Skocz do zawartości

Obsede

Brony
  • Zawartość

    170
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    22

Wszystko napisane przez Obsede

  1. Nie, ja stwierdzam, ile mi się udało zmieścić na porównywalnej ilości stron, ale ja dokonywałem selekcji tego co chcę aby się tam znalazło. I jak wskazują komentarze, czytelnicy się nie pogubili przed nadmiar skrótów myślowych. Tutaj nie istnieje coś takiego jak selekcja. Autor po prostu w każdym krótkim rozdzialiku opisuje jedno wydarzenie, a fabuła jest i bez tego prościutka. Są tutaj jakieś wątki poboczne, pogłębiona psychologia postaci, opisy zwyczajów, przedstawienie wypadków z innej perspektywy? W części, którą przeczytałem ich nie znalazłem. To bardzo prosta opowieść przygodowa, wręcz podróżniczo-awanturnicza. Tajemnicą dla mnie nie jest kto to czyta, tajemnicą jest dla mnie po co autorowi tyle stron by to przedstawić. Styl fanfika jest dla mnie średni lub jakby to ująć inaczej poprawny. Nie ma tutaj pięknych opisów akcji, przyrody, potyczek słownych, ten tekst od strony formalnej nic dla mnie nie wyróżnia. Postaciom raczej brakuje charakterystycznego tylko im sposobu wysławiania się. Nie ma też tutaj składających się z wielu zdań podrzędnie złożonych łamańców, które trzeba czytać dwa razy aby zrozumieć co autor chciał przekazać, nawały błędów ortograficznych, interpunkcyjnych, słowem to jest styl dobry dla kogoś kto zaczyna pisać i publikować swoje fanfiki. Jest on jasny i czytelny lecz nie zachwyca w niczym. Jest on poprawny lub inaczej mówiąc średni. Ten tekst to dla mnie kwintesencja średniaka. Czytasz i zaraz zapominasz, bo po drodze dzieje się niby dużo ale z drugiej strony nic nad czym by się trzeba było zastanowić, przemyśleć. Natomiast brak selekcji materiału i próba jakiegoś nagromadzenia wydarzeń w jednym rozdziale, które pchną wydarzenia do przodu tutaj dla mnie występuje. Autor nie zastawia się chyba co chce osiągnąć i nie przycina tekstu do swoich potrzeb. Natomiast każdy z tych rozdziałków można napisać podczas jednej sesji, a ponieważ nie muszą bardzo popychać akcji do przodu nie trzeba się zastanawiać nad tym czy się nie napisało zbyt dużo, czy coś usunąć, czy coś będzie niejasne w przyszłości, jeśli teraz nie umieszczę o tym informacji. Natomiast długość tego tekstu ma w sobie jakąś tendencję do grafomaństwa. Wbrew pozorom grafoman potrafi czasem całkiem składnie pisać, po prostu używa więcej słów niż jest to konieczne. Coś jak tutaj. Nie wiem dlaczego ten tekst nie mam uznać za grafomański. Grafomański średniak to chyba najlepsze podsumowanie tych wszystkich rozdziałów, które przetłumaczono. Nie dysponuję taką ilością czasu aby poświęcić ją autorowi, który napisał 4 miliony słów, chociaż pewnie by mu starczył milion jeśli nie pół miliona. Mam inne ważne lektury w rodzaju książek o kawalerii rzymskiej, o kulturze hellenistycznej i mam fanfik do pisania w którym te mogą być przydatne. I poświęcenie „Austraeoh” każdej kolejnej minuty po 31 grudnia 2023 r. byłoby dla mnie nie tylko marnotrawstwem ale wręcz zbrodnią. Tutaj nawet nie ma co za bardzo poprawiać, tutaj trzeba by wziąć redaktora, który przeczyta i stwierdzi co można usunąć i zredukować do jakichś rozsądnych rozmiarów. Ja naprawdę nie wierzę w teorię, że książka, która nie była fajna przez 300 stron nagle będzie warta przeczytania od strony 301. Czy polecam? Jeśli czytasz tak szybko jak Dolar to dlaczego nie? Ale jeśli nie czytasz 100 książek rocznie (minimum) to chyba szkoda tracić czas.
  2. Słyszałem opinię, że fanfik „Austraeoh” jest utworem eksperymentalnym. Jeśli tak jest to z pewnością testuje on jak zmusić czytelnika by poszukiwał odpowiedzi na pytanie o sens. To musi być to, bo fanfik ten zwyczajnie nie ma sensu. Czytelniku, kiedy zasiadasz do jakiegoś utworu zadajesz sobie wpierw pytanie o czym on jest. W odpowiedzi na to pytanie pomagają tagi. Już na wstępie stwierdzę, że fanfik „Austraeoh” nie jest randomem, gdyż randomy są bezsensownym zbiorem wydarzeń celowo tak napisanym a często też są bardzo krótkie. Tymczasem „Austraeoh” tworzy wrażenie, że jakiś sens ma, że jest on opowieścią o czymś. O tym, że Rainbow Dash leci na wschód. Ponoć leci znacznie więcej rozdziałów, niż jest przetłumaczone. A teraz trochę rozważań. Z rozdziałami „Austraeoh” jest coś dziwnego. Zasadniczo w każdym jest od dwóch do czterech stron. Sumarycznie na polski przełożono w ten sposób jakieś 200-300 stron. W formacie A4 to bardzo dużo tekstu. Dość powiedzieć, że przykładowo „Krwawe słońce” Verlaxa jest tylko dwa razy dłuższe. Za to ile się w nim dzieje, prawda? To cała kampania obejmująca miesiące planowania, walk i akcji dyplomatycznych. A tutaj? Ale zanim odpowiem na to pytanie, zastanówmy się czemu właściwie służy rozdział. Rozdział tworzy jakąś jedną fabularną całość. Koncentruje się na wydarzeniach dotyczących jednego wątku albo jakiegoś określonego odcinka czasowego. Co to oznacza? Że jeśli rozdział jest krótki to prawdopodobnie obejmuje on mały odcinek czasu albo tylko jedno wydarzenie. I tak jest właśnie w tym wypadku! Przykładowo opowiadają one jak, Rainbow Dash leci, Rainbow Dash leci i znajduje jaskinię, Rainbow Dash leci i znajduje domek, Rainbow Dash leci i walczy z bestią, Rainbow Dash leci i znajduje kucyka z wozem, Rainbow Dash znajduje całą karawanę, Raibow Dash broni karawany przed hydrą, Rainbow Dash dolatuje do miasta, Rainbow Dash odkrywa, że jeden ogier jest klaczą, Rainbow Dash dowiaduje się, czemu klacz się przebiera za ogiera, Rainbow Dash pomaga odeprzeć atak jakichś stworów itd. Praktycznie każdy rozdział można podsumować jednym, prostym zdaniem. O czym to świadczy? Moim zdaniem o tym, że tam prawie nie ma treści. W efekcie postępy fabuły wydają się prawie żadne a jeśli się zastanowić, to mogę stwierdzić, że aby ją popchnąć to autor poświęca na nie zbyt wiele wysiłku. Ale nie to jest najważniejsze. W tym fanfiku po prostu nie ma celu, to co się dzieje nie służy osiągnięciu czegokolwiek. Prawie każde z tych wydarzeń można pominąć, bo one są jakby zapisem pewnego momentu podróży, ale same w sobie nie mają wpływu na podróż na wschód. Są niejako po drodze. Rainbow Dash nie musi się w nie angażować, bo coś jej uniemożliwia lot na wschód. Ona się nimi interesuje bo akurat tam przelatywała a z podróżą na wschód to nie ma nic wspólnego. W efekcie przestałem sobie szybko zadawać pytanie co jest ciekawego na tym wschodzie, dlaczego Rainbow Dash chce tam dolecieć. Bo i po co, przecież i tak wiem, że w kolejnym rozdziale Rainbow Dash zrobi coś co za nic nie przybliży jej do wspomnianego wschodu. Ale prawdziwy szlag mnie trafia, gdy sobie pomyślę ile ja popchnąłem fabułę mojego fanfika mając te niecałe dwieście stron. Opisałem dwa duże miasta, dwa duże pałace, kilka mniejszych budynków, wioskę, ogród, statek, kilka kap i zbroi, stworzyłem relacje pomiędzy kilkunastoma postaciami, przedstawiłem wybiórczo system rządów, system prawny i w tym wszystkim zdążyłem popchnąć fabułę do przodu a przecież posługuję się głównie dialogami. Dialogami! A tymczasem autor „Austraeoh” na takiej samej ilości stron zdążył tylko pokazać jak Rainbow Dash znajduje amulet, ratuje karawanę i ratuje wioskę. Dobry Boże, co to za nonsens! W dodatku literacko, tłumaczenie nie opiera się na mnóstwie opisów przyrody czy rozważań, oj nie. Tutaj jest głównie tzw. akcja czyli opisy jak Rainbow Dash coś robi. Czasem nawet z kimś porozmawia. Prawdę mówiąc, język użyty w fanfiku jest naprawdę prosty, zwarty i czysto informacyjny, nie pozostawiający żadnego pola do interpretacji. Osiągnięcie tak wolnych postępów fabularnych zakrawa w tym przypadku z cudem. trzeba nielichych umiejętności, żeby tak spowolnić akcję fanfika. A jednak, autorowi „Austraeoh” się to udało. Czy polecam? Ten fanfik jest zupełnie bezsensu. Nie ma celu a forma jest w najlepszym razie średnia. Nie ma potrzeby, by go w ogóle czytać, chyba że akurat bierzecie udział w konkursie gdy potrzebujecie dużo punktów a te są liczone od ilości rozdziałów albo się z kimś założyliście. A zatem nie polecam i żałuję każdej minuty, podczas której czytałem „Austraeoh”.
