Skocz do zawartości

Obsede

Brony
  • Zawartość

    186
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    22

Wszystko napisane przez Obsede

  1. Przyznaję, nie dałem rady skończyć czytać fanfika Broken Bonds: Zerwane Więzi. Próbowałem, ale pozornie drobne problemy stały się cegiełkami, z których zbudowano mur nieporozumienia, przez który nie byłem w stanie się przebić. Doszedłem do rozdziału osiemnastego i się poddałem. Sądzę, że komentowanym fanfikiem można się cieszyć, gdyż dużo czytelników miało z niego sporo frajdy. Ja jednak ,,odkleiłem” się od niego mentalnie w dwunastym rozdziale i od tej pory próbowałem czytać tekst, nie myśląc o nim, nie zastanawiając się co autor ma na myśli. Niestety, oszukiwałem się. Nie byłem w stanie przestać myśleć o tym co czytam. Podkreślam raz jeszcze, że moim zdaniem to nie jest słaby fanfik i to nie dlatego, że istnieją takie utwory jak obie części Nekromanty z Ponyville. Od strony literackiej, pomijając literówki i zdania, w których autor do czegoś zmierzał, ale nie mogłem dojść do czego, jest to fanfik napisany sprawnie. Oczywiście napisany sprawnie na tyle na ile może być napisane coś, co nie przeszło korekty czy betareadingu. Nie mamy tutaj nagminnej ilości powtórzeń a opisy bitew i walk są interesujące. Pod tym względem sam byłem zaskoczony, że miejscami od strony literackiej ten fanfik mi się podobał. Jeden z rozdziałów przypominał mi wręcz hołd złożony filmom akcji jak np. Aliens. Tym co pogrzebało dla mnie utwór, była nie tyle fabuła co jej poprowadzenie i, paradoksalnie, bardzo rozbudowany lore. Zacznijmy od fabuły. Słyszałem opinie, że fanfik przypomina grę fabularną Dungeons&Dragons. Cóż, moim zdaniem Broken Bonds: Zerwane więzi, ledwo się klasyfikuje jako fantasy, w którym to nurcie z pewnością był osadzony My Little Pony: Friendship is Magic. Jest to jakaś dziwna mieszanka fantastyki naukowej i magii, choć w moim odczuciu obie te rzeczy są jakby niespójne. Pierwszych kilka rozdziałów to ewidentne fantasy a od dwunastego nacisk został położony na science-fiction. Dobrym przykładem, gdzie następuje zmiana tonu jest walka w podziemiach, podczas której Twilight jakby stała się karabinem maszynowym strzelającym magicznymi pociskami, miast czarodziejką, która używa zaklęć. Zanim przejdę do najpoważniejszych problemów, poruszę ten, wskazywany przeze mnie już w pierwszym komentarzu. Dotyczy on, jak to ująłem, ,,placeholderów”. Jeśli mam wskazać jakąś ewidentną słabość Broken Bonds: Zerwane więzi byłyby to postacie. Są one bardzo płaskie, praktycznie nie rozwijają się podczas trwania akcji fanfika. Twilight przykładowo jest troskliwa i dużo płacze a gryf Locke jest waleczny i niczego się nie boi, Doomlancer jest chorym psychopatą z przewidywalnym twistem fabularnym, a przewidywalnym dlatego, że kiedy powstawał fanfik prości złoczyńcy już dawno wyszli z mody. Tym niemniej byłem zdziwiony sposobem rozegrania tego zwrotu fabularnego. Poza wspomnianymi postaciami mamy np. Trixie, Shining Armora i Cadence. O tej ostatniej dwójce autor zapomniał na jakąś połowę trwania fanfika. Sądziłem nawet, że od początku nie byli przewidziani do wprowadzenia, że plan fabuły fanfika powstał przed odcinkami Ślub w Canterlot. Problemem tych postaci jest to, że w ogóle nie przypominają swoich serialowych odpowiedników. Cóż z tego, że mają ich imiona i wyglądają jak oni? Więc po co oni są, skoro zachowują się jak ktoś zupełnie inny? Przykładowo podczas ataku Doomlancera na Canterlot, Cadence i Shining Armor jakby zapomnieli, że pierwsza jest bardzo mocno związana z Celestią i była opiekunką Twilight a drugi, że jest dowódcą straży w Canterlot a Twilight jest jego siostrą. Inaczej nie mogę wyjaśnić, dlaczego Cadence stwierdza, że skoro przy Twilight jest Celestia to jest to najlepsza możliwa ochrona. Shining Armor oczywiście swojej żonie wierzy i także nie bierze aktywnego udziału w wydarzeniach. Potężny jednorożec i alikorn, nie wzięli udziału w obronie Canterlot przed nagłym atakiem! Na dobrą sprawę to oni powinni tworzyć ,,ruchy oporu” jakie zaczęły się zawiązywać po upadku stolicy. Jeszcze bardziej widoczny jest problem Trixie. Trixie, która tutaj występuje, to jakaś parodia i była jednym z powodów dla których zarzuciłem czytanie fanfika. Czy Trixie kojarzy się fanom MLP:FiM z patriotyzmem? Cóż, tutaj jest patriotką. Nic nie zostało z jednorożca, który zniewolił całe Ponyville przy pomocy amuletu alikorna. Trixie w pierwszych sezonach była nieodpowiedzialną egoistką. Tutaj natomiast jest szpiegiem Celestii udającym, że jest po stronie Doomlancera. Gdy się o tym dowiedziałem, to nagle wizja genialnego, planującego na tysiąc lat wprzód wodza, runęła. Zmiany na tym się nie kończą. Ta Trixie chyba potrafił zamęczyć ogiera na śmierć uprawiając z nim sex przez całą noc a może i dłużej. Do takiego wniosku doszedłem po jej obrzydliwych i właściwie nonsensownych komentarzach względem Shining Armora. Podsumowując, Trixie to nie Trixie. Trixie to tylko ,,placeholder” dla jakiejś innej postaci. Te trzy postacie strasznie się kłócą choćby z Rarity i Pinkie Pie z rozdziału następującego po ucieczce balonem z Canterlot. I wszystkie w takim czy inny sposób zawodzą. Sądzę, że Broken Bonds: Zerwane więzi nie są fanfikiem, którego wydarzenia napędzają postacie. Te są zaledwie sługami fabuły. Dlatego są tak płaskie. Podejrzewam, że w momencie rozpoczęcia pisania fanfika, autor doskonale wiedział o istnieniu Shining Armora i Cadance, gdyż sezon drugi zakończył się w kwietniu 2012 r. a temat z fanfikiem był założony w sierpniu 2012 r. Nie mogło być zresztą inaczej, skoro jeszcze przed atakiem Doomlancera wspomina się o changelingach. Gdyby to postacie napędzały fabułę to Canterlotu broniliby Celestia, Luna, Cadence, Shining Armor i Twilight, już w tym czasie silna czarodziejka. Podejrzewam, że Doomlancerowi nie poszłoby tak łatwo, zwłaszcza że Shining Armor to specjalista od potężnych tarcz a więc zaklęć defensywnych. Ponieważ założeniem autora było aby Celestia wpadła w kopyta Doomlancera, nie mogło go tam być. Fabuła kazała mu nie bronić swojej księżniczki nawet za cenę swojego życia i nie sprawdzać co się stało z jego siostrą. To samo fabuła kazała Cadence zapomnieć, że Twilight ją uratowała przed Chrysaliss. Nie wiem też dlaczego Celestia nie powiedziała tej dwójce o całej sytuacji, chociaż do tej wiedzy została dopuszczone główne bohaterki serialu. Dużym problemem jest paradoksalnie to co stanowi klucz do wydarzeń, to nad czym autor tak się trudził w opowieściach Luny i Celestii z pierwszych rozdziałów. Mam na myśli lore. Mam wrażenie, że główny wątek fabularny był gotowy już na początku i autor się go trzyma. Ale wydarzenia zdają zachodzić tylko wtedy kiedy powinny, nie wcześniej, nie później. Dlatego mamy tysiącletni plan Doomlancera, zakładający jego własną klęskę i uwięzienie na tysiąc lat w Klatce Czasu. A w rozdziale osiemnastym się jeszcze okazało, że planował on zbudowanie jakiejś superbroni, więc zgromadził na pewnej wyspie zapasy metalu i… w tym miejscu przestałem czytać. Czyli Doomlancer zakładał, że przez tysiąc lat nikt nie znajdzie tajnych laboratoriów, nie odkryje sekretów przeszłości szybciej niż on będzie mógł uciec ze swojego więzienia. Jest to absurdalne założenie ale na nim buduje się fabuła tego fanfika. Największym problemem fabuły jest ilość niesamowitych a przez to często niewiarygodnych zbiegów okoliczności. Nie mam tylko na myśli planów Doomlancera. Przykładowo po przedostaniu się do kraju zebr, okazuje się, że Twilight i Luna przypadkowo spotykają Katorę, zebrę która poświęciła się badaniom nad konfliktem z Doomlancerem o którym nikt nic nie wiedział w Equestrii poza mającymi ponad tysiąc lat Luną i Celestią! Okazuje się, że klacze muszą znaleźć potomków wielkich bohaterów tamtej wojny. Przypadkiem te rody nie wygasły. Przypadkowo (używam tego słowa całkowicie świadomie) okazuje się, że jednym z takich potomków bohaterów jest mieszkająca przypadkiem nieopodal Ponyville Zecora. Twilight