Pisze to z żalem, ale seria „Tajemnica lodowca” to jest w dużej mierze nieudana. Winę ponosi przede wszystkim chaotyczna narracja.
„Tajemnica lodowca” jest kontynuacją serii trzech fanfików pt „Legendy lodowca” a konkretnie „Skrzyształowanie”, chociaż pojawiają się też nawiązania do „Opowieści starego poszukiwacza”. Z kolei w samym temacie „Tajemnica lodowca” są trzy fanfiki: „Serce północy”, „Tajemnica lodowca” i „Miasto umarłych”. Ten ostatni jest najważniejszy i pozostałe dwie są prequelami do niego. Są one jednak umieszczone w różnych okresach czasowych, tak że skaczemy kilkanaście lat wstecz. W samym zaś „Miaście umarłych” przenosimy się tysiące lat wstecz i...
Nie będę spojlerował, ale moim zdaniem to jest pierwszy akapit tego fanfika zabija na dzień dobry nie tylko całą tajemnicę ale wręcz uniemżliwia zakończenia utworu intrygującym zwrotem akcji.
A potem, jeszcze w pierwszym rozdziale mamy jeszcze takie dwa przeskoki czasowe. Trzy takie zabiegi na pierwszych dwóch stronach. A rozdział ma efektywnie 5 stron. Nie wiem dlaczego wszystkie rozdziały mają tutaj na końcu jedną lub dwie niezapisane strony ekstra. Usuń je autorze.
Przez następne rozdziały te komplikacje będą narastać. Dopóki mamy tylko Twilight i Lavender Craft nie jest jeszcze najgorzej. Owszem w tekście przewijają się członkowie ekspedycji Twilight, która zginęła jeszcze „Skrzyształowaniu”, ale naoczne dowody świadczą, że oni... mogą żyć!
Potem nieustannie skaczemy pomiędzy stanami snu i jawy, bohaterami, przeszłością i przyszłością. Dochodzą nowe postacie, z których wszystkie chyba muszą mieć własny powód by brać udział w tej wyprawie. I to wszystko się zazębia. Nowe postacie mogą się wziąć za przeproszeniem znikąd, być wspomniane raz i już muszą mieć własną motywację do działania. I to wszystko w fanfiku, gdzie każdy rozdział ma po 6-8 stron. W pewnym momencie, gdy zaczęły się pojawiać nowe postacie, zaczynałem zastanawiać się czy przypadkiem gdzieś już o ich nie wspomniano, tylko ja po prostu przeoczyłem ten moment. Byłem jednak już tak bardzo zmęczony wszystkimi przeskokami, że w pewnym momencie przestałem rejestrować co się dzieje. Najciekawsze jest to, że wbrew pozorom to ten tekst wcale nie ma skomplikowanej fabuły. Jest ona jednak przedstawiona w bardzo fragmentaryczny sposób.
Przejdźmy do postaci. O dziwo jak na tak krótki tekst są one nadspodziewanie rozbudowane. Zwłaszcza Lavender Craft, poszukiwaczka przygód na miarę Dzielnej Do... której nie dopisało szczęście i teraz jest pegazem bez skrzydeł. Podoba mi się, że autor nie uczynił z niej kogoś, kto po prostu wszystko wie lepiej, potrafi sobie poradzić w każdej sytuacji. Lavender daje się ponosić emocjom częściej niż kieruje się rozsądkiem. Dopracowano także jej relacje z ojcem, które mają wyraźny wpływ na jej motywację. Jak na tak krótki tekst jest to moim zdaniem kawał dobrej roboty, zwłaszcza, że jest to chyba również debiut autorski. Lavender z pewnością mogłaby udźwignąć samodzielnie opowiadanie. Ba, autor dopracował nawet wartości jakimi kieruje się rodzina podróżniczki, oddał ich system wartości itd. W czasach selfinsterów i innych uproszczeń należy stwierdzić, że z dobrym skutkiem stworzył dopracowaną postać.
Niestety, każdy kucyk przewijający się na kartach fanfka więcej niż raz, jest trochę jak Lavender Craft, nawet jeśli nie jest bohaterem opowiadania. Postacie były mi niekiedy nieznane, ale miałem wrażenie, że autor musiał je przybliżyć z jakiegoś sobie znanego powodu. I dla tych postaci znowu mamy skoki w czasie i przestrzeni co prowadzi do innego poważnego zarzutu. Moim zdaniem „Miasto umarłych” nie posiada właściwie klimatu. Jest to opowieść w założeniach będąca horrorem, raczej niż opowieścią podróżniczą, względnie podróżniczo-awanturniczą. Ale przez nieustanne zmiany narracji nie udaje się wytworzyć klimatu stopniowo budowanego napięcia. Czasem ono skacze, głównie w wizjach Twilight, ale przypomina to bardziej technikę skokostrachu niż np. „W górach szaleństwa” Lovecrafta. Jednak muszę przyznać, że czasami czułem niepokój. I te momenty są niezłe.
Styl jest w porządku. Literówek jest miejscami niemało ale nigdy nie doprowadzono tego do sytuacji, gdy mieliśmy całe zdania napisane ze słuchu. Także pewne fragmenty brzmią dziwnie, cudzysłowy są nieprawidłowe, ale ogólnie jest znośnie. Język autora jest zrozumiały, nie ma on ciągot do tego by zapisać coś w sposób bardziej skomplikowany niż jest to konieczne dla zrozumienia tekstu. Należą się też autorowi słowa uznania za przedstawienie istot przypominających alikorny. Są one naprawdę nieprzyjemne i aż dziwi fakt, że nie zwróciły uwagi głównej bohaterki (bo tą chyba nie jest Twilight) już w momencie gdy ich obecność została ujawniona jej po raz pierwszy. Widać ma ciągoty bardziej do historii materialnej niż historii naturalnej. Można to zrozumieć. Owszem, inspirował się on chyba mocno postacią Slendermana (a może Slenderpony z Silent Ponyville?), ale pewne rozwiązania np. porozumiewania się kolorami przy braku narządów mowy i powoływanie się na takie same rozwiązania u zwierząt żyjących w ciemnościach, było dla mnie strzałem w dziesiątkę.
Podsumowując, czy polecam serię „Tajemnica lodowca”? Mimo ciekawych założeń nie mogę dać jej pozytywnej oceny. Teksty mają kilka fajnych rozwiązań jak Lavender Craft czy wspomniane psuedoalikorny, ale ogólnie panuje w nim chaos. Nieustanne skoki w czasie i przestrzeni oraz zmiany postaci, której dotyczy narracja wzbudziły u mnie zamieszanie, wręcz niepewność tego co się działo. Moim zdaniem autor powinien się bardziej skupiać na ciągłości akcji i w miarę możliwości ograniczać ilość postaci do niezbędnego minimum. Bo poza narracją i brakiem skoncentrowania się na jednej czy dwóch wybranych postaciach, nie mam do tekstu innych zastrzeżeń.