  3. „Elementarni” to fanfik o którym można napisać dużo, ale nie to, że jest dobry. Właściwie uważam, że jest na granicy kiedy rzuca się fanfika z powodu kilku irytujących rzeczy. Głównym bohaterem jest… cóż, nie pamiętam imienia głównego bohatera, możliwe zresztą, że utwór nie posiada jednego protagonisty, gdyż narracja odbywa się z perspektywy wielu postaci (co najmniej trzech). Jednak niewątpliwie akcja skupia się wątku tzw. Elementarnych, magów władających mocami przyrody jak ogień, błyskawice itp. Byli oni za swoje moce w przeszłości prześladowani ale teraz przebudzili się ze snu. W każdym razie mam nadzieję, że dobrze opisałem założenia fabuły, bo sam przez większość czasu nie byłem pewien co i dlaczego to coś się dzieje. Właściwie wydaje mi się, podkreślam wydaje mi się, że opowieść porusza wątek powrotu Elementarnych do Equestrii… przepraszam, autor notorycznie używa słowa Eqestri, i tego jak odbierają to znane z serialu postacie. Zasadniczo fabuła skupia się na tym, że Elementarny, którego imienia nie pomnę jeździ po kraju, chyba z jakąś gryfką i chyba zebrzanką (Zecorą, mówiąc prościej) i… nie wiem, grozi innym spaleniem? Ale równie dobrze mógłby to być inny Elementarny, niejaki Eoras, który chyba jest zły i chyba żyje? Nie wiem, nie mogę z całą pewnością stwierdzić, że rozumiem co autor napisał tak samo jak nie mogę stwierdzić, że rozumiem dokąd zmierza fabuła ani nawet, że opiera się ona na czymś innym niż Elementarnym podróżującym i gadającym z kluczowymi dla serialu postaciami. Co jeszcze powoduje zamieszanie? Fakt, że skaczemy po postaciach i kolejnych odcinkach czasowych. Skutkuje to brakiem ciągłej narracji, która przypomina mi „Miasto umarłych” z „Tajemnice lodowca”, ale o ile tam mogłem zrozumieć mniej więcej co się dzieje i dlaczego tak tutaj byłem bezradny. Na koniec zostawiłem sobie stronę formalną. Pod względem języka, nie jest najgorzej, zdania są zrozumiałe i napisane w przystępny sposób. Jednak dialogi otwiera ćwierć pauza a autor nawet nie zadał sobie trudu by oddzielić ją od wypowiedzi spacją. Przecież to jedno kliknięcie spacji a usuwa wrażenie, że test jest jakimś blokiem. Na szczęście są przynajmniej wydzielone wyraźnie akapity. Ale błędy. Te błędy nie są najgorszymi jakie widziałem, ale z całą pewnością jednym z najgorszych, jakie może popełnić autor, który umie budować zdania. Przecinki są w miejscach, w których być nie powinny. Jeśli nawet ja to widzę, to jest bardzo źle. Poza tym błędy w nazwach własnych, jak wspomniana już Eqestria. Do tego dochodzi całkowita nieumiejętność zapisu słów rozdzielnie i razem. To po prostu jakaś masakra! A najgorsze jest to, że akurat można to łatwo wyłapać przez edytor tekstu. Ale te literówki… Jezusie Nazareński! Nie widziałem takich literówek, od przełomu listopada i grudnia! Uwierzcie mi, że przykłady takie pisowni można znaleźć w każdym akapicie. Czasami zresztą jakość poszczególnych zdań także bardzo obniża loty: Nie będę się w to zagłębiał, nie o to tu chodzi. Autor fanfika „Elementarni” miał jakiś pomysł, moim zdaniem nawet sensowny, ale całkowicie zawiódł w jego realizacji. Poczynając na błędach ortograficznych a na skaczącej pomiędzy różnymi postaciami, fabule, której celu nie znam i postaciach, których imion nie mogę spamiętać, chociaż posiadają jakie tło historyczne. Nie jest to jednak utwór, którego autorowi nie mogę odmówić pewnej pasji. Musi po prostu popracować nad przekazywaniem swych pomysłów czytelnikowi i sprawdzić tekst choćby tym co oferuje jakikolwiek, nawet darmowy edytor tekstu.
  4. Jest nierzadkim zjawiskiem, że absolutnie początkujący autorzy zasłaniają się tym, że jest to ich debiut i dlatego proszą by ich nie krytykować. Potem odkrywałem, że tekst nie tylko jest źle sformatowany, ma dziwny rozmiar czcionki, błędy ortograficzne i interpunkcyjne (to jeszcze rozumiem, z ortografią już gorzej), ale wręcz w tekście roi się od literówek, które można by wykryć, gdyby tekst został przeczytany. Nie mam na myśli tylko betareadera ale wręcz czasami odnosiłem wrażenie, że nawet sam autor nie przeczytał własnego fanfika. Kiedyś z takimi tekstami nie było problemu, powstawały w zeszytach i tam zostawały. Ale kiedy takie coś się wrzuca na publiczne forum, to włożenie pewnego wysiłku jest wskazane. Ja swoje pierwsze opowiadanie pokazałem polonistce i germaniście prosząc o opinię. Jedna była pozytywna, druga nie.
  5. Akcja fanfika rozgrywa się po odejściu Celestii i Luny na emeryturę i koronacji Twilight Sparkle. Pomimo zakończenia służby wobec narodu, byłe władczynie, muszą zmierzyć się z kolejnym kryzysem w swoich relacjach. Poruszana tematyka może zainteresować czytelnika także z tego powodu, że przedstawia jeden z możliwych początków kryzysu władzy w Equestrii, który doprowadził nas do piątej generacji. Fanfik jest zasadniczo zamkniętą historią ale można ją kontynuować. Strukturą przypomina on większość odcinków serialu gdyż przedstawia pewien problem przyjaźni, który należy rozwiązać. (Nie)dobrana para Utwór ten był moim debiutem w fandomie My Little Pony: Friendship is Magic, chociaż nie był to mój pierwszy fanfik jaki napisałem. Nie będę szanownych czytelników prosił o wyrozumiałość, to byłoby nieco żałosne, ale poproszę o komentarze.
  6. „Apple Acres Infection” może byłby interesującym fanfikiem, ale nie tylko z faktu jego porzucenia mam kilka wątpliwości czy tak by się rzeczywiście stało. Nie można napisać, że autor zamieścił pierwszy rozdział, gdyż jest ich kilka i rozgrywają się w dwóch okresach czasowych. W czasach obecnych, odpowiadających mniej więcej drugiemu sezonowi oraz w dalekiej przeszłości, gdy Ponyville zostało dopiero przyłączone do Equestrii. Chociaż treść ma tylko 8 stron to autorowi udało się uniknąć chaosu jaki mógł wyniknąć z takiego nagrodzenia wątków na tak małej ilości miejsca. Ogólnie mamy tutaj kolejną historię o zombie (apokalipsie?), chociaż nie jestem pewien czy umieszczanie przyczyn jej pojawienia się tak wcześnie było konieczne. Wydaje mi się, że lepiej byłoby pozwolić akcji się rozwinąć a dopiero później dodać wyjaśnienie, względnie właśnie od przeszłości zacząć wprowadzenie. Zwracam uwagę, że zbytnie skakanie pomiędzy wydarzeniami z przeszłości i przyszłości jest przyczyną zamieszania czego najlepszym przykładem są np. Tajemnice Lodowca. Poza tym jednak nie ma tutaj prób odejścia od znanych schematów co wynika być może z faktu, że fanfik jest taki krótki. Nie będę tutaj streszczał wypadków, gdyż czytelnik może chcieć przeczytać tekst do czego go nie będę zniechęcać. Problemem jest raczej strona formalna. Tekst jest wyjustowany tylko do lewej strony, w tekście nie ma tytułu samego fanfika (tak, jest w tytule dokumentu, ale to i tak obniża walory estetyczne), brakuje odstępów między napisem ROZDZIAŁ XXX a reszcztą tekstu. Poza tym ćwierć pauz nie używa się do rozpoczynania zdań, ale przynajmniej autor stosuje je konsekwentnie, więc można zrozumieć gdzie się zaczynają dialogi a gdzie kończą. Wbrew pozorom to nie jest takie oczywiste na tym portalu. Można natomiast dostrzec, że autor dopiero rozpoczynał swą karierę literacką, gdyż dostrzegam tutaj próby eksperymentowania: Jest to zrozumiałe, ale słowo sukurs tutaj za nic nie pasuje. Poza tym zdania są niekiedy przekombinowane: Poza tym mam wrażenie, że autor sam próbuje nieświadomie przebić czwartą ścianę, pokazując umowność tego co się dzieje: Skąd Rainbow wie o Grekach? Ja nie wiem a i autor milczy na ten temat. Poza tym jest tutaj więcej niż zazwyczaj literówek albo słów, które nie wiem skąd się wzięły, chociaż mniej więcej wiadomo co oznaczają: Litera W na klawiaturze nie znajduje się w pobliżu litery U, więc wykluczam przypadkowe naciśnięcie przez autora. Natomiast kompletnie wybiło mnie z nastroju opowieści to zdanie: Skąd Appelowie mają narkotyki i czemu autor używa słowa Drug? Czy to jest jakiś anglicyzm? Czy ja czegoś nie rozumiem? Ogólnie jednak nie jest to tekst zły. Nie jest to również tekst dobry. „Apple Acres Infection” mógł pójść w obie strony. Gdyby trochę popracować nad formą najpewniej w tę lepszą. Ponieważ jednak fanfik jest porzucony nigdy nie poznamy odpowiedzi na to pytanie.