nie tylko przypadkowo otrzymała znaczek we właściwym czasie i miejscu, ale też przypadkowo, jest z rodziny, której jakieś tysiąc lat temu podano eksperymentalną szczepionkę i ma przez to jakieś supermoce. Nie pamiętam co prawda jakie, w tym czasie już nie wnikałem zbytnio co pisze autor. Innym razem kiedy Locke i Twilight oraz Luna wydostają się z laboratorium, które przypadkowo znajduje się pod Canterlotem, w jaskiniach w których przypadkowo Cadence była więziona przez Chrysalis, którego drzwi przypadkiem znalazła Cadence, więc powiedziała bohaterkom o tym laboratorium… w każdym razie gdy Locke, Luna i Twilight wydostają się z tego laboratorium, gryf nie ma swoich mieczy. Twilight i Luna natomiast zużyły tyle mocy magicznej, że nie mogą walczyć. Co gorsza maszyna teleportacyjna, która przypadkiem była w tym laboratorium, przypadkiem (bo ona przenosi w losowe miejsca) przeniosła ich pod stolicę królestwa gryfów, gdzie właśnie trwa oblężenie przez wojska Doomlancera. Wtedy przypadkiem pojawiają się zebry, dają Twilight i Lunie zastrzyk odnawiający ich magiczną energię a gryfowi dają miecze. Kiedy to streściłem to brzmi jeszcze gorzej niż w rzeczywistości. A takich przypadków jest więcej, dużo więcej. Fabuła przypomina tutaj plan Doomlancera ucieczki z Klatki Czasu, który też brał pod uwagę jego porażki czy inne przypadkowe zbiegi okoliczności. Przez takie nadmierne planowanie i przypadkowe zbiegi okoliczności, w Broken Bonds: Zerwane więzi, coś takiego jak napięcie w zasadzie nie istnieje. Dlaczego? Bo na pewno stanie się coś, choćby wbrew zdrowemu rozsądkowi, co sprawi, że bohater ocaleje, odzyska sprawność bojową etc. Co do budowy świata, odnoszę wrażenie, że wszystkie rasy w Equestrii żyją w jakiejś bańce, za jakimś murem tak nieprzeniknionym, że nic o sobie nie wiedzą. Equestria wygląda jak zacofany kraj wobec zebrzej Wakandy, gdzie manipuluje się DNA aby stworzyć super żołnierzy. Co ciekawe, w tekście padają słowa jak DNA i nikt nie zadaje pytania co to właściwie jest DNA? Twilight może i uzyskała wiedzę w sposób jaki jest tutaj uznawany za normalny czyli ktoś lub coś przeniosło całą tę wiedzę do jej głowy. Ale wszyscy pozostali nie powinni mieć świadomości istnienia czegoś takiego jak DNA. Przez to magiczna, przypominająca Amerykę lat dwudziestych, kraina traci swój urok. A wspominając o Equestrii, zauważyłem jedną zbieżność serialu z Broken Bonds: Zerwane więzi. Jest nim podejście do odległości. Przykładowo w serialu nigdy nie zostało ustalone ile np. jedzie się pociągiem z Ponyville do Canterlot albo do Appleloosy. I tak jak w serialu bohaterowie używają zdolności teleportacji bardzo wybiórczo. Bohaterowie pokonuje te odległości w czasie, który wymusza na nich fabuła. Nie ma dokładnie, czy nawet w przybliżeniu określonych odległości pomiędzy lokacjami przez co czasami miałem wrażenie, że obszar na którym toczą się wydarzenia jest relatywnie niewielki. Przykładowo ze stolicy gryfów widać łunę nad Manehattanem. A zatem nie wchodzą w grę wielkie odległości. Zauważyłem jeszcze pewną niedogodność odnośnie nazewnictwa. Autor nazywa nieumarłymi wszystkie sługi Doomlancera. Rodzi to problem, gdyż wiele z nich to po prostu żywe istoty, tylko pozbawione duszy. Podczas bitwy o stolicę gryfów, trzeba było nieraz kontekstowo domyślać się z kim walczą sojusznicy. Przykładowo szarże zebr w spiczastych hełmach nie miałoby raczej sensu na kościotrupy. Ten komentarz i tak jest już zbyt długi. W tej chwili stwierdzam, że autor miał plan aby stworzyć bardzo rozbudowany i szczegółowy lore. Niestety wiele pozostałych elementów sprawia wrażenie napisanych w pośpiechu. Najlepiej świadczy o tym ten fragment, gdzie autor zdaje się sam sobie przeczyć: Moim zdaniem temu tekstowi nie pomógłby ani prerading ani korekta. Problemem jest pełen niedomówień świat czy też niekonsekwentne stosowania zasad rządzących np. Harmonią. W efekcie, zamiast czerpać przyjemność z rozbudowanego lore przeżywałem frustrację i z uporem maniaka szukałem w nim dziur. Fabuła, w której zwroty akcji zachodzą bardzo często bez przygotowania na nie widza, wydaje mi się całkowicie dominować nad postaciami, które są pozbawione charakteru. W dodatku kilka znanych z serialu postaci zachowuje się zupełnie inaczej niż w pierwowzorze. Moim zdaniem tekst powinien być napisany od nowa, na wzór niektórych starszych fanfików, które doczekały się tzw. wersji redux. Należałoby znacznie ostrożniej dozować lore i z większą uwagą sygnalizować zwroty akcji. Warto by też wprowadzić nowe postacie na miejsce znanych z serialu, które poza tym, że noszą ich imiona, pod względem charakteru mają z nimi bardzo niewiele wspólnego. Jednym zdaniem, Broken Bonds: Zerwane więzi to fanfik, który moim zdaniem został opublikowany zbyt wcześnie. Ps. Tak, autor pisał ten tekst w szkole, ja też pisałem opowiadania, gdy byłem w szkole, na szczęście nigdy nie zostały one opublikowane.
  2. Myślałem, że drugi komentarz nie będzie potrzebny tak szybko. Rozdziały V do VIII, są w pewnym sensie podobne do od I do IV, mianowicie dużą część tekstu zajmują próby stworzenia lore. Autor wykazał przy tym duże przywiązanie do szczegółów co moim zdaniem zrodziło więcej problemów niż potencjalnie przyniosło pożytku. Doomlancer, jest niczym Egon Olsen. Egon ma plan. Doomlancer też miał plan, który nawet Olsena wprawił by w osłupienie. Tak właściwie to by wprawił on w osłupienie też imperatora Shaddama IV z rodu Corrino, który nie tylko miał plan ale też plany w planach. Pewnie nawet Gene Besserit byłyby pod wrażeniem. Jak się okazuje Doomlancer zaplanował absolutnie wszystko, poza tym czego zaplanować nie mógł, bo zrobiła to za niego Celestia, która włączyła do swego planu nawet te rzeczy (jak wydarzenia z odcinka, w którym główne bohaterki uzyskują magiczne znaczki), na które nie miała wpływu ale na szczęście wydarzyły się w odpowiednim czasie. Te rzeczy, które zaplanowała i nie zaplanowała Celestia on jednak także włączył do swego planu. Rozważania na temat planu Doomlancera i antyplanu wobec tego planu Celestii, które jednak są także cześcią planu Doomlancera, zajmują kilka stron. Dochodzę do wniosku, że tak naprawdę Doomlancer chyba nie chciał wygrać wojny która miała miejsce ponad tysiąc lat wcześniej, jeszcze przed zesłaniem Luny. Od razu założył swoją porażkę we wspomnianym przez Lunę i Celestię konflikcie. Konflikcie po którym żaden ślad nie został… (uprzedzając fakty, zebry mają całą gałąź badań poświęconą temu konfliktowi, ale rozwinę tę myśl w trzecim komentarzu). Tak, wszystko to, co doprowadziło do pierwszych dwóch odcinków pierwszego sezonu oraz pierwszych dwóch odcinków drugiego sezonu, wszystko, ale to WSZYSTKO było zaplanowane! Kiedy czytałem ten fragment naprawdę podziwiałem autora. Bo operuje on takimi detalami, tak łączy ówczesny kanon MLP:FiM z lore własnego fanfika, że aby wykazać, że gubi się w detalach nie wystarczy przeczytać tekstu raz, trzeba to zrobić przynajmniej dwa razy i jeszcze przyjąć za pewnik, że autor mógł się kilka razy pomylić. Na kilku stronach bez przerwy dowiadujemy się o Harmonii, zasadach jej działania, Elementach Harmonii i ich działaniu, klątwie rzuconej na Lunę i jej działaniu. Podczas czterech rozdziałów, czytelnik jest zalewany mnóstwem informacji, których nie jest w stanie przetworzyć, o ile nie wróci do tekstu i nie przeczyta go ponownie. Wtedy wychodzą pewne błędy logiczne jak np. czy skoro Klatka Czasu, zaklęcie rzucone przy pomocy Klejnotów Harmonii słabnie, to czy Discord, na którego rzucono zaklęcie kamienia, też się wydostanie? Plan Doomlancera jest tak perfekcyjnie dokładny, że wyklucza w ogóle odniesienie zwycięstwa przed czasem. Przykładowo, czy gdyby Nighmare Moon nie została odmieniona i sama przejęła władzę nad Equestrią to co by zrobił? Gdyby Discord odniósł zwycięstwo i przejął władzę nad Equestrią to co by zrobił? Czy gdyby Celestia nie rzuciła zaklęcia uniemożliwiającego jej dostęp do klejnotów Harmonii (a skoro je rzuciła to czemu nie może go odczynić) w