Tablica liderów
Popularna zawartość
Pokazuje zawartość z najwyższą reputacją 02/17/24 we wszystkich miejscach
-
Dobrze widzieć wielki powrót. Tęskniliśmy. I może nawet doczekamy się zakończenia Nowoczesnej Baśni o Księżycu? Fika, którego uważam za arcydzieło. Czemu? Bo ma w sobie coś intrygującego. Tajemnicę, drążącą i nie dającą spokoju. Ma też klimat. Ma swego rodzaju mrok i jest zwyczajnie dobrze napisany. A jak nowości w fanfiku? Przeczytałam teraz 3 ostatnie rozdziały, bo czytałam to już kiedyś. Czy planuję przewertować ponownie całość? Oczywiście. Także jeśli palnę jakąś głupotę, to pewnie przez zawodną pamięć. A co myślę o tym, co przeczytałam teraz? Dziwnie, mgliście, tajemniczo i coraz więcej pytań, jak zawsze. Ale też w końcu dostaliśmy jakieś odpowiedzi i trochę więcej z przeszłości księżniczek. Wychodzi na to, że ktoś rzeczywiście je wygnał. I przynajmniej niektóre z nich sądzą, że na to zasłużyły i to kara. Za co, dlaczego i czy faktycznie tak jest? Nie wiem. Zastanawia mnie trochę kiedy to było. Bo Twilight brzmi jakby jej rodzina mogła być wciąż żywa. Ale z drugiej strony... Cadance świętuje dwusetne urodziny? Czy Cadance była tak stara, kiedy zajmowała się małą Twi? Patrząc na to jak starzeje sie Flurry... jest to możliwe. Ale istnieją też inne opcje. Pierwsza, najprostsza - Twilight nie czuje upływu czasu. Na Księżycu nic nie ma, ma tylko wspomnienia z młodości, które przeżywa i przeżywa. Także ma to sens. Ale ja sądzę, że kluczem jest co innego. Czemu Celestia miałaby kłamać o urodzinach Cadance? Trochę bawi mnie to jak odebrałam ślub Twilight z Thoraxem. Oczywiście, Twilight po latach trochę obwinia Celestię. Tylko no... Celestia w tej części historii zachowuje się jak typowa ciotka/matka/babka. I w zasadzie do niczego Twilight nie zmusiła. Nawet jakoś nie naciskała, tak naprawdę. Jak dla mnie, księżniczka przyjaźni uprawia wieczny scenariusz "co by było gdyby". Bo, z opisów o jej relacji z Thoraxem przed ich ślubem, da się stwierdzić parę rzeczy. 1. Tak, kochali się. Nawet jeśli była to miłość przyjacielska, bez motylków w brzuchu, itd. Ale szanowali się, lubili bardzo swoje towarzystwo i byli dość bliscy. Przynajmniej Twi. 2. Uprawiali seks. W najgorszym razie masz tu friends with benefits, ale takich prawdziwych przyjaciół, których łączy miłość. I nie zdziwiłabym się jakby starsza, bardziej doświadczona Celestia też to zobaczyła i uznała, że czemu nie? Taka zachodnia miłość romantyczna i tak szybko się kończy. A czasami nigdy nie zaczyna/nie działa jak w komedii romantycznej. Czy Twi po prostu nie nadinpretuje? Bo zaczęła to robić dopiero po pytaniu Starlight. Tylko że pytanie Starlight bardziej odnosiło się do tego, że Twi nie chce ślubu. Ale ten ślub nie jest zły - skandalu się uniknie (nie wiem jak zareagowałaby opinia publiczna, że Twilight uprawia pozamałżeński seks z królem podmieńców), politycznie korzystnie, dla Twilight w sumie wiele się tu nie zmienia. Twilight się tu buntuje nie dlatego, że nie kocha Thoraxa, Twilight się buntuje, bo nie zależało jej na ślubie i nawet głupią kiecę ślubną wybiera pod Celestię. Tylko znowu - to nie jest wina Celestii, że Twilight nie jest asertywna. Twilight miała cały czas możliwość przegadania tego z paroma osobami, ale póki co nie wyczytaliśmy, by zrobiła to z najważniejszą osobą tutaj. No nie wiem, ze swoim przyszłym mężem . Nawet, że nie jest jeszcze pewna i gotowa, cokolwiek. Swoją drogą, to podmieniec, on wyczuwa miłość, a ma takich jak on na pęczki, czy Twilight nie mogłaby tego wybadać u nich, jak ma wątpliwości. Czy on w ogóle chciałby z nią być jakby go nie kochała? A może to fik o tym, że... Naprawdę, nie wiem, co o tym myśleć, poza tym, że to wyborny fanfik i liczę na to, że jak najprędzej dostaniemy kolejne części. A i głosuję na EPIC.2 points
-
To wynika ze struktury linka. Nie sądziłem, że ktoś da linka do folderu google więc tego akurat nie zapisało, ale dodam manualnie. Wiem, jak mówiłem kiedyś to naprawię i dam format gdzie najpierw jest tytuł opowiadania a potem tytuły rozdziałów z linkami, ale aktualnie patrząc na swój kod mam odruchy wymiotne. Naprawione i taka ciekawostka jakby ktoś się zastanawiał ile tego jest Tylko drobna uwaga ilość plików może być tyci przekłamana. Około 40 fików z jakiegoś powodu nie udało się pobrać ale też przejdę przez to posprawdzam i ew. manualnie dodam1 point
-
„Twilight Sparkle w nowoczesnej baśni o Księżycu”, zgodnie z zestawem tagów, jakim opatrzono ów tytuł, oferuje nam okryte gęstą mgłą tajemnicy kawałki życia, pośród których nie zabraknie szczypty przemocy czy odrobiny wątków romantycznych. Całość utrzymywana jest w dosyć dojrzałym tonie, a fabuła nie boi się podejmować kwestii dla poszczególnych postaci bardzo osobistych, będąc w swym przekazie dość bezkompromisowa, co może narazić co wrażliwszych czytelników na pewien dyskomfort podczas lektury. Wszystko razem tworzy niepowtarzalny, intrygujący i mroczny klimat, przez który ciężko się oderwać od lektury, a przeczytane rzeczy wwiercają się w świadomość i nie dają o sobie zapomnieć. Jest tu zatem w wszystko, do czego zdążyła przyzwyczaić nas autorka. Na chwilę obecną jej poprzednie fanfiki nie są dostępne, lecz wierzcie mi na słowo – styl ten jest charakterystyczny i niemożliwy do podrobienia. Bazując na wspomnieniach, z satysfakcją stwierdzam, iż nastrojem opowiadanie tylko nawiązuje do poprzednich dzieł, a na dłuższą metę tożsamość posiada własną. Ci, którzy mieli przyjemność zapoznać się z poprzednimi dziełami autorki, z pewnością odnajdą tu rzeczy do nich podobne, które klimat „Nowoczesnej baśni o Księżycu” mogą jeszcze bardziej ubogacić, dodając do tego subtelne wrażenie extra spójności z poprzednimi