  7. „Ofiara” jest jednym z najbardziej zaskakujących crossoverów jakie czytałem. Nie spodziewałem się znaleźć fanfika, gdzie spotykają się światy MLP i gry od dawno upadłego studia Shiny Enterteiment pt. Sacrafice. Studio Shiny było jednym z bardziej nowatorskich studiów na przełomie XX i XXI wieku. W przeciwieństwie do dzisiejszych czasów, wprowadzanie nowych technologii powodowało nieustanny wyścig między studiami skutkujący nie tylko przejściem między grafiką 2D a 3D ale też czasem gdy jedne gatunki gier traciły popularność, inne zaczynały stagnować a jeszcze inne miały dopiero zabłysnąć. Jednym z takich gatunków były tzw. RTS-y, strategie czasu rzeczywistego, które raczej odnoszą się do kategorii gier zręcznościowych, z racji na konieczność, przy bardziej kompetentywnym charakterze gry np. w esporcie, wykonywania pewnych czynności jak np. rozbudowa bazy, w ścisłych ramach czasowych. Gatunek ten oficjalnie narodził się w 1992 r. a pierwszą pozycją było Dune 2 od Westwood Studios. Rozgrywka polegająca na rozbudowie bazy, pozyskiwaniu surowców i niszczeniu wojsk i bazy przeciwnika, zyskała sobie tak dużą popularość, że gry rts zaczęły zalewać rynek gier na komputery osobiste, próbując nawet opanować rynek konsolowy, chociaż tutaj nie było dużych sukcesów. Do klasyków gatunku przeszły gry z serii Command & Conquer, Red Alert, Starcraft czy Warcfrat i Age of Empires. Jednak było ich dużo dużo więcej. Gry strategiczne czasu rzeczywistego, święciły swoje tryumfy w ostatniej dekadzie XX wieku, jednak rozgrywka polegająca na rozbudowie bazy, zbieraniu surowców i niszczenia bazy przeciwnika szybko stała się schematyczna i gatunek uległ stagnacji. Próbowano go ożywić czego dobrym przykładem jest choćby Dungeon Keeper od Bullfrog. Gra ta rezygnowała ze schematu budowy jednostek, które należało raczej zachęcić by same do nas przyszły. W tym celu trzeba było stworzyć całą infrastrukturę... mieszkaniową. Jedna rzecz zmieniła przebieg rozgrywki nie do poznania. Moim zdaniem tym co zaszkodziło rts-om najbardziej były nie tylko zmęczenie materiału ale też odchodzenie od grafiki 2D na rzecz 3D. Akceleratory graficzne pozwoliły dokonać grom FPS olbrzymiego skoku. RTS-y nie mogły z tego skorzystać w tak prosty sposób. Widok na wydarzenia z góry, był bowiem praktyczny, przejście do innej perspektywy sprawiało, że gracz miał gorszy ogląd pola walki. Co więcej wraz ze wzrostem mocy komputerów starcia w rtsach stawały się coraz większe, pole bitwy się rozrastało i coraz trudniej było to wszystko kontrolować nowym graczom. Dobrym przykładem jest Total Annihilation, gdzie normą stały się działa strzelające przez całą mapę. Wychodząca w 2000 r. Sacrafice postanowiła jednak odejść do tradycyjnego widoku z góry i uprościć rozgrywkę na tyle, że gracz mógł nadal orientować się co się dzieje dookoła. W tym celu gra przybiera perspektywę trzecioosobową i gracz widzi swego bohatera, będącego zarazem dowódcą i czarodziejem z pewnego oddalenia. Bohater gracza jest w ciągłym ruchu, przyzywa on jednostki bezpośrednio na pole bitwy, przez co typowa dla rts-ów infrastruktura w postaci budynków nie istnieje. Jedyną pozostałością jej jest ołtarz poświęcony bóstwu, dla którego pracuje bohater gracza. Surowcem są natomiast dusze, czerwone ludziki, który znajdują się nad ciałami zabitych przeciwników. Bohater gracza przyzywa doktora ze strzykawką, który bierze duszę do ołtarza gracza i ją oczyszcza przerabiając na dusze z których można rekrutować nowe jednostki. Natomiast dla zniszczenia przeciwnika trzeba złożyć jednego ze swoich stworów w ofierze na ołtarzu wroga. Wtedy zostaje on pokonany. Sacrafice niestety sprzedała się poniżej oczekiwań i Shiny zostało wykupione przez większego konkurenta. Ale do tej pory wspominam Sacrafice jako jedną z najlepszych gier jakie grałem. Zapewne zapytasz się czytelniku, po co ja o tym wspominam? Czynię to dlatego, że autor nie wspomniał z czym crossover pisze! Drogi autorze, to twój obowiązek wspomnieć o tym z czym krzyżujesz MLP, inaczej nic nie będzie się dla czytelnika trzymało przysłowiowej kupy! Ceremonia ofiarna, przedstawiona w fanfiku wygląda zupełnie inaczej. Nie ma żadnego wycinania organów wewnętrznych. Najwyraźniej autor pominął cały proces, i przedstawił to tak jak zazwyczaj wyobrażamy sobie ofiary, gdyż nie miał albo pomysłu albo chęci. Nazwy jak Seerix czy piekłoch, świadczą, że autor grał w grę i nawet co nieco z niej zapamiętał. Niestety nic nie wyjaśnia z zależności rządzących światem gry Sacrafice np. do czego potrzebuje Charnel piekłocha? A nie przypadkiem aby walczyć z innym bóstwem? Bo autor nawet nie wspomniał, że są jacyś inni boogie, że walczą ze sobą przy pomocy czarodziei i armii przyzywanych istot. Bez kontektu tekst traci całkowicie jakikolwiek sens i można by po prostu opisać dowolnego szaleńca wycinającego narządy swej ofierze i nic by to kompletnie nie zmieniło. Dialogi i opisy są miejscami strasznie niezgrabne: W ogóle nie wiadomo dlaczego cokolwiek się dzieje w tym fanfiku. Chyba działa to na zasadzie, że coś się dzieje bo się musi dziać. Autorze, jeśli ten fanfik ponosi klęskę to głównie dlatego, że całkowicie pominąłeś opis świata, który był wymagany z racji na fakt, że gra jest mało znana. Ponadto sam odnosisz się do gry wyrywkowo, czym pomijasz jej wyjątkowość. Ponadto jest on napisany dość niezręcznie, z dużą ilością powtórzeń, nieprawidłowym zapisem dialogowym. Sam tekst wygląda jak przysłowiowa ściana, bez akapitów, bez tytułu, bez wyjustowania do obu stron. Opisów lokalcji prawie się nie uświadczy, więc jeśli nie grałeś w grę to nie będziesz wiedział jak wygląda Stygia albo jej władca, Charnell. Oczywiście nie polecam. Uważam, że akurat świat Sacrafice jest raczej trudny do przedstawienia nie tylko w tak krótkim tekście, ale wymagałby więcej pracy od autora, który by się tego chciał podjąć. A samą grę nadal polecam. Wspomniałem nawet o niej wczoraj koledze. A jeśli wspomina się akie gry to muszą być one wyjątkowe.
  8. „Dziennik Arcymaga” to interesujący fanfik. Nie zmienia tego nawet fakt, że treść uważam za średnią. Fanfik jest czymś z czym się do tej pory nie zetknąłem i przez to wydał mi się bardzo oryginalny. Co prawda sam pomysł na opis wydarzeń w formie diariusza czy też pamiętnika, nie jest nowy, to był z powodzeniem stosowany m.in. przez Brama Stockera oraz H. P. Lovecrafta. Nadaje się świetnie jako sposób narracji dla wydarzeń wykraczających poza rozumienie jednostki, opisującej wydarzenia w której bierze udział. Tym razem muszę zwrócić wpierw uwagę na niesamowitą wagę, jaką autor przyłożył do formy fanfika. Nie piszę tutaj tylko o formie językowej, bo i tutaj znajdują się błędy w postaci pseudo angielskich cudzysłowów. Ale o to mniejsza. Chcę podkreślić, że autor włożył mnóstwo pracy, podejrzewam wręcz, że było to jego obsesją, by tekst wyglądał jak tłumaczenie sporządzone przez jednostkę naukową. Tego rodzaju dzieła stanowią bardzo ważną pomoc dla badaczy, którzy mogą z nich korzystać podczas pisania swoich prac. Wie to każdy człowiek, który czyta jakieś opracowanie i znajduje w nim przypisy z tłumaczeniami zacytowanych fragmentów. Natomiast tłumaczenie tego rodzaju jest często odskocznią dla tych badaczy, którzy potrzebują dostępu do tekstu przełożonego przez specjalistów, by podeprzeć się w swych wywodach ich autorytetem. Stąd liczne przypisy w fanfiku służą budowaniu klimatu dzieła. Niestety muszę tutaj poczynić zastrzeżenia, że przypisu w rodzaju: zostawiamy to wyobraźni czytelnika, nie są typowe dla pracowników naukowych i raczej szkodzą niż pomagają budować klimat jaki nadaje forma. Nawet jeśli ma to być coś skierowanego do masowego odbiorcy to nadal stwierdzam, że w oficjalnych tłumaczeniach takich przypisów się nie znajdzie. Poza tym zwraca uwagę fakt, że autor stara się używać słów, które nie brzmią nadto nowocześnie, ale nie ma też tam słów uznawanych za archaizmy. Nie będę czynił autorowi zarzutów, wszak jest to tłumaczenie z języka starokucykowego a sam fakt, iż jest to tłumaczenie oznacza, że język może być dostoswany do tego, jakim posługuje się w danych czasach. Ma to uczynić tekst nie tylko przystępnym ale też zrozumiałym. Natomiast sama treść jest... średnia? Nie chodzi tutaj o fabułę, tę można by opowiedzieć w bardzo zajmujący sposób. Problemem jest raczej sposób narracji. Jest ona raczej pobieżna, nie pozwala stworzyć klimatu. To właściwie opowieść o przygodach tytułowego czarodzieja, który skupia się na sobie a nie na otaczającym go świecie. Tak, niestety z punktu widzenia historyka nie odnajdziemy tutaj zbyt dużej ilości wzmianek o czasach autora. W efekcie nie miałem wrażenia, że Equestria współczesna czymś różni się istotnie od tej sprzed 700 lat. Już lepiej to było widać w siódmym sezonie MLP:FiM. Nie będę jednak zdradzał szczegółów fabuły, gdyż jest to moim zdaniem nadal tekst warty przeczytania. Czy polecam? Tak. Zdecydowanie polecam, gdyż pomimo krytyki, muszę pogratulować autorowi, że próbował oddać jak mogłoby wyglądać tłumaczenie starego tekstu. Są zatem wzmianki o brakujących stronach, literach, próby przekazania możliwej treści tych fragmentów i cała masa innych dodatkowych informacji. Z całą pewnością jest to jeden z najbardziej oryginalnych fanfików jakie czytałem.
  9. „Cesarski Bankiet” to fik, w którym przez większość czasu nie wiedziałem co się dzieje, ale było ciekawie. Przyznam, że jeśli fanfik bazuje na modzie do Hearts of Iron IV, noszącym tytuł Equestria AT War, to nie wiem nic o świecie gry. Przypuszczam tylko, że są te same rasy co w serialu a może nawet jest ich więcej niż w oryginale. Moją przygodę z serią gier zakończyłem na części trzeciej, która wydała mi się niepotrzebnie rozbudowana i przesadziła z mikrozarządzaniem. Najlepszym przykładem były dywizje, które dzieliły się na brygady i do każdej z nich mogło się przydzielić. I oczywiście dywizje mogły składać się z różnych brygad. Może to lepiej oddawało realizm zarządzania krajem prowadzącym wojnę, ale nie wpływało pozytywnie na grywalność. Jednak w fanfiku nie uświadczymy takich rozterek. Jest to przykład tego czegoś co sam lubię. Akcja dzieje się podczas balu, na który zjechali się gryfi arystokraci. Nie miałem pojęcia kto kim jest i jaką pełni funkcję, jakie są jego wpływy, ale dałem się ponieść autorowi w tany. Te spojrzenia, te gesty, ruchy twarzy (co prawda nie wiem jak gryfy mogą mieć twarz przez ten dziób), wszystko poruszało moją wyobraźnię. Urzekła mnie zwłaszcza jedna scena. Gdy bohater tańczy z dzieckiem, któremu podobają się jego wąsy. Jest to doprowadź tak ciekawie opisane, że czytałem z przyjemnością jak przebiegają pląsy tych dwojga. Chociaż nie wiedziałem dokładnie jakie są relacje uczestników balu, to dało się wyczuć panujące napięcie, odczytywać drobne gesty, czyli wszystko to co tak lubię w fanfikach o polityce. Tekst, a raczej jego tłumaczenie jest napisane poprawnie. Nie spodobało mi się tylko jedno zdanie: Co to jest niepodległy szlachcic? Przypomina mi to jakąś kalkę z języka niemieckiego coś jak Freiherr w średniowiecznych Niemczech. Ale to jedyne co mogę tekstowi zarzucić. Czy polecam? Tak, ale z tym zastrzeżeniem, że jeśli fanfik bazuje na grze a raczej na modzie o tytule Equestria at War to bez jej znajomości niewiele zrozumiecie z tego co się tutaj dzieje.
