młota na czarownice” nie był wystarczająco klimatycznym otwarciem, początkowe akapity lśnią detalami: berdysz, prawo składu, kapalin, gotowana kapusta, wodorosty, szarawary i wiele, wiele innych – dzięki tym pozornie niewielkim, mało znaczącym rzeczom, budowany jest odpowiedni nastrój, wizerunek, no i wrażenie, że autorka odrobiła lekcje, tudzież po prostu interesuje się tym, czym trzeba, by wiarygodnie opisać realia tego świata oraz epoki, na której się wzorowano, począwszy od wyglądu i warunków w mieście, na typowych elementach garderoby kończąc. I to jest po prostu świetne, bardzo mi się to podobało. Co więcej, i co jeszcze przez jakiś czas się utrzymuje w tekście, to wrażenie, że ja, jako czytelnik, uczestniczę w czymś wielkim/ że rozpoczyna się coś wielkiego. W sumie, chyba coś podobnego odczuwałem czytając oryginalną „Wiedźmę”. Z zaciekawieniem czytałem wizytę Chromii u księcia Rickerda, który to książę ostatecznie nie spotyka się osobiście z protagonistką (cóż za niespodzianka), lecz w jego imieniu czyni to Goldfell, zarządca. Jednakże żadna z wymienionych postaci nie stanowi głównej atrakcji fanfika, gdyż ta rola przypada Berenice – drugiej protagonistce (która już niebawem wybierze się na zlecenie wraz z Chromią), a zarazem nowej postaci, wiedźmie-kucoperce z cechu Mantykory, chociaż wykonującej ruchy z gracją jak u kota. Moment, w którym (jak się okazuje, po raz pierwszy i ostatni) skrzyżowały się ścieżki dwóch młodych Wiedźm również oceniam za klimatyczny, podoba mi się, że było w tym nieco tajemniczości, co wypływa głównie z niejasnej natury zlecenia. Rzeczywiście, jak do tej pory fabuła przebiega wedle znanego schematu, ale jeszcze nie mam z tym kłopotu, gdyż autorka cały czas dba o satysfakcjonujące opisy, czuć w tym pasję, chęć napisania fanfika będącego dużą produkcją. Mamy również przemyślenia Chromii, przedstawienie nowej postaci, wprowadzenie do zlecenia. Wszystko na swoim miejscu, powplatane w opisy i dialogi bardzo umiejętnie. Ten fragment również nie zbudził moich wątpliwości. O, zanim zapomnę. Może przesadzam, ale wiecie, że lubię sobie dopowiadać, spekulować, teoretyzować, więc miło, że opowiadanie, pomimo jasnych wskazówek, pozostawia jakieś minimum, cobyśmy sobie mogli pogłówkować. Nie wspominając o tym, że sam pomysł na wątek kulinarny, jako motywację winowajcy całego zamieszania, to coś unikalnego i pomysł ten bardzo mi się spodobał. Świetny dowód na to, że w zawodzie zabójczyni potworów trzeba być gotową na wszystko i niczemu się nie dziwić. Taka praca. W każdym razie, następnie bohaterki wyruszają w drogę. I tutaj też jeszcze wszystko jest ok, chociaż szkoda, że autorka nie pokusiła się na bardziej szczegółowy opis ekwipunku obu zebr. Nie zrozumcie mnie źle, opisy mamy, ale odczuwam po nich niedosyt. Zawsze podziwiałem różne zestawy i rynsztunki, a wiem, że Cahan potrafi fachowo wchodzić w szczegóły, więc szkoda, że detali tym razem zabrakło. Ale nie zabrakło opisów zwykłej codzienności w Kravenstadt, co z kolei okazało się dobrą okazją na lepsze poznanie Bereniki. Faktycznie, udziela jej się pewien idealizm, chociaż dla mnie to prędzej czysta naiwność. W sumie, szkoda, że takich momentów nie było więcej, bo na podstawie tego, co jest w fanfiku, jakoś trudno mi kupić to, że ona nie chciała być Wiedźmą i że w tym sensie była luźno inspirowana Lambertem z „Wiedźmina 3”. Znaczy się, Lambert w grze miał cały zestaw charakterystycznych cech, przez co jakoś trudno mi sobie wyobrazić, że Berenika miałaby mieć z nim cokolwiek wspólnego, w ramach kreacji postaci. Zresztą, za Lambertem stoi szersza, smutna historia, mam na myśli rozmowę z nim w Kaer Morhen, to było CHYBA na krótko przed odczarowaniem Umy. Może coś przeoczyłem, a może źle zrozumiałem, ale jak dla mnie o Berenice dowiadujemy się zbyt mało, by móc się wczuć w tę postać, dostrzec ją, związać się. To może od razu, skoro jestem w temacie Bereniki – po maratonie zwykłych, rzemieślniczo opisanych zmagań ze stworami z kanałów, następuje scenka, która tak dla odmiany zapada w pamięć, okazała się wyrazista i moim zdaniem wniosła sporo do tej postaci, ukazując jej niedoświadczenie, pozostałości po wrażliwości oraz – dopiero teraz – idealizm. Mam na myśli oczywiście podjęcie ratunku klaczki, którą z imienia poznajemy nieco później. Seaweed, bo tak się ona zowie, zostaje przybraną córką Bereniki i materiałem na kolejną wiedźmę... co w sumie troszkę mnie zdziwiło, skoro Berenika niby miała uważać ten los za przekleństwo. Łapię, na końcu akceptuje swoje przeznaczenie, a pomysł z symboliką świeżo zdobytych blizn uważam za trafiony, o tyle jakoś nie mogę zrozumieć, dlaczego mimo to chciałaby podobnego losu dla Seaweed. No, chyba, że miałaby dać jej wybór. Ale czy mała aby na pewno będzie świadoma podejmowanej decyzji? A jeżeli nie... no, mam tutaj zagwozdkę. Bo rozumiem, że można nie przeżyć procesu transformacji w Wiedźmę? Co wtedy? Może się Państwu wydawać, że moje wątpliwości odnośnie wątku Bereniki i Seaweed są niczym błądzenie pijanego dziecka we mgle, ale po prostu chciałem pokazać, że końcówka wydała mi się niejednoznaczna, podobnie zresztą jak postać Bereniki, której powrót bardzo chętnie bym zobaczył. Zdecydowanie, mimo paru niewykorzystanych okazji, jest to postać, która z upływem fabuły zyskuje, czego jednak nie mogę powiedzieć o Chromii, której występ ostatecznie nie wzbudził u mnie jakiegoś szczególnego entuzjazmu, momentami byłem skłonny uwierzyć, że za moment Berenika już zupełnie skradnie jej show, ale jednak aż do końca była ukazywana jako „główniejsza” z dwóch głównych protagonistek. Sam nie wiem, nie było przecież totalnie źle, ale nie miałem na końcu wrażenia, że dokonała się w niej jakaś przemiana, że zdobyła jakieś doświadczenie, że poszła naprzód. A przynajmniej nie tak silnego wrażenia, jak w przypadku Bereniki. Chyba jedyne, co zostało uczynione z tą postacią, a co cokolwiek wnosi do jej charakterystyki, to wzmianka, że jest ciekawa swoich korzeni i chciałaby dowiedzieć się czegoś więcej o swoim gatunku. Stąd, przychylam się do opinii Johnny'ego, że wypadła strasznie bez charakteru, bez wyrazu i że poprowadzenie akcji z perspektywy Bereniki i zrezygnowanie z Chromii (ewentualnie uczynienie z niej skromnego cameo), być może opowiadaniu wyszłoby na plus. Natomiast, nie zgodzę się, że lektura zostawia czytelnika z niczym – dlaczego, to nakreśliłem przy okazji zakończenia oraz wątku Bereniki i Seaweed. Bo zapada to w pamięci, jest niejednoznaczne, wydźwięk ostatniego zdania jest dosyć melancholijny, a wiedząc, jak okrutny jest to świat, należy spodziewać się raczej najgorszego, chociaż niby wszystko jest możliwe. I tylko przez tę ciekawość, przynajmniej przez jakiś czas, o lekturze „Początku” nie zapomnę. W ogóle, ta końcówka, w sumie nie wiem, czy było to intencjonalne, ale w jakiś sposób ratuje opowiadanie. Zanim zająłem się protagonistkami, szedłem równo z fabułą, no i dochodziłem do pierwszego momentu, w którym zaczęły się pojawiać kłopoty. Po pierwsze, zwłaszcza po zapoznaniu się z całością, nie mogę się pozbyć wrażenia, że cały ten wątek z postacią szpiegującą Berenikę, pościg za nią, konfrontacja, były tylko po to, by zaprezentować możliwości Słów Mocy i zarzucić czymś komediowym, co akurat mnie nie rozbawiło. Nie wspominając już o tym, że cały fragment z przesłuchaniem to spora dominacja dialogów nad opisami, których na tym etapie pomału zaczyna w opowiadaniu brakować. Nadal nie wiem, co właściwie wnosi ta scenka i po co ona tam jest. Zbędny wątek, który wprawdzie daje nadzieje na jakąś intrygę, na coś niespodziewanego, jakiś zwrot akcji, ale do niczego takiego nie dochodzi (mam na myśli postać Brightlight oraz niepewność, że w tej kabale może maczać kopyta ktoś jeszcze, że chodzi o coś więcej), stąd uważam to za niepotrzebny dodatek, którego pominięcie nie wiąże się z przegapieniem żadnego istotnego szczegółu, rzutującego na całość historii. Zmienia się to troszkę później, gdy bohaterki wkraczają do kanałów i zaczynają je eksplorować. Jest w porządku, bo jest pewne napięcie, jest zagadka do rozwiązania, są potwory i... No właśnie. I nic. Rzeczywiście, ta nietypowa, może i nie do końca pasująca do świata przedstawionego omletowa motywacja Sparklepawa dodaje tej części opowiadania nieco życia, lecz przez większość czasu to po prostu rzemieślnicza i – jak to ujął Johnny – bezpieczna robota. Napięcie prędko znika, gdy bohaterkom po prostu dobrze idzie, rozwiązanie zagadki, podobnie zresztą jak kolejne pojedynki, okazuje się mało angażujące, ostatecznie przez tekst brnie się bez emocji, nie czuć, że postaciom zagraża niebezpieczeństwo. Ciekawe jest to dlatego, że obie Wiedźmy mają być na tym etapie młode, mocno niedoświadczone. W sferze mentalnej jak najbardziej, ujawniają się ich „kucze” słabości, emocjonalność... To znaczy, Berenice, natomiast, jeżeli chodzi o walkę, coś za dobrze sobie radzą. Wiem, wiem, morderczy trening i te sprawy, ale nie zmienia to faktu, że cały czas miałem wrażenie, że nic im nie grozi, wręcz, że zbyt łatwo im idzie. Jasne, Berenika nabawiła się blizn, ale dla Wiedźmy na Szlaku to powinien być chleb powszedni. Poza tym, brak poważniejszych uszkodzeń, brak czegoś większego do pokonania, taka niezobowiązująca przygoda w kanałach z kuroliszkami. Zwłaszcza, że zapłata za zlecenie miała wynieść tyle, że chyba można było oczekiwać jakiegoś bossa. Jak dla mnie kolejna niewykorzystana okazja. Natomiast, po wyjściu z kanałów i otrzymaniu zapłaty płynnie przechodzimy do końcówki, o której już wspominałem. W sumie, czy tylko mnie te blizny Bereniki kojarzyły się z designem Eskela? Ale widzę tutaj pewne rękawki ratunkowe – jeden to opis podziemnego laboratorium, drugi to wątek Zatapiacza, którego ostatecznie zabrakło w opowiadaniu, ale nie wiadomo co się z nim stało. Laboratorium mogłyby być opisane obszerniej, także poszukiwanie wskazówek mogło zająć więcej czasu (może do tego starcie z jakimś innym typem potworka, dla urozmaicenia) ale było ok, kojarzyło mi się troszkę z wątkiem Dra Moreau, również z „Wiedźmina 3”. Z kolei Zatapiacz to pewna enigma – najprawdopodobniej jest, istnieje, ale nie spotkaliśmy go, nie wiemy, jak wygląda, ani co potrafi, być może nie żyje, a może żyje i pływa sobie gdzieś w głębinach, czai się. To mi się spodobało – coś tajemniczego i przerażającego, coś, czego jeszcze nie widzieliśmy, pływające swobodnie w morzach, a to przecież jak szukanie igły w stogu siana. Dobry ruch ze strony autorki. Ciekawe skąd Sparkpaw miał te potworki do zrobienia hybrydy. Może mu książę sprowadził, żeby sobie badał i transmutował? Serio, im dłużej o tym myślę, tym bardzie utwierdzam się w przekonaniu, że całe to zamieszanie wynikło z jego kaprysu, a Zatapiacz miał być morską bronią biologiczną, tylko uciekł. Koniec końców, wrażenia miałem mieszane, głównie dlatego, że opowiadanie okazało się strasznie nierówne. Są fragmenty absolutnie piękne, opisane tak, jak się tego spodziewałem od Cahan, które kipią klimatem, brzmią fantastycznie i do których zawsze chce się wracać, bo widać różne cechy danej epoki, widać warunki bytowe, realia, czuć brud i smród, ale także towary spożywcze handlarzy, niczego tam nie brakuje. Po drugiej stronie, szereg niewykorzystanych okazji na wzbogacenie opisów podobnymi detalami, czy też mało satysfacjonujące zdania, przywodzące na myśl czysto rzemieślniczą robotę, czy też brak opisów w ogóle, na rzecz dialogów. Są rzeczy zapadające w pamięć, takie jak postać Bereniki, uratowanie Seaweed, czy też zakończenie, ale także sceny, które nie angażują i prędko wylatują z głowy, znalazła się i taka, którą moim zdaniem można pominąć całkowicie, bo żadna poważniejsza intryga ostatecznie nie doszła do skutku. Są momenty, w których opowiadanie lśni, a także takie, przy których pozostawał niedosyt. Jest interesująca postać Bereniki, która ewoluuje i postać Chromii, z którą prawie nic się nie dzieje. Dobrze, że forma stanęła na wysokości zadania, aczkolwiek... Nie wiem jak to się dzieje, ale tekst jest dwukolorowy. Początek jest automatycznie czarny, ale już na pierwszej stronie nabiera szarości. Przez moment, na stronie dwunastej, znów się staje czarny, a potem znowu szary. Poza tym, znalazłem w jednym miejscu zjedzoną literkę. Ale poza tym, forma stała na wysokim poziomie, acz w wybranych miejscach czuć było więcej rzemieślniczej pracy, aniżeli pomysłu i pasji. Ale jest w porządku, tekst brzmiał znajomo, nie tylko ze względu na skojarzenia z „Wiedźmą”, ale również to, że w grze chodziło się troszkę po tych kanałach i znajdowało się tam różne dziwne rzeczy. Ogółem, bardziej na plus, chociaż mogło być lepiej. No właśnie, to chyba wniosek końcowy, który pasuje do opowiadania, jako całości – mogło być lepiej. Jakoś nie mogę pozbyć się wrażenia, że opowiadanie składa się z fragmentów, na których autorce zależało (Czyżby było to to, co udało się ukończyć przed upłynięciem terminu konkursu?), a także z fragmentów, które powstały, by to, co było gotowe ze sobą powiązać (Już jakiś czas po konkursie?). Ostateczne wrażenia pozostają mieszane, ale to nie jest złe opowiadanie. Powiedziałbym, że zaledwie niezły średniak. Mimo wszystko, chętnie przeczytałbym kolejne opowiadania z tej stajni, ponieważ uważam, że Cahan jak najbardziej jest osobą kompetentną do tego, by pisać opowiadania osadzone w uniwersum „Wiedźmy” i że dobrze czuje ten klimat oraz realia, umie o tym pisać. Przyznam, że ciekawa wydaje mi się perspektywa „Wiedźmy”, jako dzieła głównego, pisanego przez Zodiaka oraz serii spin-offów od Cahan, poświęconych Wiedźmie Berenice oraz Seaweed, jej przybranej córce. Może nawet wynikłoby z tego coś a'la relacja Geralta i Ciri. Może nie z tym lore, nie z tymi samymi mocami, ale z wiarygodną relacją rodzic-córka, jak najbardziej. „Początek” mogę polecić fanom „Wiedźmy”, aczkolwiek sądzę, że gotowy tytuł mógł być dużo, dużo lepszy i zawierać więcej elementów charakterystycznych, które zapadłyby w pamięci, które by zainspirowały, w ogóle, które być może porwałyby się na zrealizowanie tego, o czym pisał Johnny – moralność, światopogląd, emocje. Nawet jak na te 25 stron, myślę, że były warunki, po prostu nie zostały w pełni wykorzystane. Ale warto rzucić okiem i wyrobić sobie własne zdanie. Jest to opowiadanie interesujące, między innymi dlatego jak różne opinie wzbudza, no i w jakim sensie mógłby to być przedsmak nowych przygód w świecie wiedźmy, gdyby kiedyś miały powstać kolejne opowiadania z Bereniką. Jak uważacie? Aktualizacja (2021.04.09): @Cahan Pewnie chciałem napisać "obu wiedźm", ale przy okazji myślałem o Chromii i pewnie z rozpędu znalazły się tam dwie zebry No pewnie, że przeczytam oryginalną "Wiedźmę", chociaż jeszcze zastanawiam się nad formą hipotetycznego komentarza. Pewnie podzielę go na odcinki. Niekoniecznie na zasadzie kolejnych rozdziałów, może podzielę to sobie na świat przedstawiony, postacie, klimat, w ten sposób. Bo spodziewam się, że będę mieć sporo do powiedzenia na temat fanfika Zodiaka. Ale i tak uważam, że w międzyczasie wypadałoby się deczko dokształcić i przeznaczyć trochę czasu na dzieła pana Sapkowskiego. Czas pokaże.
