Skocz do zawartości

Obsede

Brony
  • Zawartość

    196
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    23

Wszystko napisane przez Obsede

  1. „Dreams Come True” uważam za udany debiut, chociaż kilka jego elementów zasługuje, aby im przyjrzeć się bardziej krytycznie. Czym jest „Dreams Come True”, jeśli chodzi o gatunek? Nie jestem pewien. Zaczyna się niczym baśń, przynajmniej takie odniosłem wrażenie, potem mamy pełnoprawne okruchy życia, thriller psychologiczny, a ostatnie rozdziały przypominają zombie horror. Mógłbym też dodać, że pewne fragmenty przypominają romans, ale byłoby to nadużycie, bo są to wątki ledwie napoczete. Opowieść zaczyna się, gdy Starswirl Brodaty wychowuje małego alikorna imieniem Black Ice, po czym znika. Ta, dość tajemnicza część, przykuła moją uwagę, nawet nie tyle swoją treścią co atmosferą. Kolejne rozdziały ten klimat jeszcze wzmocniły. Historia jak Black Ice tworzy ze śniegu kolejnego alikorna, White Snow, przypomina mi trochę historię Gepetta i Pinokia, i ukształtowała moje oczekiwania odnośnie do fanfika. No i tutaj się zdziwiłem, bo nastąpiła wolta, której nie przewidziałem. Historia z baśni przekształciła się w okruchy życia, a postać, którą pierwotnie uważałem za bohaterkę wcale nią nie była. Taki zabieg miał miejsce jeszcze kilka razy, przy czym odnosiłem wrażenie, że charakter opowieści zmienia się zależnie od tego, co chce zrobić Black Ice. Początkowo wydawała się bohaterką, ale bardzo szybko przekształciła się w przysłowiowego „złola”. Mam wrażenie, że jej relacje z White Snow, początkowo wydawałoby się siostrzane, dosłownie ze strony na stronę zaczęły przypominać relacje iście niewolnicze. Zdziwiło mnie to niepomiernie. Black Ice jest postacią, która budzi we mnie wiele wątpliwości. Więcej niż dziwna przemiana dorosłej White Snow w źrebię pegaza po tym, jak zetknęła się z młodym jednorożcem imieniem Happy Hours. Nie, wbrew pozorom Happy Hours nie jest smakoszem napojów alkoholowych, tylko po mistrzowsku poznała budowę zegarów. Potrafi je składać i nawet nie zostawia tych kilku elementów, które po coś są, ale bez, których zegar nadal chodzi. Potem historia zmienia się z okruchów życia, gdyż tak bym określił fragment fanfika o dzieciństwie Happy Hours, w coś przypominającego thriller psychologiczny. Black Ice nie daje bowiem za wygraną i zaczyna, jakby to ujęła papuga z „My Little Pony: The Movie”, „okaleczać emocjonalnie” Happy Hours oraz Nature Hours (tak się nazywa White Snow, która została źrebakiem pegaza po tym, jak spotkała Happy Hours… tutaj naprawdę nie ma czego tłumaczyć…). Thriller psychologiczny zmienia się w kryminał, gdy matka sióstr Hours zostaje zamordowana. Black Ice ujawnia swoje prawdziwe oblicze księżniczce Lunie i Celestii, po czym… cóż, zasadniczo sytuacja wraca do „normy”. Ma się rozumieć, że księżniczki nie czynią nic aby powstrzymać zagrożenie. Historia znowu lawiruje między okruchami życia i thrillerem psychologicznym, z tym zastrzeżeniem, że są to okruchy życia i thriller psychologiczny pędzące niczym Ferrari, w którym ktoś rzucił prawie najwyższy bieg. Proszę wybaczyć, że tak skaczę między wątkami i właściwie streszczam fanfika, ale trudno mi będzie wniknąć w problemy tego utworu bez odpowiedniego przygotowania gruntu. Kiedy dochodzi do kolejnego zamachu, tym razem na Nature Hours, Happy Hours manipuluje czasem, co jest logiczne o tyle, że ma zegarek jako uroczy znaczek (który dostała za to, że wcześniej wstrzymała czas... ale to już zupełnie inna historia). Ona sama za swój wyczyn i ocalenie siostry, została alikornem i księżniczką czasu. Mijają kolejne lata, a Black Ice, w „przebraniu”, które bohaterowie już znają swobodnie się przemieszcza w ich okolicy, a oni zdają się nie podejmować żadnych kroków zaradczych. Nie wspominam o księżniczkach, u których nawet siostry nie szukają pomocy. W tym miejscu może przerwijmy na chwilę streszczenie fabuły, gdyż opisałem ją wystarczająco dokładnie by dojść do pewnego wniosku. Mianowicie Black Ice, jej psychologia i motywacja są bardzo uproszczone, wręcz minimalne i nie pozwalają odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego Black Ice, będąc, jak sądzę zazdrosna o to, że jej własność, White Snow, która została przemieniona w pegaza, nie jest dłużej pod jej kontrolą, tak długo czeka? Akcja fanfika trwa kilkanaście lat, w międzyczasie siostry Hours dorastają, kończą edukację, Nature znajduje chłopaka i zachodzi w ciążę, rodzi dziecko… a Black Ice cały czas na coś czeka. Podobnie czekają siostry, które nie próbują usunąć problemu. Nie rozumiem tego zawieszenia, zwłaszcza przestałem je rozumieć, gdy Black Ice wpierw zabiła matkę sióstr, a potem próbowała (skutecznie, ale Happy Hours wczytała stan świata sprzed zabójstwa) zabić Nature. I co? I nic! Nie wiadomo właściwie czemu akcja fanfika trwa tak długo. Od drugiej połowy fanfika w miejscowości, którą upodobała sobie Black Ice są już cztery alikorny! Celestia, Luna, Happy Hours i Violet. Czy to nie są już wystarczające siły, żeby walczyć z alikornem, który nawet nie próbuje udawać, że ma dobre zamiary, ani nawet nie stara się kryć? Najwyraźniej nie. Motywacja postaci, uzasadnienie ich działań lub też ich braku wydaje się nieadekwatne. Pod koniec ponownie następuje zmiana tonu, nagle fanfik, który