tytułami. Ale spokojnie, nie jest wymagana znajomość żadnego z nich – niniejszy tekst jest samodzielnym dziełem – toteż i nowi czytelnicy, nie kojarzący czy to „Pedantki”, czy „Ewolucji gwiazd typu słonecznego” mogą zatopić się w lekturze i czerpać z niej w pełni. Zapowiedź opowiadania, zwięzła i precyzyjna, nie jest żadnym gigantycznym spoilerem – ot, Cadance obchodzi swoje dwusetne urodziny. Rzecz naturalna, zrozumiała i często praktykowana, wszakże wszyscy kiedyś obchodzimy dwusetne urodziny. Główną bohaterką jest Twilight Sparkle, a czytelnik prędko przekonuje się, iż tekst jest nie tylko ciągiem zdarzeń prowadzących do wymienionej w zapowiedzi celebracji, ale także dosyć obszernym wglądem w przeszłość protagonistki, która to przeszłość ciągnie się za nią aż na srebrny glob, promieniując i nie dając o sobie zapomnieć, co po namyśle niekiedy potrafi być bardzo przejmujące. Poszczególne rozdziały nie są długie, w zasadzie można je połknąć „na raz”, a potem przeczytać wszystko ponownie i tak dalej, i tak dalej. Mimo podejmowania tematów trudnych, nerwowych sytuacji czy opisów nie aż tak przyjemnych rzeczy, opowiadanie wchodzi zaskakująco lekko, fabuła rozkręca się bardzo sprawnie, prędko ujawniając swoją wielowątkowość. Oczywiście odpowiednio szybko prezentowana jest czytelnikowi pewna zagadka, którą musi rozwikłać i nie mówię tu wyłącznie o chowańcu w pudełku, choć to także skłania ku abstrakcyjnemu myśleniu. Poza pudłem, można by rzec Za moment przejdę do omówienia fabuły opowiadania, zatem w komentarzu będą duże ilości naraz SPOILERÓW, dosyć istotnych, zdradzających masę rzeczy, toteż jeśli chcesz samodzielnie zapoznać się z tym, co przygotowała autorka, odkryć fabułę bez żadnej wcześniejszej wiedzy czy podpowiedzi, przerwij czytanie tegoż postu i przejdź śmiało do „Twilight Sparkle w nowoczesnej baśni o Księżycu”. Już? No to uwaga, zaraz wjadą potężne SPOILERY! Początek opowiadania może bardzo zmylić. Początkowo nic nie wskazuje na to, by cokolwiek było nie tak, nie wspominając o położeniu bohaterek, gdyż owszem, Twilight gra tutaj pierwsze skrzypce, lecz nie jest na scenie sama. Opowiadanie rozpoczyna się już na Księżycu, skąd księżniczki mają ładny widok na Ziemię. Jak się później okaże, jedne najwyraźniej za swym ziemskim domem tęsknią, inne już nieszczególnie, lecz pewności nie można mieć nigdy, stąd niewykluczone, iż prawdziwe odczucia są skutecznie maskowane. Podobnież powstaje kłopot kiedy mówić „dzień dobry” czy „dobry wieczór” na Księżycu, chociaż Celestia wydaje się wiedzieć kiedy rozpoczyna się dzień, a kiedy noc. Od rozdziału pierwszego czytelnik ma masę pytań: dlaczego księżniczki trafiły na Księżyc, kiedy to się stało, w ogóle, czy w Equestrii wydarzyło się coś szczególnego, o co w tym wszystkim chodzi i jak autorka zamierza je stamtąd wyciągnąć... O ile w ogóle ma taki zamiar, a coś mnie się zdaje, że „no nie bardzo”. Niemniej rozdział pierwszy robi dobrą robotę, jeśli idzie o zaciekawienie czytelnika i wciągnięcie go w fabułę. Jest to początek prosty, powiedziałbym, że niepozorny, ale skuteczny. Dosyć szybko, bo już przy okazji rozdziału drugiego, robi się poważniej i... osobliwiej. Jest to osobliwość charakterystyczna dla stylu autorki i na tym polu absolutnie nie zawodzi; może następuje szybciej niż czytelnik mógłby się tego spodziewać, ale działa. Jednocześnie rozdział ten przedstawia nam pierwszą z wielu w tym opowiadaniu retrospekcji. Zgodnie z tytułem zarówno tego kawałka tekstu, jak i nazwą dokumentu Google (nie są one tożsame, ale ściśle wiążą się ze sobą, jak i z treścią rozdziału), dostajemy dowód na to, że miłość jest ślepa, w postaci miłości rodziców oraz ich dzieci. I ponownie – zaczyna się niewinnie, tekst w paru miejscach może okazać się uszczypliwy, lecz niemalże jak grom z jasnego nieba spada na nas tragedia, którą to tragedią, tj. jej wizualnymi następstwami, Twilight wydaje się być niezdrowo zafascynowana. Choć rozdział drugi został przez tę retrospekcję bardzo mocno zdominowany, mamy parę przebłysków odnośnie tego, co się dzieje na Księżycu. Zupełnie odwrotnie wygląda to w przypadku rozdziału trzeciego, gdzie praktycznie całość traktuje o poczynaniach Twilight i Celestii na srebrnym globie. Z jakiegoś powodu szczególnie wryła mi się w pamięć scena, w której Pani Dnia prezentuje przed swoją uczennicą tort, który to tort nie smakuje w ogóle (a wręcz ma być ohydny), gdyż, jak się okazuje, został nieprawidłowo wykonany z błota, dzięki dobrodziejstwu zaklęcia przeistoczenia. Co w tym nadzwyczajnego? A to, że to czarnoksięstwo, to zakazane, to jest złe. I Twilight wie o tym doskonale, gdyż ma z tymże zaklęciem wspomnienia. Wspomnienia, z którymi wiąże się jej pierwszy mroczny sekret, który poznamy już w kolejnym rozdziale. To oczywiście nie jest jedyna rzecz z przeszłości, która powraca do protagonistki. Mamy szybkie wspomnienie czasu, w którym księżniczki „pakowały się” na Księżyc, oczywiście do kuferka pełnego halek i podwiązek, który to kuferek z rozkazu starszej siostry musiała opróżnić Luna. Jak się okazuje, bohaterki zabrały ze sobą jedynie racje żywnościowe, co wydaje się bez sensu, skoro alikorny nie muszą jeść. Ot, taki zbędny luksus, za którym w końcu odczuwają tęsknotę, co tłumaczy zachwyt Twilight nad tortem. To, co początkowo wydaje się rozluźniać atmosferę, prędko wzbudza wątpliwości i wysyła sygnały, że pod postacią czegoś co przypomina wesołą wycieczkę księżniczek gdzieś w nieznane, bo mogą, kryje się coś mrocznego i bolesnego. Co gorsza, najwyraźniej dotyczy to Luny. I rzeczywiście – w miarę odkrywania fabuły Pani Nocy wyrasta na postać dużo ważniejszą niż początkowo się to nam wydaje, zaś jej więź z Twilight, w ogóle, cała