    1 point
  24. Króciutkie opowiadanie, acz treściwe i klimatyczne, które postrzegam jako pewnego rodzaju uzupełnienie „Otaczają mnie idioci!”. Tak, wiem, to opowiadanie było pierwsze, wspomniani „idioci” ukazali się około dwa lata później, więc powinno być na odwrót, no, ale ja sobie przyjąłem taką kolejność czytania i będę udawał, że tak się ukazywały W zasadzie, pierwszym novum (hm, na tym etapie troszkę złe słowo, ale na pewno był to czynnik wyróżniający), jakie da się zauważyć, jest zmiana narracji na pierwszoosobową. Z jednej strony jest to pewne odświeżenie (ten typ narracji przewija się w fanfikach Cahan zdecydowanie rzadziej, niż tradycyjna narracja trzecioosobowa), z drugiej, gdy poznajemy kto jest podmiotem lirycznym, trudno oprzeć się wrażeniu, że znana pasiasta postać straciła definiujący ją element charakterystyki, czyli rymy. Jasne, nie wypowiada się bezpośrednio, w gruncie rzeczy śledzimy jej przemyślenia, a przecież one bez problemu mogą być opisane „normalnie”, jednak czuć, że czegoś brakuje. Nie jest to do końca taki sam przypadek, co Luna w „Popiołach”. Ale inaczej wcale nie znaczy źle i chyba krótka forma w jakiś sposób chroni opowiadanie przez ewentualnymi negatywnymi odczuciami, związanymi z tym innym podejściem. Kurczę, ciekaw jestem, jakby to wyglądało, gdyby w całości napisać to wierszem. Pewnie troszkę jak „Pan Tadeusz” w wersji ultra light, ale może mogłoby być ciekawie. Krótka forma oznacza zwięzłość, a Cahan niejeden raz udowodniła, że wie, jak maksymalizować przekaz poprzez prostotę wykonania. Tak też jest i tym razem. To całkiem przyjemny przerywnik, rozbudowujący nieco postać Zecory, ukazujący ją z innej strony. Ech, dalej jestem rozdarty, a co począć z tymi rymami Cały czas mi ich brakowało, zżerała mnie ciekawość, ale w tym formacie, zwykły tryb wypowiadania się spełnia swoje zadanie i na dłuższą metę nie powoduje szczególnie negatywnych odczuć, jest to fakt obiektywny z którym trudno dyskutować. A może przesadzam i zbytnio się wgłębiam w to, co nie trzeba, bo to przecież zwykły zabieg stylistyczny, dzięki któremu tekst jest przystępny. W każdym razie, fajnie było dowiedzieć się, jak znajoma zebra zapatruje się na towarzystwo, jak odnosi się do tego, jak postrzegają ją kucyki, a raczej, czym tłumaczą sobie jej introwertyzm. O, właśnie – zabrakło kropki w ostatnim zdaniu pierwszego akapitu. Autorka płynnie przeszła z przemyśleń bohaterki do wspomnienia dnia (a może nocy?), w którym Zecora odnalazła istotę, dzięki której kolejne wieczory przestały być samotne, na co z kolei ona nie zamierza narzekać. Mowa oczywiście o skądinąd najlepszym antydepresancie znanym w cywilizowanym świecie, czyli o kotku Urocza końcówka, aż się cieplej robi na pompie ssąco-tłoczącej sercu. Chyba domyślam się, skąd pierwotny opór przed publikacją fanfika, ale cieszę się, że jednak mu się udało, toteż możemy się nim delektować na łamach forum, a mówiąc ściślej – dokumentów Google. Forma solidna, bardzo dobra, wiele zdań wybrzmiało naprawdę ładnie, do stylu nie można się przyczepić. Jest to po prostu więcej tego, co lubimy. No i jak na siedem minut pracy, efekt okazał się naprawdę dobry. Trudno mi określić, na ile zbliżony do "Superbohatera" jest to sukces, no bo na pierwszy rzut oka zupełnie różne światy, okoliczności i problemy, ale zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku, jest to życiowa sprawa, znana doskonale czy to z autopsji, czy też relacji otoczenia. Samotność, w zależności od kontekstu, rozpatruje się jako pewną chorobę społeczną, problem dzisiejszych czasów, ale rzadko kiedy ktokolwiek zdaje sobie sprawę, że co niektórzy mogą czuć się wyłącznie ze sobą dobrze, zaś do szczęścia brakuje im np. kotka. Każdy żyje według własnych zasad i każdy z osobna wie najlepiej, czego mu brakuje. W sumie, wczytując się dokładniej, zdałem sobie sprawę, że Zecora ani razu nie wydała mi się nieszczęśliwa z powodu swojego stylu życia (jeżeli już, to prędzej przez brak innego miejsca, do którego mogłaby się udać, co zostało omówione w "Otaczają mnie idioci!"), co najwyżej niekompletna. Stąd, końcówka ta okazała się taka przyjemna – człowiek miał poczucie, że spotkało ją coś dobrego, coś, czego akurat jej było trzeba. Mała rzecz, a cieszy. Co by tu jeszcze... subtelne światotworzenie, w postaci dmuchawki z zatrutymi strzałkami, ponoć powszechnej wśród zebr broni, a która to broń zdolna jest powalić smoka, czy mantykorę. Widzą Państwo, już się czegoś więcej dowiadujemy o świecie. Szczegóły, szczególiki, wzmianki o kuroliszku, totemach, hexach, zioła – drobne detale, które jednak pomagają wyobrazić sobie scenerie, czym się Zecora zajmuje, jak to wygląda, co z kolei wzmacnia nastrój. To ważne, tym bardziej, że to krótkie dziełko, więc każde słowo może mieć znaczenie i przełożenie na efekt końcowy. Cóż, warto zajrzeć i sprawdzić samemu, tym bardziej, że opowiadanie jest akurat na tyle, by móc je przeczytać w zasadzie o dowolnej porze, w ramach dowolnej przerwy między czymkolwiek. Rzut okiem na Zecorę, jej początki z wymarzonym kitku, aczkolwiek, skoro to Everfree, kto wie, czy to nie jakaś inna, magiczna istota, tylko ukrywająca się pod postacią kota... Czyli Zecora ma osobistego pupila i strażnika za jednym zamachem, który na pewno zareaguje, gdy znowu do jej chaty wpadnie, dajmy na to, Rainbow Dash i coś zniszczy Zazwyczaj, gdy zabieram się za krótki, ale zrealizowany kompetentnie tekst, zastanawiam się, czy ma w sobie ten klasyczny pierwiastek, przywołujący na myśl lata 2012-2014 i pierwsze, krótkie fanfiki, które potrafiły być charakterystyczne przez to, że były jednymi z pierwszych (no, po tym 2012 to już nie do końca, ale wiecie, o co mi chodzi) i podejmowały rzeczy zanim zabrał się za to serial, a publika nie przypuszczała jeszcze co nas czeka. "Samotność" jak najbardziej to w sobie ma i bardzo dobrze, bo zwykle to na mnie działa i uatrakcyjnia lekturę jeszcze bardziej. Owszem, jestem podatny na nostalgię, toteż gdy co współcześniejsze dzieła osiągają ten efekt, nawet w niewielkim stopniu, wspominam o tym, gdyż to po prostu kolejny plusik. Ten krótki, ale satysfakcjonujący tekst powinien okazać się dobrym wyborem, nie tylko dla miłośników postaci Zecory, czy też kociarzy wszelkiej maści, ale również dla osób, które poszukują w różnych oneshotach właśnie czegoś nostalgicznego, stąd tym bardziej polecam przeczytać i przekonać się jak opowiadanie sobie radzi współcześnie i jak przetrwało próbę czasu. Na tym etapie nie zdziwiłem się dobra formą utworu, gdyż zdążyłem zorientować się, że fanfiki Cahan raczej się nie starzeją, stąd zawsze miło do nich wrócić.
    1 point
  25. Może to zabrzmi dziwnie, ale po tagu [Rasizm] spodziewałem się czegoś dużo mocniejszego, czy bardziej dosadnego. Tak, tak, wiem – opowiadanie przecież takie właśnie jest, boleśnie i jaskrawo ukazuje ciemnotę tej najniższej rasy, jej całkowitą odporność na wiedzę, argumenty czy pojęcie o tym, że da się żyć jakkolwiek inaczej, trudno się czytało opis ich warunków bytowych, wsiowa maniera mówienia oraz poziom dyskusji także nie pozostawiają złudzeń. Może to jakieś moje spaczenie, ale to, co znalazło się w fanfiku, przyjąłem jako... no, może nie małe, ale średnie piwo, szykowałem się na coś mocniejszego. Ale tak na poważnie i w pełni szczerze, dużo nie zabrakło i możliwe, że po prostu w tym konkretnym fanfiku, krótka forma prawie spełniła swoje zadanie, zabrakło czegoś, ale w stosunkowo niewielkich ilościach. W sumie, całkiem fascynująca sprawa – co fanfik, to inny przypadek, wszystko jest możliwe Ale czy to znaczy, że jestem totalnie nieusatysfakcjonowany, a wręcz rozczarowany? Nie, skądże znowu. Opowiadanie, chociaż krótkie, stanowi kolejną próbkę możliwości autorki, chociażby w materii opisywania otoczenia, lecz nie w takim stylu, w jakim odbywa się to zazwyczaj. Mam na myśli to, że gdy w innych fanfikach opisywane są zwykłe lokacje, raz po raz trafiają się fachowe określenia, czy też opisy roślinności, przyrody, wówczas to jest ładne, to się lekko czyta, chcemy to sobie wyobrazić i chłonąć klimat. W „Ziemnogrodzie” jest zupełnie inaczej – opisywane są bród, smród i ubóstwo, lecz w taki sposób, by czytelnika odrzucić, by zniechęcić go przed wyobrażeniem sobie wnętrz tych chat, tych ścieżek, czy też brudnych, śmierdzących postaci. Nie jest to nic złego, bowiem nie jest to typ fanfika, który miał być brany „na poważnie”, tylko poziomem swojego wykonania irytuje i odrzuca. Mówimy o świadomym, celowym zabiegu, mającym na celu przerysowanie biedy i zacietrzewienia, opisaniem wszystkiego, co nieprzyjemne z uwzględnieniem licznych detali, aż idzie poczuć tę fekaliadę z ekranu. Ale rzeczywiście, podobnie jak Foley, ze dwa razy rozejrzałem się za tagiem [Comedy], gdyż parę razy aż się uśmiechnąłem, jakby miała to być czarna komedia, a nie fanfik [Fantasy]. Zatem ten aspekt fanfika bez zarzutu. Nigdy w życiu nie chciałbym się znaleźć w „Ziemnogrodzie”, chyba prędzej pojechałbym odwiedzić Szkolną 17 w Białymstoku, niż udał do lokacji podobnej do tej, którą autorka opisuje w fanfiku. Mocne, dosadne, acz spodziewałem się więcej. Żeby nie być gołosłownym, może jakaś klacz, która spontanicznie rodzi źrebię i która nie wiedziała, że jest w ciąży? Farmerzy, którzy nie pamiętają ile mają lat? Rzeczy z życia wzięte. Według mnie, jak na ten fanfik, w sam raz. W mojej opinii takie ekstra „smaczki” nie zepsułyby efektu, a tylko go dopełniły. Zresztą, nie chodzi mi o to, żeby robić z tego wielorozdziałowiec, myślę, że realnie byłoby z tego 0,5 – 1 strony. Niewiele, ale mogłoby swoje wnieść. Zresztą, podobnie było przy „Otaczają mnie idioci”, gdzie o efekcie końcowym zaważyły drobne, małe rzeczy i gdyby się ich z fanfika pozbyć, to nie byłoby to samo, opowiadanie straciłoby na klimacie. Myślę, że „Ziemnogrodowi” także wyszłoby to na dobre. W każdym razie, mamy postać Kind Star, która, gdy ją poznajemy, jeszcze wierzy w możliwość wykonania pracy u podstaw i autentycznie myśli, że jest w stanie te biedne kucyki wykształcić, podnieść ich poziom. Ciężko jej jednak współczuć, gdy już zjawia się na miejscu, otoczona tym brudem i ciemnotą, gdyż najwyraźniej z własnej, nieprzymuszonej woli przyszło jej do głowy coś takiego, że o sile królestwa będzie stanowić jego najsłabsze ogniwo i że dopiero będzie miluśko, jak się tym, co są najniżej „zrobi dobrze”, chociaż oni tego nie chcą, bo tak żyli ich pradziadowie, to i oni tak sobie pożyją. Było to dosyć mocne zderzenie ze smutną rzeczywistością, gdyż w gruncie rzeczy, mimo pewnych elementów humorystycznych, okazuje się, że tym kucom nie da się pomóc, bo one same nie chcą pomocy. Nie chcą się zmienić, więc na dłuższą metę taka praca u podstaw to robota głupiego. Z fanfika wyłania się świat, gdzie miejsce w hierarchii oraz role poszczególnych ras są określone w sposób sztywny i nijak idzie to zmienić. W ogóle, fanfik można rozpatrywać jako ilustrację (bądź co bądź dosyć groteskową, ale jednak) nierówności społecznych, co do których coraz szersze grono się zgadza, że są i nie jest to fajne, ale których od lat nie udaje się skutecznie zniwelować. Cóż, smutne, ale prawdziwe. Aha – spodobało mi się to, jak autorka wykreowała postać Koźlibobka (świetne imię, tak swoją drogą ), głównie poprzez niuanse... No, w zasadzie, to tylko jeden, ale rzucający się w oczy i istotny. Chodzi mi oczywiście o wiejską gwarę, każdą jedną jego kwestię mówioną słyszałem w słowie z akcentem z prowincji. To są właśnie takie miłe szczegóły, które znacząco urozmaicają treść i poprawiają ogólny klimat. Technicznie, forma bez zarzutu. Jest to wysoki poziom i zadowalająca dokładność wykonania, jak zazwyczaj prezentuje to przed nami autorka, znalazłem tylko jedną literówkę, mianowicie: Zbliżając się do podsumowania – wyszło dobrze, jak na fanfik wypełniony taką ilością fekaliów, insektów, zaschniętych plam z błota, gnoju i potu, wszystko naraz czytało się... całkiem przystępnie. Domyślam się, że mogą znaleźć się czytelnicy, których to obrzydzi, ale chociaż fanfik stara się odpychać, zniechęcać, wprawiać w dyskomfort, to jednak chce się go czytać dalej, aż do końca. Jak wspominałem, magia przemyślanego, solidnie zrealizowanego zabiegu stylistycznego. Efekt jest co najmniej ciekawy. Lektura kończy się szybko, ale miałem wrażenie, że ta groteska mogła pójść odrobinę dalej, a efekt końcowy niczego by nie stracił, a tylko zyskał. Koniec końców, na pewno nie jest to tylko „fanfik nienawiści”, ale nie sądzę, że nadaje się on dla każdego i z jakichś powodów ciężko mi go polecić. Osoby, które posiadają dystans, nie obawiają się dosadnych opisów, w ogóle, które traktują poprawność polityczną z przymrużeniem oka, będą raczej niewzruszone, może nawet uśmiechną się pod nosem z lektury. Osoby wrażliwsze raczej zrezygnują, ale ciężko mi sobie wyobrazić, by zapałały niechęcią, czy też poczuły się urażone treścią. Tak, w najgorszym wypadku ktoś po prostu zrezygnuje, ale mimo wszystko, jeżeli to zrobi, może ominąć go... coś innego. To nie jest typowy fanfik, domyślam się, że ma potencjał, by budzić szeroki wachlarz odczuć. Ode mnie okejka, oceniam go pozytywnie, nie żałuję czasu nad nim spędzonego. Kto ciekawski, kto łatwo się nie zniechęca, powinien zajrzeć. Jeżeli jednak komuś sprawy równościowe, socjalne leżą na sercu i uważa, że ubóstwo, wykluczenie, tym bardziej o charakterze strukturalnym, nie są czymś, z czego należy żartować, może niech lepiej nie ryzykuje.