mógłby mieć tagi: okruchy życia, romans, dorastanie, otrzymuje dodatkowe dwa: zombie apocalypse i dark. Finałowa „konfrontacja” jest jednak bardzo pobieżnie opisana i sprawia wrażenie, że autorce trochę zabrakło pomysłu. Z pewnością jednak zabrakło odpowiedniej podbudowy, która pozwalałaby zostawić ją taką, jaka jest, bez dodatkowych wyjaśnień. Czuję, że autorka chciała, żeby czytelnik musiał trochę pomyśleć, co się stało i dlaczego, ale biorąc pod uwagę, że w fanfiku rzeczy związane z magią po prostu się dzieją, przeto wskazówek nie ma zbyt wiele. To jest właściwie mój największy zarzut, wobec tego w sumie udanego debiutu. Czuć, że „Dreams Come True” jest debiutem. Pomijając, że autorka skacze pomiędzy gatunkami, eksperymentuje również z narracją. Trzecioosobowy wszechwiedzący narrator okazjonalnie ustępuje miejsca streszczeniom lub opisom wydarzeń w formie pamiętników. Od strony narracyjnej jest to nawet niezłe, ale kiedy zamieszczamy opis kluczowej sceny w formie pamiętnika pisanego przez obcego czytelnikom kucyka wkrada się chaos. Tak, zapewne autorka chciała w coś ten sposób ukryć przed czytelnikiem, dodać fragmentom tajemniczości, ale ja w pierwszej chwili poczułem, że wywołała zamieszanie. Pod względem językowym jest na ogół poprawnie, zdania są raczej krótkie i napisane prostym językiem. O dziwo nie znalazłem tutaj zdań, które byłyby wybitnie niezrozumiałe, napisane w sposób bardzo nieskładny, bełkotliwy, itp. Kilka razy zabrakło słowa i chętnie bym te miejsca zaznaczył w tekście, ale autorka wyłączyła komentarze oraz zabroniła kopiować tekst poza plik macierzysty. Nie chce mi się robić zrzutu ekranu, przycinać go, a potem umieszczać jako plik. Podsumowując, poza motywacją bohaterów, która miejscami jest niejasna, „Dreams Come True” to tytuł, który czytało mi się przyjemnie i wydaje mi się, że własnym lore wzbogaca on nieco serialowy świat wykreowany przez Hasbro. Zapewne wkrótce sięgnę po drugą część.
  2. Nie komentowałem zbyt wielu fanfików Suna. Nie jestem pewien, czy przeczytałem coś więcej niż „Wredną szóstkę na Dzikim Zachodzie”, z której po dwóch latach pamiętam, że akcja działa się na anthro kucykowym Dzikim Zachodzie po wojnie Północy z Południem. Pamiętam, że był napad na pociąg, że Mane 6 były złe, ale niekoniecznie, że był napad na bank, było zakradanie się do posterunku tamtejszej „Unii” i było dużo, naprawdę dużo opisów strzelanin z dużym nastawieniem na techniczne detale broni i amunicji. Stwierdziłem też, że brakuje mi tutaj trochę klimatu. I w sumie „Uniwersum Equestria: Transmisja”, mamy zasadniczo to samo, tylko że nie ma kucykowego Dzikiego Zachodu, napadów na pociąg, zakradania się na posterunek tamtejszej” Unii”, napadów na bank, jest natomiast dużo, naprawdę dużo opisów strzelanin z dużym nastawieniem na techniczne detale broni i amunicji. Stwierdzam, że klimacik postapo jest tutaj bardziej wyczuwalny, gdyż znalazło się miejsce na podróż, eksplorację świata, a nie tylko na akcję, chociaż i tej jest całkiem dużo. Sam tytuł „Uniwersum Equestria”, przypomina mi „Uniwersum Metro 2033” (to już tylko 8 lat!), serię książek, które rozgrywały się w innych niż moskiewskie metro lokacjach, nie tylko w Rosji, czy też na przestrzeni poradzieckiej, ale nadal większość akcja większości powieści miała miejsce w Europie Wschodniej. Nawet miałem okazję przeczytać jedną z nich, ale uważam, że wolę klimaty serii „S.T.A.L.K.E.R.: Cień Czernobyla”. I tutaj zadałem sobie pytanie: czy czuję klimat serii, do której nawiązuje autor? Niestety nie mogę dać odpowiedzi twierdzącej. Fanfik posiada swój własny klimat, nie nawiązuje tak silnie do postaci, czy też lokacji jak było to np. „S.T.A.L.K.E.R.: Cień Ponyville”, który dzięki temu miał dla mnie więcej klimatu. Moim zdaniem postapokaliptyczny świat wykreowany przez Suna, jest na tyle uniwersalny, że po niewielkich przeróbkach pasowałby i do wspomnianego S.T.A.L.K.E.R. – a i może Fallout: Equestria a może nawet mógłby być samodzielnym tworem i stałoby się to bez szkody dla samego fanfika. A jednak mam nieodparte wrażenie, że „Uniwersum Equestria: Transmisja”, przypadł mi do gustu o wiele bardziej niż ciesząca się większą popularnością „Wredna szóstka na Dzikim Zachodzie”. Dlaczego? Jedną z przyczyn jest to, że historia nie jest epizodyczna. Skupia się ona w mniej więcej w równym stopniu na postaciach, pełnych detali opisach broni i amunicji, przedstawianiu świata, pełnych detali opisach broni i amunicji, akcji, pełnych detali opisach broni i amunicji, życiu stalkera, pełnych detali opisach broni i amunicji itd. Wspomnijmy, zwłaszcza o pełnych detali opisach broni i amunicji. To zaskakujące, ale rozdział I i następny skupiają się głównie na tym. I co ciekawe, nie nudzą! Byłem zafascynowany, skąd autor czerpał swoją wiedzę (podejrzewam, że nie tylko z książek i filmików na YT), ale z olbrzymim zainteresowaniem śledziłem jak jeden z bohaterów przez kilkanaście stron wybiera dla siebie karabin na misję. I bynajmniej, nie brzmi to jak technobełkot. Autor perfekcyjnie wykorzystał okazję, by przez pryzmat uzbrojenia pokazać warunki życia w zniszczonej wojną atomową Equestrii. W tym miejscu wrócę może jeszcze do klimatu opowieści. Metro 2033 było światem na tyle silnie skażonym, że życie koncentrowało się właśnie pod