jej historia z lawendową klaczą, w odpowiednim momencie jakby wypływa na wierzch, stając się jednym z ważniejszych wątków, który trzyma przy sobie czytelnika. A jak to się ma do urodzin Cadance? Otóż Luna, z powodów nam nieznanych, nie jest na nie zaproszona. To, co szczególnie mnie się podoba to to, że takie niuanse, zwroty i zawirowania spadają na czytelnika nagle, podobnie jak moment, w którym Twilight wybucha. Nie dosłownie, lecz dochodzi do kopytoczynów. I to też znajduje odniesienie do jej przeszłości, do tego, co zrobiła i tego, co ją za to spotkało. Ba, im dłużej o tym myślę, tym więcej nabieram uznania wobec tego, iż niemalże każda drobnostka wydaje się tu mieć znaczenie, co nie od razu jest takie oczywiste. Czy to Cadance, która wpatruje się w sztuczne słońce trochę za długo, trochę jakby w transie, podobnie jak Twilight podziwiała gore na miejscu tragedii, czy paralela zarysowana między Starlight Glimmer a Thoraxem; tekst niby na to nie wskazuje, autorka gospodaruje opisami bardzo oszczędnie, lecz tak czy inaczej w końcu dociera do odbiorcy, iż szczegół, który przewinął się tylko na chwilę, od początku mógł nieść za sobą coś więcej. Na uznanie zasługuje także rozdział czwarty, który długo utrzymywał się na pierwszym miejscu, jeżeli chodzi o mój ranking najlepszych kawałków „Nowoczesnej baśni o Księżycu”. Podobnie jak rozdział drugi, on również zdominowany jest przez wydarzenia z przeszłości, lecz wydaje się troszeczkę lepiej zorganizowany w swym przekazie – krótki wstęp odbywa się na Księżycu, podobnie jak zakończenie, natomiast całe rozwinięcie to jedna długa, bardzo dobra retrospekcja. Ciekawa rzecz – gabarytowo rozdział nie odbiega od reszty, lecz podczas czytania wydaje się znacznie dłuższy, bogatszy. I rzeczywiście, opisy są tu lepiej rozwinięte, dialogów mamy mniej, sam rozdział czyta się znacznie wolniej, trudniej, bo i przywołane wydarzenia, mimo początkowego wrażenia, niosą ze sobą poważniejszy wydźwięk. Przede wszystkim, to, co zostało wprowadzone wcześniej, autorka zbiera w tym jednym rozdziale i rozwija, dając nam lepsze pojęcie dlaczego obecna Twilight reaguje tak, jak reaguje, co takiego się wydarzyło w jej życiu i na jakiej zasadzie echa tej przeszłości prześladują ją tyle lat później, nawet na Księżycu... Z drugiej strony, teraz jak o tym myślę, przy okazji uwypukla to jakąś przedziwną, lekko perwersyjną uciechę, jaką musi mieć Celestia ilekroć z premedytacją przypomina Twilight te wydarzenia wiedząc jakie piętno na niej odcisnęły. W ogóle, jak na swoje położenie, jak na całą panującą wokół atmosferę, Pani Dnia cały czas pozostaje zagadkowo figlarna. No nic – wracając do rozdziału, przeniesiemy się do szkolnych lat Twilight Sparkle, podjęty będzie wątek ponownego wykorzystania przez nią czaru przeistoczenia. Poprzednio, choć chciała zaimponować swej nauczycielce, skończyło się sroga burą ze strony matki i laniem od ojca, natomiast teraz Twilight próbuje wszystko odwrócić, to znaczy, jak poprzednio zmieniła brzydkiego szczura w pysznego grejpfruta, tak teraz usiłuje z owocu zrobić gryzonia. Co ma skutki dość makabryczne i chyba można to uznać za pierwszy kontakt bohaterki z krwią i wnętrznościami. I to jest zarazem pierwszy mroczny sekret Twilight – schowany do pudełka po teleskopie, zakopany głęboko pod płotkiem. Następnie ciekawska protagonistka poznaje Cadance, która jest alikornem, a do tego księżniczką. Nie chcę tu zbytnio spoilerować, bo to warto przeczytać samemu, niemniej niezmiennie bardzo, ale to bardzo mi się podoba jak Twilight jest po dziecięcemu zafascynowana swoją opiekunką i jak zastanawia się czy ktoś taki jak ona również w całości podlega prawom biologii i np. się załatwia się. Może brzmi to głupawo, ale w fanfiku zostało to naprawdę wiarygodnie opisane. To nie tak, że Twilight nagle zmienia się w narratorkę, lecz opisy naprawdę brzmią jakby były pisane z jej perspektywy, jakby narrator oglądał świat jej oczami i pojmował go jej percepcją. Poza tym, jest to całkiem urocze. I tym bardziej kiedy dziecięca naiwność (szczur został zmasakrowany, więc w tym sensie trudno mówić o niewinności, ale jakaś naiwność najwyraźniej pozostała) zderza się z prawdą, klimat momentalnie się zagęszcza (chociaż nawet podczas tych milszych momentów trudno pozbyć się wrażenia, iż coś nadchodzi, a ty, drogi czytelniku, lepiej bądź gotowy) i tekst staje się przejmujący. Dlaczego? Ponieważ podejmuje problem, który nie tylko jest ponadczasowy i robi to w formie jakby „równania”, gdzie każdy z osobna może podstawić sobie coś (zamiast Cadance, zamiast zamykania się w łazience, zamiast podglądania), z czym może się utożsamić i czego niefortunnie mógł być częścią dawno, dawno temu. W ten niezwykle prosty sposób umacnia się więź z czytelnikiem, nietypowy, ale mroczny nastrój mocniej chwyta za serce, a myśli krążą wokół poznanych wydarzeń, w poszukiwaniu czegoś więcej. Wszystko za jednym zamachem, minimalnym nakładem słów. Znakomity przykład „mniej znaczy więcej”. Młody umysł zachwyconej swoją opiekunką Twilight cały czas jest nastawiony na odkrycie jakiejś tajemnicy, lecz w żadnym momencie nie bierze pod uwagę, iż owa tajemnica może okazać się czymś niekomfortowym, przykrym czy po prostu złym. I bardzo wiarygodnie, gdy problem ze świata dorosłych w końcu wychodzi na wierzch, dziecko samo z siebie kompletnie go nie rozumie, ale całkiem logicznie (na ile pozwalają jego możliwości) poszukuje odpowiedzi i Twilight je znajduje – Cadance w tajemnicy zwraca zawartość żołądka, bo pewnie ciastka, które piecze dla niej Twilight są okropne. To wywołuje u bohaterki poczucie winy, przez co ta obsesyjnie wręcz usiłuje upiec lepsze ciastka, nie wiedząc, że to wcale nie o nie