    1 point
  26. Tak, to musi być mały klasyk z 2015 roku. Tekst dwukolorowy, a do tego pod koniec Rainbow Dash zagląda Twilight przez ramię Ale poza tym, bez zarzutu, forma prosta, zwięzła, konkretna, jak na dwie strony tekstu (właściwie, to tylko jedną, gdyby odjąć tytuł, obsadę itd.) nie brakuje absolutnie niczego, po raz kolejny kłania się powiedzenie, że prawdziwa siła przekazu tkwi w prostocie. Bo ów pomysł jest prosty, ale, jak zdążyli to opisać moi przedmówcy, posiada w sobie ważne, życiowe przesłanie, toteż taka, a nie inna forma służy sile przekazu. Jasne, można posłużyć się bardziej rozwiniętą formą i w ten sposób wpłynąć na czytelnika, a można spróbować czegoś krótszego i odnieść porównywalny sukces, co "Superbohaterowi" jak najbardziej się udaje. Nie wspominając już o tym, że po prostu miło się to czytało. Jak na zaledwie siedem minut pracy, imponujący efekt. Przyznam, że początek okazał się dla mnie zagadkowy. Zapomniałem kompletnie o tagach i oczekiwałem na charakterystyczny punchline opowiadania, jakąś scenkę, która wywróci to wszystko do góry nogami i zdradzi, co tu tak naprawdę się dzieje. W sumie, tak właśnie się stało, ale w zupełnie innym stylu, niż się spodziewałem. Wtedy to zerknąłem na tagi i zrozumiałem... poza jedną rzeczą. Mianowicie, dlaczego tam jest [Sad]? Przecież ostatecznie zakończenie jest pozytywne, całość zawiera sobie najwięcej ze [Slice of Life]. Czy wynikło to z wymogów konkursowych? Niemniej, po ogarnięciu o co tutaj tak naprawdę chodzi, widać, że mamy zgrabną mieszankę dziecięcej wyobraźni i niewinności (to przejście między rzeczywistością zabawy, a realem przypomniało mi troszkę „Toy Story”), wyzwań codziennego życia (konkretnie, to jedno, ale dla tak młodego osobnika zapewne była to szalenie trudna sprawa, możliwe, że młody nie do końca zdawał sobie sprawę, nie rozumiał, co się dzieje), z serialowością, co objawia się w końcówce (chodzi mi o interakcję między postaciami kanonicznymi). Przejścia między różnymi motywami okazują się płynne, pierwsze z nich za pierwszym razem okazało się dla mnie ledwo zauważalne. Fanfik czyta się dobrze i przyjemnie, jest on bardzo krótki, ale dzięki temu zyskuje na uroku, nie wspominając o tym, że ma w sobie coś nostalgicznego. Zupełnie, jakby nie było to Gradobicie, ale pierwsze edycje konkursów literackich, obarczone bardzo restrykcyjnym limitem słów. Rzeczywiście, reakcja Rainbow Dash potrafi wnerwić, raczej trudno zapałać sympatią do jej postaci, tym bardziej, że aż do zakończenia obserwowaliśmy zdarzenie z perspektywy występującego w tytułowej roli trzylatka i możemy się domyślać, jak mogło to wyglądać w jego oczach i jaki musiał być przejęty. No bo umówmy się, to nie są zdarzenia typowe dla dzieciaka w jego wieku, zazwyczaj życie ratują dorośli, młodzi się przyglądają/ pomagają, starając się zrozumieć, co się dzieje. Ale wątek ten znakomicie realizuje tytuł opowiadania i rzeczywiście – bohaterem można być dokonując rzeczy pozornie małych, ale wielkich dla kogoś, na kim nam zależy. Dla tego źrebaka to zapewne największa do tej pory rzecz, największe wzywanie, jakiemu sprostał, może nawet coś a'la „niebezpieczna przygoda”. Dla jego matki najpewniej był to najwyższy akt bohaterstwa, za który będzie synowi wdzięczna po wsze czasy, lecz dla Rainbow Dash, której tam nie było i która nie zna wydarzenia z pierwszego kopyta, było to „tylko” wykonanie telefonu. Dlatego też trudno ją w tym opowiadaniu lubić. A Twilight ma rację. W każdym razie, zgodzę się, że wątek ten jest życiowy, jego realizacja zadowala, mimo tego, że tekst ten był krótki, nie czuć niedosytu. Tylko niechęć do Rainbow Dash. Pokazuje to też jak wiele znaczy punkt widzenia, a także jak na odbiór pewnych sytuacji potrafi wpłynąć osobiste wyobrażenie bohatera. Można marzyć o supermocach i widowiskowych pojedynkach z potężnymi wrogami, a można pomagać i ratować życia wykonując zupełnie zwyczajne czynności – chociażby w porę zadzwonić po pomoc. W sumie, Rainbow Dash w tym sensie wypada dość infantylnie. Duża, a głupia. Kapitan Equestria zachował się dojrzale. Mały, a mądry. A teraz zastanówmy się, ilu takich oto bohaterów znamy, ilu mijamy każdego dnia, a którym nieraz asystowaliśmy. To troszkę niesprawiedliwe, gdy nie uzyskują uznania prawie w ogóle, a wystarczy jak celebryta raz na ruski rok wpłaci łaskawie parę pieniędzy na jakiś cel i media się rozpływają jaka to wspaniała, dobroduszna osoba. Z drugiej strony, prawdziwy bohater ratuje, pomaga, bo to jego praca i nie chodzi mu o poklask. Chyba. Jak więc Państwo widzą, opowiadanie także potrafi skłonić do refleksji, jest aktualne do dzisiaj i myślę, że jeszcze bardzo długo takie pozostanie. Jak to trafnie określił Coldwind – mamy perełkę Gorąco polecam poświęcić parę chwil i przeczytać
    1 point
  27. Pierwsza rzecz – już na samym początku miałem vibe „Królewskich Antyprzygód” i przez moment nawet tak pomyślałem, że pomyliłem wątki, ale nie, to jednak Cahan i jej „Nerdcon”. Zresztą, opowiadanie ukazało się przed „Antyprzygodami”, więc to prędzej tam powinienem mieć vibe „Nerdconu”, ale cóż, takie uroki czytania fanfików po swojemu, zamiast według daty premiery Z drugiej strony, gdyby działać w ten sposób, zapewne wpierw musiałbym się przekopać przez teksty pamiętające czasy, w których sezon 3 na pewno, definitywnie miał być ostatnim i takie tam... Ale do rzeczy. Opowiadanie przypomina klasyczne, randomowe komedyjki z początków fandomu, z tym, że wydaje się być lepiej zrealizowane pod kątem formy, a i sam humor, który ma w sobie pewną dozę złośliwości, jest lepiej sfocusowany i generalnie ani razu nie wykracza poza motyw ujęty w tytule, a przy tym wydaje się dość celnie komentować co niektóre zachowania, nazwijmy to, stereotypowych konwentowiczów-nerdów, co sprawia, że całość trudno ocenić jako parodię, prędzej satyrę. Lektura była to dość niezobowiązująca, niepoważna i chociaż sprawdziła się jako czasoumilacz i była przezabawna, wątpię, czy zostanie w głowie na dłużej. Raczej nie jest to fanfik na jeden raz, można do niego wracać, ale z drugiej strony, czegoś mi w nim brakowało. Sam nie wiem, bo nie chodzi mi o niedosyt, ale o wrażenie, że spokojnie miał warunki, by nawet jako głupiutka, randomowa komedyjka zapisać się w pamięci na dłużej, tylko coś nie wypaliło. No, ale to tylko moje narzekanie, można potraktować je na poważnie, a można zupełnie zignorować – nieistotne. Co znajdziemy w opowiadaniu? Wspomniałem już o obśmiewaniu pewnych zachowań, zdarzających się na tego typu imprezach, ale głównych bohaterkom też się dostaje: Niech to będą swego rodzaju highlighty tego opowiadania W odniesieniu do całości, mamy dominację dialogów nad opisami. W odniesieniu do poszczególnych paragrafów zaś, jest różnie. Raz mamy praktycznie same dialogi (np. na samym początku oraz końcu), raz dobry balans między jednym, a drugim (np. fragment, w którym siostry przybywają na konwent, czy też przedostatni paragraf, o konkursie). Mimo wszystko, te zmienne proporcje nie przeszkadzają w odbiorze tekstu, sprzyjają budowie goniącego naprzód tempa akcji, no i mimo gabarytów, miałem wrażenie, że w opowiadaniu działo się dużo. Protagonistki zaliczyły całkiem sporo atrakcji, niekoniecznie przyjemnych, czy niegodzących w ich majestat. W tym sensie, wyszło to całkiem „po ludzku”, i wbrew pozorom wcale nie trzeba nigdzie jeździć – wystarczy poszukać na YouTube filmików z różnych konwentowych przypałów tudzież materiałów o nerdach, którym się wydaje, że ich ukochane postacie są prawdziwe. Zresztą, myślę, że większość wiary już widywała w internetach takie rzeczy. Świetny pomysł na to, by księżniczki udały się na konwent jako cosplayerki. W ogóle, mnóstwo sparodiowanych rzeczy, począwszy od książek, gier, filmów, na wątku imigrantów kończąc. Opowiadanie dość bezkompromisowe, podobnie jak główne bohaterki, które zdecydowanie nie są swoimi kanonicznymi odpowiednikami, ale wypadają sympatycznie, głównie dlatego, że ich oblicze przedstawione w „Nerdconie” wydaje się bliższe zwykłym kucykom – współuczestnikom imprezy. Z tym, że księżniczki potrafią więcej i mogą więcej. Dosyć wybuchowa mieszanka i tag [Random] w mojej opinii w pełni zasłużony. Wydaje mi się, że opowiadanie bardziej przypadnie do gustu osobom, które mają pewne doświadczenie z konwentami, gdyż po prostu odnajdą w nim wspomnienia, znajome sytuacje, może nawet będą w stanie utożsamić się z kimś z obsady postaci, a może po prostu poczują się tak, jakby czytały o sobie. Zależy. Ale tekst okazuje się przystępny i zrozumiały także dla kogoś, kto przez lata konsekwentnie powstrzymywał się przez uczestnictwem w podobnych eventach. Zatem wyszło uniwersalnie, chociaż fakt, to nie jest typ humoru, który podejdzie każdemu. Ale nie szkodzi, tak to już jest. Forma w porządku, aczkolwiek, tym razem miałem wrażenie czysto rzemieślniczej pracy i doskonale zdaję sobie sprawę, że tego typu tekst nie wymagał detali, bardziej eleganckiego słownictwa, czy też bardziej rozbudowanych opisów, ale jednak forma wydała mi się „surowa”. Myślę, że na tym polu mogło być nieco lepiej, może gdyby opisy z dialogami zostały gdzieniegdzie lepiej zbalansowane, przybliżając więcej żartów sytuacyjnych, czy też wybitnie nieksiężniczkowych aktywności, grymasów, czy czynności. Zatem jest w porządku, ale tylko w porządku. W sumie, skoro to raczej niepoważny tekst, chyba trudno się na niego gniewać. Tym bardziej, że mimo różnych rzeczy, które wyszły średnio, dostarcza rozrywki i nawet się podoba. Było w tym coś klasycznego, nie mogę odmówić pomysłu, czy też odwagi w materii uszczypliwego posumowania fandomowych społeczności, które biorą udział w conach wszelakich, ale z drugiej strony, czegoś mi zabrakło. Może tempo akcji ostatecznie okazało się zbyt szybkie, a może dało się opisać jeszcze więcej absurdalnych, nieprzystającym koronowanym głowom scen. Ale tak czy inaczej, warto rzucić okiem i ocenić samemu. Myślę, że to typ opowiadania, które jest w stanie zdobyć swoich oddanych fanów, ale które równie dobrze może u co niektórych przejść bez echa, wzbudzając neutralne wrażenia. Nie wydaje mi się, by mógł mieć wrogów... innych, niż zapalonych uczestników takich oto konwentów, którym brakuje dystansu do siebie, a o których fanfik ten być może mówi bolesną prawdę xD
    1 point