ziemią, w dobrze osłoniętych przed radiacją miejscach. Spotkanie kogoś żywego poza metrem lub innym schronem było czymś niezbyt częstym. Tymczasem „Uniwersum Equestria: Transmisja” przypomina mi bardziej Fallouta. Na powierzchni żyją bandyci, kanibale, co sugeruje jednak, że świat ten nie jest aż tak skażony, a więc i zapotrzebowanie na stalkerów, jakby było nieco inne. W „S.T.A.L.K.E.R. : Cień Czernobyla”, udawali się oni do Zony, bo tylko tam można było znaleźć cenne artefakty, ale tutaj? Mam wrażenie, że mogliby być spokojnie jakimś wojskiem i nie zrobiłoby to różnicy. Poza tym mam wrażenie, że ten świat jest jakoś zbytnio wypełniony kucykami, funkcjonuje handel itd. Przez to upodabnia się bardziej do Fallouta, niż właśnie Metra 2033. Stalkerzy w fanfiku poszukują dóbr dosłownie pierwszej potrzeby. Przypomniała mi się scenka z Fallout: Equestria, gdzie Little Pip znajduje w dawnej bibliotece Twilight skrzynię mającą wiele, wiele lat, a w niej, jeśli dobrze pamiętam, naboje, środki opatrunkowe etc. Żadna z tych rzeczy nie jest przeterminowana. W „Uniwersum Equestria: Transmisja”, bohaterowie jedzą zupę z puszek, które przeleżały ileś tam lat na powierzchni, były napromieniowane, a ich zawartość się nie przeterminowała. Mam wrażenie, że przez takie właśnie rzeczy, „Uniwersum Equestria: Transmisja”, traci na klimacie, gdyż próbuje czerpać z kilku tradycji postapokaliptycznych jednocześnie, chociaż one jednak nieco się wykluczają. Sceny akcji są bardzo ładnie opisane, często wulgarne, ale bez przesady. Pierwsza otwierająca fanfika, może nawet się ciągnie trochę zbyt długo. Przemawiały do mnie bardziej niż te z „Wrednej szóstki na Dzikim Zachodzie”, być może także dlatego, że nie mam wrażenia, że są one nadmiernie wypełnione dialogami. Jest ich tyle, ile trzeba, nie więcej. Bohaterowie są napisani dobrze, ale przez tych kilka rozdziałów, raczej nie wszyscy mogli się zaprezentować na tyle, abym się do nich przywiązał. Widać jednak, że autor zamierzał nad nimi dłużej popracować i nadać im więcej cech osobowości, po prostu zbyt wcześnie porzucił swoje dzieło. Główna bohaterka, a przynajmniej mam wrażenie, że nią jest, Samara to jednak postać, która wydała mi się bardzo niejednoznaczna. Pisząc bardziej precyzyjnie, jest ona nieco głupsza, niż się może wydawać na początku. Muszę wniknąć w pewne detale fabuły, więc proszę się przygotować na spojlery. Samara dostaje misję i musi wzmocnić drużynę o nowych stalkerów. Dwóch z jej wybrańców, nie miało wcześniej do czynienia z wyprawami poza bezpieczne schronienie, więc postanawia im urządzić test. Mają przynieść pewną rzecz z pewnego budynku, oddalonego od ich bazy wypadowej o kawałek drogi. Samara zapewne wie, co to za budynek, ale zabiera nowicjuszom broń i oczywiście są tam uzbrojeni bandyci. Słychać strzały, doświadczeni stalkerzy chcą (i to nie raz) ruszyć na ratunek, ale Samara na to: Nah, it'll be fine! Nowicjusze, dosłownie cudem, uniknąwszy śmierci oraz poważnych ran wykonują misję, a na miejscu… Moim zdaniem Samara, jest bardzo niejednoznaczną postacią To bardzo doświadczony stalker, który zaczyna jednak popadać w bardzo niebezpieczną rutynę, zadufanie a kto wie czy nie ignorancję. Może to wyjaśniać ten olbrzymi dysonans w jej zachowaniu po stracie kucyka w pierwszym rozdziale, a lekceważącym stosunkiem do nowych członków zespołu. I nie mam na myśli samego testu, ten byłby nawet do przyjęcia, ale po pierwsze, Samara zabrała im broń palną (tę, o której wiedziała, co warto podkreślić), czyli sama stworzyła tę sytuację, a po drugie w momencie testu, trwała już misja. Bardzo ważna (przynajmniej dla jej szefa) misja. Śmierć nowego kucyka nie byłaby tutaj aż tak dużym problemem jak jego ciężka rana. Nie tylko nie mógłby on walczyć, ale też stanowiłby obciążenie dla innych. I jakby w takiej sytuacji postąpiła Samara? Chyba już się nie dowiem, ale może to i lepiej. Pytanie brzmi: czy autor celowo tak zaczął pisać tę postać? Jeśli tak, to super, fajnie gra z wyobrażeniami czytelnika. Nie będę ukrywał, że scena nie pozostawiła mnie obojętnym, naprawdę się w nią zaangażowałem. Jeśli to jednak wypadek przy pracy, to jeszcze jest pole do poprawy, chociaż nie można zapominać, że tekst był napisany dziesięć lat temu. Mam jeszcze pewną przesłankę, by skłaniać się ku celowemu działaniu autora, ale nie będę tutaj o nie wspominał, bo komentarz i tak jest już zbyt długi. Od strony językowej jest dobrze, zdania są zrozumiałe, nie pozostawiają pola dla rozważań co autor miał na myśli, poza tym, co autor faktycznie chciał przekazać czytelnikowi. Sądzę jednak. że zapis dialogowy nie jest najzupełniej poprawny. Podsumowując, fanfik „Uniwersum Equestria: Transmisja” wciągnął mnie. Nie znalazłem tutaj innych słabości poza „generycznym” kucykowym postapo. Pod znakiem zapytania stoi, czy tekst jest przystępny dla czytelnika niezainteresowanego bronią palną. Mam wrażenie, że są tutaj fragmenty, które mogłyby go zmęczyć. Ja się jednak do takowych nie zaliczam i mnie szczegółowe opisy bardzo przypadły do gustu. Z chęcią przeczytałbym kolejne rozdziały, a już z pewnością bym chciał wiedzieć, czemu fanfik został porzucony, podobnie jak to, co robi on w dziale 18+? Poza wulgaryzmami, nie znalazłem tutaj nic szczególnie przemawiającego za taką klasyfikacją.