efekcie czego Nightmare Moon by zwyciężyła, to co by zrobił? I skąd w ogóle Celestia założyła, że nie będzie musiała używać Klejnotów Harmonii przez tysiąc lat? Czy gdyby Twilight i jej przyjaciółki się nie pojawiły aby używać Klejnotów Harmonii, to co by się stało? Przecież Nightmare Moon miała być odczarowana tymi właśnie klejnotami, żeby w efekcie ich moc spadła? Te pytania można mnożyć długo. Lecz to nie koniec. Okazuje się bowiem, że przemiana w awatara antyharmonii, po zerwaniu więzi z Harmonią lub jej elementami, jest nieunikniona, ale wcale nie jest nieunikniona. Przynajmniej ja odnosiłem wrażenie, że zasady dotyczące awatarów są różne dla różnych postaci. Doomlancer po prostu się od Harmonii odłączył i został awatarem. Na Lunę została rzucona klątwa, która spowodowała, że została zesłana na Księżyc, gdzie stała się awatarem. Chyba że to nie jest awatar i Celestia się pomyliła odnośnie swego (oraz Twilight) losu. Ale bycie awatarem nie jest ostateczne, bo przecież można awatara odczarować Klejnotami Harmonii, ale nie można tego zrobić wobec Doomlancera, bo trzeba zniszczyć Harmonię, na co on się nie zdobędzie, bo by umarł, a tak w ogóle to nie może umrzeć. A Celestia? Ona została odłączona od Klejnotów, gdy przejęła je Twilight, czyli klątwa nie była potrzebna. Czy Luna straciła łączność z Klejnotami bo zaczęła stawać się awatarem, którym przecież nie można się stać jeśli ma się łączność z Klejnotami. Chyba, że zostanie się wysłanym poza planetę, bo najwyraźniej więź z Harmonią nie działa w kosmosie. Harmonia to najpotężniejszy rodzaj magii i nie działa poza planetą, ale tak w ogóle magią można kierować działaniami gwiazd, czyli magia poza planetą może działać, tak? Mógłbym chyba o tym napisać esej na piętnaście stron formatu A4 aby wskazać potencjalne słabości tego systemu. Nie żartuję, to jest temat na wypracowanie dla Twilight Sparkle. Pewnie autor w kolejnych rozdziałach będzie wykazywał, że awatar awatarowi nie równy i wymyślał kolejne pomysły mające załatać cudowny, zaplanowany tysiąc lat do przodu, plan Doomlancera. Plan uwzględniający jego porażki, sukcesy jego wrogów, porażki jego marionetek. Muszę pogratulować autorowi, że te sprzeczności trudno wyłapać przy pierwszym przesłuchaniu. Ja sam zacząłem szukać braków bardziej w wyniku przeczucia niż przyłapawszy na czymkolwiek autora. Po prostu taka powódź, niczym nie przerywana powódź informacji, jest podejrzana. Dlatego lepiej dzielić informacje na drobniejsze części i podawać je w odpowiednim czasie. Błędy są trudne do uniknięcia ale czytelnik może się o nich nigdy nie dowiedzieć. Nie mogę napisać, że autor fanfika i w tej dziedzinie nie ma sukcesów, bo musiałem się wysilić, żeby podważyć twierdzenia Starlancera/Doomlancera, Celestii i Luny. Pomimo zręczności autora, uważam, że próby łączenia kanonu serialowego z kanonem fanfika okazały się zrodzić tyleż problemów co pozytywnych skutków. Zastanawia mnie coś jeszcze, skoro w tym fanfiku panuje założenie, że wiedza przychodzi do bohaterów w zasadzie bez trudu, to dlaczego Starlancer nie wiedział tak elementarnej rzeczy, że oderwanie się od Harmonii spowoduje jego spaczenie? Poza tym wie wszystko, nigdy nie kłamie, chyba że kłamie etc. Od strony stylistycznej, stwierdzam, że minimalne boczne marginesy wyglądają nieestetycznie a liczba literówek wskazuje, że tekst przechodził bardzo powierzchowną korektę. Poza tym, prawie identycznie jak w poprzednim zbiorze rozdziałów, akcja czasami jakby się urywała i rozpoczynała bez ostrzeżenia w innym miejscu. Pomijając moje dywagacje powyżej, raz dopatrzyłem się potencjalnego braku związku przyczynowo skutkowego. Na plus mogę zapisać pewną filmowość scen akcji, który przypominają mi trochę filmową trylogię Władcy pierścieni. Podtrzymuje moją tezę, że Broken Bonds: Zerwane więzi to bardziej szkic niż ukończone dzieło. Szkice potrafią być bowiem przesadnie szczegółowe, tam gdzie autor miał pomysły a potrafią być absurdalnie ubogie, tam gdzie autorowi zabrakło weny. Przynajmniej ja mam takie wrażenie, uwzględniając moje własne doświadczenia z pisaniem fanfików. Niestety, fanfik chyba nie przeszedł żadnej korekty (i chyba nawet nie był przeczytany, bo wiele z tych błędów zostałoby podkreślonych przez dowolny edytor tekstu). A szkoda, bo potencjał wynikający z wyobraźni autora jest tutaj znaczny. Będę go czytał dalej, ot tak z ciekawości. Jednak nie jest ona masochistyczna.
  3. Broken Bonds: Zerwane więzi to fanfik, który przykuł uwagę części fandomu MLP:FiM i jest czytany na Bronies Corner 2.0. Już wtedy miałem wobec niego zastrzeżenia, ale czułem, że wymagają one potwierdzenia w samodzielnej lekturze. Broken Bonds: Zerwane więzi, jest zapewne jednym z wczesnych utworów autora, nie pierwszym, ale raczej jednym z pierwszych. Chronologicznie osadzono go pomiędzy drugim a trzecim sezonem. Wskazuje choćby na to fakt, że Twilight Sparkle mieszka w bibliotece a nie w pałacu (do którego się przeprowadziła piątym sezonie) ale przede wszystkim, że nie posiada ona skrzydeł. Z początku chciałem opublikować jeden całościowy komentarz, ale ilość zagadnień, które chciałem omówić po lekturze wzrosła. Już na wstępie zaznaczę, że w momencie pisania tego komentarza nie uważam Broken Bonds: Zerwane więzi za fanfika słabego. Co prawda żaden z elementów nie wydaje mi się wyróżniający się w pozytywnym sensie tego słowa ale też żaden nie jest wybitnie zły. Jeśli w chwili obecnej, mam o coś pretensję do autora, to chyba tylko o to, że fanfikowi przydałaby się co najmniej jeszcze jedna redakcja, gdyż mam nieustanne wrażenie, że nie jest to skończony fanfik a raczej dość zaawansowany szkic. Zachęcam czytających ten komentarz do zapoznania się z czterema pierwszymi rozdziałami, inaczej nie zrozumieją poruszanych tutaj problemów. Weźmy następujący przykład: Zastanówmy się na tym zdaniem. W pierwszej chwili, gdy następuje przejście od poczynań Twilight do treści książki, panicznie wróciłem do tekstu powyżej. Byłem bowiem przekonany, że pominąłem jakiś ważny fragment. Lecz nie, przejście jest tak nagłe, że wywołało zamieszanie. Nie wiemy np. czy Twilight otworzyła książkę na pierwszej stronie gdy szukała tam lekarstwa na chorobę Celestii. Czy był to ten fragment, który przetłumaczyła księżniczka? No i wreszcie, dlaczego wpierw autor pisze o księdze a sam Starlancer wspomina w niej: Problem jaki tu znalazłem jest następujący. Czy notes, jak go nazywa Starlancer, to cała książka? Nie, ale po przeczytaniu fragmentu notesu odnosiłem wrażenie, że tak właśnie jest. Czy notes jest tłumaczeniem Celestii, a jeśli tak, to gdzie się ono znajduje? Na marginesach, na wtykanych w księgę luźny kartkach? Tyle informacji, pozornie nieistotnych, ale mających swoją wagę przy odbiorze utworu przez czytelnika. Poza tym, mam wrażenie, że wszelkie informacje są zdobywane przez bohaterów bez najmniejszego trudu, wręcz natychmiast, kiedy jest to tylko potrzebne. O czym świadczy ten fragment notesu: I ten: A wreszcie tutaj: Jest jeszcze jeden problem. Autor umieścił mnóstwo, mnóstwo lore swojego fanfika już na początku i moim zdaniem to, że nie zmienił on tej części utworu w bezładną paplaninę zasługuje na uznanie. Więcej, zrobił to w sposób dość ciekawy. Nie mogę jednak dojść do tego, co kazało, miast użyć zapisu dialogowego, przekazać słowa Celestii kursywą, oddzieloną porucznikami. Bo ewidentnie jest to narracja Celestii. Do innych problemów zaliczam, chyba można to nazwać placeholdery. Przykładowo chorej Celestii dogląda siostra Redheart. Dlaczego pielęgniarka z Ponyville, z lokalnego, małego szpitala, dogląda władczyni? Albo dlaczego Starlancer/Doomlancer używa słowa “notes” lub dialogu: Spokojna głowa, na pewno nie pomyli mnie z nikim innym. Mamy wspólny, burzliwy epizodzik w historii tego świata. Tak naprawdę, to żyłem na długo przed pojawieniem się gryfów i zebr. Tak… stary już jestem. Czy to brzmi, jakby powiedział to ktoś z pradawnych czasów. Tak, czepiam się detali, ale detale mają wpływ na odbiór utworu przez czytelnika.