  28. Ciekawe, klimatyczne opowiadanie. Zecora należy do grona postaci (obok Trixie, czy Syren), których potencjał doceniłem dopiero po znacznym czasie, toteż ucieszyłem się na historyjkę poświęconą właśnie jej, do tego przybliżającą szczegóły zwykłego dnia z jej życia, tytuł zaś sugerował elementy komediowe, które jednak nie zostały ujęte w tagach opowiadania. Rzeczywiście, jest to głównie spokojny, niezobowiązujący [Slice of Life], który bardzo szybko wciąga, nie tylko za sprawą wspomnianego klimatu, ale także stylu. Spodobały mi się opisy oraz drobne detale przewijające się w ramach poszczególnych zdań. Na przykład nazwy roślinek, nie tylko tych, z których zebra zdecydowała się przygotować sobie śniadanie, ale także specyfiki, nad którymi pracuje, w ogóle, rozkład pomieszczeń w jej skromnym domostwie, co tam jest (jak się okazuje, nie tylko maski plemienne), tego typu rzeczy. Niewielkie, drobne detale, które jednak zapadają w pamięci i wspólnie budują wizerunek, stają się czymś, z czym dane opowiadanie się kojarzy, co opisuje jego konstrukcję, nastrój. Ale to nie wszystko. Między wierszami znajdziemy opisy przybliżające nam przemyślenia Zecory, co z kolei ujawnia jej stosunek do mieszkańców Ponyville, kucyków, niesienia im pomocy, pomaga nabrać pojęcia jak ona się z tym czuje, no i okazuje się, że mimo wszystko, sprawy nie są ani czarne, ani białe. I to mi się bardzo spodobało. Nawiązując do tytułowych „idiotów”, Big Macowi się w sumie nie dziwię, jako chłop ze wsi, może mieć ograniczone pojęcie o tym jak precyzyjnie opisać objawy Apple Bloom, ale rzeczywiście – nie prościej było zajść do lekarza w Ponyville, zamiast drałować taki kawał drogi do Everfree? Przecież gdyby to było coś poważnego, Apple Bloom mogłaby w tym czasie zejść. Co do Rainbow Dash, to jej się w sumie też nie dziwię, skoro Twilight przytrafiło się coś, przez co ma kłopot z kontrolą magii, wprawdzie nie wiemy konkretnie co to jest, może jakiś przedziwny atak epilepsji połączony z przedawkowaniem kawy, ale to przecież nie powód, by dokonywać wandalizmu. Mówię to z pełną odpowiedzialnością, bo to był wandalizm – wjazd do chaty i rozwalenie półek, na których przecież znajdowały się, zapewne szalenie istotne, przedmioty, po to, by za moment bezczelnie określić przyczynę przybycia i ulotnić się bez wypłaty odszkodowania, to już poniżej pewnego poziomu. Mam nadzieję, że później ktoś tam do Zecory przyszedł i poskładał jej nową półkę. Stąd, wzmianka o tym, że ktoś, kto nie ma mózgu, nie ryzykuje jego wstrząsem przy mocnym zderzeniu, nie tylko jest trafna, ale dodaje do opowiadania (tudzież kreacji Zecory, ogólnie) charakteru, smaku, no i czytelnik uśmiecha się od ucha do ucha, a to przecież zawsze plusik Faktycznie, takie oto uszczypliwe wstawki przewiną się w odpowiadaniu jeszcze w kilku miejscach, lecz element ten nie zwraca na siebie zbytniej uwagi. Po prostu jest i dokłada co nieco od siebie, w materii konstrukcji opowiadania. Jak wspominałem, szczegóły świadczą o efekcie końcowym, stąd nie mogę powiedzieć, że dodatki te są zbędne, bo jest wręcz przeciwnie. Bez nich klimat na pewno coś by stracił, a po co z czegokolwiek rezygnować, gdy można mieć wszystko i jednocześnie w niczym nie przedobrzyć? Powracając na moment do Zecory – wypada na przyzwoitą, spokojną, logiczną klacz, która posiada umiejętność krytycznego myślenia i nie boi się nazywać rzeczy po imieniu. Nie waha się, jest zdecydowana nieść pomoc innym, co nie oznacza, że za każdym razem będzie czynić to bezrefleksyjnie, bo po prostu tak bardzo uwielbia kucyki. W sumie, po namyśle wydaje mi się, że ona tak naprawdę w ogóle za nimi nie przepada, ale stara się przyzwyczaić, oswoić nieco z tym społeczeństwem, no i szkoda by było, żeby jej wiedza się marnowała. Chociaż z drugiej strony, jak sobie przypomnę wzmiankę o gościu, co chciał „wyrosnąć potężne drzewo”, to chyba tak czy inaczej te miksturki się marnują Ale wciąż, przynajmniej Zecora ma dzięki temu jakieś zajęcie, chociaż... Wgłębiając się jeszcze bardziej, nie wydaje mi się, by była to postać, której grozi nuda, raczej zawsze znajdzie sobie coś do zrobienia, co świadczy o inteligencji. Ale przede wszystkim spokój, widać, że nie lubi hałasu, nie lubi, gdy się ją nachodzi z błahego powodu, lubi swoje własne towarzystwo oraz naturę. Tyle mogę wynieść z tego opowiadania. Ogółem, składa się to na naprawdę dobrą, przemyślaną kreację, która chyba ma całkiem wiele wspólnego z serialowym odpowiednikiem. Mówimy w końcu o zwykłej codzienności, a nie unikalnych okazjach, gdy scenarzyści spontanicznie sobie przypomną, że mają taką postać. Nie sposób zakończyć wątku kreacji Zecory bez wzmianki o rymach. Jak wspominałem, jest to postać, którą zacząłem doceniać po latach, lecz nie wydaje mi się, bym prędko napisał o niej fanfika. Powodem są rymy – kiedyś przyznawałem, że nie trawię postaci mówiących wierszem, co z biegiem czasu uległo zmianie, lecz niestety zmianie nie uległo to, że nie potrafię tak rymować, chociaż już parę razy próbowałem. Nie wiem, czy po prostu jest to coś, czego wolniej się uczę, czy jestem rymowym analfabetą, ale w każdym razie – podobało mi się, przez większość czasu rymowane kwestie wpadały w ucho, okazywały się takie... rytmiczne, wychodziło to naturalnie i po prostu dobrze się to czytało. Może parę razy zgrzytnął mi rym, może ilości sylab się nie zgrały (a może zgrały, tylko akurat mnie nie podeszły dobrane słowa), ale całościowo, charakterystyczna maniera wypowiadania się Zecory udała się, kolejny mocny punkt opowiadania. Po większości wypowiedzi bohaterki po prostu się płynęło. Tak urozmaicona, klimatyczna treść, powinna zostać zrealizowana w adekwatnie dopracowanej, dobrej formie, nieprawdaż? Z niekrytą satysfakcją i czystym sercem przyznaję, że autorka i tym razem dostarczyła nam formę wysokiej próby, chociaż przyuważyłem ze dwa potknięcia. Chodzi mi o wspomnienie o „odludziu” na samym początku, co kojarzy się z ludźmi, osobiście stosuję „zazadzie” ale „dzicz” czy „wygwizdów” też jakoś by się sprawdziło. Ale to tylko moje zdanie. Druga rzecz, to literówka: Plus podwójna spacja, między „metr”, a „w”. Ale poza tym, zero poważniejszych zarzutów. Bardzo ładne zdania, które czyta się z przyjemnością, brak zwracających na siebie uwagę powtórzeń, urozmaicone słownictwo, ogólnie solidny, przyjemny w odbiorze tekst, napisany ze stylem, z pomysłem. Cóż, da się odnieść wrażenie, że autorka jest zebrą, no i interesuje się botaniką, lecz na tym etapie to raczej wiedza powszechna W każdym razie, bardzo dobra forma, która pozwoliła w pełni rozwinąć potencjał pomysłu na opowiadanie. Dzięki temu jest ono nieskrępowane, a wrażenia niedosytu nie ma. Spodobała mi się końcówka. W ogóle, drobne rzeczy, wskazujące na to, że być może Zecora, chociaż tego nie widać, w jakiś sposób przejmuje się tym, że nie ma już domu do którego mogłaby wrócić i że nie do końca uśmiecha jej się żyć wśród kucyków, co może wzbudzić współczucie. A także ciekawość, co takiego się stało, że nie ma dokąd pójść? Koniec końców, kolejny tekst, który mogę z czystym sercem polecić. Jest w nim wszystko – pomysł, Klimat przez duże „k”, odpowiednio urozmaicone słownictwo, komplementujące dopracowaną, bardzo dobrą formę, a także świetna kreacja Zecory. Tekstu nie ma wiele, więc nie ma wymówek – to trzeba przeczytać.
    1 point
  29. Czytając to dosyć krótkie opowiadanie, autentycznie byłem zdumiony, aż na szybko sprawdziłem daty, co kiedy miało premierę, no i ogólnie spróbowałem sobie przypomnieć stan wycieków i przecieków na okres około premiery „Księżniczki Przyjaźni”. Okazuje się, że Cahan popełniła jasnowidztwo – w opowiadaniu zostają wspomniane plany Twilight, czyli otwarcie Uniwersytetu Przyjaźni, wpada ósmy sezon i proszę, mamy Szkołę Przyjaźni. Przyjaciółki zwracają uwagę Twilight, że (delikatnie mówiąc) średnio czuje nauczanie, za dużo teorii, za mało praktyki, no i poniekąd tak też się dzieje w otwarciu sezonu ósmego, natomiast pojawienie się Celestii, powiedzenie Twilight prawdy, prosto w oczy, to wypisz, wymaluj motyw, że przyjaźni nie da się uczyć z książki, że trzeba czegoś więcej. Czegoś innego. Ciekawe, ciekawe, nie powiem, że nie Duże zaskoczenie, tym bardziej dzisiaj, jakiś czas po zakończeniu serialu. Mówiąc brzydko, Hasbro zwaliło pomysły od Cahan. Ale jak zwykle, to jest korporacja i nic jej się nie stanie. No, przynajmniej dopóki nie wmiesza się w zrzucenie bomby atomowej na jakieś miasto w Ameryce, plus parę innych incydentów rozsianych po całym świecie. Przedawkowałem Resident Evil, wiem W porządku, ale co to za pomysły, zapytacie. Na dzień dobry zostajemy raczeni scenką, która pewnie jest jedną z wielu, lecz na potrzeby formy otrzymujemy tylko jedną – kolejny, nudny i nieżyciowy wykład Twilight Sparkle, która jest Księżniczką Przyjaźni, prezentujący jej nie aż tak imponujące techniki nauczania, z których śmieje się nawet Spike. Gdy zmęczona kolejną lekcją Starlight wyrzuca Twilight, która to Twilight jest Księżniczką Przyjaźni, co tak naprawdę o tym sądzi, powołując się na własne doświadczenia i niezwykle celnie uwypuklając marne pojęcie Twilight o nauczaniu, lawendowa jednorożec, która jest Księżniczką Przyjaźni, postanawia zwołać zebranie w trybie pilnym. Gdy do niego dochodzi, mamy okazję podelektować się przyjemnymi, całkiem kanonicznymi (no, minus wspomnienia o dupie, czy zajebistości) kreacjami bohaterek. Nie otrzymały zbyt wiele czasu antenowego, ale kiedy już się pojawiają, a raczej, odzywają, jest naprawdę sympatycznie i barwnie, czytałem to z zadowoleniem. Fakt, faktem, że opisów brakuje, lecz jak na zaledwie trzy strony, nie odczułem zbytniego niedosytu, zwłaszcza, że dialogi robiły robotę, a te opisy, które znalazły się w gotowym tekście, także spełniły swoje zadanie. Zwięzłe, ale konkretne i naprawdę dobrze skomponowane, komplementowały sprawniejsze tempo akcji, narzucone przez ilość dialogów. W ogóle, to nie opisy scenerii, emocji, grymasów, czy czynności, a interakcje między postaciami, są tutaj motorem napędowym. Dzięki temu tekst szybko się kończy, ale też zapada on w pamięci, no i co by nie mówić, bawi. Wprawdzie nie było to absolutnie najzabawniejsze opowiadanie, jakie miałem okazję czytać, ale było luźne, całkiem serialowe, miało w sobie coś z parodii (moim zdaniem), z nutą pewnej groteski. Efekt jest taki, że wyszło po prostu barwnie – sprawne tempo, dobrze wykreowane bohaterki, które zachowują się i wypowiadają naturalnie, jak to one, ciekawy pomysł, no i subtelna, dająca się odczuć, charakterystyczna uszczypliwość, a to wszystko okraszone miłym klimatem, dzięki czemu idzie się uśmiechnąć pod nosem z tekstu. Ale, ale, wracając do fabuły – kolejne zderzenie Księżniczki Przyjaźni z rzeczywistością następuje w trakcie rozmowy z pozostałymi Klejnotami Harmonii (muszę odpocząć od „powierniczek”), lecz dopiero, gdy do akcji wkracza sama Celestia, rozwiewając ostatnie wątpliwości swojej byłej uczennicy, robi się naprawdę... zabawnie Czytałem, słyszałem w głowie te kwestie, wypowiadane głosem Celestii (polskim) i wyobrażałem sobie reakcje Twilight, Księżniczki Przyjaźni. Kreacja Celestii, to w zasadzie mała rzecz, ale cieszy i to bardzo, kłania się tutaj stwierdzenie, że siła tkwi w prostocie. Przypadło jej kilka opisów, głównie traktujących o wejściu Pani Dnia do sali, natomiast już po jej wypowiedziach, trudno oprzeć się wrażeniu, że ma rację. Przyznam wręcz, że wypadła jakoś tak... wzniośle. Może to po prostu moje wyobrażenia, jak tam wchodzi i patrzy na Twilight z góry (aha, wcześniej oczywiście wszystkie się kłaniają), a może trzyma się mnie wrażenie Celestii z „Władców Wiatru”, tak wyrazista była to kreacja. W każdym razie, dobra robota. Zatem Twilight otrzymała na głowę kubeł zimnej wody. No i co? I nic. Na tym opowiadanie się kończy i dopiero w tym momencie daje się odczuć lekki niedosyt. Lekki, bo autorka najprawdopodobniej podjęła najsensowniejszą decyzję – gdyby tekstu było więcej, ryzykujemy utratę wrażenia prostoty, zwięzłości. Więcej wydarzeń, to też dłuższa akcja, toteż i tempo mogłoby ulec zmąceniu. Nie wspominając już o tym, że tak, jak jest teraz, to pozwoliło skupić się na tym, co było najważniejsze i co koniecznie musiało się znaleźć w fanfiku, by osiągnąć zamierzony efekt. No i chociaż z jednej strony jest to opowiadanie otwarte, trudno odmówić mu wrażenia kompletności, a przy tym czyta się go jak klasyka z lat 2013-2014. Co jest na swój sposób imponujące, gdyż postać Starlight to jest, że tak to ujmę, twardy rok 2015, najwcześniej. Jak najbardziej polecam tego fanfika – sympatyczne, niedługie, ale klimatyczne i prześmiewcze opowiadanie z naprawdę dobrymi kreacjami postaci, oszczędne w środkach przekazu, ale dzięki temu lekkie, przyjemne, no i forma zdecydowanie cieszy, żadnych poważnych błędów, czy to ortograficznych, czy stylistycznych tu nie uświadczymy. Czytało się wartko i z uśmiechem na pysku. No i to, o czym wspomniałem na początku – jak na tamte czasy, to było jasnowidztwo. Gratuluję!