  3. „Czarne niebo” jest fanfikiem, o którym dowiedziałem się zupełnie przypadkiem i jakim wielkim zaskoczeniem było dla mnie, że fanfik z okresu wczesnego fandomu trzyma poziom, który nawet dzisiaj nie zawsze jest osiągany. Zacznijmy od tego, co zobaczyły moje oczy. A zobaczyły ładnie zaznaczone akapity, normalną czcionkę, biały kolor stron, wyrównanie do prawej i lewej. Rozdziały i części są wyraźnie zaznaczone. A przecież data nie kłamie, temat został założony, niemalże co do dnia 12 lat temu. To bardzo zachęciło mnie do dalszej lektury. Mam wrażenie, że wczesny fandom chętnie niż dzisiaj łączył kuce ze światem ludzi i w ogóle czynił nawiązania do wytworów naszego świata. Dość wspomnieć o crossoverach z grami video, dzisiaj chyba rzecz nieczęsto spotykana. Ale przejdźmy do ludzi. W „Czarnym niebie”, ludzie na szczęście nie trafili jeszcze nie mogą swobodnie się dostać do Equestrii. I tym razem to dobrze dla kuców. Czarne niebo nie jest kolejnym dystopijnym TCB, przy którym rok 1984 George’a Orwella wydaje się bardzo optymistycznym utworem. W „Czarnym niebie” świat ludzi już teraz jest antyutopijnym miejscem i chętnie zapoznałby z tą, że antyutopią także mieszkańców Equestrii. Jest to zresztą ten ciekawy rodzaj dystopii spod znaku cyberpunku. Sam nie lubię szczególnie tej konwencji, starsze iteracje, której przypominają mi bardziej retro futuryzm o podobnym znaczeniu co wizje przyszłości oparte na XIX wiecznych technologiach w steampunkowych światach. Tutaj, jednak przypomina mi ona bardziej niedawno wydaną grę „Forever Winter”, gdzie cyborgi potrafią regenerować tkanki miękkie, pożerając ludzi, co jest podobne do działania pewnego robota ze wspomnianego uniwersum, który także żywił się ludźmi. Cyborgi te służą megakorporacji, która przejęła tutaj rolę państwa, ale jej zarząd bardziej sobą przypomina twór feudalny, gdzie każdy ma swoje miejsce i chętnie nawiązuje do średniowiecznego nazewnictwa najwyższych hierarchii. Cyborgi te nazywa się skromnie „urzędnikami”. Autor nie sięga tym razem po schemat japońskiego zaibatsu, chociaż się nim z pewnością, choćby pośrednio, inspirował. Już sam świat ludzi został opisany, jak na długość fanfika, naprawdę szczegółowo. Gdy trafiają do niego kucyki, jest on jeszcze czytelnikowi nieznany, ale autor szybko nadrabia te braki wiedzy. Dlatego też czytelnik szybko dochodzi do wniosku, że Twilight i jej przyjaciółki wpadły w totalne tarapaty. Muszę jednak w tym miejscu zaznaczyć, że fanfiik skupia się na przedstawieniu świata ludzi, a nie kucyków. Nie uważam tego za wadę, gdyż ten mielibyśmy lepiej poznać w drugiej części opowieści, która nie została jednak opublikowana. Podobnie jest z postaciami. Dziwiłem się, że w fanfiku, który opiera się jednak na akcji (walki tutaj są częste i trwają dość długo), posiadają one wyraźnie zarysowany życiorys, światopogląd a wiele informacji o świecie zdobywamy poprzez ich perspektywę. Oni znają ten świat, żyją w nim i chętnie się tą wiedzą dzielą z czytelnikiem (nie łamiąc na szczęście czwartej ściany, to fanfik napisany zupełnie na serio). Autor musiał niemało wysiłku włożyć w stworzenie interesujących ludzkich postaci, takie które nie pozostawiają czytelnika obojętnymi. Owszem, czasem te informacje spowalniają akcję, ale w kontekście kontynuacji byłyby bardzo istotne. Natomiast bardzo mi się spodobało, to że mane 6 zachowują się jak one. Zachowania te totalnie nie pasują do świata ludzi, ale oczekiwałbym ich od bohaterek serialu. Bohaterki nie zawieszają swojego systemu wartościowania tylko dlatego, że są w innym świecie i tutaj jest inaczej, oj, nie. Wynikają z tego nie tylko zabawne, ale też istotnie wpływające na fabułę sytuacje. Powróćmy do języka, jakim napisany jest