  10. „Fanfik, w którym Angel został zastąpiony bombą atomową” to bardzo zadawny fik. Nie wiem co tutaj można jeszcze napisać. Fabuła przypomina jeden z animowanych filmików od Folge Lorge i jest totalnie bzdurna. Jest ona jednak napisana w bardzo zabawny sposób. I nie widzę powodu, by streszczać fabułę, której tutaj w zasadzie prawie nie ma. Warto jednak zauważyć, że autor sam podchodzi do fanfika z dystansem, o czym świadczy wzmianka jego pobicia przez pewnego znanego członka naszej społeczności. Styl jest w porządku ale najważniejsze jest to, że się naprawdę uśmiałem, chociaż trwało to ledwie chwilkę. Polecam.
  11. „S.T.A.L.K.E.R. - Coś za coś” być może nie robiłby takiego złego wrażenia, gdyby autor nie udawał, że się zna na języku rosyjskim oraz broni. Jest to jeden z tych fanfików, gdzie pomieszanie wątków gry i MLP jest raczej mało skomplikowane. Dokładnie, to nie widzę tutaj nic innego ponad tym, że bohaterami są kucyki. Nie przekłada się to ani stosowanie przez nich magii czy też możliwości latania. O fabule natomiast nie można wiele powiedzieć, bo jest ona bardzo krótka. Poza tym jest to typowa misja stalkerska - przynieś, zabij i nie daj się zabić. Nic specjalnie skomplikowanego. Problemy zaczynają się, gdy autor próbuje pokazać jak to on się zna na broni i jego zwykle bywa, nie potrafi przełożyć angielskich terminów na język polski: Gauge, oznacza jakiego rodzaju amunicją się strzela ze strzelby. Nie używa się w języku polskim tego terminu, gdzie mierzymy amunicję wedle kalibru amunicji mierzonej w milimetrach, ewentualnie w calach. Natomiast co do Flechette to jest polski odpowiednik, którym są fleszetki. Autor użył angielskich terminów, gdyż zapewne brzmią bardziej uczenie. Wszak jeśli dorzucimy do fabuły odpowiednią ilość obsesyjnie szczegółowych informacji, to nasz prestiż u czytelnika wzrośnie. Zakrzyknie on: nie wiem co autor ma na myśli, ale używa takich mądrych, obcobrzmiących terminów, więc z pewnością ma rację! No i rosyjski... 12 lat pracy z tym językiem uświadomiło mi, jak bardzo Polak potrafi popełniać błędy, kiedy przenosi pewne konstrukcje znane z naszego języka na rosyjski. Polonizmy są prawdziwym utrapieniem. Ale gdy zobaczyłem to co wypisuje autor... Po pierwsze, dzierży a nie dzierżyj, co jest wspomnianym polonizmem. Poza tym skoro autor próbuje udawać, że staliongradzki to rosyjski to mógłby przynajmniej pisać całe zdania i dać tłumaczenie, albo nie pisać ich wcale, unikając błędów i zdając się na wyobraźnię czytelnika. Są błędy w transliteracji, autor najwyraźniej albo próbuje stosować akcent północnorosyjski z okaniem, gdy o jest nieakcentowane i dlatego pisze -Horasho by innym razem pisać Błędów tu jest tyle, że wyklucza to jakikolwiek sens używania języka obcego. Gry nie próbowali tłumaczyć na pseudorosyjski, używali polskiego lektora, zachowując oryginalny podkład dźwiękowy. Podsumowując, fanfik fabularnie jest najwyżej średni a klimatu przez błędy w języku rosyjskim i nie tłumaczeniu terminów angielskich na polski nie trzyma. Poza tym, te kucyki muszą być duże skoro: Zapewne nie dało się w prostszy sposób opisać karabinu M107, który jest bardzo praktyczny do chadzania po Zonie, wszak waży tylko 13 kg przed załadowaniem i ma siłę ognia, która pozwala niszczyć transportery opancerzone. Nie wiem co by wymagało takiej siły ognia w Zonie. Chyba tylko śmigłowiec szturmowy, bo nawet nie pseudogigant. Już RPG-7 jest bardziej praktyczny. Ale jak stwierdzam, autor lubi się popisywać swoją wiedzą o broni, niekoniecznie przekładając tę wiedzę na praktyczne zastosowanie w tak zmiennym środowisku jakim jest Zona. Czy polecam? Jeśli znasz język rosyjski to nie polecam. Jeśli lubisz Stalkera pomieszanego z kucykami to GrentoYTP i Gerlat of Poland napisali duże lepsze fanfiki.
  12. Nie rozumiem, co chciał przekazać autor „Popromiennych zawieruch”. Co prawda bohaterki, a raczej jedna z nich, nawija bez przerwy, ale zasadniczo o niczym co byłoby interesujące. Akcja fanfika dzieje się... gdzieś pod ziemią, jakieś 300 metrów pod ziemią, by być dokładnym. Jest to jedna z wielu bardzo dokładnych informacji, jakie podał autor, chociaż zasadniczo nie przybliżają nas one do poznania świata, w którym rozgrywa się akcja. Większość postapo zaczyna się mniej więcej od tego, dlaczego doszło do katastrofy. Czasami dzieje się to szybko, czasem później, ale jest to dość kluczowy element by wprowadzić czytelnika w klimat i wyjaśnić pewne sprawy. O tym co się stało, wiemy od autora we wstępie. I tyle. Dlatego kiedy w drugim rozdziale bohaterki nagle się orientują, że ktoś otworzył bramę do schronu i coś weszło do środka to nie wiemy co mogło wejść, co podejrzewają bohaterki i w ogóle nie wiemy nic. Dlaczego? Bo cały pierwszy rozdział miast przybliżać czytelnikowi świat, autor wprowadził jednym ciągiem na stronie czy dwóch masę postaci podczas zabawy z mydłem w saunie. To zaskakujące, że czytelnik prawie nie otrzymuje żadnych informacji o schronie, za to ma dokładny opis bitwy w saunie. To, że padają tu i ówdzie nazwy wyjęte z uniwersum Fallout średnio pomaga, a wręcz może nie pomóc wcale jeśli ktoś nie zna tego świata. Ale idźmy dalej. Przyczyną tego wszystkiego jest brak jakiejkolwiek wybiórczości w przedstawianiu informacji. Bohaterka nieustannie komentuje to co robi a autor najwyraźniej zakłada, że czytelnik ma poznawać świat jej oczami. I to jest dobry pomysł a w każdym razie to nie jest zły pomysł. Tylko, że bohaterka po prostu gada o tym co robi w danym momencie, ale nie czyni nic byśmy poznali coś co się dzieje w świecie. I wygląda przy tym jakby w jej życiu trwała jedna wielka impreza. Ona przypomina mi taką bardziej zwichrowaną Pinkie Pie, tylko że nie jest ona nawet w teorii śmieszna. Naprawdę nie widziałem nic śmiesznego w teście. Humor sytuacyjny prawie nie istnieje, język jakiego używa bohaterka przypomina młodzieżowy slang, którego 1/4 wymagała ode mnie zatrzymania się aby poszukać w odmętach pamięci co dane słowa mogą oznaczać. To wbrew pozorom sprawia, że tekst nie czyta się i nie przyswaja lekko. Owszem, nadaje to bohaterce harakteru, ale nie ułatwia zrozumienia tego co się dzieje dookoła niej. Nie pomaga nawet to, że tekst napisany jest w bardzo żywy sposób. Czy autor sobie robi jaja? Tak, tak miało być, ale tekst mutuje w taki sposób, że jest tutaj mnóstwo literówek, zdań rozpoczynających się z małej litery, fragmentów, które nic nie wnoszą o brakach w interpunkcji nie wspominając. Krótko mówiąc, tekst to coś bliskiego dna. Głównie dlatego, że autor opisuje wszystko co się dzieje dookoła nie wspominając nic o założeniach świata, zasadach panujących w krypcie, licząc tylko, że czytelnik zna Fallouta. Podsumowując, nie polecam tego słowotoku.
  13. „S.T.A.L.K.E.R.: Cień Ponyville” to jeden z kilku obecnych na forum fanfików ponifikujących znaną grę... no dobrze, nawet nie nazwałbym tego sponifikowaniem gry od GSC Game World a raczej czymś, czego do tej pory nie próbowano. Fanfik próbuje bowiem opierać się na książce braci Strugackich „Piknik na skraju drogi”. Dziwne, ale jakoś niewielu twórców w ogóle wspomina o pierwowzorze gry wideo. Ja sam spotkałem się do tej pory z jedną polską grą fabularną, która nawiązuje do dzieła Strugackich z tej prostej przyczyny, że powstała na długo przed premierą gry. Ale poza tym, nic. Fanfik od Geralt of Poland przypomina czytelnikowi o tych prapoczątkach popularnego w Polsce uniwersum. Czyni to nawet mało subtelnie, gdyż główny bohater nazywa się Red Shoehart. Tym razem nie uświadczymy Monolitu (chociaż niewykluczone, że by się pojawił, wszak seria nie jest zakończona), ale nieśmiertelna elektrownia, jest nadal miejscem, od którego zaczęła się reakcja łańcuchowa, dzięki której powstała Zona. Akcja przedstawia nam nie zmagania potężnych sił o kontrolę na Zoną, jak to się działo u GrentoYTP, ale bardziej prozaiczne wydarzenia jak odkrywanie na nowo zdawałoby się poznanych już obszarów, wyprawy po artefakty oraz dużo opowieści innych stalkerów. Dlatego miałem wrażenie, że tym razem odbierałem Zonę inaczej. Było tutaj mniej akcji a więcej szacunku wobec niej. To nie my w Zonie – to nam odebrana Zona, śpiewał Jacek Kaczmarski. Zona ma dla swoich badaczy niebezpieczeństwa, anomalie, mutanty ale też nagrody w postaci artefaktów. Jednocześnie autor przeniósł to wszystko na grunt MLP, wiarygodnie kreśląc powiązania świata zewnętrznego z Zoną. W grze wideo nie było jasne do czego potrzebne są artefakty, co się z nimi robi poza Zoną, tutaj są podane te powody. Cóż, mogę napisać? Oczywiście, że polecam zerknąć na „S.T.A.L.K.E.R.: Cień Ponyville”. Nie spodziewałem się niczego choćby odrobinę nowatorskiego, ale się mile rozczarowałem i w efekcie otrzymujemy inną opowieść o Zonie i kucykach niż zafundował nam GrentoYTP. A to się chwali. Niestety tekst ma niedoróbki, zauważalne są literówki, ale z drugiej strony nie ma ich aż tyle, by psuły wrażenie z lektury.