    1 point
  30. Zważywszy na naturę tekstu, jak również fakt, że to pierwsze podejście, spróbowałem podejść do niego z pewnym dystansem. Co tu dużo mówić – nie znam się na poezji, jakiekolwiek próby napisania wiersza przeze mnie przypominają upośledzone, capcomowskie bękarty zrodzone z flagowych marek tegoż developera (na przykład „Resident Evil Survivor 2”), stąd absolutnie nie żałuję tego, że na oko 99% tych rzeczy nigdy nie zostało nigdzie opublikowanych, dzięki czemu mam czyste sumienie, że nie skalałem tego przepięknego gatunku własną, wierszopodobną twórczością. Mimo pewnych obaw oraz dystansu, miałem nadzieje związane z „Szeptem Mgły”. Jakie konkretnie? Że tekst mimo wszystko będzie mieć jakieś atuty, którymi będzie się bronić, że znajdzie się w nim parę klimatycznych momentów, a najlepiej, by wyszło z tego małe zaskoczenie, zwłaszcza po tym, jak autorka zareklamowała własny tekst w pierwszym poście. Umówmy się, nie jest to zbyt zachęcająca rekomendacja, ale z miejsca każe odbiorcy prewencyjnie zaniżyć oczekiwania. Tak też zrobiłem, acz nie tracąc nadziei. Muszę przyznać, że w trakcie lektury przytrafiło mi się coś nietypowego. Niejeden raz przekierowywałem uwagę z treści na ilość sylab, składających się na poszczególne wersy, odczytując je na głos i na szybko licząc na palcach sylaby. Już wizualnie wydawało mi się, że pod tym względem tekst jest, jak to zresztą trafnie ujęła Madeleine, rozjechany. Liczby rozwiały wątpliwości, co doprowadziło do tego, że wielokrotnie czytałem poszczególne zwrotki na głos, na różne sposoby, różnym tempem, pod kątem tego, czy dałoby się to wyrecytować tak, by brzmiało w miarę ok. No i co by nie mówić da się, ale każda zwrotka, a nierzadko para wersów, wymagałyby specjalnego traktowania i ostatecznie wszystko razem i tak wyszłoby rozjechane. Może maksymalnie na dystansie dwóch, w porywach do trzech zwrotek, udałoby się ustalić jakiś jeden sposób czytania, ale to wszystko. No, może trochę przesadziłem, ale nie zmienia to faktu, że pod tym względem tekst okazał się nierówny, często zgrzytał i generalnie nie pozostawiał po sobie jakichś szczególnie pozytywnych wrażeń. A gdy natrafiłem na „z pomiędzy” zamiast „spomiędzy”, to aż nie mogłem uwierzyć, że taki błąd umknął uwadze autorki. Na szczęście jedyny. Zatem owszem, spędziłem trochę czasu na odczytywaniu na głos tego tekstu, później porwałem się na mały research, odnośnie rytmu, rymów oraz ich rodzajów, układów i... no, może nie jest to fizyka kwantowa, lecz mimo wszystko nadal nie odnajduję się w zagadnieniach współdźwięczności, akcentowania, współbrzmień spółgłoskowych itd. stąd do mojej opinii również należy podchodzić z pewnym dystansem. Bo może wyjść na to, że ja, ignorant, zaraz będę szkalować arcydzieło, albo doszukiwać się plusów tam, gdzie ich nie ma, zależy. Chociaż nie czuję się na tym polu kompetentny, przekonują mnie argumenty Madeleine, poszczególne przykłady oraz spostrzeżenia dobrze opisują moje własne odczucia odnośnie tego, co mi w tym wierszu nie pasuje, pod kątem stylistyki oraz brzmienia. Najmniej doświadczenia mam z zagadnieniem akcentu, ale spróbowałem jeszcze raz przeczytać poszczególne fragmenty i ocenić je pod tym kątem, no i rzeczywiście, o ile jeszcze rymy zauważam, o tyle nie czytało mi się ich dobrze. Wprawdzie nie zawsze tak było, znajduję w tekście parę całkiem ładnych, lepiej brzmiących momentów, ale generalnie brakowało rytmu, nie czytało mi się tego płynnie. Tzn. z konsekwentną, tą samą płynnością dla całego tekstu. Przykładami takich ładniejszych momentów są wersy, gdzie różnica w ilości sylab jest niewielka. Czyli wtedy, kiedy długość sąsiadujących linijek jest możliwie jak najbardziej zbliżona. Aha – nie byłbym sobą, gdybym nie zwrócił uwagi na podwójne spacje tu i ówdzie. Drobne rzeczy, ale widoczne. Moim zdaniem wysoka jakość wizualna tekstu również jest ważna, chociażby w ramach ogólnej prezentacji. Nurkując w odmętach forum, można się natknąć na teksty kilkukolorowe, pisane ze zmienną interlinią, niekonsekwentnie pooddzielane od siebie akapity, są to oczywiście przypadki skrajne, jednakże od tamtej pory zwracam na to większą uwagę. Tekst musi być elegancki Odnośnie rymów... lód-cud, troszkę banalne. Reszta może być, są nawet niezłe. Kolejny całkiem niezły fragment (acz ostatnie trzy wersy już mi się tak nie podobają), zastanawia mnie tylko zmiana czasu przeszłego na teraźniejszy. Niby nic, ale zwraca na siebie uwagę. Kolejny przykład fragmentu, który mnie osobiście wydał się ładny, myślę, że poprawka Madeleine poprawiłaby końcówkę zwrotki. Czas-las wydaje się dosyć banalne, w sumie, niby porzucona-zraniona także brzmi typowo, ale akurat w tym wypadku nie mam poważniejszych zastrzeżeń. Wygląda na to, że dobry rym częstochowski jest dobry... znaczy się, akceptowalny. Od czasu do czasu. Czwarty wers troszkę przykrótki, ale zwrotka, jako całość, brzmi całkiem ładnie, to mi się czytało dobrze. Wrażenie psuje troszkę przechodzą-rozchodzą, ale reszta linijek... w porządku, ok. Kolejna całkiem ładna zwrotka, nie idealna, ale wyrasta ponad przeciętność i po prostu dobrze się ją czytało. Chociaż to gna-dna jest banalne, ale pozostałe rymy jak najbardziej dają radę, są dobre. Fragmenty, które przedstawiłem, uważam za te mocniejsze punkty tekstu. Wybór był trudny, ale uznałem, że to w nich znajdują się te lepsze wersy, ale jak widać, nawet przy tych ciekawszych momentach da się odnaleźć rymy, które brzmią banalnie. No i generalnie dlatego też tekst ten wydaje mi się nierówny – na każdy zestaw całkiem niezłych, ładnych rymów, przypadają przypadki banalnych, odstających od ogólnej jakości danej zwrotki, co powoduje, że czytelnik, zamiast skupić się na treści i rozpłynąć się nad kunsztem artystycznym autorki, natychmiast zapomina o tym, co było niezłe i gapi się na te słabsze fragmenty, zachodząc w głowę, jak to się stało, że trafiły do gotowego utworu. Jak na początek nie jest tragicznie, ale nie jest też zupełnie nieźle. Raczej średnio. Momentami przeciętnie średnio, a momentami nieźle średnio. Myślę, że warto było spróbować, no i co by nie mówić, spróbowałem z okazji maratonu nieco się dokształcić, a to zawsze plus. W sumie, jak tak teraz o tym myślę, szkoda, że autorka nie podjęła próby zawarcia w swoim tekście rymów podwójnych. Może następnym razem? Myślę, że byłby to sposób na progress oraz eksperyment na przyszłość. Coś mi podpowiada, że rymy podwójne są czymś, co autorka potrafiłaby zrealizować bez problemu i wydaje mi się, że brzmienie hipotetycznych wersów napisanych w taki oto sposób z automatu powinna zyskać na brzmieniu, zaś sam tekst na ogólnej jakości. Stałby się bardziej zaawansowany,to na pewno. Ale pochwalam układ rymów, ogólnie. Początek i koniec zwrotki to klasyczne AA, ale środek to zawsze przeplatanka ABAB. W efekcie powstaje takie: AABCBCDD, co nie zawsze działa pod kątem rytmu, czy tego, no... flow, ale urozmaica formę. Warto zwrócić na to uwagę. Klimat? Cóż, na moje wyczucie, owszem, był pomysł, były chęci, da się to zauważyć podczas lektury. Na pewno ów pierwszy raz jest lepszy niż 3/4 pierwszych razów, ale nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że mogło być lepiej. Uważam, że autorka, już na ówczesnym etapie, miała dobre warunki ku temu, by faktycznie poradzić sobie z formą wiersza lepiej i po prostu stworzyć coś więcej. Tym bardziej, że naprawdę, był pomysł i nie mogę odmówić chęci, czy odwagi, stąd myślę, że warto próbować dalej. Może niekoniecznie w ramach oddzielnych utworów, ale, na przykład, dodatków wplecionych do rozdziałów większych fanfików. Z tego, co pamiętam, klasyczny „Cień Nocy” realizował tego typu rozwiązania, co przekładało się na dobre urozmaicenie fanfika oraz wzmocnienie klimatu, nadanie opowiadaniu nuty folkloru. Podobało mi się to. W każdym razie, w mojej opinii warto trenować, o ile autorka nadal interesuje się formą wiersza. No i ostatnia myśl – historia. Coby nie mówić, o ile nie była to najoryginalniejsza fabuła w dziejach, okazała się wystarczająco ciekawa, by zatrzymać przy sobie czytelnika. Możliwe, że wrażenie to wynikło z formy, toteż zastanawiam się, jakby to wyszło, gdyby napisać to jako zwykły fanfik, niedługi oneshot, naszpikowany bogatymi, klimatycznymi opisami rodem z remastera „Cienia Nocy”, czy pogańskich kucy. No, jest jeszcze jedna formuła, której byłbym ciekawy, ale nie chcę spoilerować, bo to melodia kolejnych partii niniejszego maratonu W każdym razie, ciekawy eksperyment, tekst posiada swoje mocniejsze, ale i słabsze strony, fabularnie brzmi to nieźle i ciekawie, temat nadający się również na zwykły, krótki oneshot, ma to swój klimat, widać chęć spróbowania czegoś nowego, pomysł, no i cóż więcej mogę powiedzieć – warto zajrzeć i samemu wyrobić sobie zdanie. Na pewno nie był to czas stracony, bardzo jestem ciekaw efektów dalszych, hipotetycznych eksperymentów z poezją. Przypominam, że moją ocenę „Szeptu Mgły” należy traktować z dystansem, gdyż nie jest to mój konik, jednakże spróbowałem podejść do utworu z jak największą uwagą, uprzednio zapoznając się z zagadnieniami dotyczącymi rymów, rytmu oraz formy, no i czerpiąc z opinii osób, które najwyraźniej są w tej materii lepiej zorientowane, doświadczone. Zachęcam do samodzielnej lektury oraz podzielenia się własnym zdaniem, spostrzeżeniami oraz wnioskami. Myślę, że ów tekst jest tego wart, mimo wszelkich usterek, jakimi może uraczyć czytelnika.