fanfik. Autor wykazuje się nieraz poetyckim zacięciem przy opisach stanów uczuciowych, czy też okoliczności postapokaliptycznej przyrody. One po prostu nie tylko informują czytelnika o obserwacjach czy odczuciach bohaterów. One są po prostu same w sobie piękne. Dodają tekstowi tak potrzebnej uczuciowości bez jego niepotrzebnego wydłużania. Bo fanfik, jest moim zdaniem bardzo treściwy. Tutaj nie ma niepotrzebnych zdań ani lania wody. Interesujące są, zwłaszcza opisy walk. Pomijając niekiedy angielską terminologię, zamiast szukania polskich odpowiedników (np. low kick), to informują, jakiego manewru dokonał walczący, w co celował, jak zareagował przeciwnik itd. I te opisy przez większość fanfika mnie nie nużyły, dopiero pod koniec odniosłem wrażenie, że może walki ciągną się trochę zbyt długo. Biorąc pod uwagę powyższe, zaskoczyła mnie liczba błędów w tekście. Gdyby to był początkujący autor, wynikałoby to może z braku wiedzy o ortografii itd. ale tutaj nie ma problemów z błędami ortograficznymi jak „u” i „ó”, „h” i „ch”, „ż” i „rz”. Tutaj miałem wrażenie, że autor nie wiedział, jak zapisać pewne słowa, więc zapisał je tak jak brzmią, a nie tak, jak się je pisze. Tymczasem takich błędów jest na tyle dużo, że nie można ich zignorować. Podsumowując, „Czarne niebo” to fanfik, który gdyby nawet ukazał się dziś, zostałby dobrze przyjęty. Ale w czasach, gdy powstawały takie prace jak „Nekromanta z Ponyville” musiała ona się naprawdę wyróżniać. Szkoda tylko, że nie doczekał się kontynuacji. Wówczas moglibyśmy bardziej docenić wysiłek autora przy tworzeniu świata i postaci, zwłaszcza postaci ludzi.
  4. Zastanawiałem się, czy Escalation '84 – Higher Further Faster należy komentować w sytuacji, gdy został przetłumaczony zaledwie jeden rozdział. Uznałem jednak, że być może odrobina uwagi zachęci tłumacza do publikacji kolejnych rozdziałów, gdyż przedstawiona historia jest wcale interesująca. Nie znam oryginału i nie będę go czytał, wszak po to powstają tłumaczenia, aby czytelnik nie musiał zapoznać się z oryginałem. Zaprezentowany fragment przypomina mi, z racji braku lepszego określenia, techno thriller. Lubię ten gatunek, gdyż wymaga on od autora, przynajmniej, jeśli chce on napisać dobrą powieść tego gatunku, dogłębnego researchu. Sądzę, że przypadku Escalation '84 – Higher Further Faster nie był on taki dogłębny, ale autor bardzo ochoczo posługuje się nazwami wyjętymi wprost z wikipedii, więc sądzę, że ma pewną wiedzę, a poza tym nie pisze on „Polowania na Czerwony Październik”, tak więc nie wymagajmy od niego aż tyle. Nie będę oceniał fanfika pod tym kątem, bo nie znam się aż tak dobrze na walce powietrznej przełomu XX i XXI wieku. Wystarczy, że napiszę, że mimo wszystko prezentuje się tutaj bardziej zachęcająco niż w obu częściach fanfika Ace Combat. Mianowicie opisy starć powietrznych nie są tutaj aż tak monotonne, nawet jeśli odbywa się to na skutek używania terminów i nazw wojskowych. Natomiast samo tłumaczenie jest miejscami dość niechlujne. Dwa razy zdarzyło się, że ktoś w jednym, krótkim zdaniu jest kobietą, a potem mężczyzną: Większym problemem jednak jest to zdanie: Nie wiem, co autor tłumaczenia miał na myśli. Poza tym, jednak tekst nie wygląda źle, przynajmniej po tym, jak poprawki zaproponował Ziemniakford. Bardziej dogłębną ocenę tłumaczenia uniemożliwia nieznajomość oryginału. Nie będę także oceniał realiów świata przedstawionego, gdyż nie znam ani uniwersum Equestria at War, ani też nie grałem we wspomniany mod do Hearts of Iron IV. Podsumowując, fanfik zaczyna się moim zdaniem obiecująco, ale tłumaczowi radziłbym przykładać większą wagę do strony formalnej, bo nawet po uwagach Ziemniakforda, tłumaczenie wymaga miejscami dopracowania.