  14. „Historia łowcy” to interesujący fanfik. Najbardziej interesujące jest to, że jest taki nudny. Historia zaczyna się dość intrygująco i jak dla mnie świeżo. Otóż wśród dzieci powstaje moda na nowe zwierzątko, pastelowe koniki. Nie są one jednak, co jest skrzętnie ukrywane, wytworem hodowli, lecz są łapane... w innym wymiarze. Tak, dawno o czymś takim nie słyszałem. Chociaż motyw ten jest jakby wtórny, to sam prawie napisałem fanfika o ludziach, którzy przenosili się do Eqeustrii aby... ale ten fanfik już nie powstanie. Wróćmy zatem do tego, który przeczytałem. Historia przedstawiona jest z perspektywy tytułowego łowcy, który poluje na kucyki, głównie źrebięta i klacze, bo ogiery nie dają się łatwo złamać. Niestety, ponieważ kucyki w niewoli nie chcą się rozmnażać, trzeba cały czas wyprawiać się po nowe. Niestety, całość jest napisana bardzo suchym językiem. Nie czuć tutaj w ogóle emocji towarzyszących bohaterowi, który traktuje swoją pracę jak źródło dochodu i nic więcej. Jest to po prostu schemat zawodowca, pozbawionego uczuć względem swojej zdobyczy. Jakże to inne zjawisko niż pełne interesujących opisów polowania na afrykańskie zwierzęta przez europejskich myśliwych. I chociaż fanfik nie jest długi, to dłuży się niemiłosiernie. Może dlatego, że wbrew pozorom dużo się tutaj nie dzieje. Nie ma ciekawych opisów polowania, technik łowieckich, tylko suchy opis biznesu, lecz bez wdawania się w szczegóły, które mogłyby zainteresować bardziej dociekliwego czytelnika. Potem mamy pokazaną drugą stronę tego konfliktu. I w tym momencie, paradoksalnie, zaczęło się robić jeszcze nudniej. Akcja jakoś nie mogła się rozpędzić, wszystko wydawało się takie znajome, że aż wtórne. Jednak wizja, w której ludzie niszczą świat kucyków była jakże mnie depresyjna niż wizje z wszystkich TCB, jakie przeczytałem. Dlatego ten fanfik, przypominający filmy z rodzaju Uwolnić orkę, wydał mi się nie tylko bezpiecznie znajomy, że aż nudny, ale nie odrzucający w swej treści. Może na taki odbiór fanfika miał też wpływ styl. Bardzo suchy, pozbawiony emocji, ze zdaniami nieco przekombinowanymi, w dodatku z błędami: Literówek jest więcej, ale nie są aż tak liczne, by zniechęcić czytelnika do lektury. Ale cały czas miałem wrażenie, że tekst jest napisany drętwą polszczyzną. Oczywiście tłumacz musiał się wykazać i część dialogów jest zapisana tak jak to powinno być w języku polskim a potem zaczął używać angielskiego zapisu dialogów. Czy polecam. Nie wiem, ale raczej nie. Tekst jest nużący, nieco wtórny i nie budzący emocji.
  15. Miałem komentować fanfik Suna, ale komedia mnie nie rozbawiła. Żeby nie znajdować się w dziwnej sytuacji, gdy dowcip cię nie bawi, ale uważasz sam tekst za niezły i potencjalnie zabawny, postanowiłem na chybił trafił skomentować coś innego. Jakże to było zabawne. Kiedy czytasz takie zdanie na końcu drugiego rozdziału, to już wiedz, że jest źle. Niestety, jeśli już doszedłeś do końca tegoż, to widziałeś już wszystko co autor miał do zaoferowania w fanfiku „S.T.A.L.K.E.R – Equestria”. Zaczyna się interesująco... To znaczy od błędów w odmianie, pisaniu łącznym wyrazów i pisaniu w ogóle. I tylko te nawiasy angielskie są chyba poprawne, czy raczej byłyby, gdyby autor pisał po angielsku. Zresztą to krótkie wyliczenie błędów ze wstępu: Przekonuje nas do tezy, że autor tak właściwie nie umie za bardzo w polski. Zresztą, w opowiadanie historii też nie umie. Przez chwilę miałem wrażenie, że bohater zadaje sam sobie pytania i na nie odpowiada. Ale nie, rozmawia z nim jakiś pisarz. Niestety, autor co rusz przerywa akcję aby dorzucić takie właśnie fragmenty. W przejrzysty opis tego co postacie myślą i mówią, autor też nie umie: Aczkolwiek muszę oddać, że piszący umiał oddać raczej niską inteligencję postaci, względnie nieodpowiednie standardy edukacyjne w Equestrii jak np. powszechny analfabetyzm: Co ciekawe potrafi też przekazywać informacje o tym, kto grozi śmiercią żonie kogoś innego: Bo inaczej po co wspomnienie teścia? Najwyraźniej bił on lub groził śmiercią klaczy. Zabawne, ale autor potrafi też prowadzić jałowe spory między bohaterami. Czy ona sama próbuje siebie przekonać, że nie miała koszmarów? Czemu służy ta rozmowa, która ciągnie się przez 1/5 pięciostronicowego rozdziału. Podsumowując, „S.T.A.L.K.E.R – Equestria” to fanfik napisany chaotycznie, bez dbania o minimalne standardy poprawności pisowni czy interpunkcji. Owszem, widziałem fanfiki napisane gorzej, ale autor i tak musiałby jeszcze dużo poćwiczyć by jego teksty były jako tako godne zapamiętania z innych powodów, niż tylko brak chęci sprawdzenia pisowni w edytorze tekstu. Nie polecam.
  16. „Pinkamena – Przed Początkiem” to prolog do gry „Pinkamena The Origins”. Prolog, całkiem interesujący. Wspomniana wyżej gra jest autorstwa GrentoYTP, rozpoczyna się od tego, że Pinkie Pie się bawi. Bawi bardzo ostro. Każdy dzień pomiędzy starym a nowym rokiem w szkole Twilight jest suto zakrapiany alkoholem, mocnymi używkami i seksem. Imprezy kończą się bladym świtem a zaczynają po zachodzie słońca. Pewnego dnia... czy może raczej poranka, pewien ogier próbował do niej zagadać, ale Pinkie nie miała ochoty na zabawę. Była bowiem zbyt zmęczona po całonocnej bibie aby mieć siły na kolejną. Poza tym nieznajomy miał pewną wadę. Były nią rzędy zębów, przypominających szpilki, a to już całkowicie wykluczało chęć bliższej znajomości. Jednak następnego dnia mimo wszystko ją dopadł. GrentoYTP napisał fanfika dosadnego językowo, wulgarnego, ale nie przekraczającego pewnej normy, która sprawiłaby, że aspirowałby on do stania się czymś w rodzaju „Fall From Grace”, pozbawionym sensu słowotokiem o posuwaniu wszystkiego co się rusza. Na szczęście autor wie kiedy się zatrzymać i jak wykorzystać ekscesy Pinkie Pie dla swojej fabuły. Dzięki temu wszystko się bardzo ładnie składa w jedną całość. Nie będę jednak streszczał biegu wypadków, moim zdaniem czytelnik powinien zapoznać się z utworem osobiście. Jest ona jednak, moim zdaniem, dobrym wprowadzenie do gry, nad którą pracował autor. Stwarza wrażenie, że w Equestrii dzieją się teraz naprawdę ważne i straszne rzeczy. To idealny materiał na grimdark. Co do wspomnianego grimdarka, aż dziwię się, że fanfik nie dostał bardziej dorosłej kategorii, gdyż niektóre opisy są naprawdę sugestywne. Ogólnie jednak autor, jeśli używa dosadnego języka, czyni to aby podkreślić wymowę sceny a nie dla samego używania wulgaryzmów. Poza tym jednak postacie wysławiają się w sposób charakterystyczny. Nie uświadczyłem zbyt dużej ilości błędów a sam tekst czyta się płynnie i szybko. Podsumowując, „Pinkamena – Przed Początkiem” wydaje się być dobrym wprowadzeniem do gry, którą niestety widziałem tylko na kilku grograjach na You Tube.