chodzi. I kiedy wszystko zawodzi, przyjmuje, że po prostu jest beznadziejna i nie umie piec. A Cadance nie chce jej robić przykrości. To chorobliwe dążenie Twilight do perfekcji współgra z jej charakterem, a i wydarzyło się w fabule wcześniej, gdyż czar przeistoczenia również miał w założeniach zaimponować Celestii, a przyniósł przykrość i lanie. Poza tym, motyw ciastek powraca na Księżycu i co by nie mówić, było w tym coś pocieszającego. I autentycznie przyjacielskiego. Tak czułem, że tym postaciom, mimo różnych perturbacji z przeszłości, naprawdę zależy na sobie nawzajem. Może warto się tu zatrzymać, by podsumować dotychczasową fabułę, jak również styl jej prowadzenia i to jak wydarzenia bieżące przeplatają się z retrospekcjami. Wydaje mnie się, że będzie to rzutować także na przyszłe rozdziały, które oczywiście pokrótce omówię. W ogóle, jakościowo opowiadanie jest bardzo spójne – nie uświadczyłem żadnych znaczących spadków w jakości czy też nagłych „peaków”, które odwracałyby uwagę od faktycznej treści; wszystko od początku jest konsekwentnie dobre, wciągające, klimatyczne i przemyślane, z jednoczesnym pozostawieniem czytelnikowi szerokiego pola do własnej interpretacji, teoretyzowania i dopisywania backgroundu do detali. Retrospekcje tak na tym etapie, jak i na późniejszym, nie są przywoływane po kolei, czytelnik musi rozwiązać zagadkę co gdzie leży na osi czasu, co nie jest zbyt wymagające (w odróżnieniu od innej zagadki) i przy choćby odrobinie uwagi rozwiązanie powinno przyjść naturalnie, w miarę zwykłej, spokojnej lektury. Retrospekcje zostały rozpisane umiejętnie – ich długość wydaje się dobrze dobrana, nie powodują żadnych retardacji, a dodają do bieżącej historii szerszy kontekst, jednocześnie rozwijając poszczególne postacie i ich relacje. Przy tym całkiem płynnie komponują się z teraźniejszością; wiadomo co jest teraz, a co miało miejsce kiedyś, bez wrażenia czy to zbyt ostrej czy zbyt rozmytej granicy. Warto odnotować, że nie ma tutaj jakiejś wyraźnej reguły kiedy pojawia się dana retrospekcja. To znaczy, fabularnie widzę tutaj zależności i pod tym względem wszystko jest na swoim miejscu, co najlepiej widać po przeczytaniu całej dostępnej zawartości, natomiast proporcje między wydarzeniami z przeszłości, a tymi odbywającymi się obecnie, chyba nie podążają według żadnego wzoru i mogą wydawać się dobierane lekko chaotycznie, w miarę pisania, ale powiedziałbym, że jeżeli już, to jest to chaos uporządkowany. Generalnie fabuła, jak już wspominałem, rozkręca się sprawnie i nie narażając czytelnika ani na dłużyznę, ani ryzykowną retardację, nie pozwala mu się nudzić, a już na pewno zapomnieć o najważniejszych wątkach. Mówię w liczbie mnogiej, ponieważ dla mnie, nawet biorąc pod uwagę wszystko co niniejszego fanfika dotyczy, nie od razu było to takie jasne, co jest tutaj tym wiodącym wątkiem. Nie postrzegam tego jednak za wadę – raczej jako kolejne urozmaicenie, które jest rozwijane w miarę postępu fabuły. Cadance obchodzi dwusetne urodziny – OK. W praktyce wygląda to tak, że pula postaci trafia na Księżyc, najwyraźniej potrzebują się stamtąd wydostać – też OK. W trakcie lektury eksplorujemy burzliwą przeszłość głównej bohaterki, którą jest księżniczka Twilight Sparkle, a także jej relacje z pozostałymi postaciami – to także OK. Na tym jednak nie koniec, gdyż autorka regularnie dorzuca coś nowego; czy to baśń o królewnie podmieńców, która być może nadal przebywa na Księżycu, a która to królewna w pewnym momencie podejmuje próbę skomunikowania się z protagonistką, czy też zagadka z chowańcem w pudełku, z którą to zagadką musi zmierzyć się Twilight, mimo świadomości zbliżających się urodzin, bez widocznego nad głową odliczania, uwaga czytelnika karmiona jest coraz to nowymi wątkami, troszkę tak jakby autorka próbowała się tą uwagą bawić, a może i odwieść ją od urodzin, wokół których to wszystko krąży. Jak w układzie planetarnym, w którego centrum są dwusetne urodziny Cadance; śledzimy losy Twilight, która poszukuje idealnego prezentu dla bratowej, obserwujemy jak spędza ona czas z byłą mentorką, która to mentorka stworzyła sztuczne słońce, przeistacza księżycowe błoto w tort i zastrzega, iż Luny na przyjęcie nie zaproszą, z którą to Luną protagonistka również ma wiele interesujących interakcji, zaś na Księżyc miała trafić, gdyż nikt jej nie kochał, a Cadance jest przecież księżniczką miłości, a w ogóle jest alikornem i jest taka cudowna. Stąd mimo moich osobistych wątpliwości wobec tego, który z wątków jest tutaj najważniejszy, rzeczywiście, po przeanalizowaniu wszystkiego po swojemu, motyw urodzin Cadance wskazuję jako ten najistotniejszy i to on buduje największe napięcie. Język postaci, jak również język narracji, jest zaskakująco lekki. W nielicznych momentach bywa wręcz potoczny, co potrafi kontrastować z podejmowaną tematyką, ale ani razu nie ujmuje jej powagi. Nie mam pojęcia jak autorka to robi, że w taki... może nie minimalistyczny, ale oszczędny sposób, starannie gospodarując słowami, budując zdania krótkie, lecz treściwe, pozwala wyobraźni czytelnika tworzyć wyraźne obrazy, konsekwentnie utrzymując przy tym odpowiedni nastrój, który bywa przystępniejszy, cieplej nacechowany, ale bywa i mroczniejszy, taki, który niesie ze sobą pewien dyskomfort czy też niepokój. I to jest piękne w odbiorze, zaś genialne w prostocie wykonania. I tak, rozdział piąty postrzegam jako swoisty „bridge” między historią o małej Twilight która przemienia szczura w grejpfruta i piecze ciastka, a przy tym ubóstwa Celestię czy Cadance, a historią księżniczki Twilight, która zawiera małżeństwo... z rozsądku? Niekoniecznie. Polityczne? Pewnie tak. Bo Celestia rzekła, że tak będzie