    1 point
  31. Kolejny self-insert? No proszę, nie spodziewałem się, że moje zaległości sięgają tak daleko Cóż, najwyższy czas przerwać życie w nieświadomości i nabycie dodatkowej wiedzy, iż przed „Smakiem Arbuza” istniały inne próby przeniesienia Cahan w świat kucykowej fanfikcji. Na przykład „Rosiczki atakują”, będące przedmiotem niniejszego wątku oraz komentarza. Ogólnie, jeszcze jeden dowód na to, jak zróżnicowane potrafią być fanfiki Cahan (no, na tym etapie zdziwiłbym się, gdyby ktoś nadal miał wątpliwości), nawet jeżeli pozornie powinny być do siebie podobne, z uwagi na tagi. Wśród jej tytułów znajdziemy komedię obśmiewającą, parodiującą, komedię-satyrę, komedię bardziej serialową, komedię utrzymaną w klimatach biur adaptacyjnych ale nieco innych, bo bardziej autorskich, teraz czas na komedię nieco poważniejszą, utrzymaną w jakimś sensie w serialowych klimatach, ale pisaną inaczej, bardziej elegancko, przy której nie można pominąć pewnego aspektu edukacyjnego, wynikającego z tagu [Biologia]. To znaczy, o ile się ma podstawy i rozumie fachowe określenia przewijające się w opowiadaniu. No właśnie – powinno być „Rotundifolia” czy „Rotundifoila”? W fanfiku jest póki co to pierwsze. Sprawiało mi niemałą frajdę wklepywanie poszczególnych nazw roślin w Google Grafika i odkrywanie tego, jak one wyglądają, a także poszukiwanie na zdjęciach określonych w fanfiku części, z których składają się poszczególne gatunki. Polecam to każdemu, kto nie ogarnia tematyki – rośliny te są wprost przepiękne, nawet nie wiedziałem W każdym razie, poczułem się troszkę nieswojo, nie z uwagi na powiększone, gadające rośliny – w końcu z niejedną zmutowaną, agresywną rośliną się walczyło w ramach poszczególnych Residentów – po prostu dziwnie było spotkać ponysonę Cahan, która nie była zebrą, ale jednorożcem, do tego w innych barwach. Chyba nigdy wcześniej się nie spotkałem z tym designem. No, ale po pewnym czasie zaakceptowałem to, mimo początkowego, mieszanego wrażenia, ani razu nie psuło mi to lektury. Fabuła okazała się całkiem ciekawa, zaś pomysł z jednej strony nie wydaje się być pierwszej świeżości, ale jego wykonanie spełniło oczekiwania, wydaje mi się, że zostało to napisane tak, by stworzyć wrażenie, że koncepcja jest zupełnie nowa, za co należą się gratulacje. Poza tym, konstrukcja przewiduje rosiczkowe otwarcie (w dwóch aktach), serialowy środek oraz rosiczkowe zamknięcie (też w dwóch aktach). Od razu napomknę, że odnośnie środka, mam przeróżne odczucia, ale tym razem nie mogę powiedzieć, że się znoszą nawzajem. Ostatecznie fragment wypadł na plus, chociaż miejscami wydawał mi się deczko... No, nie powiem, że przegadany, bo dialogi oraz opisy, a także przewijające się tu i ówdzie przemyślenia Cahan, zostały dobrze zbalansowane i fragment okazuje się dostatecznie urozmaicony, by uniknąć wrażenia dłużyzny, żadnego znużenia nie ma. Aczkolwiek i tak wydawał mnie się trochę przeciągnięty. Ale serialowość, która mu się udzielała wyszła przemiodnie. W ogóle, fajne zestawienie ponysony Cahan – logicznej, sprytnej i charyzmatycznej postaci – z postaciami serialowymi – niekoniecznie logicznymi, niekoniecznie bystrymi, nawet niekoniecznie zasługującymi na swoje uznanie wśród pozostałych mieszkańców – wyszło troszkę tak, jakby autorka oglądała perypetie naszej głównej szóstki i nie chcąc dalej łapać się za głowę, postanowiła wkroczyć do tego świata i pokazać im jak to jest zrobione. Takie też miałem wrażenie podczas czytania pojedynku na czary, rozumiem skąd obawa przed „zjedzeniem” przez czytelników za tę akcję, ale realizacja pomysłu ani nie drażni, ani nie wzbudza zażenowania, wszystko zostało utrzymane w granicach zdrowego rozsądku. Natomiast wytłumaczenie, że pewne zaklęcia są dla niej łatwiejsze do rzucenia, gdyż interesuje się biologią, botaniką i po prostu wie „jak to działa”, kupuję, brzmi to sensownie W ogóle, spodobały mi się opisy zaklęć, ich efektów, całość została urozmaicona także reakcjami publiczności, naprawdę szło to sobie wyobrazić i czytało się jakby były to autentyczne scenki z animacji. Oceniając po ilości stron, środek wydaje się być nieznacznie dłuższy, jeżeli wziąć pod uwagę razem wzięte części składowe wstępu oraz zakończenia. Cóż, najwyraźniej moje subiektywne wrażenie. W każdym razie, gwoździem programu są tytułowe rosiczki, które, uzyskawszy większe, silniejsze formy, zdolne do sprawnego przemieszczania się i komunikacji z kucykami, postanowiły przypuścić cichy szturm na Canterlot, celem pojmania Pani Nocy i skłonieniu w ten sposób Celestii, by dzień trwał dłużej, zaś pora zimowa została zdelegalizowana, coby roślinkom żyło się lepiej. I co po niektórym kucykom też, warto odnotować. Kit w to, że np. ja, jako istota zimno- i ciemnolubna, pewnie bym się zamęczył w takiej rzeczywistości, ale punkt widzenia rosiczek został tak napisany, że trudno nie kibicować roślinom i nie życzyć im powodzenia. Nietypowe, ale przesympatyczne postacie, chyba największa innowacja opowiadania, którą nieczęsto widuję w innych fanfikach. Przynajmniej z okresu naokoło premiery. Od razu widać, że pisała to osoba zainteresowana tematem, znająca się na tym, pasjonująca się daną dziedziną. Nieuniknione plusy pisania opowiadania przez kogoś, kto wie, o czym pisze, bez dwóch zdań. Jestem troszkę skonfliktowany, która część opowiadania podoba mi się najbardziej, ale myślę, że jednak będzie to otwarcie opowiadania, z magicznym pojedynkiem niedaleko w tyle, ex aequo z zakończeniem, które jest kulminacją pewnego rozsądnego absurdu oraz specyficznego humoru, a jednocześnie argumentem za tym, by uznać opowiadanie za serialowe/ quasi-serialowe. Głównie przez to, że ilość ofiar w kucach finalnie wyniosła zero, ale tekst ogólnie został napisany dostatecznie przystępnie, w kreskówkowym stylu, który zawierał w sobie elementy wszystkiego, czego należy się spodziewać po tagach, w idealnych proporcjach. Negocjacje głównej kucykowej bohaterki z księżniczką Celestią mogą przemawiać za tym, że nasza jednorożec jednak jest troszkę OP, nie tylko w magii, ale i w słowach, ale tak jak poprzednio – zostało to utrzymane w granicach zdrowego rozsądku, serialowości, no i zostało to napisane tak, że trudno odmówić jej racji. Plus, przecież nic takiego się nie stało. Ano, właśnie – przyjemne, serialowe kreacje znanych z kanonu postaci. Spośród Mane6 najwięcej mamy Twilight, która wyszła bardzo dobrze, z księżniczek oglądamy głównie Celestię, która w niczym nie ustępuje kreacji swojej byłej już uczennicy. Nie można powiedzieć, że postacie nie będące rosiczkami, bądź ponysoną autorki, zostały potraktowane po macoszemu. I dobrze Poza osobistym wrażeniem, iż środek opowiadania nieco się ciągnął, tempo akcji okazało się sprawne i jednostajne niemalże na całej rozpiętości opowiadania. Bardzo dobrze. Klimat był nieco inny, urozmaicony wątkami biologicznymi, wplecioną w treść krytyką określonych postaci kanonicznych (wymienienie elementów Harmonii Głupoty jako Magii, Rolnictwa, Tchórzostwa, Lenistwa, Narcyzmu i ADHD to jeden z absolutnie najlepszych momentów, definiujących ponysonę autorki oraz humor opowiadania), podsycony zdroworozsądkową losowością oraz szczyptą absurdu, ale z perspektywy czasu, znając najnowsze opowiadania Cahan, powiedziałbym, że klimat w „Rosiczkach” zbliżony jest do tego, który występuje przy „Smaku Arbuza”. Tzn. zdaję sobie sprawę z tego, jaka przepaść czasowa dzieli oba tytuły oraz co było pierwsze, niemniej chodzi mi o kolejność czytania. Autentycznie miałem wrażenie, że „Rosiczki” brzmią jakoś znajomo i dopiero po jakimś czasie zdałem sobie sprawę o przychodzi mi na myśl. Opowiadanie to uważam za wyjątkowe – nie tylko ze względu na pomysł, czy klimat, ale przede wszystkim z uwagi na wykonanie. W opowiadaniu znalazło się naprawdę sporo rzeczy i ciekawych elementów, jest niespotykana nigdzie indziej biologia, unikalne, rosiczkowe postacie, self-insert, ale wykonany świetnie, bez typowych głupawek, których niekiedy można się spodziewać przy szeroko pojętej fanfkcji opartej na tymże motywie, był charakterystyczny humor, było troszkę absurdu, ale autorka nie zapomniała kim są postacie kanoniczne i jak powinny się zachowywać, odnajdziemy również momenty, w których przewinie się sympatyczna krytyka serialowych rzeczy, do tego walory edukacyjne, losowości też tu troszkę uświadczymy. Cieszy też fakt, że opowiadanie przez te wszystkie rzeczy nie jest ani trochę hermetyczne i czyta je się świetnie, posiada w sobie ciekawy nastrój, który zatrzymuje czytelnika przy tekście, wciąga i nie pozwala się oderwać. Myślę, że można mówić o małym klasyku. Zdecydowanie, jak na swoje lata, tekst wyróżniający się, który – co w ogóle mnie nie dziwi – nie zestarzał się ani trochę i warto po niego sięgnąć także dzisiaj, do czego oczywiście zachęcam Ano, jeszcze relacje autorki z jej wzmocnionymi roślinkami – przeurocza sprawa, przesympatycznie czytało mi się ich interakcje. Poza tym, cały czas miałem wrażenie, że zachowywany był dystans do siebie, więc w żadnym momencie, o czym zresztą wspominałem, nie ma wrażenia, że tym self-insertem Cahan próbuje sobie coś odbić, czy, mówiąc brzydko, zrobić sobie dobrze i przy okazji pogrążyć znane, lubiane postacie kanoniczne. PS: Hm, sen zimowy serio jest męczący?
    1 point
  32. Czas na kolejny fanfik komediowy, tym razem pisany bardziej na poważnie – przez „poważnie” mam na myśli to, że treść stawia niekoniecznie na losowość oraz absurd, jest lepiej sfocusowana – będący nie parodią, ale satyrą. I myślę, że na tym polu osiągnięty został kolejny sukces, chociaż fakt faktem, opowiadanie jest dość wewnętrzne i świeżak, który dopiero zaczyna z fanfikami, zaś ujętych w fanfiku użytkowników (włącznie ze stronnictwami) kojarzy słabo albo w ogóle, może mieć kłopot z ogarnięciem tego, co tu się właściwie dzieje, kim są te postacie i skąd się wzięły poszczególne rzeczy. Te ostatnie dzielą się na dwie kategorie: część pochodzi od autentycznych stowarzyszeń i kręgów towarzyskich, część to radosne przerabianie, z czego u mnie zdecydowanie przoduje TCBilisi Nie jest to jednak jedyny powód, za sprawą którego uważam, że fanfik ten jednak nie nadaje się dla każdego. Sponyfikowano-sfandomowana została tutaj II wojna światowa, co powoduje odniesienia do konkretnych wydarzeń zbrojnych oraz towarzyszącym ich zbrodni, co niekiedy może wydawać się potraktowane przez autorkę zbyt lekkomyślnie, zaś żarty z tego – niesmaczne. No i będąc zupełnie szczerym, w jednym, może w dwóch momentach, sam miałem podobne wrażenie, o ile poprawnie dobrałem skojarzenia. Wspomnę, że chodzi mi o fragment o strzelaniu sobie w potylicę. Ale to nie powstrzymało mnie przez dalszą lekturą, tym bardziej, że udostępnione na dzień dzisiejszy fanfiki są krótkie, no i nie epatują czarnym humorem czy przemocą bez jakiegokolwiek umiaru, toteż, jakkolwiek niesmaczne, nietaktowne mogą się okazać poszczególne momenty, pokuszę się o stwierdzenie, że jest to znośne. Poza tym, fanfiki te, to przede wszystkim perypetie ekipy dzisiejszego Equestria Times (ogólnie, chciałem w jakiś sposób ująć grupę postaci, których losy będziemy śledzić), która to, jako południe (konkretniej, III Rzesza Rosiczek), staje do walki z północą w postaci Tribrony, cały konflikt jest stylizowany na II wojnę światową, w międzyczasie przewiną się odwołania do twórczości fandomowej, co, podobnie jak nazwy poszczególnych miejsc, lokacji, również jest przesympatyczne. Np. Plagiat50, to wzbudza oczywiste skojarzenia z pewnym fanfikiem, dziś już niedostępnym z punktu forum, właśnie ze względu na to, co nieprzypadkowo znajduje się w nazwie owych pocisków. O, właśnie – jak mógłbym zapomnieć o sprzęcie wojennym, również ochrzczonym mianami przywodzącymi na myśl różne fandomowe sprawy. Nie tylko sprzęt, wspominane w opowiadaniach herbatnikowe odznaczenie jest autentycznym odznaczeniem forumowym, które kiedyś funkcjonowało W sumie, im więcej o tym piszę, tym bardziej skłaniam się ku stwierdzeniu, że teksty te są hermetyczne. Początkowo nie byłem gotów na przyznanie tego, jako iż jako-tako odnajdywałem się w treści i sądziłem, że wiem, z czego co się wzięło, kto jest kim i dlaczego wygląda to tak, jak wygląda. Żeby było śmieszniej, w trakcie pokonywania fabuły towarzyszyć i grać pierwsze skrzypce (poniekąd) będzie nam sama autorka, czego nie da się pomylić z niczym innym, niż self-insertem. Oznacza to, że przed „Smakiem Arbuza” mieliśmy „II Wojnę Fanfikową”, z czego nie zdawałem sobie sprawy. W każdym razie, o ile dobrze kombinuję, tytułowa wojna jest metaforą, satyrą konfliktu, jaki zaistniał między Tribrony, a... no, resztą fandomu (), w związku z... OK, początkowo byłem gotów uznać, że chodzi o dramę, jaka wybuchła w związku z krytyką „Kryształowego Oblężenia” – popularnego opowiadania drugowojennego – która momentami faktycznie zaczynała przypominać wojnę. Ale z drugiej strony, oceniając po datach, chyba byłoby na to troszkę zbyt wcześnie. I wtedy zdałem sobie sprawę, że przecież w dniu 11 listopada 2014 roku ukazała się antologia opowiadań opatrzona wpadającym w ucho tytułem „Na Ostrzu Iluzji”. Wszystko stało się dla mnie jasne i to do tegoż wątku odsyłam osoby niezorientowane – tam jest wszystko, sprawdźcie, a w mig pojmiecie, co to za wojna. Między innymi, wymieniony zostaje tam pewien pisarz, który jest odpowiedzialny za opowiadanie-plagiat, skąd wzięła się nazwa wspomnianego w „II Wojnie Fanfikowej” pocisku. Oprócz tego, poznacie część bohaterów występujących w opowiadaniu. Zresztą, zwróćcie uwagę na daty poszczególnych postów – to był gorący temat. W każdym razie, nie jest to tak samo lekki styl, co przy okazji „Czarnego Polaka”, opisy zauważalnie mają innych charakter, wydają się poważniejsze, a humor co prawda jest podobnie niepoprawny, bezkompromisowy, ale jednocześnie właśnie taki wewnętrzny, dla realnych odpowiedników poszczególnych postaci zapewne w treści znalazło się mnóstwo niespodzianek, koleżeńskich żartów czy to z usposobienia każdego z osobna, czy „przypałów” popełnionych przy okazji meetów, dzięki czemu opowiadanie to okazało się inne niż każde kolejne, na swój sposób wyjątkowe. Być może, w tym sensie mogłoby się sprawdzić jako oryginalna pamiątka, ilustracja tamtych czasów. Wszakże niekiedy tak właśnie jest, że