  4. Czas na ostatni komentarz odnośnie Ace Combat: Wojna o Equestrię. Gdy prawie dwa lata temu się z nim rozstawałem, po przeczytaniu 10 rozdziałów, nie miałem ochoty do niego wracać. W każdym razie nie miałem tego zamiaru uczynić nazbyt szybko. Jednak nie żałuję, że dałem mu szansę. W poprzednich komentarzach zwracałem uwagę, głównie na słabe strony fanfika. Teraz spróbuję skupić się na jego mocniejszych stronach. Być może podchodziłem do niego z nieodpowiednim nastawieniem gdyż, prawdopodobnie, nie jestem docelowym audytorium dla tego utworu. Lektura dostarczyła mi więcej frustracji, niż przyjemności a znajdowanie głupot, mniejszych lub większych, zajmowało mi więcej czasu niż skupianie się na tym co się dzieje w fanfiku. Po prawdzie, muszę napisać, że lektura ostatnich 11 rozdziałów dostarczyła mi tyleż negatywnych co pozytywnych odczuć. Nie mogę jednak odmówić autorowi tego, że podszedł do swojej pracy z oddaniem, nie szedł na skróty, nie porzucił go w połowie. Nie jest to częsty przypadek w naszym fandomie. Fabuła jest prosta, przypomina właśnie grę, gdzie bohaterowie muszą wykonywać kolejne misje, krótko mówiąc zaliczać kolejne zadania. W drugiej połowie fanfika akcja nareszcie przyspieszyła, jednak nie pędzi ona cały czas na złamanie karku. Daje to czytelnikowi trochę odetchnąć a autor mógł poświęcić więcej miejsca na rozwój postaci. Tutaj jednak efekt, nie jest jednoznaczny. Przez większość fanfika odnosiłem wrażenie, że większość postaci wyróżniają imiona a nie cechy indywidualne. Nigdy się tego wrażenia nie pozbyłem zupełnie. Sądzę, że gdyby autor nagle zmienił np. imiona członków szwadronu Mirage to nie zorientowałbym się od razu, że miało to miejsce. Fire Bolt, Cloud Kicker dla mnie w ogóle są nie do zapamiętania. O dziwo dużo lepiej wyszło autorowi z Rainbow Dash, Fluttershy czy Derpy. Potrafił rozbudować ich charaktery o doświadczenia wyniesione z wydarzeń. Tutaj jest naprawdę dobrze. Niestety główna bohaterka, Firefly jest bardzo schematycznie napisana i prawdę mówiąc, miałem wrażenie, że odtwórcza. Jej przeżycia, doświadczenia i zachowania wydają się zapożyczone z innych podobnych bohaterów, dlatego miałem wrażenie, że ustępuje ona tym zapożyczonym z serialu. O przeciwnikach, gryfach, ciężko coś napisać i tylko Gilda, jako tako wyszła autorowi ciekawie, gdyż Red Cyclone jest bardzo schematycznym czarnym charakterem. Mam wrażenie, że autor nawet nie starał się jakoś wyróżnić antagonistów przez co zlewają się w jedno. Podsumowując postacie czasem jest lepiej, czasem gorzej a na ogół raczej nijako. Autor nie żałuje jednak czasu na bliższe przedstawienie pewnych postaci, ale brakuje mu doświadczenia by zrobić to dobrze. Ace Combat: Wojna o Equestrię to fanfik akcji. Względem rozdziałów 1-10, nastąpiła spora poprawa w przedstawieniu walk. Stały się bogatsze w detale a wydarzenia z ostatnich dwóch rozdziałów śledziłem z zapartym tchem. Ostatnia walka Rainbow Dash jest rewelacyjna, czemu nie przeszkadza nawet wyjęta z anime konwencja, gdzie przeciwnicy, tocząc zmagania chętnie prowadzą ze sobą dyskusję. Podczas śledzenia wypadków warto włączyć sobie muzykę, do której linki autor umieścił w fanfiku. Są one nadal aktywne a przecież od publikacji minęło kilkanaście lat! Niestety, w tekście nie brakuje dziwnych pomysłów i widać, że język polski nie jest chyba pierwszym, którym posługuje się twórca fanfika, który czasem formułuje swoje myśli nieprecyzyjnie jak np. we fragmencie poniżej: Można z tego wywnioskować, że Sky Eye chyba bardzo nie lubił Mobiusa, lecz z tekstu to wcale nie wynika. Było wręcz przeciwnie! Poza tym znalazło się trochę literówek. Odbioru tekstu nie ułatwia, że miary odległości czy wysokości są podawane w skali imperialnej a nie metrycznej. Czyli zamiast metrów mamy np. stopy czy jardy. Tekst został przetłumaczony z języka angielskiego na polski ale najwyraźniej nie zlokalizowany. Nie będę się czepiał dziwnych rzeczy jak np. broń nazywana wybuchający pocisk (sic!), spadek tempa ostrzału spowodowanego niszczeniem generatorów itd. bo wspominałem już wcześniej, że tekst jest przesycony tego rodzaju nieporozumieniami. Po prostu dam potencjalnym czytelnikom jedną radę: lepiej nie myślcie zbyt dużo podczas lektury. Cieszcie się natomiast filmowym doświadczeniem jakie niesie ze sobą tekst. Są one całkiem niezłe pod koniec. Podsumowując, Ace Combat: Wojna o Equestrię to fanfik nadal dość średni, który częściej mnie irytował niż cieszył. Wiele zależy od wieku autora, gdy go pisał. Jeśli była to jedna z jego wczesnych prób literackich to mogę ją uznać za obiecującą. Widać tutaj bowiem pasję autora przy pisaniu scen walk, lecz brak doświadczenia przy tworzeniu postaci czy czasami fabuły. Widzę jednak duże pole do poprawy i solidny fundament aby ta miała miejsce.
  5. Nie sądziłem, że przeczytam coś równie ułomnego intelektualnie niż rozdział XIII Ace Combat: Wojna o Equestrię. Fanfik ten nigdy nie próbował być realistyczny, choćby nawet w umowny sposób, bzdur było tutaj sporo. Ale rozdział XIII ich natężeniem przebił je wszystkie. Dla porządku zacznijmy od tego, co mi chyba umknęło podczas czytania poprzednich rozdziałów, że w lotnictwie, polskim odpowiednikiem angielskiego słowa squadron jest eskadra/dywizjon a nie szwadron. Szwadron to na ogół poddział kawalerii, ale w przypadku fanfika nie można powiedzieć, że pegazy to skrzydlata kawaleria, więc to zapożyczenie pasuje. Nie pasuje, bo gryfy także dzielą się na szwadrony. To jednak najmniejszy problem i mogę zrozumieć skąd on się wziął, fanfik powstawał najpierw w języku angielskim a dopiero później został przełożony przez autora na język polski. Rozdział XIII opowiada o oblężeniu Stalliongradu, przez gryfy. Próbowałem w swojej głowie dojść do tego, dlaczego gryfy oblegają miasto. Właśnie, oblegają nie blokują, tylko oblegają. Przecież mogą je po prostu ominąć i uderzyć na Canterlot, zostawiając na tyłach tylko tyle sił aby produkcja ze Stalliongradu nie docierała na front (jeśli można mówić o czymś takim w stosunku do lotnictwa). Zapewne jest jakieś logiczne wyjaśnienie, ale w tekście go nie znalazłem. Przypomina mi to pierwsze rozdziały, gdzie gryfy prowadziły z Equestrią dziwną wojnę polegającą na chowaniu zbiorów przed kucykami na ziemi tychże. Gdzieś tam czułem, że to pokłosie jakiegoś logicznego zachowania, ale tak przetworzonego przez wyobraźnię autora, że pierwotny zamysł całkiem zanikł. Idźmy dalej: Mam wrażenie, że to jednak jeszcze nie podpada pod PTSD. I jak w końcu działają te bomby, którymi gryfy chcą zburzyć Stalliongrad?: Problem w tym, że na poprzedniej stronie było napisane, że: Czy te bomby mają zapalniki kontaktowe czy nastawione na eksplozję na określonej wysokości? I skąd pegazy wiedziały, że akurat ta bomba, po wcześniejszych doświadczeniach nie wybuchnie w powietrzu, tylko jeszcze można ją kopać? Na koniec, nie wiem czy ten fanfik próbuje być poważny czy rozrywkowy. Gdy czytam o kolejnych pomysłach gryfów na prowadzenie wojny, albo o tym, że: To mam wrażenie, że to jest taki rozrywkowy fanfik. Ale przecież tutaj walczący są rozrywani na strzępy, płoną żywcem (we wcześniejszym rozdziale), kucyki mają początki PTSD, atmosfera fanika ostatnich kilku rozdziałach stała się dużo cięższa. Nie wiem czy to było zamierzone, ale czyni to całość niespójną. Na zakończenie jeszcze taki fragment: Przyspieszony trening nie kojarzy mi się z dobrym wyszkoleniem, raczej z brakami kadrowymi. Wiem, że są to drobne błędy, ale kiedy takie drobne błędy stają się nazbyt częste cierpi na tym cały utwór. Mam zamiar jednak przeczytać tego fanfika i wówczas napisać jak oceniam całość fanfika, który przecież posiada plusy.