słusznie? Zdecydowanie. Zatem najpierw musiała trochę szybciej wydorośleć, a potem szybciej... wkroczyć na nową drogę życia? Godnym uwagi jest, iż ten odcinek odwraca schemat z rozdziału poprzedniego, tzn. wspomnienie otwiera i zamyka rozdział, wewnątrz jest trochę bieżącej fabuły. Oczywiście proporcje mamy inne, lecz jak mówiłem nieco innymi słowami, jest to nieregularność kontrolowana. Znaczy, taka która najwyraźniej szła równolegle z pisaniem. Wypływała z zamysłu. Inaczej – tak miało być. W każdym razie, ten rozdział jest dosyć trudny i znajdują się w nim sytuacje i rzeczy, które mogą sprawić wrażliwszemu odbiorcy pewien dyskomfort. Jak dla mnie nie jest to nic obrzydliwego, lecz z pewnością nieprzyjemnego. Nie dziwota, że Twilight jest wstyd. Sama Twilight, jako księżniczka, wybucha ponownie i także tym razem miała ku temu bardzo osobiste powody, lecz celem eksplozji uczyniła siebie samą. A konkretniej – jedną z własnych kończyn. Jakby tego było mało, dowiadujemy się, iż musiała pokłócić się, i to ostro, ze Starlight Glimmer oraz Cadance, lecz ma nadzieję, że to ta druga właśnie ją odwiedza, by się pogodzić. Dzieje się jednak inaczej. Dlaczego Twilight miałaby mieć konflikt ze Starlight, tego możemy się domyślać z poprzednich retrospekcji, ale Cadance? Moim zdaniem, kontrowersyjny początek rozdziału może być tutaj wskazówką. Drugie wspomnienie powraca do szkolnych lat Twilight, a narracja po raz kolejny, choć tym razem na krótko, sprowadzona zostaje do perspektywy protagonistki za jej dziecięcych lat. I ponownie jest to bardzo urocze. Zdaje się, że jak na razie to ostatnia taka retrospekcja. To chyba nie przypadek, gdyż po rozdziale szóstym Celestia jakby... znika z fabuły (przewija się bodajże tylko raz i na krótko), a uwaga przeskakuje na relacje protagonistki z Luną. W każdym razie, zwieńczenie piątego odcinka przypomina nam o Filomenie. Padają tam takie oto zdania: Brzmi ładnie, ale jak się okazuje po lekturze udostępnionych rozdziałów – jest to moje rozumienie fanfika – znaczenie tego fragmentu jest dużo szersze, zaś mówi on w gruncie rzeczy o czymś toksycznym. Szkodliwym. Niedobrym. Mowa oczywiście o tym jak łączy się on z losami Twilight i co o niej mówi. Bo im dalej, tym więcej się dowiadujemy – między innymi o tym, że Twilight idealizowała Celestię do tego stopnia, że wyobrażała ją sobie jak własną matkę. Jako idealna mentorka, starsza siostra, przyjaciółka, urosła do rangi kogoś nieomylnego, kogo słowo jest słuszne i tyle. Co Celestia powie, to praktycznie jest aksjomat. Więc jeżeli ta powiedziała Twilight, że powinna wyjść za... No właśnie – ze wszystkich możliwych partnerów autorka wybrała Thoraxa. Kto by pomyślał? Wracając, jak Celestia powiedziała, tak Twilight zrobiła, nawet nie zastanawiając się co ona sama uważa za słuszne. Ba, później nawet zastanawia się czy w tym wszystkim w ogóle żywi do swojego męża jakieś uczucie i vice versa. W tym sensie protagonistka jest trochę jak ta Filomena w klatce – Celestia poprzez swój wpływ na Twilight powoduje ból czy dyskomfort, ale może warto, bo pewnie ją kocha, tak po swojemu, i dla tego właśnie uczucia warto się poświęcać. A może jednak nie? Z drugiej strony, nikt niczego Twilight nie kazał. Wszakże mogła słuchać rad Celestii, ale to nie znaczy, że była zobligowana wypełniać jej wolę. Może to jej obsesja, ale kiedy rani swoją nogę tak mocno, że ląduje w szpitalu, koniec końców sama to sobie robi. W tle są bolesne wspomnienia, nerwy, projekcje, ale wciąż. Zatem Państwo widzą – czy to chowaniec w szkatułce, czy feniks w klatce, szczur w pudełku, czy nawet księżniczki na Księżycu, tak wiele szczegółów wydaje się mieć szerszy kontekst i głębsze znaczenie, lecz tak niewiele rzeczy jest tu jednoznacznych. To też bardzo mnie się podoba; jest wiarygodne, życiowe i skłaniające do przemyśleń. Kontynuując, rozdział szósty także jest pełen wydarzeń z przeszłości i widać, że najwyraźniej Twilight pogodziła się ze swą protegowaną, chociaż wolałaby widzieć się z Cadance. Podobała mnie się dynamika między nimi, w ogóle, pasuje mi ta Starlight; po przyjacielsku zadziorna, energiczna, wesoła (za wyjątkiem określonej sytuacji, która przewinęła się wcześniej), sprawia wrażenie kogoś, z którym fajnie się spotykać i fajnie porozmawiać. I tutaj też taka jest. Bardzo pozytywna kreacja. Bohaterki rozmawiają o najnowszych ekscesach Trixie, co jest okazją do ukazania jak Twilight zapatruje się na lazurową iluzjonistkę, a jak zapatruje się na nie obie Starlight. Ponownie – ciekawa sprawa, na tle całości, dosyć serialowo opisana. I zawczasu dająca kontekst kolejnej retrospekcji, którą uświadczymy w rozdziale dziesiątym! Kolejną wizytę składa Celestia. I też przynosi podarunek. Coś nowego A co słychać na Księżycu? To właśnie w tym rozdziale pojawia się zagadka Nemesis, która umieszcza chowańca w szkatułce i ów chowaniec jest żywy lub martwy. Aha, ma jeszcze kota, który jest zwyczajną istotą. Jest to zagadka, która zostanie z bohaterką (i z nami) przez resztę fanfika i która jest kolejnym elementem, który siedzi w głowie. Poza tym, jeżeli ktokolwiek, kiedykolwiek miał kłopoty ze zrozumieniem retrospekcji oraz ich chronologii, uważam, że najpóźniej to w tym rozdziale wszystko powinno zacząć się rozjaśniać. Według mnie, wygląda to jakoś tak: Idąc dalej – po rozdziale szóstym mamy widoczne przesunięcie uwagi z relacji Twilight-Celestia na relacje Twilight-Luna. Zarazem to już na etapie rozdziału siódmego przewija się tajemnicza „C”, która uważa, iż jest coś, co główna bohaterka powinna przeczytać. Uświadczymy masy interesujących detali, takich jak listy z przeszłości, pisane do Nightmare Moon, a które nieuchronnie musiały „przejść” przez Celestię. Korespondencja