  17. „Do świtu” to ciekawy fanfik. Trochę niedorobiony koncepcyjnie, ale ciekawy. Nie, właściwie to przemyślałem, sprawę po drodze do ubikacji i stwierdziłem, że fanfik jest tak koncepcyjnie niedorobiony, że nie ma prawa być w jakikolwiek sposób wiarygodny. W Equestrii wybucha pandemia. Państwo się wali i prawdopodobnie cała gospodarka ulega faktycznej zagładzie. Wrócę do tego później. W tym miejscu mamy zapewne najciekawsze opisy, budujące atmosferę. Okazuje się, że opowieść opiera na dzienniku placówki stworzonej dla poddawania pacjentów kwarantannie. Już w tym momencie mamy zasugerowane, że placówka była źle kierowana albo też miała charakter wręcz eksperymentalny. Ze względu na braki w pożywieniu, Kierownik w porozumieniu z Księżniczkami uruchomił projekt TPM (Telepatyczny Posiłek Magiczny). Cztery jednorożce są zobligowane dostarczać część przesyłanych im przez obsługę iluzji posiłku do pozostałych Osadzonych znajdujących się na ich piętrze. Proces jest uruchamiany trzy razy dziennie. Osadzeni mają stały dostęp do wody pitnej. Czyli trochę jak Schrony w grze Fallout, będące z jednej strony schronami przed atakiem nuklearnym a z drugiej laboratoriami. Zastanówmy się teraz nad jedną rzeczą. Z tekstu nie wynika, a raczej wydaje mi się, że jest wręcz zasugerowane, że wszystkie posiłki, które otrzymują osadzeni to iluzja. Nie mają one zatem żadnym wartości odżywczych, pisząc banalnie one nie istnieją. I jak to w ogóle miało działać? Czy to miało sugerować pacjentom, że są najedzeni? Jeśli mowa o trzech posiłkach dziennie, to sugeruje to, że chodzi tutaj o wszystkie posiłki w ciągu dnia. W każdym razie autorka nigdzie nie stwierdza inaczej. Nie twierdzi przykładowo, że było pięć posiłków, gdyż wlicza do nich podwieczorek i drugie śniadanie. Do tego momentu można dojść do wniosku, że właściwie w kraju panuje głód, że gospodarka praktycznie przestała istnieć. Sugeruje to także, że państwo jest prawie na granicy upadku. Jeśli bowiem nie można wyżywić zamkniętych kucyków, to po co w ogóle ich zamykać i tracić na to zasoby, prawda? Czy może chodzi o to, że część osadzonych nie dostawała w ogóle posiłku, żywiąc metodą na suwak? Ale w takim razie po co zamykano więcej kucyków, niż można było wyżywić. I będę się tutaj upierał przy swoim. Jeśli ośrodek nie był jakąś formą eksperymentu, o czym nie wiedział nikt z obsługi a o czym nawet nie wie narrator, i jego celem była po prostu kwarantanna, to po co robić z niego trupiarnię? I proszę mi wierzyć, że wariant z eksperymentem byłby tutaj nawet logicznym rozwiązaniem. Byłby rozwiązaniem, które oszczędzałoby mi zadawania innych pytań. Odnoszę wrażenie, że kradli całą żywność, inaczej nie doszłoby do skutków jakie opisano na końcu. Jednak zastanawia mnie coś jeszcze. Poza tym nie wiem co za debil wymyślił, że pacjenci będą sami odpowiadać za dziele żywności. Było to coś, co nie było ukrywane, ale zarazem było tak głupie, że przez cały tekst mój mózg nie przyjmował tego do wiadomości. Są zasoby na zegary, ale... Nie ma natomiast możliwości sprawdzenia co się dzieje w celach? Czy jeśli nie ma możliwości izolacji kogokolwiek to po co gromadzić więcej kucyków, zmuszać je do przeniesienia się i rozsiewać tym samym wirusa czy co to tam było? Bo tutaj ewidentnie nawet nie było możliwości wejścia do celi, ba, sprawdzenia wzrokowego co tam się dzieje. Inaczej bowiem pacjenci byliby pod obserwacją i nie dochodziłoby do tego: A potem jest jeszcze lepiej: To jeden z najgłupszych fanfików jakie kiedykolwiek czytałem. Próbuje on przedstawić przymusową kwarantannę jako coś złego i tutaj można dyskutować, ale robi to tak niezdarnie, że powstaje jakaś parodia całego systemu. Już pomijając kwestię żywności, nie ma żadnego uzasadnienia, dlaczego nikt nie obserwował co się działo w tych celach? Czy to byłby aż taki wysiłek organizacyjny? Czy ma to podkreślić, jak zły był system który potrafi umieścić zegary na korytarzu, ale nie pozwala umieścić judaszy w drzwiach? Czy ten wirus roznosił się od patrzenia na kogoś? Serio? Mam w to uwierzyć? Nie jestem specjalistą, ale jeśli w ciągu dwóch tygodni wszyscy poumierali i doszło do aktów kanibalizmu, to żywności chyba nie otrzymywano... wcale. I pamiętajmy, że ktoś kto nie pracuje a właściwie cały czas leży to potrzebuje też żywności mniej niż przykładowo górnik. Po co ja to właściwie komentuję. Przecież tutaj nic się nie trzyma kupy. To nie jest żadna polemika z przymusową kwarantanną. To nawet nie jest opis źle działającego ośrodka. To jest opis... nie wiem czego, bo mam tak mało informacji o świecie, o chorobie, że odnoszę wrażenie, że tylko w głowie autorki wszystko co się tutaj dzieje ma sens. I jeszcze to jedno zdanie. Jest tak bezsensowne, że aż genialne bo pochodzi od jednej z uwięzionych. To jak mam to rozumieć, ona wiedziała, że karmi gryfa iluzją? I sama wiedziała, że to iluzja? I z tym nie ma problemów, ale dziwi się, że ją zaczyna żywcem zjadać gryf? Podsumowując, „Do świtu” to fanfik napisany tragicznie. Nie dlatego, że forma jest zła, ale wszystkie zalety z niej płynące grzebie nieprzemyślany świat, który nie wiadomo jak funkcjonuje. Nie tylko nie polecam. Odradzam, uszkodzicie sobie mózg, jeśli to przeczytacie.
  18. „Nekromanta z Ponyville II – Powrót śmierci” to kontynuacja fanfika „Nekromanta z Ponyville”. Tak ja tytuł przypomina tytuł jakiegoś filmu tak fabuła przypomina jakiś film. Film z rodzaju Deathstalker IV. Ale idźmy dalej Tym razem tekst nie jest zamieszczony w google.doc tylko na forum. Autor co prawda zamieścił go kiedyś w edytorze tekstu dysku google, ale sam plik zniknął. Rozumiem tę sytuację, gdyż faktycznie niejeden fanfik ukazał się od razu na forum w czasach fandomu łupanego. A fabuła? Cóż, na początku muszę zdradzić, że „Nekromanta z Ponyville II – Powrót śmierci” doprowadza do końca fabułę pierwszego, niedokończonego fanfika. Dziwne, że autor od razu napisał kontynuację, do czegoś, co było niedokończone. Nie wiemy zatem jak tytułowy złoczyńca nie tylko przegrał ale wręcz stracił życie. Co się stało z porucznik Pinkie Pie, ze zdradzieckimi władzami Manehattanu, czy Rainbow Dash została w końcu zdeprawoana? Nie wiemy. Wiemy tylko, że Luna przejęła władzę. W fanfiku dużo się dzieje. Dowiadujemy się o zasadzie, że potężny mag nie może być przywrócony do życia wbrew własnej woli. Znaczy się może, ale może nie chcieć, a nekromanta podobno nie chciał. Tak bardzo nie chciał, że zabił tych, którzy go wskrzesili! Ale potem najwyraźniej się rozmyślił, może nawet stał się dobrym nekromantą? Nie wiemy co autor miał na myśli, bo szybko skończył pisać i żadnego ze swoich pomysłów nie rozwinął. Wyjaśnia to tym, że jestem leniwy a poza tym nauka. Fajnie. ale fanfik leży od 2013 r. Został prawie całkowicie zapomniany, zwłaszcza, że w dziale My Little Necronomicon jednak łatwiej o bycie zauważony, niż w dziale ogólnym. Styl nie uległ poprawie. Błędów różnego rodzaju jest nadal zatrzęsienie. Niestety autor tym razem zapomniał o akapitach, wydzieleniu dialogów, więc oczy atakuje ściana tekstu. No i ten fragment: No kto tak zaczyna opowieść? Przecież to przypomina narrację stosowaną w filmach, serialach itd. Tam się to może sprawdza, nadaje klimatu, ale tutaj? Czy to jest jakiś żart? Przecież kiedy to czytałem, miast być wprowadzonym w atmosferę opowieści, to zacząłem się śmiać. Czy polecam? Gdybym był na bańce, to może bym napisał, że tak. Ale nie jestem. Fafik nie zapowiada się lepiej niż utwór, który ma kontynuować. Błędów w krótkim tekście jest istne zatrzęsienie. Ponadto formatowanie tekstu też chyba nie było mocną stroną autora, bo go atakuje nas istna ściana znaków. Czytać tylko dla beki i na własną odpowiedzialność.
  19. „Księżniczka Cadance i królowa Chrysalis” to fanfik, który zdaje się być etalonem twórczości początkującego pisarza. Ale w tym wypadku autorka nie spoczęła na „laurach”. Zastanawialiście się kiedyś nad pochodzenie królowej podmieńców? Cóż, w serialu ta kwestia została całkowicie pominięta, w komiksach podjęto próbę wyjaśnienia pochodzenia gatunku podmieńców. Jednak autorka fanfika także miała swoją koncepcję. I byłaby ona nawet niezła, gdyby nie pewien pośpiech w przedstawieniu wizji. Już pierwsza scena przypomina wystrzał z oblężniczego działa kolejowego. W tym momencie już się pogubiłem. To, że Flurry Heart, ta która zniszczyła wszystko, dorosła w ciągu roku, to najmniejszy problem. Ale jak u diabła, Chrysalis była na przyjęciu, by w momencie gdy Cadence rzuciła czas już być poza obszarem Kryształowego Królestwa? Żadna twarzodłoń, żadne przekleństwo w żadnym ze znanych mi języków, nie było dość silne by oddać to co poczułem, gdy przeczytałem ten fragment. Czy naprawdę muszę go dalej komentować? Nawet mój ulubiony Sivulecdako nie byłby w stanie napisać czegoś takiego. Ale idźmy dalej. Okazuje się, że mała Chrysalis była czarnym jednorożcem, problem w tym, że jej mama i tata byli różowymi pegazami. Dostało się jednak nie mamusi, dobry ojciec nawet nie rozważał możliwości, że żona została wykorzystana, sama o tym nie wiedząc, przez czarnego jednorożca, podczas najczarniejszej nocy, który rzucił zaklęcie niewidzialności. Nie, wszystkiemu winne było dziecko, które zostało wyrzucone z domu. Widzicie, cierpliwie czekali, aż źrebak będzie w stanie zrozumieć, że to jego wina, że jej czarna sierść, nie stała się różowa! To są dobrzy rodzice! A mamusia dalej była poza wszelkim podejrzeniem. Koniec końców Luna przygarnęła Chrysalis. Ale na tym problemy się nie skończyły. Bo jak ostatni podglądacze, Luna wraz z Chrysalis, wróciły do rodziców czarnej jednorożki i akurat natrafili na narodziny różowej pegazicy, którą nazwano Cadance! Był to kolejny dziwny zbieg okoliczności, ale tym razem mamusia była poza podejrzeniem. Tą opowieść można by ciągnąć, ale naprawdę nie widzę powodu. Co rusz zdarza się jakiś niewytłumaczalny zbieg okoliczności. Czytelnik nie rozumie jakimi torami porusza się siła sprawcza tego fanfika, lecz co do jednego mam pewność. Efekt z każdym kolejnym fragmentem był coraz bardziej groteskowy. Pod koniec już nie potrafiłem w ogóle zrozumieć dlaczego coś się stało i gdyby autorka w tym momencie stwierdziła, że 2+2=5 nie oponowałbym. Wszak to, że 2+2=4 jest tak naprawdę rasizmu i białej dominacji w matematyce, który sprawia, że Afroamerykanie mają tak niskie stopnie w szkołach publicznych w USA. Teraz, mój drogi czytelniku rozumiesz już skalę problemów, które się tutaj nawarstwiają. Na szczęście czyni to fanfika zabawnym. Od strony formalnej nie jest aż tak źle, znaczy się nie jest dobrze ale widziałem teksty początkujących autorów z większą ilością literówek i napisane z większą pogardą dla zasad gramatyki i ortografii. Pod tym względem oddzielanie kolejnych fragmentów przy pomoc kilkudziesięciu łączników, jeden obok drugiego zamiast skorzystania z trzech gwiazdek. W tym wypadku rozpoczynanie dialogów tymiż łącznikami także nie dziwi. Podsumowując widać, że „Księżniczka Cadance i królowa Chrysalis” to utwór początkującej autorki. Zwłaszcza zauważalne jest ignorowanie relacji miejsca akcji do czasu w którym się ta rozgrywa. Nie pozwala to wytworzyć jakiegokolwiek napięcia czy podkreślenia, istotnym fragmentów. Na szczęście autorka, jak już napisałem na początku, nie zadowoliła się i zaczęła pisać nowego opowiadania. Chociaż niekiedy dalekie od ideału, były już one na wyższym poziomie.