  6. Pałac północny pojawił się dlatego, że w Babilonie też były dwa pałace. Ponieważ całą akcję umieściłem w południowym a w książkach znalazłem informację, że ten był ostatnią twierdzą, to uznałem, że nadaje się na jakieś miejsce, gdzie Anemone przechowuje pamiątki ze swojej przeszłości i dlatego dostęp do niego jest bardzo ograniczony. A co do kapy ślubnej to mam nadzieję, że napisałem, że tę która nosiła Selene była przerobiona przez Crescent Dawn. W którejś wersji tak było, ale nie mogę teraz znaleźć tego fragmentu.
  7. Rozumiem, że miałaś na myśli przemycić róg Discorda i Selene a nie Forlorn Hope pomyślała o Crescent.
  8. Aktualizacja Etyka urzędnicza: Opowieść z Królestwa Alikornów
  9. O problemach formalnych nie będę się wypowiadać, zrobił to za mnie Ziemniak. Natomiast jak na debiut, tekst jest napisany w sposób treściwy, co uważam za plus. Postaci są zarysowane wyraziście i zróżnicowane. Może nawet dobrze się stało, że w pierwszym rozdziale nie ma informacji o tym co doprowadziło do wojny nuklearnej, skąd się w ogóle wzięły w Equestrii bomby lub rakiety przenoszące głowice z bronią atomową itd. Autor skupił się na zwięzłym opisie rutyny życia w bunkrze co wypadło, pomimo językowych wpadek tu i ówdzie, w porządku. Mam nadzieję, że pojawią się kolejne rozdziały, gdyż opowieść wydaje się dość ciekawa. Co do problemów językowych, są strony z automatyczną korektą tekstu. Są one darmowe i pozwalają dokonać sprawdzenia tekstu, który pozwoliłby uniknąć najbardziej podstawowych błędów, zwłaszcza przecinków. To bardzo pomaga przy debiutach, gdy nie zna się nikogo, kto mógłby zrobić korektę początkującemu autorowi.
  10. Nie, ja stwierdzam, ile mi się udało zmieścić na porównywalnej ilości stron, ale ja dokonywałem selekcji tego co chcę aby się tam znalazło. I jak wskazują komentarze, czytelnicy się nie pogubili przed nadmiar skrótów myślowych. Tutaj nie istnieje coś takiego jak selekcja. Autor po prostu w każdym krótkim rozdzialiku opisuje jedno wydarzenie, a fabuła jest i bez tego prościutka. Są tutaj jakieś wątki poboczne, pogłębiona psychologia postaci, opisy zwyczajów, przedstawienie wypadków z innej perspektywy? W części, którą przeczytałem ich nie znalazłem. To bardzo prosta opowieść przygodowa, wręcz podróżniczo-awanturnicza. Tajemnicą dla mnie nie jest kto to czyta, tajemnicą jest dla mnie po co autorowi tyle stron by to przedstawić. Styl fanfika jest dla mnie średni lub jakby to ująć inaczej poprawny. Nie ma tutaj pięknych opisów akcji, przyrody, potyczek słownych, ten tekst od strony formalnej nic dla mnie nie wyróżnia. Postaciom raczej brakuje charakterystycznego tylko im sposobu wysławiania się. Nie ma też tutaj składających się z wielu zdań podrzędnie złożonych łamańców, które trzeba czytać dwa razy aby zrozumieć co autor chciał przekazać, nawały błędów ortograficznych, interpunkcyjnych, słowem to jest styl dobry dla kogoś kto zaczyna pisać i publikować swoje fanfiki. Jest on jasny i czytelny lecz nie zachwyca w niczym. Jest on poprawny lub inaczej mówiąc średni. Ten tekst to dla mnie kwintesencja średniaka. Czytasz i zaraz zapominasz, bo po drodze dzieje się niby dużo ale z drugiej strony nic nad czym by się trzeba było zastanowić, przemyśleć. Natomiast brak selekcji materiału i próba jakiegoś nagromadzenia wydarzeń w jednym rozdziale, które pchną wydarzenia do przodu tutaj dla mnie występuje. Autor nie zastawia się chyba co chce osiągnąć i nie przycina tekstu do swoich potrzeb. Natomiast każdy z tych rozdziałków można napisać podczas jednej sesji, a ponieważ nie muszą bardzo popychać akcji do przodu nie trzeba się zastanawiać nad tym czy się nie napisało zbyt dużo, czy coś usunąć, czy coś będzie niejasne w przyszłości, jeśli teraz nie umieszczę o tym informacji. Natomiast długość tego tekstu ma w sobie jakąś tendencję do grafomaństwa. Wbrew pozorom grafoman potrafi czasem całkiem składnie pisać, po prostu używa więcej słów niż jest to konieczne. Coś jak tutaj. Nie wiem dlaczego ten tekst nie mam uznać za grafomański. Grafomański średniak to chyba najlepsze podsumowanie tych wszystkich rozdziałów, które przetłumaczono. Nie dysponuję taką ilością czasu aby poświęcić ją autorowi, który napisał 4 miliony słów, chociaż pewnie by mu starczył milion jeśli nie pół miliona. Mam inne ważne lektury w rodzaju książek o kawalerii rzymskiej, o kulturze hellenistycznej i mam fanfik do pisania w którym te mogą być przydatne. I poświęcenie „Austraeoh” każdej kolejnej minuty po 31 grudnia 2023 r. byłoby dla mnie nie tylko marnotrawstwem ale wręcz zbrodnią. Tutaj nawet nie ma co za bardzo poprawiać, tutaj trzeba by wziąć redaktora, który przeczyta i stwierdzi co można usunąć i zredukować do jakichś rozsądnych rozmiarów. Ja naprawdę nie wierzę w teorię, że książka, która nie była fajna przez 300 stron nagle będzie warta przeczytania od strony 301. Czy polecam? Jeśli czytasz tak szybko jak Dolar to dlaczego nie? Ale jeśli nie czytasz 100 książek rocznie (minimum) to chyba szkoda tracić czas.