najlepsze pamiątki to takie, które są jedynymi w swoim rodzaju Opisy potrafią niekiedy zaskoczyć – kto by pomyślał, że w satyrze znajdziemy tyle detali, światotworzenia, kreatywnych odniesień do historii, czy po prostu fragmentów, których nie widuje się zbyt często przy okazji komedii? Mam na myśli rozmiary tych opisów, słownictwo, ogólne wrażenie wypływające z brzmienia zdań, te rzeczy. Jest po prostu solidniej, opowiadanie bardziej przypomina te duże, przygodowe dzieła autorki. Albo krzyżówki owych przygodówek z komedyjkami, co kto woli. Klimat jest dosyć specyficzny, ale nie utrudnia odbioru fanfika, ani nie czyni go jeszcze bardziej hermetycznym. Ale typ ten nie jest moim faworytem i zdecydowanie bardziej odpowiada mi self-insert w „Smaku Arbuza”, tudzież nastrój z pogańskich kucy. Pokuszę się o stwierdzenie, że gdyby lata później pisać coś a'la „Zdobywcy Uroczego Czołgu” w dobie wojny stylizowanej luźno na II wojnie światowej, z autentycznymi postaciami zamiast fikcyjnych, zapewne byłoby to coś podobnego do "wojny fanfikowej" właśnie. Ogólnie w porządku, po prostu nie do końca moje klimaty, chociaż momentami było z czego się pośmiać, ale przez większość czasu była to po prostu lekka, przyjemna lektura na wolną chwilę, minus te mniej smaczne fragmenty. I momenty, w których znowu przewinęły się te anioły, nie anioły. Ileż można? Cóż, trudno mi polecić ów tekst dzisiaj. Nie to, by się źle zestarzał – wręcz przeciwnie – po prostu dziś, gdy pewne sprawy zdążyły przyschnąć, co niektóre osoby rzadziej się udzielają (albo wcale), nowi użytkownicy pewnie będą nieźle zagubieni, natomiast stara gwardia z pewnością ów tekst już czytała. W sumie, zastanawia mnie pewna rzecz. W dokumencie z „Czarnym Polakiem” przez całe opowiadanie ciągnęły się liczne komentarze i uwagi widzów, cementując status cult classic „Czarnego Polaka”, natomiast w przypadku „II Wojny Fanfikowej”... takich komentarzy nie ma wcale. Dlaczego? Opowiadanie na pewno warte uwagi, chociażby w ramach ciekawostki, acz nie polecałbym rozpoczynania swojej przygody z fanfikami Cahan od tego właśnie utworu. Najlepiej poczytać coś innego, spędzić trochę czasu, zapoznać się z ludźmi, tudzież pokopać po odmętach/ archiwach forum, zorientować się co do jego historii. To nietypowa, być może jedyna taka komedia fandomowa, lecz oryginalność i konwencja opowiadania okupione są sporą hermetycznością, toteż podtrzymuję, iż nie jest to opowiadanie dla każdego. Może nawet przeznaczone jest dla mniejszości wtajemniczonych. A może się mylę? Dajcie znać, jak się na to zapatrujecie Wy, jeśli zdecydujecie się na lekturę
    1 point
  33. Żałuję, że odkryłem ten fanfik. Ta historia będzie zmorą mojej egzystencji. Postaram się najlepiej, jak potrafię opisać co się stało i co z pewnością będzie się z tym wiązać. Nie wiem, czy ktokolwiek z Was mi uwierzy, ale ta chora kpina z jednych z moich faworytów z początków fandomu musi zostać wyeksploatowana i nie widziana przez oczy żadnego oddychającego człowieka na tej zielonej planecie Boga. Całe moje życie, zanim kliknąłem w link, było całkowicie inne. Byłem szczęśliwy. Byłem normalny. Mogłem przebudzić się o poranku i rozpoznać moje odbicie, będąc absolutnie pewnym mojego bezpieczeństwa. Teraz to kłamstwa. Same kłamstwa. Wiem, że od tego dnia mój żywot stanie się piekielnym piekłem, w którym każdy dzień będzie daremną walką o utrzymanie zdrowia psychicznego. Po ukończeniu tego nędznego kolażu pisarskich przygnębień, przyjmę śmierć z otwartymi ramionami, niczym dawno utraconą kochankę. Nie spodziewaliście się tutaj nawiązania do shitpasty o przeklętym romhacku Super Mario Bros 3, co? Tak, tłumaczyłem i przerabiałem gdzieniegdzie z pamięci. Źle ze mną, wiem. Już na zupełnie poważnie i na trzeźwo, to opowiadanie dla kiepskich fanfików (bądź też dla kucykowej fanfikcji, ogólnie) jest tym, czym dla szeroko pojętych filmów grozy (dobrych, złych) jest seria „Straszny Film”. Jest to bezkompromisowe, niepoprawne, odważne dziełko, skutecznie obśmiewające klasyki złej fanfikcji na każdym możliwym kroku, najjaskrawiej jak się da, nierzadko wrzucając elementy podpadające pod krytykę pewnych cech narodowych Polaków, co można zinterpretować także jako wielkie krzywe zwierciadło. Jednocześnie, nie można odmówić autorce dystansu do samej siebie, gdyż w fanfiku znajdziemy także odniesienia do jej własnej twórczości, która daleka jest od kiepskiej. Niestety, o ile opowiadanie dzieli różne zalety „Strasznego Filmu”, o tyle posiada wspólne wady, część z nich wynika z upływu czasu. Humor jest taki, jak to opisałem w poprzednim akapicie, jednakże wygląda to tak, że gdy żart trafia do czytelnika, to jest z czego się pośmiać i co powspominać – w końcu człowiek zna, bądź co najmniej kojarzy fanfiki, bez których ów tekst by nie powstał, bądź powstałby później, ale został oparty o inne tytuły. Natomiast, gdy żart pudłuje, reakcja jest taka, że czytelnik albo wywraca oczami, albo kwituje fragment beznamiętnym „aha”, albo po prostu czyta dalej. Skąd to wynika? Ano z tego, że część żartów opiera się na memach, które dzisiaj są już martwe i w tym sensie tekst nie zestarzał się najlepiej. Innym razem są to żarty po prostu już deczko oklepane, na szczęście w większości przypadków zostały przedstawiony w dosyć świeży sposób, stąd nie można mówić o żenadzie. Sprawie pomaga szybkie tempo akcji. Fanfik jest całkowicie pozbawiony dłużyzn, przez co nie ma czasu ani na nudę, ani na sztuczne zatrzymanie akcji, cały czas naszym oczom ukazuje się jakiś nowy absurd, jakieś nowe nawiązanie, kolejny żart, kolejne akcje, ciągle mamy coś nowego, a treść wciąga jak diabli i lubi czytelnikowi się podobać. Poza tym, odczuwało się, że autorka miała frajdę z pisania, no i skoro musiała kiedyś przeczytać wszystkie te historie (przy czym „Cień Nocy” popełniła sama), że w jakiś sposób uczestniczyła w historii, która dokonała się lata temu i której niekiedy towarzyszyły różne kontrowersje. Wiecie, plagiaty, nie plagiaty, aczkolwiek zostało to lepiej uwypuklone przy okazji innego tytułu, do którego oczywiście niebawem przejdę. Postacie wydają się znajome. Mowa oczywiście o słynnym Dark Momentum, który wstrząsnął niemalże całą polską sceną fanfikową w dniu swego debiutu, ale nie zabraknie aniołów i stwórców (właściwie, to jednego, jedynego słusznego stwórcy), nie zawsze noszących polskie imiona, transformacji, magicznych pojedynków, wielkich romansów oraz niespodziewanych zwrotów akcji. Nie chcę spoilerować, gdyż naprawdę warto samemu odkryć mroczną przeszłość Dark Momentum, przekonać się kim jest jego prawdziwa miłość, a także kto niespodziewanie sięgnie po władzę w Equestrii i jaką posiada tajną broń, której na pewno nie zawaha się użyć, w razie potrzeby. Cieszy tak bogata plejada postaci, cechująca się wszystkim, za co kochamy i nienawidzimy złą fanfikcję. Oczywiście, nie należy się nastawiać na głębokie kreacje, konflikty moralne, ani wieloznaczność – to są proste charaktery, które przyjmują fabułę na gorąco, jak leci, ale których losy śledzi się z rozbawieniem, pomimo faktu, że momentami dowcipy i nawiązania mają taaaką brodę. Przyda się dystans ze strony czytelnika, gdyż nasi Polacy nie zostali ukazani jako znakomici projektanci gier wideo (chociaż po aferze cyberpunkowej chyba przynajmniej na dzień dzisiejszy nie wypada już tak mówić), lepiacze pierogów, czy działacze związkowi, tudzież najbardziej skłócony naród na świecie, ogólnie, nasi ulubieńcy bynajmniej nie noszą twarzy Roberta Lewandowskiego, nawet nie korzystają z T-Mobile. Są to znajome ze „Świata według Kiepskich” osobniki lubujące się w napojach wyskokowych, noszące brudne skarpety do klapek oraz hasające w samych gaciach i podkoszulku, które przy okazji są broniakami i tulą kucyki. Jest to przerysowane, stereotypowe i groteskowe, ale na tym polega urok tychże postaci. Bo w takiej postaci autentycznie stanowią zagrożenie dla kucykowego ładu. Tak w ogóle, czy mi się zdaje, że ten anioł Michał, to jest ten Michał z „Heroes VI”? Chyba, że coś źle zapamiętałem. Nie no, wiem, "Legendy Początku" i takie tam... Ale wydaje mi się, że w grze był taki ktoś, chyba nawet w edycji kolekcjonerskiej znalazła się jego statua. No, ale tak czy owak, klimat ma to czysto komediowy, ale nie ma się co oszukiwać – to nie jest „Shrek”, który poza tym, że obśmiewał disneyowskie produkcje, posiadał przemyślany świat, postacie oraz fabułę, która miała w sobie cel inny, niż bycie parodią. „Czarny Polak z Ponyville” jest parodią dla bycia parodią i ma służyć niezobowiązującej, lekkiej rozrywce. Mógł być dłuższy, ale to mogłoby spowodować wrażenie znużenia tematem. Z kolei krótsza forma pewnie zaowocowałaby niedosytem. A tak, jak jest teraz, jest w sam raz, moim zdaniem. Czyta się to dobrze, przyjemnie i mimo kilku zgrzytów, ostatecznie wrażenia są jak najbardziej pozytywne. Osoby nowe, które niekoniecznie kojarzą młode i średnie lata fandomu, a także nie znają parodiowanych tu dzieł, mogą poczuć się zagubione, ale myślę, że mimo to, każdy powinien znaleźć w opowiadaniu coś, co go osobiście rozbawi, gdyż absurdy są dostatecznie zróżnicowane, by celować w różne gusta. Myślę, że tylko osobom, których nie śmieszą parodie, ów tekst mógłby wydać się zły, chociażby za promocję kiepskich fanfików. Z drugiej strony, autorka w jakiś sposób zabezpiecza się przed tym, ujmując w bibliografii opowiadania średnie (z tego, co się orientuję, odnośnie „Past Sins” zdania są podzielone, więc może warto to zrównać), dobre, znajdą się też odniesienia do gier wideo, raczej nie uznawanych za crapy (no, ale memy te są już martwe). Więc to nie jest tak, że nawiązania dotyczą wyłącznie fanfikowych odpowiedników Soniców 2006, czy innych Supermanów 64. Jest w miarę różnorodnie. Myślę, że tekst ten można polecić i dziś radzi sobie zupełnie nieźle, bo nadal posiada zabawne momenty, przy czym znajomość poszczególnych fanfików wydaje się być mile widziana, ale nie wymagana. Przystępny język oraz zakręcony humor zatrzymują czytelnika przy treści, to opowiadanie po prostu doskonale wie, czym ma być i świetnie się tym bawi. I myślę, że autorka także dobrze się bawiła podczas developmentu niniejszej historii, zważywszy na ilość absurdów oraz różnych pomysłów na postacie, wątki poboczne (duże słowo) oraz niespodzianki. Dowód na to, że oprócz detalicznych, niezwykle klimatycznych, poważnych opisów oraz życiowych interakcji między postaciami, niekiedy głębokimi, niejednoznacznymi, zna się na pisaniu opisów komediowych, bogatych w żarty, aniżeli detale, lekkich, czytających się wartko i niezobowiązująco oraz na tworzeniu absurdalnych bohaterów oraz głupich rzeczy, w których muszą uczestniczyć, by uratować świat. Jak ona to robi? Może lektura poszczególnych opowiadań jej pióra pozwoli Wam uzyskać odpowiedź na to pytanie. Aczkolwiek, czy jest to tekst na jeden raz? Trudno powiedzieć. Musiałbym odczekać, przemyśleć to, przekonać się, czy kiedykolwiek zechcę do tekstu powrócić i jakie będą moje wrażenia. W zależności od czytelnika oraz jego (lub jej) preferencji, może być różnie, toteż tym bardziej zachęcam do przeczytania oraz skomentowania. To nie jest Wasz typowy śmieszny fanfik, serio. Komedia, parodia, anty-laurka, krzywe zwierciadło, wszystko w jednym. Ale zmiksowanym bardzo umiejętnie
    1 point
  34. To opowiadanie okazało się dla mnie zaskoczeniem, chyba największym w ramach niniejszego maratonu. Dlaczego? O ile mnie pamięć nie myli, opowiadanie to powstało w ramach jednej z edycji specjalnych konkursu literackiego, w którym to konkursie zdemolowało konkurencję i bardzo się spodobało sędziującemu wydarzenie Dolarowi. Tekst mnie ominął, ale crossoverowane uniwersum przewinęło się jeszcze raz, bodajże przy okazji XVI edycji konkursu. No i tamten fanfik naprawdę mi się spodobał, chociaż z racji nieznajomości „Girls und Panzer” nawiązania wzbudzały u mnie skojarzenia z "Metal Slugiem". Ale było fajnie – akcja, wybuchy, humorek, militarny klimacik, te sprawy Za to Dolarowi kompletnie nie przypadł do gustu, czyli zupełnie odwrotnie. Czy podobnie będzie przy „Zdobywcach Uroczego Czołgu”? Okazuje się, że tak. Przede wszystkim, zdziwiłem się, że opowiadanie okazało się takie krótkie. Spodziewałem się czegoś dłuższego, a otrzymałem tekst silnie zdominowany przez dialogi, acz bez przesady, przewijające się między nimi opisy były w porządku i, na ich podstawie, od razu nabierało się pojęcia o tym, co się dzieje i z jakim rodzajem humoru mamy do czynienia. Obiektywnie rzecz ujmując, nie mam do czego się przyczepić, gdyż fanfik został napisany bardzo solidnie, lekkim, przyjemnym językiem, okazał się również całkiem zabawny i spodobał mi się. Jednakże w mojej ocenie daleko mu do „Rozkwitały jabłonie i grusze”, którego z jakichś powodów zabrakło w niniejszym wątku, a myślę, że warto by było go tu umieścić, by publika nie musiała ryzykować przegapieniem fanfika, tudzież by tegoż tytułu nie musiała szukać zbyt długo. „Zdobywcy” okazują się fanfikiem znacznie spokojniejszym – brakuje w nim akcji oraz sprawnego tempa (skoro to bardziej konwersacja i rozpływanie się nad tytułowym czołgiem, no to chyba szybsze tempo nawet nie było potrzebne), ale wspólnym mianownikiem, oprócz bycia crossoverem, jest humor, który potrafi być uszczypliwy, groteskowy/ czarny (wprawdzie tylko w jednym, ale za to genialnym momencie), ale także taki młodzieżowy, co także pasuje – w końcu bohaterki są w wieku licealnym. Nie jest to wprawdzie typowo szkolny typ, ale i tak jest kolorowo. W sumie, wspominając o szkolnym klimacie, poczytałbym o międzyszkolnych zawodach w jeździe czołgiem, najlepiej obok jakiegoś festynu, albo następnego dnia po piątkowych zajęciach i ostatecznych przygotowaniach Myślę, że mogłoby być miodnie. Szczególnie jakby połączyć najlepsze cechy „Zdobywców Uroczego Czołgu” z „Rozkwitały jabłonie i grusze”. W każdym razie, bawią interakcje między głównymi bohaterkami, ich teksty, no i ciekawie zobaczyć Znaczkową Ligę i Diamond Tiarę z jej łyżeczkowym parobkiem po jednej stronie barykady. Myślę, że już samo to daje szerokie pole do komediowych zagrywek, stąd szkoda, że opowiadanie jest takie krótkie. Jest spory niedosyt. Klimat, jaki towarzyszy czytelnikowi podczas czytania, przywodzi na myśl starsze opowiadania konkursowe, z lat 2013-2014, zatem jest klasycznie, nostalgicznie, ale cały czas na wesoło. Wplecione w tekst nawiązanie do fandomu (konkretnie, do innego fanfika) zmiksowane z przeróbką przytoczonego przez autorkę cytatu, to jeden z drobnych szczegółów, które, opierając się na sile drzemiącej w prostocie, uatrakcyjniają treść i budują klimat. W sumie, jakby się nad tym zastanowić, bohaterki posiadają swoje kanoniczne cechy, ale zestawione z autorskimi, których bym się po nich nie spodziewał. Może znów dopowiadam sobie zbyt dużo, ale ten miks również ciekawi i urozmaica czytanie. Im dłużej o tym myślę, tym większy niedosyt odczuwam. Już się zorientowałem, że wielorozdziałowcem to to jednak nie będzie, ale luźna seria opowiadań, czemu nie? Potencjał drzemie spory, szkoda by go było nie rozwinąć. Opowiadanie, z racji gabarytów, wydaje się krótkim, niezobowiązującym przerywnikiem, który być może przepadłby w odmętach pamięci, gdyby nie charakterystyczny design tytułowego czołgu, który stał się symbolem tego opowiadania i to on pojawia się w głowie na przypomnienie sobie tytułu. Ale według mnie zdecydowanie ustępuje innemu opowiadaniu konkursowemu, również crossoverowi i z perspektywy czasu, naprawdę dziwię się Dolarowi, że ocenił je tak surowo, podczas gdy „Zdobywcy” z łatwością osiągnęli I miejsce. Dla mnie jest zdecydowanie odwrotnie – jeżeli w ogóle decydować się na niższą ocenę, to prędzej przy „Zdobywcach”, aniżeli wobec „Rozkwitały jabłonie i grusze”. Ale być może to tylko nieznajomość „Girls und Panzer” z mojej strony. Ale tak czy owak, wnioskuję, by „jabłonie i grusze” trafiły do tego wątku, natomiast oba teksty polecam sprawdzić i ocenić po swojemu. To było coś, nie powiem, że nie. Nie rozwija w pełni swojego potencjału, nie jest to nic zobowiązującego, ani przesadnie głębokiego, ale jak najbardziej może się spodobać, nawet bardzo. Po prostu przyjemny, barwny tekst, domyślam się, że dla fanów crossoverowanego uniwersum smakowity kąsek. Albo i nie. Może jeszcze kilka extra opinii i jednak doczekamy się kolejnych opowiadań