  20. „Sekrety Sweet Apple” to bardzo pośredni fanfik. Fabuła jest prosta, lecz nie będę jej zdradzał. Jeśli jednak czytelnik liczy, że jest to jeden z tych fanfików, gdzie dokonują się na farmie rzeczy straszne... to w sumie będzie miał trochę racji. Ale nie jest to nic, co by mogło nasycić miłośnika ponurociemniaków. Jest wręcz zaskakująco bezpiecznie. Styl się nie wyróżnia. Zachowanie się postaci jest przewidywalne. Utwór jest za krótki by mógł stworzyć podwaliny pod coś większego, bardziej skomplikowanego i interesującego. Z drugiej strony nie jest to jeden z tych fanfików, który jest tak zły, że aż interesujący. Niektóre z nich to perełki, na których można uczyć nowych pisarzy jakich błędów należy unikać. Ten jest pod tym względem zaskakująco poprawny. Nawet początki zdań oznaczone są myślnikami. Niestety pseudoangielskie nawiasy psują ogólnie dobre wrażenie po obcowaniu ze stroną formalną tekstu. Czy polecam? Moim zdaniem ten fanfik jest tak średni pod prawie każdym względem, że nie tylko nie ma specjalnie sensu go czytać, ale wręcz zdziwię się, że jeśli zapamiętam go za coś innego niż angielski tytuł. Ten z całą pewnością wyróżnia go najbardziej, zwłaszcza na polskim forum, gdzie jakieś 95% fanfików, jeśli nie więcej, ma tytuły w języku polskim.
  21. „Pudełko” to fanfik, którym może bym się „jarał”, gdybym przeczytał go trzy lub cztery lata temu. Wtedy każdy fanfik, nieważne jak bzdurny przyciągał moją uwagę. Ale dzisiaj utwór ten wydaje się najwyżej średni. Historia przypomina mi fabułę jednego z odcinków serialu Opowieści ze strefy mroku, który z fanfikiem łączy motyw pudełka. Co prawda końcówka jest odmienna, ale ogólne wrażenie nie zniknęło przez cały czas obcowania z nim. Fabuła jest prosta i zasadniczo pozbawiona zwrotów akcji. Wszystko jest też przewidywalne. „Pudełko” to jedno z tych opowiadań, które bierze znane postaci i całkowicie zmienia ich charakter. Co prawda nie idzie tutaj tak daleko jak pewne znane utwory, ale nie oferuje wiele więcej. Mimo, że można się pokusić by określić go jako psychologiczny, to wszystko co się dzieje z Rarity musimy brać na wiarę. Pomysł by wszystko zapisać w pamiętniku jest nieco wtórny, ale do przyjęcia. Natomiast szkoda, że nie pokuszono się o ukazanie tego co się dzieje z Rarity z innej perspektywy. Wniosło by to nieco świeżości w zmierzającą w jednym kierunku fabule. Ponadto tajemnica otaczające pudełko jest tak wielka, że nic praktycznie o niej nie wiadomo. Autor nie podsyca jej, nie zwodzi, nie robi nic abyśmy chcieli poznać odpowiedź co jest w środku. Przez to wydaje się, że gdyby fanfik miał więcej stron, szybko zacząłby się robić powtarzalny i wręcz nudny. Taki się faktycznie stał pod koniec co zostało spotęgowane przez całkiem oczekiwane zakończenie. Prawdę mówiąc, fanfik przypomniał mi też inny utwór, „Ponybius”, który jest nieco podobny w swoich założeniach, ale znacznie lepiej napisany. Pozwala on czytelnikowi uchwycić odrobinkę tajemnicy aby utrzymać jego zainteresowanie. Tutaj tego nie ma. Nie mówię już o stronie językowej, która w przypadku „Pudełka” wypada mocno średnio. Podsumowując „Pudełko” to wytwór, który wyróżnia chyba głównie, to, że został napisany po angielsku. Natomiast nie mogę napisać, bym uważał to tłumaczenie za niezbędne.
  22. „Mroczna wieża” to fanfik, moim zdaniem, zasługujący na miano eksperymentalnego. W tym wypadku słowo eksperyment nie jest zamiennikiem słowa grafomania. Na wstępie poinformuję czytelnika, że nie wiem jak się ma fanfik do powieście Stephena Kinga o tym samym tytule. Opowiadanie Verlaxa opowiada o podróży Sir Swift Lancera w górę tytułowej wieży, gdzie śpi tyran Sombra. Podczas niej nie będą mu przeszkadzać strażnicy, ale przeciwnicy w inny sposób próbujący go odwieść lub też podsunąć prostsze rozwiązanie. Czyni to „Mroczną wieżę” opowieścią filozoficzną, opowiadającą nie o sile fizycznej, sprawności we władaniu orężem, ale o etyce, odpowiedzialności, sprawiedliwości. Z początku byłem zdziwiony takim obrotem sprawy, ale autor przemyślał dokładnie to co napisał. Wszystkie spotkania i wszystkie rozmowy jakie prowadzi Swift Lancer mają sens i pozwalają odpowiedzieć sobie na pytanie o jego motywację do bycia obrońcą kryształowych kucyków. Nie będę tutaj zdradzał szczegółów ani intepretował co autor miał na myśli. Ten tekst zasługuje, aby czytelnik podszedł do niego ze świeżym umysłem i sam sobie odpowiedział na nurtujące go pytania. O ile do treści nie mam zarzutu, tak w tekście zdarzają się drobne błędy jak literówki oraz zdania, które brzmią dziwnie. Ale nie przeszkadza to w odbiorze tekstu, nie odwraca uwagi czytelnika. Poza tym styl jest nieco podniosły, miejscami patetyczny, co pasuje do charakteru opowieści i jej przekazu. Także to pozwala czytelnikowi wczuć się w jej nastrój, za co należy się autorowi uznanie. Podsumowując, „Mroczna wieża” to fanfik zasługujący na zainteresowanie. Polecam go wszystkim, którzy znudzili się schematycznymi opowieściami o Sombrze i Kryształowym Królestwie i szukają powiewu świeżości.
  23. „Grota” to fanfik, o którym chciałbym powiedzieć, że mi się spodobał, ale pragnąłbym zobaczyć czy autor napisał więcej przygód dwóch sitek, gdyż czułem się tak, jakbym czytał środek jakiejś opowieści bez wyraźnego początku i zakończenia. Tak, nie doczekam się tego, gdyż fanfik jest kolejnym utworem napisanym na konkurs. Bardzo mi brakowało jakiegokolwiek rozwinięcia postaci czy nawet banalnego nadania jakiegokolwiek kontaktu pojedynku między mistrzynia a uczennicą. Oczywiście mam na myśli kontekstu w uniwersum Gwiezdnych Wojen. Ba, autor opisuje dokładnie statek, którego używa jedna z sithek, a jego nie ma nawet w google. A przecież Gwiezdne Wojny są znane z tego, że mają tak wierne grono fanów, którzy dokumentują wszystkie, nawet najbardziej idiotyczne pomysły twórców, w tym Legend i obecnego Kanonu. Czyżby autor go wymyślił. W charakterach lady sith nie sposób poznać iż są to Celestia i Twilight. Ba, po ich opisach można się tego od razu nie domyśleć. Nie ma tutaj dosłownie żadnych odniesień do MLP z wyjątkiem pokdreślania faktu, że bohaterki są kucykami i ich miecze mają kopytojeści. Poza tym postacie odwołują się rzeczy i osób, które nie występują w tym fanfiku. Mistrz Starkiller? Przecież to, że było to niedoszłe nazwisko Skywalkerów to nie ma niczego, co by go jakoś głębiej umiejscawiało w relacji do Twilight... a nie czekaj, ona miała na imię Nighfall i Celestii, tutaj lepiej znanej jako Eclipse. Podczas walki, bohaterki ochoczo rozmawiają. Odwołują się przy tym do pewnych wydarzeń, które są dla nich ważne, ale ponieważ dowiadujemy się o nich po raz pierwszym i praktycznie bez kontekstu, to wydają się one pozbawione znaczenia. Ba, jeśli ktoś nie wie czym jest zasada dwóch to też może nie wiedzieć dokładnie dlaczego w ogóle narodził się konflikt Eclipse i Nightfall i czemu ta pierwsza zerwała ich relację mistrzyni i uczennicy. W dodatku sądzę, że autor też nie potrafił oraz nie chciał oddać jednej rzeczy, dlaczego zasada dwóch w ogóle powstała i dlaczego Sith prawdopodobnie nigdy by nie powiedział: Sithowie, zanim Darth Bane ustanowił zasadę dwóch zwalczali się nieustannie. Jeśli zatem... ... to dlaczego w ogóle ta pierwsza zostawiła tę drugą na śmierć na planecie Hock IV aby wykończył ją mistrz Starkiller. I jeśli zasada dwóch obowiązywała, ale Nighfall nie była już uczennicą Ecplise, to dlaczego ta nie znalazła sobie nowego ucznia? Nightfall tak zrobiła, ale przecież pamiętamy co się stało, gdy Palpatine dowiedział się o tym, że Darth Maul posiada własnego ucznia? Scenariusz, który przedstawił nam autor jest nieco niewiarygodny. Moim zdaniem to raczej mistrzyni powinna szukać uczennicy aby ta nie rosła w siłę mając ucznia, podczas gdy ta ucznia nie posiadała. Poza tym prawie cały fanfik składa się z opisu walki na miecze świetlne i moc. Opis ładny, pełen zwrotów akcji ale tych kilka stron sprawiło, że straciłem kontakt emocjonalny z fanfikiem. Nie interesowało mnie kto wygra, gdyż nie wiedziałem praktycznie nic o walczących, autor nie uczynił niczego abym nawiązał z nimi jakąś emocjonalną wieź. Dlatego mam wrażenie, że fanfik powinien być obudowany dodatkowymi przygodami tej dwójki. Już nie mówimy o konkursie, ale w ogóle byłoby to dobre dla przejrzystości historii. Czy polecam? Dla ładnych opisów walki na miecze świetlne, być może. Ale poza tym nic mnie tutaj nie zainteresowało. A ja przecież lubię Gwiezdne Wojny.