  11. Słyszałem opinię, że fanfik „Austraeoh” jest utworem eksperymentalnym. Jeśli tak jest to z pewnością testuje on jak zmusić czytelnika by poszukiwał odpowiedzi na pytanie o sens. To musi być to, bo fanfik ten zwyczajnie nie ma sensu. Czytelniku, kiedy zasiadasz do jakiegoś utworu zadajesz sobie wpierw pytanie o czym on jest. W odpowiedzi na to pytanie pomagają tagi. Już na wstępie stwierdzę, że fanfik „Austraeoh” nie jest randomem, gdyż randomy są bezsensownym zbiorem wydarzeń celowo tak napisanym a często też są bardzo krótkie. Tymczasem „Austraeoh” tworzy wrażenie, że jakiś sens ma, że jest on opowieścią o czymś. O tym, że Rainbow Dash leci na wschód. Ponoć leci znacznie więcej rozdziałów, niż jest przetłumaczone. A teraz trochę rozważań. Z rozdziałami „Austraeoh” jest coś dziwnego. Zasadniczo w każdym jest od dwóch do czterech stron. Sumarycznie na polski przełożono w ten sposób jakieś 200-300 stron. W formacie A4 to bardzo dużo tekstu. Dość powiedzieć, że przykładowo „Krwawe słońce” Verlaxa jest tylko dwa razy dłuższe. Za to ile się w nim dzieje, prawda? To cała kampania obejmująca miesiące planowania, walk i akcji dyplomatycznych. A tutaj? Ale zanim odpowiem na to pytanie, zastanówmy się czemu właściwie służy rozdział. Rozdział tworzy jakąś jedną fabularną całość. Koncentruje się na wydarzeniach dotyczących jednego wątku albo jakiegoś określonego odcinka czasowego. Co to oznacza? Że jeśli rozdział jest krótki to prawdopodobnie obejmuje on mały odcinek czasu albo tylko jedno wydarzenie. I tak jest właśnie w tym wypadku! Przykładowo opowiadają one jak, Rainbow Dash leci, Rainbow Dash leci i znajduje jaskinię, Rainbow Dash leci i znajduje domek, Rainbow Dash leci i walczy z bestią, Rainbow Dash leci i znajduje kucyka z wozem, Rainbow Dash znajduje całą karawanę, Raibow Dash broni karawany przed hydrą, Rainbow Dash dolatuje do miasta, Rainbow Dash odkrywa, że jeden ogier jest klaczą, Rainbow Dash dowiaduje się, czemu klacz się przebiera za ogiera, Rainbow Dash pomaga odeprzeć atak jakichś stworów itd. Praktycznie każdy rozdział można podsumować jednym, prostym zdaniem. O czym to świadczy? Moim zdaniem o tym, że tam prawie nie ma treści. W efekcie postępy fabuły wydają się prawie żadne a jeśli się zastanowić, to mogę stwierdzić, że aby ją popchnąć to autor poświęca na nie zbyt wiele wysiłku. Ale nie to jest najważniejsze. W tym fanfiku po prostu nie ma celu, to co się dzieje nie służy osiągnięciu czegokolwiek. Prawie każde z tych wydarzeń można pominąć, bo one są jakby zapisem pewnego momentu podróży, ale same w sobie nie mają wpływu na podróż na wschód. Są niejako po drodze. Rainbow Dash nie musi się w nie angażować, bo coś jej uniemożliwia lot na wschód. Ona się nimi interesuje bo akurat tam przelatywała a z podróżą na wschód to nie ma nic wspólnego. W efekcie przestałem sobie szybko zadawać pytanie co jest ciekawego na tym wschodzie, dlaczego Rainbow Dash chce tam dolecieć. Bo i po co, przecież i tak wiem, że w kolejnym rozdziale Rainbow Dash zrobi coś co za nic nie przybliży jej do wspomnianego wschodu. Ale prawdziwy szlag mnie trafia, gdy sobie pomyślę ile ja popchnąłem fabułę mojego fanfika mając te niecałe dwieście stron. Opisałem dwa duże miasta, dwa duże pałace, kilka mniejszych budynków, wioskę, ogród, statek, kilka kap i zbroi, stworzyłem relacje pomiędzy kilkunastoma postaciami, przedstawiłem wybiórczo system rządów, system prawny i w tym wszystkim zdążyłem popchnąć fabułę do przodu a przecież posługuję się głównie dialogami. Dialogami! A tymczasem autor „Austraeoh” na takiej samej ilości stron zdążył tylko pokazać jak Rainbow Dash znajduje amulet, ratuje karawanę i ratuje wioskę. Dobry Boże, co to za nonsens! W dodatku literacko, tłumaczenie nie opiera się na mnóstwie opisów przyrody czy rozważań, oj nie. Tutaj jest głównie tzw. akcja czyli opisy jak Rainbow Dash coś robi. Czasem nawet z kimś porozmawia. Prawdę mówiąc, język użyty w fanfiku jest naprawdę prosty, zwarty i czysto informacyjny, nie pozostawiający żadnego pola do interpretacji. Osiągnięcie tak wolnych postępów fabularnych zakrawa w tym przypadku z cudem. trzeba nielichych umiejętności, żeby tak spowolnić akcję fanfika. A jednak, autorowi „Austraeoh” się to udało. Czy polecam? Ten fanfik jest zupełnie bezsensu. Nie ma celu a forma jest w najlepszym razie średnia. Nie ma potrzeby, by go w ogóle czytać, chyba że akurat bierzecie udział w konkursie gdy potrzebujecie dużo punktów a te są liczone od ilości rozdziałów albo się z kimś założyliście. A zatem nie polecam i żałuję każdej minuty, podczas której czytałem „Austraeoh”.
  12. „Elementarni” to fanfik o którym można napisać dużo, ale nie to, że jest dobry. Właściwie uważam, że jest na granicy kiedy rzuca się fanfika z powodu kilku irytujących rzeczy. Głównym bohaterem jest… cóż, nie pamiętam imienia głównego bohatera, możliwe zresztą, że utwór nie posiada jednego protagonisty, gdyż narracja odbywa się z perspektywy wielu postaci (co najmniej trzech). Jednak niewątpliwie akcja skupia się wątku tzw. Elementarnych, magów władających mocami przyrody jak ogień, błyskawice itp. Byli oni za swoje moce w przeszłości prześladowani ale teraz przebudzili się ze snu. W każdym razie mam nadzieję, że dobrze opisałem założenia fabuły, bo sam przez większość czasu nie byłem pewien co i dlaczego to coś się dzieje. Właściwie wydaje mi się, podkreślam wydaje mi się, że opowieść porusza wątek powrotu Elementarnych do Equestrii… przepraszam, autor notorycznie używa słowa Eqestri, i tego jak odbierają to znane z serialu postacie. Zasadniczo fabuła skupia się na tym, że Elementarny, którego imienia nie pomnę jeździ po kraju, chyba z jakąś gryfką i chyba zebrzanką (Zecorą, mówiąc prościej) i… nie wiem, grozi innym spaleniem? Ale równie dobrze mógłby to być inny Elementarny, niejaki Eoras, który chyba jest zły i chyba żyje? Nie wiem, nie mogę z całą pewnością stwierdzić, że rozumiem co autor napisał tak samo jak nie mogę stwierdzić, że rozumiem dokąd zmierza fabuła ani nawet, że opiera się ona na czymś innym niż Elementarnym podróżującym i gadającym z kluczowymi dla serialu postaciami. Co jeszcze powoduje zamieszanie? Fakt, że skaczemy po postaciach i kolejnych odcinkach czasowych. Skutkuje to brakiem ciągłej narracji, która przypomina mi „Miasto umarłych” z „Tajemnice lodowca”, ale o ile tam mogłem zrozumieć mniej więcej co się dzieje i dlaczego tak tutaj byłem bezradny. Na koniec zostawiłem sobie stronę formalną. Pod względem języka, nie jest najgorzej, zdania są zrozumiałe i napisane w przystępny sposób. Jednak dialogi otwiera ćwierć pauza a autor nawet nie zadał sobie trudu by oddzielić ją od wypowiedzi spacją. Przecież to jedno kliknięcie spacji a usuwa wrażenie, że test jest jakimś blokiem. Na szczęście są przynajmniej wydzielone wyraźnie akapity. Ale błędy. Te błędy nie są najgorszymi jakie widziałem, ale z całą pewnością jednym z najgorszych, jakie może popełnić autor, który umie budować zdania. Przecinki są w miejscach, w których być nie powinny. Jeśli nawet ja to widzę, to jest bardzo źle. Poza tym błędy w nazwach własnych, jak wspomniana już Eqestria. Do tego dochodzi całkowita nieumiejętność zapisu słów rozdzielnie i razem. To po prostu jakaś masakra! A najgorsze jest to, że akurat można to łatwo wyłapać przez edytor tekstu. Ale te literówki… Jezusie Nazareński! Nie widziałem takich literówek, od przełomu listopada i grudnia! Uwierzcie mi, że przykłady takie pisowni można znaleźć w każdym akapicie. Czasami zresztą jakość poszczególnych zdań także bardzo obniża loty: Nie będę się w to zagłębiał, nie o to tu chodzi. Autor fanfika „Elementarni” miał jakiś pomysł, moim zdaniem nawet sensowny, ale całkowicie zawiódł w jego realizacji. Poczynając na błędach ortograficznych a na skaczącej pomiędzy różnymi postaciami, fabule, której celu nie znam i postaciach, których imion nie mogę spamiętać, chociaż posiadają jakie tło historyczne. Nie jest to jednak utwór, którego autorowi nie mogę odmówić pewnej pasji. Musi po prostu popracować nad przekazywaniem swych pomysłów czytelnikowi i sprawdzić tekst choćby tym co oferuje jakikolwiek, nawet darmowy edytor tekstu.
  13. Jest nierzadkim zjawiskiem, że absolutnie początkujący autorzy zasłaniają się tym, że jest to ich debiut i dlatego proszą by ich nie krytykować. Potem odkrywałem, że tekst nie tylko jest źle sformatowany, ma dziwny rozmiar czcionki, błędy ortograficzne i interpunkcyjne (to jeszcze rozumiem, z ortografią już gorzej), ale wręcz w tekście roi się od literówek, które można by wykryć, gdyby tekst został przeczytany. Nie mam na myśli tylko betareadera ale wręcz czasami odnosiłem wrażenie, że nawet sam autor nie przeczytał własnego fanfika. Kiedyś z takimi tekstami nie było problemu, powstawały w zeszytach i tam zostawały. Ale kiedy takie coś się wrzuca na publiczne forum, to włożenie pewnego wysiłku jest wskazane. Ja swoje pierwsze opowiadanie pokazałem polonistce i germaniście prosząc o opinię. Jedna była pozytywna, druga nie.