  5. Swift Hoof: Bizony z Enceset to debiut autora i jeśli jest to prawda, to wcale udany. Nie powinien on, jednak zasypiać na laurach, nad wieloma rzeczami trzeba popracować. Pierwszym, co się rzuca w oczy to uwagi Ziemniakforda na akapitach. Autor powinien je zaakceptować lub odrzucić, bo większa część tekstu jest… amarantowa, ale i tutaj nie mam pewności, czy jest to właśnie ten kolor. Drugą zauważalną cechą utworu jest kolor stron. Nie jest on biały, ale wyblakły żółty. Widywałem już fanfiki napisane wprost w tematach, a nie w plikach google doc. ale z tego rodzaju pomysłem zetknąłem się chyba po raz drugi, jeśli w ogóle. Być może miało to sugerować czytelnikowi, że tekst pochodzi z odległych czasów i strony, na których został on zapisy pożółkły ze starości? Mam pewne podstawy, by tak sądzić. Sądzę jednak, że dla czytelnika podobne zabiegi nie mają znaczenia i można sobie podobne udziwnienia darować. Zaburza to bowiem w jakiś sposób estetykę. Po trzecie, czcionka jest duża, 16 nadaje się na tytuły podrozdziałów, ale w całości dokumentu nic nie wnosi. Wygląda po prostu dziwnie. Jeśli autor chciał sztucznie zwiększyć objętość tekstu, wystarczyłaby wielkość czcionki 12 i interlinia 1,5. Całość wyglądałaby przyjemniej dla oka. Nie koniec na tym uwag o stronie formalnej. Nie będę wspominał o przecinkach, które Ziemniakford tak pracowicie porozstawiał. Wspomnę natomiast o tym, że dialogi kończy się kropką po didaskaliach! Literówki i nieprawidłowy zapis powinien za nas rozwiązać edytor tekstu. Oczywiście musimy mu w tym pomóc i kliknąć na podkreślone czerwonym wężykiem słowo. Aby uniknąć tych błędów polecam skorzystać z licznych, dostępnych bezpłatnie programów sprawdzających ortografię i interpunkcję. Uchroni to nas przed najbardziej oczywistymi błędami. Wspomniałem, że kolor stron może mieć znaczenie. Sądzę tak dlatego, że sposób w jaki mówią postacie jest nieco stylizowany archaizmami. Nie zawsze to jednak czyni konsekwentnie i czasami przeskakuje z XIX wieku do okresu międzywojennego: Niektóre fragmenty, zwłaszcza na początku są nieporadnie napisane: Ogólnie jednak, fanfik ma jakąś fabułę, prostą, bo prostą, ale mniej więcej zrozumiale poprowadzoną. Motywacje bohaterów są proste, a oni sami zarysowani pobieżnie, ale wystarczająco, aby pokazać różne charaktery. Opisy walki są całkiem w porządku. Zakończenie sugeruje zaś, że powstaną kolejne części. Jeśli popracować nad stroną formalną i konsekwentnie trzymać się przyjętej stylistyki językowej to autor może osiągnąć zupełnie przyzwoite rezultaty. Moim zdaniem, przynajmniej w Swift Hoof: Bizony z Enceset, włożył on to minimum wysiłku, żebym nie uważał czasu spędzonego z tym fanfikiem za stracony.
  6. Fanfik Krystallina Autokratorias nie jest fanfikiem dobrym… tylko ZAJEBISTYM. Jest to fanfik bardzo nietypowy. Wydaje się, że nie posiada on fabuły, ba nawet nie próbuje jej opowiadać przy pomocy listów, pieśni, kronik historycznych. Owszem jest tutaj to wszystko. Opisy świąt, potraw, zwyczajów i moralności. Ale służy to wszystko nie fabule, ale jednemu, jedynemu bohaterowi tego fanfika. Jest nim Kryształowe Imperium, zanim zniknęło nie tylko z map Equestrii, ale wręcz, całkiem dosłownie, z powierzchni ziemi. Nie spotkałem się z podobnym fanfikiem, chociaż czytałem trochę zawierających podobne opisy. Były one po prostu przedzielone fabułą. Czytałem też takie, które całkowicie gardziły tym i się ograniczały tylko i wyłącznie do historii świata, jako najbardziej niezbędnego elementu lore, który może mieć wpływ na poczynania bohaterów. Ale nie tutaj. Tutaj mamy bardzo szeroki przekrój lore. Wszystkie klasy społeczne, biedacy, klasa średnia i rządząca budują państwo wspólnie i tworzą jego historię. Nie będę jednak tego opisywał detalicznie w tym komentarzu. Nie ma to sensu, gdyż zbyt wiele informacji musiałbym przekazać. Dość jednak powiedzieć, że zawarte tutaj informacje są bardzo interesujące i przeczytałem ten fanfik szybko, nawet jak na mnie. Czytając go przyszła mi do głowy pewna myśl. Myśl, że czytam kolejną książkę z serii Życie w czasach … z których sam korzystam przy pisaniu fanfika. Cygnus zrobił „research” w wielu dziedzinach (zwłaszcza w przypadku floty Imperium) i wydaje mi się, że gdyby dokończył pisanie Krystallina Autokratorias, wówczas mógłby spokojnie go zatytułować „Życie codzienne w Kryształowym Imperium w czasach przed jego zniknięciem”, dać odpowiednią okładkę (proponuję jakąś mozaikę) i wydać nakładem Suna. I kto wie, może ktoś by się nabrał, że jest to książka, praca popularnonaukowa opowiadająca o prawdziwym królestwie, przesiąkniętym tradycją bizantyjską? Nie wykluczyłbym i takiej możliwości. Czytając Krystallina Autokratorias przeżywałem również coś podobnego do lektury książek z serii historyczne bitwy od Bellony. Chodzi mi o fragmenty poświęcone nie samej bitwie, ale np. organizacji wojsk, wyposażeniu, szkoleniu, życiu podczas pokoju i wojny etc. Sądzę jednak, że gdyby autor opisał jakąś bitwę pod kątem wspomnień szeregowego piechura (jeśli kucyki posiadają piechotę, jest to dość nieoczywiste zagadnienie) czy generała, to efekt byłby równie wspaniały co w przypadku, choćby opisu budowy kanału i parady floty Kryształowego Imperium. Świadczy o tym, choćby bardzo osobisty i wzruszający list do matki niejakiego studenta, Delikatesa. Tak, wiem, że Kryształowe Imperium nie istnieje, ale „research”, Cygnus zrobił jedyny w swoim rodzaju. Cóż mogę napisać na koniec? Oczywiście, że gorąco polecam, zwłaszcza jeśli lubicie opisy życia codziennego fikcyjnych światów. Fikcyjnych a jednak podobnych do naszego.