  24. „Śledztwo zza grobu” to mógłby być bardzo interesujący fanfik. Mógłby, gdyby autor napisał coś więcej niż tylko prolog. W zasadzie nie będzie spojlerem, jeśli napiszę już na starcie, że fanfik jest właśnie o tym o czym informuje nas tytuł. Dokładnie owym śledztwem będzie się zajmować Rainbow Dash, która pewnego dnia odkryła, że nie oddycha, nie ma pulsu, ani nawet swego odbicia w kałuży, tylko noc. Z powodu pewnej gry nie jest to motyw nowy. Przewijał się on również w kinie jak również w literaturze, gdzie duchy zmarłych próbowały wskazać żywym, winnych swej śmierci. Czasem też nawiedzając morderców mściły się same. Niestety Rainbow Dash nie wie kto ją zabił. Akcja posuwa się szybko do przodu, być może nawet ciut zbyt szybko. Co więcej z nieznanych mi przyczyn autor robi znaki sugerujące znaczne przeskoki miejsca i czasu akcji. Są one moim zdaniem niepotrzebne, gdyż i tak śledzimy poczynania jednego bohatera a fabuła rozwija się linearnie. W efekcie bałem się, że czeka mnie tutaj powtórka z tematu Legendy lodowca. Poza tym nie można powiedzieć wiele o toku śledztwa, bo to się dopiero rozpoczęło. Jednak sposób w jaki autor przekazuje nam fakty, wykorzystując do tego zmysły (jeśli można powiedzieć, że duch ma zmysły) Rainbow Dash w sposób klarowny, czego nie psuje nawet fakt, że bohaterka sama nie wie co się z nią dzieje. Takie podejście dobrze rokowało na przyszłość. Co do stylu nie mam zastrzeżeń, jest klarowny i przesiąknięty typowym dla Rainbow Dash nastawieniem czy zachowaniami. Dzięki temu nie miałem wrażenia, że każdy mógł być na jej miejscu. A to ważna rzecz jeśli skupiamy się na przedstawieniu sprawy oczyma tylko jednej postaci. Oczywiście polecam sięgnąć po ten tekst, ale trudno nim się zachwycać czy nawet cieszyć, skoro powstał tylko jego prolog. A szkoda. Jest to jeden z tych nielicznych przykładów serii z jednym rozdziałem, który bym chciał przeczytać.
  25. Pisze to z żalem, ale seria „Tajemnica lodowca” to jest w dużej mierze nieudana. Winę ponosi przede wszystkim chaotyczna narracja. „Tajemnica lodowca” jest kontynuacją serii trzech fanfików pt „Legendy lodowca” a konkretnie „Skrzyształowanie”, chociaż pojawiają się też nawiązania do „Opowieści starego poszukiwacza”. Z kolei w samym temacie „Tajemnica lodowca” są trzy fanfiki: „Serce północy”, „Tajemnica lodowca” i „Miasto umarłych”. Ten ostatni jest najważniejszy i pozostałe dwie są prequelami do niego. Są one jednak umieszczone w różnych okresach czasowych, tak że skaczemy kilkanaście lat wstecz. W samym zaś „Miaście umarłych” przenosimy się tysiące lat wstecz i... Nie będę spojlerował, ale moim zdaniem to jest pierwszy akapit tego fanfika zabija na dzień dobry nie tylko całą tajemnicę ale wręcz uniemżliwia zakończenia utworu intrygującym zwrotem akcji. A potem, jeszcze w pierwszym rozdziale mamy jeszcze takie dwa przeskoki czasowe. Trzy takie zabiegi na pierwszych dwóch stronach. A rozdział ma efektywnie 5 stron. Nie wiem dlaczego wszystkie rozdziały mają tutaj na końcu jedną lub dwie niezapisane strony ekstra. Usuń je autorze. Przez następne rozdziały te komplikacje będą narastać. Dopóki mamy tylko Twilight i Lavender Craft nie jest jeszcze najgorzej. Owszem w tekście przewijają się członkowie ekspedycji Twilight, która zginęła jeszcze „Skrzyształowaniu”, ale naoczne dowody świadczą, że oni... mogą żyć! Potem nieustannie skaczemy pomiędzy stanami snu i jawy, bohaterami, przeszłością i przyszłością. Dochodzą nowe postacie, z których wszystkie chyba muszą mieć własny powód by brać udział w tej wyprawie. I to wszystko się zazębia. Nowe postacie mogą się wziąć za przeproszeniem znikąd, być wspomniane raz i już muszą mieć własną motywację do działania. I to wszystko w fanfiku, gdzie każdy rozdział ma po 6-8 stron. W pewnym momencie, gdy zaczęły się pojawiać nowe postacie, zaczynałem zastanawiać się czy przypadkiem gdzieś już o ich nie wspomniano, tylko ja po prostu przeoczyłem ten moment. Byłem jednak już tak bardzo zmęczony wszystkimi przeskokami, że w pewnym momencie przestałem rejestrować co się dzieje. Najciekawsze jest to, że wbrew pozorom to ten tekst wcale nie ma skomplikowanej fabuły. Jest ona jednak przedstawiona w bardzo fragmentaryczny sposób. Przejdźmy do postaci. O dziwo jak na tak krótki tekst są one nadspodziewanie rozbudowane. Zwłaszcza Lavender Craft, poszukiwaczka przygód na miarę Dzielnej Do... której nie dopisało szczęście i teraz jest pegazem bez skrzydeł. Podoba mi się, że autor nie uczynił z niej kogoś, kto po prostu wszystko wie lepiej, potrafi sobie poradzić w każdej sytuacji. Lavender daje się ponosić emocjom częściej niż kieruje się rozsądkiem. Dopracowano także jej relacje z ojcem, które mają wyraźny wpływ na jej motywację. Jak na tak krótki tekst jest to moim zdaniem kawał dobrej roboty, zwłaszcza, że jest to chyba również debiut autorski. Lavender z pewnością mogłaby udźwignąć samodzielnie opowiadanie. Ba, autor dopracował nawet wartości jakimi kieruje się rodzina podróżniczki, oddał ich system wartości itd. W czasach selfinsterów i innych uproszczeń należy stwierdzić, że z dobrym skutkiem stworzył dopracowaną postać. Niestety, każdy kucyk przewijający się na kartach fanfka więcej niż raz, jest trochę jak Lavender Craft, nawet jeśli nie jest bohaterem opowiadania. Postacie były mi niekiedy nieznane, ale miałem wrażenie, że autor musiał je przybliżyć z jakiegoś sobie znanego powodu. I dla tych postaci znowu mamy skoki w czasie i przestrzeni co prowadzi do innego poważnego zarzutu. Moim zdaniem „Miasto umarłych” nie posiada właściwie klimatu. Jest to opowieść w założeniach będąca horrorem, raczej niż opowieścią podróżniczą, względnie podróżniczo-awanturniczą. Ale przez nieustanne zmiany narracji nie udaje się wytworzyć klimatu stopniowo budowanego napięcia. Czasem ono skacze, głównie w wizjach Twilight, ale przypomina to bardziej technikę skokostrachu niż np. „W górach szaleństwa” Lovecrafta. Jednak muszę przyznać, że czasami czułem niepokój. I te momenty są niezłe. Styl jest w porządku. Literówek jest miejscami niemało ale nigdy nie doprowadzono tego do sytuacji, gdy mieliśmy całe zdania napisane ze słuchu. Także pewne fragmenty brzmią dziwnie, cudzysłowy są nieprawidłowe, ale ogólnie jest znośnie. Język autora jest zrozumiały, nie ma on ciągot do tego by zapisać coś w sposób bardziej skomplikowany niż jest to konieczne dla zrozumienia tekstu. Należą się też autorowi słowa uznania za przedstawienie istot przypominających alikorny. Są one naprawdę nieprzyjemne i aż dziwi fakt, że nie zwróciły uwagi głównej bohaterki (bo tą chyba nie jest Twilight) już w momencie gdy ich obecność została ujawniona jej po raz pierwszy. Widać ma ciągoty bardziej do historii materialnej niż historii naturalnej. Można to zrozumieć. Owszem, inspirował się on chyba mocno postacią Slendermana (a może Slenderpony z Silent Ponyville?), ale pewne rozwiązania np. porozumiewania się kolorami przy braku narządów mowy i powoływanie się na takie same rozwiązania u zwierząt żyjących w ciemnościach, było dla mnie strzałem w dziesiątkę. Podsumowując, czy polecam serię „Tajemnica lodowca”? Mimo ciekawych założeń nie mogę dać jej pozytywnej oceny. Teksty mają kilka fajnych rozwiązań jak Lavender Craft czy wspomniane psuedoalikorny, ale ogólnie panuje w nim chaos. Nieustanne skoki w czasie i przestrzeni oraz zmiany postaci, której dotyczy narracja wzbudziły u mnie zamieszanie, wręcz niepewność tego co się działo. Moim zdaniem autor powinien się bardziej skupiać na ciągłości akcji i w miarę możliwości ograniczać ilość postaci do niezbędnego minimum. Bo poza narracją i brakiem skoncentrowania się na jednej czy dwóch wybranych postaciach, nie mam do tekstu innych zastrzeżeń.
×
×
  • Utwórz nowe...