  14. Akcja fanfika rozgrywa się po odejściu Celestii i Luny na emeryturę i koronacji Twilight Sparkle. Pomimo zakończenia służby wobec narodu, byłe władczynie, muszą zmierzyć się z kolejnym kryzysem w swoich relacjach. Poruszana tematyka może zainteresować czytelnika także z tego powodu, że przedstawia jeden z możliwych początków kryzysu władzy w Equestrii, który doprowadził nas do piątej generacji. Fanfik jest zasadniczo zamkniętą historią ale można ją kontynuować. Strukturą przypomina on większość odcinków serialu gdyż przedstawia pewien problem przyjaźni, który należy rozwiązać. (Nie)dobrana para Utwór ten był moim debiutem w fandomie My Little Pony: Friendship is Magic, chociaż nie był to mój pierwszy fanfik jaki napisałem. Nie będę szanownych czytelników prosił o wyrozumiałość, to byłoby nieco żałosne, ale poproszę o komentarze.
  15. „Apple Acres Infection” może byłby interesującym fanfikiem, ale nie tylko z faktu jego porzucenia mam kilka wątpliwości czy tak by się rzeczywiście stało. Nie można napisać, że autor zamieścił pierwszy rozdział, gdyż jest ich kilka i rozgrywają się w dwóch okresach czasowych. W czasach obecnych, odpowiadających mniej więcej drugiemu sezonowi oraz w dalekiej przeszłości, gdy Ponyville zostało dopiero przyłączone do Equestrii. Chociaż treść ma tylko 8 stron to autorowi udało się uniknąć chaosu jaki mógł wyniknąć z takiego nagrodzenia wątków na tak małej ilości miejsca. Ogólnie mamy tutaj kolejną historię o zombie (apokalipsie?), chociaż nie jestem pewien czy umieszczanie przyczyn jej pojawienia się tak wcześnie było konieczne. Wydaje mi się, że lepiej byłoby pozwolić akcji się rozwinąć a dopiero później dodać wyjaśnienie, względnie właśnie od przeszłości zacząć wprowadzenie. Zwracam uwagę, że zbytnie skakanie pomiędzy wydarzeniami z przeszłości i przyszłości jest przyczyną zamieszania czego najlepszym przykładem są np. Tajemnice Lodowca. Poza tym jednak nie ma tutaj prób odejścia od znanych schematów co wynika być może z faktu, że fanfik jest taki krótki. Nie będę tutaj streszczał wypadków, gdyż czytelnik może chcieć przeczytać tekst do czego go nie będę zniechęcać. Problemem jest raczej strona formalna. Tekst jest wyjustowany tylko do lewej strony, w tekście nie ma tytułu samego fanfika (tak, jest w tytule dokumentu, ale to i tak obniża walory estetyczne), brakuje odstępów między napisem ROZDZIAŁ XXX a reszcztą tekstu. Poza tym ćwierć pauz nie używa się do rozpoczynania zdań, ale przynajmniej autor stosuje je konsekwentnie, więc można zrozumieć gdzie się zaczynają dialogi a gdzie kończą. Wbrew pozorom to nie jest takie oczywiste na tym portalu. Można natomiast dostrzec, że autor dopiero rozpoczynał swą karierę literacką, gdyż dostrzegam tutaj próby eksperymentowania: Jest to zrozumiałe, ale słowo sukurs tutaj za nic nie pasuje. Poza tym zdania są niekiedy przekombinowane: Poza tym mam wrażenie, że autor sam próbuje nieświadomie przebić czwartą ścianę, pokazując umowność tego co się dzieje: Skąd Rainbow wie o Grekach? Ja nie wiem a i autor milczy na ten temat. Poza tym jest tutaj więcej niż zazwyczaj literówek albo słów, które nie wiem skąd się wzięły, chociaż mniej więcej wiadomo co oznaczają: Litera W na klawiaturze nie znajduje się w pobliżu litery U, więc wykluczam przypadkowe naciśnięcie przez autora. Natomiast kompletnie wybiło mnie z nastroju opowieści to zdanie: Skąd Appelowie mają narkotyki i czemu autor używa słowa Drug? Czy to jest jakiś anglicyzm? Czy ja czegoś nie rozumiem? Ogólnie jednak nie jest to tekst zły. Nie jest to również tekst dobry. „Apple Acres Infection” mógł pójść w obie strony. Gdyby trochę popracować nad formą najpewniej w tę lepszą. Ponieważ jednak fanfik jest porzucony nigdy nie poznamy odpowiedzi na to pytanie.
  16. „Ofiara” jest jednym z najbardziej zaskakujących crossoverów jakie czytałem. Nie spodziewałem się znaleźć fanfika, gdzie spotykają się światy MLP i gry od dawno upadłego studia Shiny Enterteiment pt. Sacrafice. Studio Shiny było jednym z bardziej nowatorskich studiów na przełomie XX i XXI wieku. W przeciwieństwie do dzisiejszych czasów, wprowadzanie nowych technologii powodowało nieustanny wyścig między studiami skutkujący nie tylko przejściem między grafiką 2D a 3D ale też czasem gdy jedne gatunki gier traciły popularność, inne zaczynały stagnować a jeszcze inne miały dopiero zabłysnąć. Jednym z takich gatunków były tzw. RTS-y, strategie czasu rzeczywistego, które raczej odnoszą się do kategorii gier zręcznościowych, z racji na konieczność, przy bardziej kompetentywnym charakterze gry np. w esporcie, wykonywania pewnych czynności jak np. rozbudowa bazy, w ścisłych ramach czasowych. Gatunek ten oficjalnie narodził się w 1992 r. a pierwszą pozycją było Dune 2 od Westwood Studios. Rozgrywka polegająca na rozbudowie bazy, pozyskiwaniu surowców i niszczeniu wojsk i bazy przeciwnika, zyskała sobie tak dużą popularość, że gry rts zaczęły zalewać rynek gier na komputery osobiste, próbując nawet opanować rynek konsolowy, chociaż tutaj nie było dużych sukcesów. Do klasyków gatunku przeszły gry z serii Command & Conquer, Red Alert, Starcraft czy Warcfrat i Age of Empires. Jednak było ich dużo dużo więcej. Gry strategiczne czasu rzeczywistego, święciły swoje tryumfy w ostatniej dekadzie XX wieku, jednak rozgrywka polegająca na rozbudowie bazy, zbieraniu surowców i niszczenia bazy przeciwnika szybko stała się schematyczna i gatunek uległ stagnacji. Próbowano go ożywić czego dobrym przykładem jest choćby Dungeon Keeper od Bullfrog. Gra ta rezygnowała ze schematu budowy jednostek, które należało raczej zachęcić by same do nas przyszły. W tym celu trzeba było stworzyć całą infrastrukturę... mieszkaniową. Jedna rzecz zmieniła przebieg rozgrywki nie do poznania. Moim zdaniem tym co zaszkodziło rts-om najbardziej były nie tylko zmęczenie materiału ale też odchodzenie od grafiki 2D na rzecz 3D. Akceleratory graficzne pozwoliły dokonać grom FPS olbrzymiego skoku. RTS-y nie mogły z tego skorzystać w tak prosty sposób. Widok na wydarzenia z góry, był bowiem praktyczny, przejście do innej perspektywy sprawiało, że gracz miał gorszy ogląd pola walki. Co więcej wraz ze wzrostem mocy komputerów starcia w rtsach stawały się coraz większe, pole bitwy się rozrastało i coraz trudniej było to wszystko kontrolować nowym graczom. Dobrym przykładem jest Total Annihilation, gdzie normą stały się działa strzelające przez całą mapę. Wychodząca w 2000 r. Sacrafice postanowiła jednak odejść do tradycyjnego widoku z góry i uprościć rozgrywkę na tyle, że gracz mógł nadal orientować się co się dzieje dookoła. W tym celu gra przybiera perspektywę trzecioosobową i gracz widzi swego bohatera, będącego zarazem dowódcą i czarodziejem z pewnego oddalenia. Bohater gracza jest w ciągłym ruchu, przyzywa on jednostki bezpośrednio na pole bitwy, przez co typowa dla rts-ów infrastruktura w postaci budynków nie istnieje. Jedyną pozostałością jej jest ołtarz poświęcony bóstwu, dla którego pracuje bohater gracza. Surowcem są natomiast dusze, czerwone ludziki, który znajdują się nad ciałami zabitych przeciwników. Bohater gracza przyzywa doktora ze strzykawką, który bierze duszę do ołtarza gracza i ją oczyszcza przerabiając na dusze z których można rekrutować nowe jednostki. Natomiast dla zniszczenia przeciwnika trzeba złożyć jednego ze swoich stworów w ofierze na ołtarzu wroga. Wtedy zostaje on pokonany. Sacrafice niestety sprzedała się poniżej oczekiwań i Shiny zostało wykupione przez większego konkurenta. Ale do tej pory wspominam Sacrafice jako