ta, podobnie jak podrzucane raz po raz przez cały fanfik detale dotyczące specyfiki funkcjonowania alikornów, subtelnie rozbudowują znany nam fikcyjny świat, tu konkretnie dając wgląd na to jak dawno, dawno temu była postrzegana Nightmare Moon i jak wyobrażenia o niej zmieniały się z czasem. Ponownie cieszą drobne rzeczy, jak chociażby opis charakteru pisma poszczególnych kucyków, w tym księżniczki Luny, czy też rysunki kwiatów dla siostry dobrodziejki. Czy stoi za tym coś więcej? Podejrzewam, że tak, skoro starsza siostra uważa, że zesłanie na Księżyc jest aktem łaski. Co nieco mnie zaskoczyło, o ile relacje z Celestią czy Cadance niejeden raz okazywały się burzliwe, napięte, o tyle protagonistka wydaje się mieć całkiem zdrową relację z Luną. Sam ten fakt czyni tę część opowiadania bardziej... pocieszającym. Co swoją kulminację znajdzie w rozdziale dziesiątym – aktualnie moim ulubionym. Jednak zanim rozdział dziesiąty wskoczył na pierwsze miejsce, rozdział czwarty został zdetronizowany przez dziewiąty. Przede wszystkim, doskonale budowane napięcie, człowiek ma prawo spodziewać się wielu rzeczy, ale póki fanfik nie zagra w otwarte karty, nie ma pojęcia czego konkretnie. Chciałoby się wiedzieć, lecz towarzyszy temu niepewność – gdyż cokolwiek, co może znajdować się dalej, może okazać się... wstrząsające. Przejmujące. Grające na emocjach za bardzo. Nie tylko w tym aspekcie, także w ramach nowego wątku, miałem tutaj leki vibe z „Ewolucji gwiazd typu słonecznego” Tytułowa starodawna baśń o Księżycu, opowieść o królewnie podmieńców imieniem Change, przybliżająca prosty powód, dla którego rasa ta miałaby przenieść się z Księżyca na Ziemię, wszystko to bardzo mnie się podobało. Podobnie jak przemyślenia Twilight odnośnie Change. A może ona jest prawdziwa? Może jest tu teraz z księżniczkami, na Księżycu? Może od początku je obserwowała? Myśli te pchną Twilight ku próbie skomunikowania się z Change, poprzez napisy na piasku. Ucieszyłem się, gdy bohaterka dostała odpowiedź, jeszcze milej się zrobiło, gdy zapytała Change czy ta zostanie jej przyjaciółką. I na tę wiadomość również uzyskała replikę. Powiało serialowym klimatem. Było przejmująco, tajemniczo, a co najlepsze, napięcie nie uciekło – teraz nie tylko jest świadomość, że zbliżają się kolejne urodziny Cadance, ale i czuć za sobą oddech Change. Czy aby na pewno? To jest rozdział, w którym Celestia na momencik powraca do akcji i scena, w której bierze udział wraz z pozostałymi księżniczkami, sieje ziarno niepewności, które dosyć szybko kiełkuje w różne spekulacje. „C” jest jak „Change”, ale także jak „Celestia”. Ależ to oczywiste, co nie? No właśnie – kto właściwie odpisywał Twilight na jej wiadomości? Jest znakomita scena, w której Twilight pisze na piasku, po czym oświadcza, że prosi o znak, o odpowiedź i obiecuje, że nie będzie podglądać, więc odwraca się i zasłania oczy. Po chwili słyszy za sobą ruch. I tutaj zżera mnie ciekawość – kogo by ujrzała, gdyby jednak zerknęła za siebie? Z jakiegoś powodu przechodzi mi przez myśl, że mogłaby zobaczyć... coś przerażającego. Dlaczego? Może w ramach kary za złamanie obietnicy? A może faktycznie byłaby tam Change? A może... Celestia? Założenie, że Change jest prawdziwa i jest na Księżycu, rodzi całe mnóstwo pytań i wątpliwości odnośnie całego fika. Bo jeżeli tak, to przez cały ten czas któraś z postaci mogła w rzeczywistości być podmieńcem, na przykład. Pytanie, gdzie oryginał? Scena, w której Twilight rozmawia z Flurry, nie tylko sieje jeszcze więcej niepewności, przy okazji niosąc ze sobą pewną dozę melancholii, ale wydaje się uwiarygadniać różne możliwe teorie co do Change. A może przez większość fanfika rzeczywiście mamy do czynienia z prawdziwymi księżniczkami, tylko w trakcie wyżej wymienionej sceny, o ile Twilight by spojrzała, Change mogłaby dla zmyłki przyjąć formę Celestii. Z drugiej strony, chyba nie każdy jest w pełni przekonany, że Chrysalis nie żyje, więc... kto wie? A gdyby jednak Celestii nigdy nie było na Księżycu? Czy naprawdę, komuś, kogo tak długo i tak bardzo idealizowała, i wedle kogo woli budowała całe swoje życie, Twilight pozwoliłaby oglądać się w tak niezręcznych sytuacjach, jak choćby wymiotowanie tuż pod kopyta swojego największego autorytetu? Pozwoliłaby się powycierać skrzydłem, jakby była małą klaczką? W przypływie złości zdzieliłaby tę postać po twarzy? Byłby z tego niezły twist, gdyby Twilight dopuściła się tego wszystkiego, bo chociaż przed oczami miała niby-Celestię, to instynkt podpowiadał jej, że to wcale nie jest jej dawna mentorka, więc w sumie może tak ją traktować... Trochę, troszeczkę, tak odrobinkę jak w innym, nie-kucykowym opowiadaniu, którego kiedyś odsłuchałem. W nim jakiś czas po swoim ślubie, żona nagle zapada w chorobę – zespół Capgrasa – i uważa, że jej mąż nie jest jej prawdziwym mężem. W końcu morduje jego, a potem siebie. Po czym w jej domu znajdują trupa, którego DNA zgadza się z DNA jej męża, który najwyraźniej rzeczywiście został przez coś zastąpiony, a czego nikt nie zauważył. Więc żona nie była chora, tylko miała rację. Proste i efektywne. Aczkolwiek bardzo możliwe, że Change nigdy nie istniała, a odgrywa ją Celestia. I najwyraźniej nie po raz pierwszy. Twilight jest żoną Thoraxa i nową „matką” podmieńców, ale nawet od niego nigdy nie słyszała ani baśni o księżycu, ani o Change. Jakby nawet Thorax nic o niej nie wiedział. Może baśń jest tak starodawna, że Celestia i Luna są ostatnimi, którzy mogą ją pamiętać, a może od początku Celestia wszystko zmyśliła. I chyba podobnie zwodziła Lunę, gdy ta, jako Nightmare Moon, odbywała karę na Księżycu, co tłumaczyłoby jej reakcję Tak oto dotarliśmy do ostatniego jak dotąd rozdziału. Co