    1 point
  35. I kolejne opowiadanie konkursowe, tym razem z edycji XIV, gdzie myk polegał na napisaniu postaci w sposób niekanoniczny, tak, jak to tylko możliwe, acz nie tracąc dobrego smaku. Byłem ciekaw, jak przetrwa próbę czasu i czy cokolwiek się zmieni w mojej ocenie (przy okazji konkursu łącznie opowiadanie zdobyło aż 9.5 punkta, prawie maksymalnie), zwłaszcza, że... do dnia dzisiejszego kijem przez szmatę nie tknąłem pierwowzoru Przypominając sobie konkurs, byłem zdziwiony zaniżoną ocena klimatu oraz tym, że określiłem go mianem „ciężkiego”. Trudno mi ocenić jak daleko zaszły poprawki w wersji ogólnodostępnej (oprócz wymiany paznokci na kopyta), ale dziś powiedziałbym, że klimat jest... zróżnicowany. Chodzi mi o to, że są opisy napisane luźno, komiksowo, przez które brnie się z łatwością, a także fragmenty, które według mnie usiłują sprzedać na poważnie, że Rainbow ma kryzys i toczy ze sobą trudną, wewnętrzną walkę, a poza tym, nie wiem co sądzić o jej komentarzach, czy też przyznaniu przez narratora, że nowa pasja była dla niej jak narkotyk. Wiem, czepiam się, ale trudno mi wytłumaczyć wymieszane, zupełnie różne od siebie wrażenia odnośnie klimatu występującego w opowiadaniu, które to jednak ma tagi [Random] i [Comedy] Ale dodam, że z perspektywy czasu, opowiadanie trochę, troszeczkę, ociupinkę kojarzy mi się z „Creme Fraiche”, czyli bodajże z ostatnim odcinkiem 14 sezonu „South Parku”. Tam też miałem jakieś dziwne, wymieszane wrażenia przy okazji scen z Randym i jego najnowszą obsesją. Ten Shake Weight, który miała Sharon, to też niezły-dziwny numer był. Ale powracając do „50 twarzy Dash”, opisy jak najbardziej satysfakcjonują, zostały napisane bardzo dobrze, nie brakuje im polotu, pomysłów na zdania (tj. by brzmiały dwuznacznie i wzbudzały określone skojarzenia), zastosowane słownictwo wydaje się eleganckie, ale jednocześnie przystępne, opowiadanie jest lekkie w odbiorze, a tempo akcji nie pozwala się nudzić, czy zdziwić zbyt szybkim zwrotem akcji. Co rusz naszym oczom ukazuje się coś nowego, czy to wprowadzenie do innej Rainbow oraz jej tajemnicy, czy to przedstawienie genezy jej zainteresowań, na sub-wątku z Tankiem kończąc. Największy ubaw autorka zostawiła na sam koniec, mowa oczywiście o nagłym ataku Fluttershy, której metamorfoza przyćmiewa nawet Rainbow Dash Świetne przedstawienie postaci, przezabawna rola i maniera mówienia, zdecydowanie najlepsza i moja ulubiona część opowiadania. Ale poprzednie kawałki również cieszą i zapewniają wciągającą, barwną lekturę. Nie można odmówić autorce pomysłu na twist, w ogóle, to dość imponujące, jak można wziąć znany tytuł, którym opatrzono raczej nie za dobrą treść i zrobić z tego coś, co rozbawi, zaciekawi, nawet na wyobraźnię zadziała. Jak pisałem w recenzji konkursowej, kto by pomyślał, że przywiązanie uwagi do stanu kopytek okaże się wierzchołkiem góry lodowej i że ta inna Dash odnajdzie pasję w oddawaniu się cielesnym uciechom, przy okazji stając się rzetelną krytyczką podobnych akrobacji w wykonaniu innych kucyków. Owe uciechy to bardzo szerokie pojęcie i mam wrażenie, że w wielu miejscach poszczególne zdania realizują ten zamysł, chociaż z drugiej strony, podobnie, niekiedy trudno mieć inne skojarzenia, niż te, które na dzień dobry powinien wzbudzić tytuł. Co tu dużo mówić, ciekawy pomysł i kreatywne podejście do tematu konkursowego oraz sporo bystrych zagrywek bezpośrednio w tekście. Do tego nieźle zarysowane, alternatywne charaktery oraz formy fizyczne znajomych postaci, a także klimat, który jednak może wzbudzać (według mnie) zupełnie różne odczucia. Oprócz tego, sprawna realizacja, był polot, był humor, było nad czym się pozastanawiać, a co ona tam ogląda. Czy warto przeczytać? Pewnie, że tak Niczego w opowiadaniu nie brakuje, niczego nie ma zbyt dużo – kompletna, zamknięta historia, która może przyprawić o uśmiech. Świetne zakończenie. Aha, jak się zestarzało opowiadanie... Moim zdaniem nie zestarzało się ani trochę, radzi sobie świetnie. Czy podtrzymałbym poprzednią ocenę? Chyba tak. Ale warto zmierzyć się z tekstem samemu i wyrobić sobie własne zdanie. Sugestywność i tworzenie wrażenia, że postacie uczestniczą w niegrzecznych rzeczach, podczas gdy tak naprawdę chodzi o coś zupełnie innego to nic nowego, ale kiedy jest dobrze wykonane, to czemu nie? Tutaj, moim zdaniem, koncept został wykonany jak najbardziej dobrze, z pomysłem i po prostu warto się odważyć, przeczytać
    1 point
  36. „Popioły”, czyli opowiadanie konkursowe od Cahan, specjalnie na XI Edycję Konkursu Literackiego. Pamiętam, że zgrzytnęły mi elementy sci-fi, gdyż od początku w fanfiku budowany był klimat czystego, klasycznego fantasy, stąd przyznałem w ramach oceny „dziewiątkę” oraz drugie miejsce, w mojej osobistej klasyfikacji. Jak opowiadanie trzyma się po latach? Dla mnie dosyć trudna sprawa, gdyż moje zdanie nie zmieniło się od tamtej pory ani trochę i ciężko mi napisać coś więcej ponad to, co pisałem ostatnim razem. Szkoda, że z perspektywy czasu moja ocena się nie podniosła, ale z drugiej strony, jednocześnie nie uległa obniżeniu, co może świadczyć o tym, że z biegiem lat opowiadanie nie straciło na jakości, ani nie zestarzało się zbyt brzydko, toteż zawsze i wszędzie można sięgnąć. Nie zrozumcie mnie źle, w ramach konkursu dałbym temu opowiadaniu drugie miejsce wtedy i dałbym mu drugie miejsce także dzisiaj. Ale co, jeśli zestawić „Popioły” z innymi odpowiadaniami popełnionymi przez tę samą autorkę? Co, gdyby wymienić całą ówczesną konkurencję na jej własne, również dzisiejsze dzieła? Wiecie, gdyby mieli naprzeciw siebie stanąć zawodnicy z różnych epok? Ano okazuje się, że „Popioły” mogą liczyć na przyzwoite miejsce wśród zwykłej czołówki, acz zdecydowanie za tą ścisłą czołówką. Podkreślam – nie oznacza to, że tytuł ten jest zły, co z kolei powinno dać do myślenia, że Cahan tak naprawdę nigdy nie popełniła opowiadania słabego. Wiecie, takiego, że aż szok. Eksperymenty, które niekoniecznie odniosły sukces? Tak. Niewykorzystany potencjał? Jasne. Ale żeby kiedykolwiek było źle, kiepsko, żenująco? Nic z tych rzeczy. Stąd, cieszę się, że rozpocząłem ów maraton, zaś „Popioły” są po prostu dobrym punktem odniesienia, jednym z możliwych. Jest to opowiadanie podejmujące wątek apokalipsy, w którym to, z perspektywy samej księżniczki Luny, dowiemy się jak doszło do zagłady, jak usiłowano się na nią przygotować pod kątem przetrwania oraz jakie okazały się rezultaty, gdy było po wszystkim. No i co w związku z tym zrobi główna bohaterka i narratorka zarazem, gdyż opowiadanie tak właśnie jest prowadzone – jest to wspomnienie oraz plan na niedaleką przyszłość (i jak się okaże, sposób na przemierzenie ostatniej drogi), spisane na papierze (elektronicznym). Podtrzymuję, że drobne elementy sci-fi, o ile w jakiś sposób urozmaicają treść, o tyle godzą troszkę w klimat, który przez większość fanfika przywołuje na myśl zwykłe fantasy. Generalnie, opowiadanie zbyt wesołe nie jest, apokalipsa jest traktowana poważnie i taki też nastrój się utrzymuje. Towarzyszy temu bezsilność, może nawet swego rodzaju klaustrofobia, gdy wyobrazimy sobie podziemne bunkry, w których schronili się ocaleli. Szaro-bure podziemia zestawione zostały z powierzchnią będącą krajobrazem rodem z intra do „Heroes of Might and Magic IV”, na gorąco (no pun intended) po Rozliczeniu. Opisy spełniają swoje zadanie i wszystko można sobie wyobrazić bez najmniejszego problemu, nie widać żadnych cięć, czy dróg na skróty, byle zmieścić się w limicie ujętym w zasadach konkursu. Opowiadanie jest kompletne. Jednakże, w kontekście tego, o czym pisałem wcześniej, zdecydowanie lepiej wychodzą autorce klimaty fantasy, ale magii, miecza, intryg, aniżeli apokalipsy. Odnosi się wrażenie, że w tym pierwszym wypadku można liczyć na ciekawsze rzeczy, a także lepsze kreacje postaci, fantastyczne stwory, czy tajemniczość zakrojoną na dużo szerszą skalę, ogólnie. Tego typu treści wydają mi się bardziej atrakcyjne, czuć też przy nich, że autorka działa dużo swobodniej, ma więcej pomysłów, no i ogólnie, czyta się to lepiej. No i to przy tych fanfikach (mam na myśli remaster „Cienia Nocy”, pogańskie kuce, czy „Smak Arbuza”) można liczyć na lepsze opisy. Jeżeli chodzi o komedie... zależy. To dwie zupełnie inne bajki, ale myślę, że preferuję atmosferę oraz tematykę ukazaną w „Popiołach”... jeżeli żarty w danym dziele do mnie nie trafiają. Trudno się tutaj zdecydować. Rozumiem zarzuty odnośnie kreacji Luny, natomiast według mnie może być tak, że księżniczka inaczej się wypowiada, zachowuje, a inaczej myśli, no i skoro tekst ma być spisaniem jej myśli, nie widzę problemu z tym, że brzmi ona tak, jak zwyczajny kucyk, jej słownictwo jest mało wzniosłe, mało królewskie, no i rzeczywiście, gdyby nie informacja wprost, kogo są to słowa, pewnie nieprędko do głowy by przyszło, że narratorką faktycznie może być koronowana głowa. Z drugiej strony, może to być reprezentacja tego, jak silnym zniszczeniom uległ świat oraz tego, że w obliczu takiej zagłady, nie ma znaczenia, czy jest się zwyczajnym kucem, czy alikornem, bo wszyscy ulegają zrównaniu i dzielą ten sam los. Ale można kombinować dalej. Sygnał, że po zagładzie Luna się zmieniła, w jakimś sensie zdegradowała. Zdaje sobie sprawę, że jest bezsilna i jej boskość nie znaczy nic w obliczu przeznaczenia. Czyli w tym sensie stała się zwykłym kucem, dzielącym ten sam bunkier. Według mnie, szczytem kreacji bohaterki jest wyjawienie czytelnikom swojego planu. Widać tęsknotę za starym światem oraz żal wynikający z beznadziejności sytuacji, Luna gotowa jest oddać życie za chociaż namiastkę tego, co było. Widać, że już nie chce tkwić w bunkrze, woli wyjść na powierzchnię, przejść się, polatać, wznieść księżyc po raz ostatni. Myślę, że to dowodzi jej odwagi, ale również zmęczenia życiem w podziemi, stąd to wyczuwalne zgorzknienie, które przekłada się na mniej oficjalne słownictwo. Intrygująca natura jej kreacji tkwi w drobnych szczegółach porozrzucanych tu i ówdzie w fanfiku, przyda się też nieco wyobraźni, by różne rzeczy samemu sobie wytłumaczyć i się wczuć. Zawsze to doceniam, gdy opowiadanie posiada takie postacie Generalnie, jest to solidnie zrealizowany kawałek tekstu, nie jest wprawdzie idealny (jeden z moich przedmówców określił to opowiadanie mianem "dobrej sztampy" – trafne spostrzeżenie, ale dobra sztampa nie jest zła ) i nie wydaje mi się kluczowy w dorobku fanfikowym Cahan w tym sensie, że pewnie nie zapadnie w pamięć tak, jak np. „Smak Arbuza”, czy „Cień Nocy”, ale jest to ciekawa próbka możliwości autorki, w materii narracji pierwszoosobowej oraz tematyki katastroficznej. Czyta się go jak najbardziej w porządku. Ma swoje momenty, szczególnie pod koniec, gdy dowiadujemy się o ostatecznej decyzji Luny i czytamy jej ostatnie słowa do siostry. Tekst pozostawia człowieka z ciekawością, jak postąpi Celestia, no i co z tego wyniknie, ogólnie. Czy kucyki przetrwają w tych bunkrach i za kilkaset lat ktoś jednak wyjdzie na zewnątrz, a świat uda się odbudować, czy też za jakiś czas wszyscy poniosą śmierć? Ciekawe jest to, że wszelkie czarne scenariusze wydają się wiarygodne, niemalże pewne, ale te jasne... nierealne. W sam raz na tag [Sad]. Dobra robota. Czy warto poczytać? Moim zdaniem jak najbardziej. Tekst ma już swoje lata, ale potrafi wciągnąć i myślę, że może się podobać. Wydaje mi się, że nie zdobędzie tylu fanów, co duże fanfiki wywodzące się ze stajni Cahan, ale jest to dobry dodatek do jej twórczości – opowiadanie, które zestarzało się całkiem nieźle, które dobrze się czyta i które pozostawia pewne pole do domysłów, wczuwania się.
    1 point
  37. Jak długo nic nie wrzucałam... Trochę się tego uzbierało... Na pierwszy ogień idą 2 arty dla Ghatorra. Pierwszy to prezent urodzinowy - jego OCek jako Sombra. King Coal A drugi to scena z jego fika "Kruchość Obsydianu", którą rysowałam, bo przegrałam z nim zakład. Run, Obsidian, Run! To teraz 3 komisze dla D.E.F.Sa. Z czego ostatni rysowany kredkami Faber Castell Polychromos, które są dla mnie dużym skokiem jakościowym. Obsidia Frezja Sky Love is in the air
    1 point
Tablica liderów jest ustawiona na Warszawa/GMT+02:00
×
×
  • Utwórz nowe...