  7. Początek życia fandomu My Little Pony: Friendship is Magic, wiąże się z kilkoma głośnymi fanfikami będącymi niejako crossoverami pomiędzy serialem a grami video. Najsłynniejsze z nich to Fallout: Equestria czy seria Silent Ponyville. Pen Stroke, lepiej znany z Past Sins, także stworzył podobny crossover, lecz oparł się na mniej popularnym tytule Alan Wake. Efekt jest wcale zadowalający. The Creeping Darkness przypomina mi nieco inny fanfik tego autora, mianowicie Into The Depths. Dzieli je zaledwie kilka miesięcy, a łączy wątek wszechogarniającej wszystko tzw. Ciemności. Nie będę zdradzał dużo z fabuły w tym komentarzu, gdyż jest to fanfik, który ma jednak swoje tajemnice i wolałbym, żeby czytelnik zapoznał się z nimi osobiście. Co jednak zdradzić mogę i co chętnie uczynię, to to, że jest to fanfik całkiem klimatyczny i dobrze napisany survival horror. Tutaj oczywiście nasuwają mi się porównania z Silent Ponyville. Oba fanfiki są jednak, mimo gatunkowych podobieństw i łączenia MLP:FiM z grami video, pod względem językowym są od siebie bardzo różne. Pen Stroke jest autorem mimo wszystko raczej dojrzałym i z pewnym doświadczeniem pisarskim. The Creeping Darkness broni się nawet bez świetnego nagrania z muzyką i rysunkami. Tego nie mogę powiedzieć o pierwszym Silent Ponyville, który był utworem językowo wręcz prymitywnie napisanym z mnóstwem prostych zdań i niezliczonymi powtórzeniami rzucającymi się w oczy nawet w angielskiej, czyli oryginalnej wersji językowej. Tłumaczeń nawet nie ma sensu porównywać, gdyż tłumaczenie Silent Ponville powstało bardzo wcześnie w historii fandomu i od strony formalnej nie mogę o nim powiedzieć wiele dobrego, poza tym, że jest. Tutaj z kilka wyjątkami naprawdę nie mam się czego czepiać, nie mówiąc o poważniejszej krytyce. Na tym, jednak porównania się nie kończą. The Creeping Darkness i Silent Ponyville łączy pewna logika wydarzeń, którą przypomina nieco gry, z których czerpały one inspiracje. Jeśli te mechaniki są znane czytelnikom, tym lepiej, ale w obu przypadkach nie czułem, aby ich nieznajomość wpływała na ich odbiór przeze mnie negatywnie. Warto jednak wziąć to pod uwagę, gdyż czasami logika wydarzeń zachodzących w grze, może wydawać się dziwna. Zastanawiam się zatem dlaczego Silent Ponyville jest powszechnie znane, a The Creeping Darkness chyba pozostaje w cieniu, i to pomimo faktu, że Pen Strokę napisał też dobrze znane Past Sins. Rozważałem, iż przyczyną mogą być pełne napięcia sceny jak np. pościg Slender Pony za Pinkie Pie w szkole. Ale są w The Creeping Darkness sceny także bardzo emocjonujące, podniosłe i tak dobrze i przejmująco napisane, że aż filmowe. Nie będę ukrywał, że wiele razy nie mogłem się oderwać od lektury, a syndrom jeszcze jednej strony i kończę działał z pełną siłą. Niewiele fanfików ma na mnie aż taki wpływ. Jest jeszcze jedna przyczyna, dla której nie zdradza fabuły fanfika. Niestety The Creeping Darkness to chyba utwór na jeden raz, potem nie mogę mieć pewności, czy będzie on równie mocno oddziaływać na czytelnika. Jednak ten pierwszy raz może bardzo zasmakować, szczególnie fanom survival horrorów z kucykami w roli głównej. Na koniec miałbym do tłumacza fanfika jeszcze jedną prośbę. Prosiłbym o przełożenie na język polski Into The Depths. Utwór może nieco gorszy, ale nadal godny uwagi w chłodne jesienne noce.
  8. Postanowiłem dać szansę drugiej części Ace Combat i w tym komentarzu dokonać pewnej analizy od prologu do 4 rozdziału. Dlaczego właśnie ten zakres wybrałem? W rozdziale piątym pojawił się pewien element, który wymaga rozpatrzenia osobno dla klarowności wywodu. Akcja zaczyna się dwa lata po zakończeniu wojny z Gryfami, zwanej po fakcie wojną belkańską lub podobnie, co jest oczywiście nawiązaniem do tytułu jednej gier z serii. Nie sprawdzałem tego, ale mam wrażenie, że w Ace Combat: Wojna o Equestrię nazwa Belka chyba się nie pojawia. To jednak, zapewne niezbyt istotny szczegół. Oto jednak, co oczywiście dla Celestii, Luny i Twilight jest prawie całkowitym zaskoczeniem, pojawia się nowe zagrożenie jest nim Aurora Dawn, ale Celestia zna ją też pod innym imieniem. Brzmi ono Starlight! Muszę przyznać, że przez chwilę byłem przekonany, że Starlight to postać z serialu. Ponieważ w fanfiku jest ona alikornem wydawało mi się, że autor inspirował się serią animacji od Folga Lorga, gdzie Starlight Glimmer też jest alikornem. Okazało się jednak, że zbieżność imion jest czysto przypadkowa, bo fanfik zaczął się ukazywać przed premierą piątego sezonu. Niemniej jednak było to ciekawe, bo Aurora Dawn i Starlight Glimmer nieco jednak łączy. Ta druga chce uczynić kucyki równymi, a pierwsza zapewnić powszechność alikornizacji. Jeszcze jednym fajnym nawiązaniem jest fragment, gdy Pinkie Pie wspomina o mechanicznym alikornie, który chce wszystkich zabić w jakiejś alternatywnej rzeczywistości. Prawdę mówiąc, nie jestem pewien, skąd ten wątek pochodzi, ale mam wrażenie, że z Fallout: Equestria. W każdym razie było to zachowanie faktycznie pasujące do charakteru Pinkie Pie. Przejdźmy jednak do