sprawiło, że to jednak on został moim ulubionym? Piękna retrospekcja z Twilight i Luną, na weselu tej pierwszej. Bardzo ładny, bardzo klimatyczny, rozgrzewający serce kawałek tekstu, z gorzko-słodką końcówką. Na modłę rozdziału szóstego, mamy wprawną żonglerkę między wydarzeniami na Księżycu, a tymi przywołanymi z przeszłości i pogłębienie relacji między wymienionymi bohaterkami nie jest jedynym, co oferuje nam ten rozdział. Widzimy jak Starlight pomaga Twilight w przygotowaniach do ślubu i wesela, czemu towarzyszą istotne pytania o to, czy w tym wszystkim jest jakakolwiek miłość (po obu stronach, plus początkowa nieobecność Cadance, którą Twilight interpretuje jako „ślub bez miłości”), podczas uroczystości powraca Trixie, z którą protagonistka ma naprawdę przyjemną scenkę, która zresztą nawiązuje do zagadki z chowańcem. Same świetne rzeczy. Uśmiechnąłem się gdy Twilight porwała wyraźnie speszoną Lunę do tańca i za która podążyła, gdy ta, już spąsowiała, wybiega na zewnątrz. Ucieszyłem się, gdy Twilight zadeklarowała, że ją kocha, tak jak zapewne Celestia. Znaczenie dla Luny ma to niebanalne, gdyż czasem nie potrafi przeboleć tego, że nikt jej nie kocha, przez co zresztą według fanfika zmieniła się w Nightmare Moon. Smutne jest to, że milenium bez niej udowodnił, że owszem, świat się bez niej obejdzie. Ale teraz, jak wszystkie księżniczki są na Księżycu? Wygląda na to, że w tym są do siebie podobne – uniwersum bez nich będzie żyć dalej. Lecz przez opowiadanie przewija się jeszcze jeden motyw, o którym jeszcze nie wspominałem – rzeczy, na które nie ma się wpływu. I którymi nie warto się przejmować, bo nie ma się na nie wpływu, jak wskazuje definicja. Trudno oprzeć się wrażeniu, iż to, że księżniczki najwyraźniej nie są nikomu potrzebne, jest jedną z tych rzeczy. I to, na dzień dzisiejszy, zamyka „Nowoczesną baśń o Księżycu” melancholijnie, acz... ciepło. Z nadzieją na to, że coś się wydarzy. A co takiego? Nie wiem, czas pokaże. Czym byłaby ta historia bez jej postaci? Kreacja głównej bohaterki – Twilight Sparkle – bardzo mi odpowiada. Osobiście znajduję Twilight fascynującą postacią, nawet na podstawie jej czystej, kanonicznej kreacji jestem w stanie wyobrazić ją sobie w każdej sytuacji i przeważnie nie mam pojęcia jakby zareagowała, bo mogłaby postąpić dowolnie. Idealny typ postaci, którą można obsadzić niemalże w każdej roli i za każdym razem w jakimś sensie powinna sprawdzić się dobrze, prezentując coś znajomego, ale i świeżego zarazem. Tak jest i tutaj, w „Nowoczesnej baśni o Księżycu”; niekiedy Twilight zostaje całkowicie wytrącona z równowagi (ang. unhinged), co jest po prostu piękne, ale ma ona momenty całkiem serialowe, w których poszukuje przyjaciół, okazuje serce, pociesza, wspiera, jest z kimś i przy kimś. Ukazana jest jako postać, która ma wady, tak jak każdy, ale i trudne, osobiste doświadczenia, które nadal na nią wpływają, a co gorsza, która popełniła masę błędów, których bardzo łatwo można było uniknąć. Wpleciona tak czy inaczej w te dziwne, niejednoznaczne wydarzenia, potrafi zareagować impulsywnie, emocje wygrywają z rozsądkiem, ale co by się nie działo, przez cały czas wydaje się być... sobą. Na jakiś osobliwy, wyolbrzymiony ponad miarę sposób. Zarówno zachowane z kanonu, jak i nadane przez autorkę cechy, lubią być mocno przerysowane, przez co postać ta wypada tak wyraziście. Jej losy nie są mi obojętne, dobrze się je śledzi, a przy tym idzie gdzieś w tym odnaleźć cząstkę samego siebie. O Starlight zdążyłem już wspomnieć, ale przypomnę: prosta, barwna kreacja, która także bardzo mnie się podoba. Każda scena, w której występuje, zapada w pamięci, Starlight wypadła najbardziej serialowo, jest w niej entuzjazm, jest skora do żartu, docinkiem też potrafi zarzucić, widać, że się z Twilight zna doskonale, dobrze się ją czyta. Podobnie jest z Trixie, która fizycznie przewija się tylko w jednej retrospekcji, ale jak już się pojawia, wypada świetnie i wiarygodnie, jak to ona, ale nieco wcześniej napisana zostaje słowami innych postaci i to także wyszło barwnie, charakterystycznie, nie mogę się przyczepić. Zaskakująco jasny, ciepły punkt w tejże dosyć chłodnej, na ogół melancholijnej historii. A Spike to ostoja zdrowego rozsądku, tak jest. Ktoś musi. Idąc dalej – znakomita księżniczka Luna. Od reszty wyróżnia się głównie manierą mówienia, ale i zdarzą się detale, jak jej zachowanie na weselu Twilight, gdzie po tylu stuleciach Pani Nocy nie jest pewna czy jakieś zachowanie jej przystoi. Zgaduję, że w jej czasach to było nie do pomyślenia. Faktycznie sprawia wrażenie kogoś z innej, dawnej epoki, komu uciekło tysiąc lat, a teraz został wrzucony do współczesnego świata, który się zmienił. Urocze. Czytając co niektóre jej kwestie na głos, wydały mnie się one całkiem melodyjne i nie mam pojęcia czy to w całości robota autorki, czy też brzmiały tak dlatego, że wyobraziłem sobie tę postać w akcji w ściśle określony sposób. Niemniej – ciekawy detal, urozmaicający tę kreację, choć wiele zależy od odbiorcy i jakie obrazy czy brzmienia wygeneruje jego wyobraźnia. Jednocześnie Luna wydaje się tu najtragiczniejszą postacią, a przy tym bardzo emocjonalna i wrażliwa, przynajmniej dla mnie. Niemniej swą wrażliwość potrafi ukrywać. Poza tym, w tym wszystkim wydaje się zachowywać najwięcej godności jako koronowana głowa. Jej relacje z Twilight śledziłem z większą ciekawością, aniżeli w przypadku Celestii. No właśnie. Celestia, mimo wszelkich nietypowych rozwiązań i ciekawych sytuacji, w jakich autorka raczyła umieścić Panią Dnia, wyszła dosyć... przyzwoicie. Nie ma żenady, nie ma zachwytu. Jest to mentorka Twilight, którą Twilight ubóstwia i idealizuje, a z którą dzieli swoją wiedzę i