jedną z najlepszych gier jakie grałem. Zapewne zapytasz się czytelniku, po co ja o tym wspominam? Czynię to dlatego, że autor nie wspomniał z czym crossover pisze! Drogi autorze, to twój obowiązek wspomnieć o tym z czym krzyżujesz MLP, inaczej nic nie będzie się dla czytelnika trzymało przysłowiowej kupy! Ceremonia ofiarna, przedstawiona w fanfiku wygląda zupełnie inaczej. Nie ma żadnego wycinania organów wewnętrznych. Najwyraźniej autor pominął cały proces, i przedstawił to tak jak zazwyczaj wyobrażamy sobie ofiary, gdyż nie miał albo pomysłu albo chęci. Nazwy jak Seerix czy piekłoch, świadczą, że autor grał w grę i nawet co nieco z niej zapamiętał. Niestety nic nie wyjaśnia z zależności rządzących światem gry Sacrafice np. do czego potrzebuje Charnel piekłocha? A nie przypadkiem aby walczyć z innym bóstwem? Bo autor nawet nie wspomniał, że są jacyś inni boogie, że walczą ze sobą przy pomocy czarodziei i armii przyzywanych istot. Bez kontektu tekst traci całkowicie jakikolwiek sens i można by po prostu opisać dowolnego szaleńca wycinającego narządy swej ofierze i nic by to kompletnie nie zmieniło. Dialogi i opisy są miejscami strasznie niezgrabne: W ogóle nie wiadomo dlaczego cokolwiek się dzieje w tym fanfiku. Chyba działa to na zasadzie, że coś się dzieje bo się musi dziać. Autorze, jeśli ten fanfik ponosi klęskę to głównie dlatego, że całkowicie pominąłeś opis świata, który był wymagany z racji na fakt, że gra jest mało znana. Ponadto sam odnosisz się do gry wyrywkowo, czym pomijasz jej wyjątkowość. Ponadto jest on napisany dość niezręcznie, z dużą ilością powtórzeń, nieprawidłowym zapisem dialogowym. Sam tekst wygląda jak przysłowiowa ściana, bez akapitów, bez tytułu, bez wyjustowania do obu stron. Opisów lokalcji prawie się nie uświadczy, więc jeśli nie grałeś w grę to nie będziesz wiedział jak wygląda Stygia albo jej władca, Charnell. Oczywiście nie polecam. Uważam, że akurat świat Sacrafice jest raczej trudny do przedstawienia nie tylko w tak krótkim tekście, ale wymagałby więcej pracy od autora, który by się tego chciał podjąć. A samą grę nadal polecam. Wspomniałem nawet o niej wczoraj koledze. A jeśli wspomina się akie gry to muszą być one wyjątkowe.
  17. „Dziennik Arcymaga” to interesujący fanfik. Nie zmienia tego nawet fakt, że treść uważam za średnią. Fanfik jest czymś z czym się do tej pory nie zetknąłem i przez to wydał mi się bardzo oryginalny. Co prawda sam pomysł na opis wydarzeń w formie diariusza czy też pamiętnika, nie jest nowy, to był z powodzeniem stosowany m.in. przez Brama Stockera oraz H. P. Lovecrafta. Nadaje się świetnie jako sposób narracji dla wydarzeń wykraczających poza rozumienie jednostki, opisującej wydarzenia w której bierze udział. Tym razem muszę zwrócić wpierw uwagę na niesamowitą wagę, jaką autor przyłożył do formy fanfika. Nie piszę tutaj tylko o formie językowej, bo i tutaj znajdują się błędy w postaci pseudo angielskich cudzysłowów. Ale o to mniejsza. Chcę podkreślić, że autor włożył mnóstwo pracy, podejrzewam wręcz, że było to jego obsesją, by tekst wyglądał jak tłumaczenie sporządzone przez jednostkę naukową. Tego rodzaju dzieła stanowią bardzo ważną pomoc dla badaczy, którzy mogą z nich korzystać podczas pisania swoich prac. Wie to każdy człowiek, który czyta jakieś opracowanie i znajduje w nim przypisy z tłumaczeniami zacytowanych fragmentów. Natomiast tłumaczenie tego rodzaju jest często odskocznią dla tych badaczy, którzy potrzebują dostępu do tekstu przełożonego przez specjalistów, by podeprzeć się w swych wywodach ich autorytetem. Stąd liczne przypisy w fanfiku służą budowaniu klimatu dzieła. Niestety muszę tutaj poczynić zastrzeżenia, że przypisu w rodzaju: zostawiamy to wyobraźni czytelnika, nie są typowe dla pracowników naukowych i raczej szkodzą niż pomagają budować klimat jaki nadaje forma. Nawet jeśli ma to być coś skierowanego do masowego odbiorcy to nadal stwierdzam, że w oficjalnych tłumaczeniach takich przypisów się nie znajdzie. Poza tym zwraca uwagę fakt, że autor stara się używać słów, które nie brzmią nadto nowocześnie, ale nie ma też tam słów uznawanych za archaizmy. Nie będę czynił autorowi zarzutów, wszak jest to tłumaczenie z języka starokucykowego a sam fakt, iż jest to tłumaczenie oznacza, że język może być dostoswany do tego, jakim posługuje się w danych czasach. Ma to uczynić tekst nie tylko przystępnym ale też zrozumiałym. Natomiast sama treść jest... średnia? Nie chodzi tutaj o fabułę, tę można by opowiedzieć w bardzo zajmujący sposób. Problemem jest raczej sposób narracji. Jest ona raczej pobieżna, nie pozwala stworzyć klimatu. To właściwie opowieść o przygodach tytułowego czarodzieja, który skupia się na sobie a nie na otaczającym go świecie. Tak, niestety z punktu widzenia historyka nie odnajdziemy tutaj zbyt dużej ilości wzmianek o czasach autora. W efekcie nie miałem wrażenia, że Equestria współczesna czymś różni się istotnie od tej sprzed 700 lat. Już lepiej to było widać w siódmym sezonie MLP:FiM. Nie będę jednak zdradzał szczegółów fabuły, gdyż jest to moim zdaniem nadal tekst warty przeczytania. Czy polecam? Tak. Zdecydowanie polecam, gdyż pomimo krytyki, muszę pogratulować autorowi, że próbował oddać jak mogłoby wyglądać tłumaczenie starego tekstu. Są zatem wzmianki o brakujących stronach, literach, próby przekazania możliwej treści tych fragmentów i cała masa innych dodatkowych informacji. Z całą pewnością jest to jeden z najbardziej oryginalnych fanfików jakie czytałem.
  18. „Cesarski Bankiet” to fik, w którym przez większość czasu nie wiedziałem co się dzieje, ale było ciekawie. Przyznam, że jeśli fanfik bazuje na modzie do Hearts of Iron IV, noszącym tytuł Equestria AT War, to nie wiem nic o świecie gry. Przypuszczam tylko, że są te same rasy co w serialu a może nawet jest ich więcej niż w oryginale. Moją przygodę z serią gier zakończyłem na części trzeciej, która wydała mi się niepotrzebnie rozbudowana i przesadziła z mikrozarządzaniem. Najlepszym przykładem były dywizje, które dzieliły się na brygady i do każdej z nich mogło się przydzielić. I oczywiście dywizje mogły składać się z różnych brygad. Może to lepiej oddawało realizm zarządzania krajem prowadzącym wojnę, ale nie wpływało pozytywnie na grywalność. Jednak w fanfiku nie uświadczymy takich rozterek. Jest to przykład tego czegoś co sam lubię. Akcja dzieje się podczas balu, na który zjechali się gryfi arystokraci. Nie miałem pojęcia kto kim jest i jaką pełni funkcję, jakie są jego wpływy, ale dałem się ponieść autorowi w tany. Te spojrzenia, te gesty, ruchy twarzy (co prawda nie wiem jak gryfy mogą mieć twarz przez ten dziób), wszystko poruszało moją wyobraźnię. Urzekła mnie zwłaszcza jedna scena. Gdy bohater tańczy z dzieckiem, któremu podobają się jego wąsy. Jest to doprowadź tak ciekawie opisane, że czytałem z przyjemnością jak przebiegają pląsy tych dwojga. Chociaż nie wiedziałem dokładnie jakie są relacje uczestników balu, to dało się wyczuć panujące napięcie, odczytywać drobne gesty, czyli wszystko to co tak lubię w fanfikach o polityce. Tekst, a raczej jego tłumaczenie jest napisane poprawnie. Nie spodobało mi się tylko jedno zdanie: Co to jest niepodległy szlachcic? Przypomina mi to jakąś kalkę z języka niemieckiego coś jak Freiherr w średniowiecznych Niemczech. Ale to jedyne co mogę tekstowi zarzucić. Czy polecam? Tak, ale z tym zastrzeżeniem, że jeśli fanfik bazuje na grze a raczej na modzie o tytule Equestria at War to bez jej znajomości niewiele zrozumiecie z tego co się tutaj dzieje.
×
×
  • Utwórz nowe...