mądrość, z czasem tak czy inaczej przejmując kontrolę nad jej dorosłym życiem. Nie całkowicie i nie dosłownie, ale jest mocno zasugerowane, iż po tylu latach słowo Celestii urosło u Twilight do rangi świętości. Zarazem to Celestia przez długi czas towarzyszy Twilight w trakcie księżycowej niedoli, przyjmuje na siebie jej frustracje, poświęca się i zadaje trudne zagadki. Swoją władzą potrafi się bawić („Mam klucz do zapasów i co mi zrobicie XD?”) i chyba przez cały czas ma świadomość tego, co się wokół niej dzieje i co o niej sądzą, ale niczym się nie przejmuje. Wydaje się być ze wszystkim pogodzona. A może po tylu stuleciach tak jej spowszedniało życie na Ziemi, że pobyt na Księżycu nareszcie jawi się jako coś nowego? Nie daje mi spokoju, że w pewnym momencie jakby „znika” z fabuły. Rozumiem, że uwaga została przekierowana na Lunę, niemniej wydało mnie się to nieco dziwne. A może taki był zamysł – gdy jesteśmy po jasnej stronie Księżyca protagonistce towarzyszy Celestia i interakcje z nią właśnie obserwujemy, a gdy zaglądamy na ciemną, to Luna staje u jej boku i to jej postaci się przyglądamy. W każdym razie, według mnie Celestia jest tu „zaledwie” solidna. Jej quasi matczyne w stosunku do Twilight oblicze wydało mnie się najciekawsze. No to pora na Cadance i na Flurry... No i jest problem. Mało coś ich, ale ilekroć się pojawiały, wywoływały określone wrażenia: Cadance jawiła się jako słaba, potrzebująca (od razu nie było to tak oczywiste, lecz później wiadomo, iż bohaterka oślepła, choć najwyraźniej da się ją uleczyć), a Flurry jako chłodna i spokojna, pomimo jej młodego wieku i zdecydowanie niezwykłej sytuacji, w jakiej się znalazła. One jedyne wypadły trochę jakby nie one (na ile możemy mówić o kanonicznej Flurry, gdyż w serialu zabrakło czasu by chociaż troszkę podrosła na ekranie, nie wspominając o poznaniu jej charakteru), w odróżnieniu od Starlight czy Trixie, które także pojawiają się rzadziej, ich występy nie zapadają w pamięci tak dobrze. Są i pełnią swoją rolę tak jak trzeba. Myślę, że autorka usypia czujność przed wielkimi urodzinami, które nieuchronnie się zbliżają. Jak było wspomniane, opowiadanie tylko miejscami przypomina poprzednie dzieła autorki, jako całość posiada własny klimat, który jest interesujący, gęsty, niekiedy mroczniejszy, innym razem w miarę serialowy, nie brakuje tu elementów pobudzających nostalgię, ale i melancholię. Różne oblicza wykreowanego nastroju nie gryzą się ze sobą, a współgrają, wszystko wydaje się być dokładnie tam, gdzie zawsze miało być. Czytanie całości przychodzi płynnie, sam fanfik sprawia wrażenie jakby proces jego pisania również był bardzo płynny, naturalny, jakby nie było żadnych blokad, przestojów czy debat co teraz napisać i jak – to się po prostu działo. Tekst bywa refleksyjny, a co za tym idzie, potrafi zainspirować, nie dając przy tym odpocząć wyobraźni – poprzez oszczędną formę, niekiedy bardzo krótkie zdania i opisy, masa rzeczy wymaga jej użycia, lecz to, co już jest, pomaga tworzyć wyraziste obrazy, przez co którakolwiek scena, jaką zechcemy sobie wyobrazić, nie wychodzi mętna czy wyprana z emocji. Między wierszami poruszone zostały poważne, ponadczasowe problemy, niejedna rzecz jest pisana niuansami, a niuanse te często wydają się nawiązywać do siebie nawzajem czy zazębiać się ze sobą, co dodaje całości wrażenia dodatkowej spójności. Oczywiście czytelnikowi pozostawiono szerokie pole do własnych interpretacji, dopisywania historii czy tłumaczenia poszczególnych zachowań, a mnie jak zwykle nie daje spokoju, iż nieważne jakbym się nie naprodukował, nieważne jak głęboko bym nie zajrzał i jak wiele sobie nie dopowiedział, zawsze będzie wrażenie, iż zaledwie dotykam czubka góry lodowej, a żeby było śmieszniej – zapewne nie tej góry, co trzeba Jest aż tak tajemniczo czy niejasno, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Kto wie co przyniosą kolejne rozdziały? Może minąłem się ze wszystkim, co chciała przekazać autorka, jakbym czytał zupełnie inne opowiadanie. Może wskazówki zawsze tu były, tylko ja nie zauważyłem sedna. Tak czy inaczej, pierwsza, druga, każda kolejna lektura „Twilight Sparkle w nowoczesnej baśni o Księżycu” była wielką przyjemnością i intrygującym, inspirującym doświadczeniem, podobnie jak analiza dzieła, wesołe teoretyzowanie czy samo zastanawianie się co mogło tu być intencją autorki, a co nie. Tekst nie nudzi się nawet po wielokrotnym przeczytaniu, więc jestem otwarty na kolejną podróż, czy to zmotywowany sam przez siebie czy też za sprawą punktu widzenia i teorii innych czytelników, którzy mogą poszczególne rzeczy widzieć w zupełnie innym świetle. Wygląda na to, iż jest to kolejne opowiadanie, które, podobnie jak co niektóre jego wątki, pozostanie ponadczasowe, acz niekoniecznie dla każdego. Ale to nie szkodzi. Zresztą które dzieło jest przeznaczone dla wszystkich? Według mnie jak najbardziej warto przeczytać ów tekst i zmierzyć się z kilkoma jego trudniejszymi momentami z otwartą głową, gdyż jeżeli zajrzeć choćby odrobinę głębiej, można tu odnaleźć coś głębszego, inspirującego i pochłaniającego bez pamięci. Dla tych, którzy pamiętają poprzednie tytuły autorki, jest to pozycja obowiązkowa. Raz jeszcze dostajemy coś innego, nietypowego i w całej swej specyfice urzekającego, karmiącego nas czymś nowym, co niezmiennie pozwala trwale się zapamiętać i snuć daleko idące teorie. Ciekawie pomyślane, wciągające opowiadanie ze świetnym klimatem, godne polecenia zarówno nowicjuszom – choć nie zawsze będzie to łatwe do przełknięcia – jak i weteranom Pozdrawiam serdecznie i w zdrowej niepewności czekam na ciąg dalszy tejże historii. Tęskniliśmy.1 point
Tablica liderów jest ustawiona na Warszawa/GMT+01:00