wywodu. Podczas czytania Ace Combat: Wojna o Equestrię widziałem stopniową poprawę, zarówno pod kątem prowadzenia fabuły, rozwoju postaci, a wreszcie stylistyki. Warto wspomnieć, że już wtedy autor przykładał się choćby od strony formalnej do swego fanfika, dzięki temu wyglądał on schludnie. Wygląda na to, że w Ace Combat: Skrzydła Jedności autor jest już dojrzałym pisarzem, wie, do jakiego efektu dąży i potrafi go osiągnąć. Podczas tych efektownie pięciu rozdziałów zauważyłem umiejętne budowanie napięcia pomimo szybkości, z jaką poprowadzona jest akcja. Fanfik próbuje być poważny od samego początku, podczas gdy w Wojnie o Equestrię mieliśmy zarówno sytuacje poważne, jak i zabawne w rodzaju znaczkowej ligi strzelającej do gryfów jedzeniem. Ponadto plan gryfów był, zwłaszcza na początku bardzo naiwny, a fabuła potrzebowała sporo czasu, żeby się, jakkolwiek rozkręcić. Moim zdaniem nie stało się tak dlatego, że przed wyruszeniem w podróż trzeba zebrać drużynę, w tym wypadku utworzyć szwadron Mirage i Zjednoczona Siły Equestrii. Podczas lektury przymykałem oko na pewne, może nawet kluczowe dla zawiązania fabuły sprawy. Nie zadawałem pytań, dlaczego Equestria zbudowała flotę wojenną, pomimo że siły zbrojne zostały rozwiązane. Zbudowanie floty w ciągu dwóch lat i przeszkolenie załóg, przy formalnym nie istnieniu armii jest wyczynem. W dodatku nie mogę stwierdzić, że flota morska istniała wcześniej, bowiem w Wojnie o Equestrię ani razu o niej nie wspomniano. Nie zastanawiałem się też nad tym, że także Aurora Dawn zbudowała własną flotę wojenną, zgromadziła tysiące zwolenników i zawarła groźne sojusze… podczas gdy Equestria o tym nie wiedziała. Zapewne, gdybym bardzo się tym przejmował to już na początku bym porzucił fanfika. Skupmy się na tym, co mnie cieszy. Cieszy mnie, że nie otrzymałem powtórki z Wojny o Equestrię, gdzie gryfy najpierw próbowały zniszczyć zbiory, potem porywać źrebaki (albo na odwrót, nie ma to znaczenia), słowem pomimo rzekomo miażdżącej przewagi prowadziły wojnę, jakby chcieli… no właśnie nie wiem. Wiedziałem tylko, że całość była dla mnie bardzo nieprzekonująca. Była wręcz słaba. Nie wiedziałem, czy autor pisze komedię, czy dramat wojenny. Tutaj wszystko jest jasne. Już na początku Skrzydeł Jedności wita nas tempo, jakie poznałem z ostatnich rozdziałów Wojny o Equestrię. Niestety bitwy nadal są tak opisane, że w zasadzie trudno sobie wyrobić jakiś dokładny obraz tego, jak rozmieszczone są siły walczących stron. Autor „gardzi” opisami strategii, taktyki, odległościami, wprowadzę ważne elementy bez ostrzeżenia i dobrze, jeśli zadowoli się choćby wspomnieniem, że w zasadzie to wątek ten pojawiał się już wcześniej, a zatem mógł być dostępny dla danej strony. Pomimo tego, jak na razie całość się czyta bardzo dobrze, a brak szczegółów nie przeszkadza w cieszeniu się fanfikiem. Warto jednak zaznaczyć, że wiem, czego się po autorze spodziewać i dostosowałem swoje wymagania do jego możliwości. Bo warto pamiętać: Ace Combat: Wojna o Equestrię to adaptacja gry arcade, a nie Digital Combat Simulator. Podsumowując pierwsze rozdziały, jest w porządku i widać, że autor się stara. Od siebie dodam, że jeśli autor się stara to w moich oczach bardzo na tym zyskuje.
  9. Słyszałem opinię (nie mogę zweryfikować), która mówi, że po jednej udanej generacji My Little Pony następuje nieudana. Z punktu widzenia fanfiction, przynajmniej w polskim fandomie My Little Pony, byłaby to jednak słuszna opinia. Ilość fanfików z piątej generacji MLP jest tak niewielka, że dopiero teraz miałem okazję przeczytać fanfiction, którego akcja dotyczy przygód Sunny i jej przyjaciół. Podchodziłem do najnowszej generacji ostrożnie i w związku z tym, nie byłem ani rozczarowany, ani też zachwycony. To nie jest miejsce aby rozwodzić się nad problemami jak np. drastyczne różnice w jakości animacji pomiędzy serialem a wcześniejszym filmem czy porzuceniem głównej serii przez Hasbro. Bardziej istotne wydaje się to, że piąta generacja My Little Pony nie była samodzielną, niezwiązaną fabularnie z wcześniejszymi generacjami, serią. My Little Pony: Make Your Mark była zaledwie dodatkiem do My Little Pony: Friendship is Mgic. Dodatkiem, który moim zdaniem zepsuł zakończenie trwającego dziewięć sezonów serialu. Fabuła przypomina mi jeden z odcinków serialu i tę serialowość czuć. Nie znaczy to, że autor próbuje przenieść bezkrytycznie sposób przekazu animacji na tekst.Mam na myśli to, że miejsca jak i postacie są bardzo, przynajmniej na początku, zbliżone do swoich pierwowzorów. Potem sytuacja się nieco komplikuje ale to chyba oczywiste, bo niektóre treści nie mogłyby się ukazać w serialu dla dzieci. Postaciom nie poświęca się tyle samo uwagi, lecz niczym mane six z My Little Pony: The Movie 2017 r. część z nich wybija się na plan pierwszy. W tym wypadku są to poza Sunny, Zipp i Misty. Pozostali są obecni, ale ich udział od trzeciego rozdziału bardzo spada. Muszę jednak przyznać, że przykładowo Izzy czy Pipp zachowują się bardzo podobnie do imienniczek z serialu. Pierwsza jest bardzo fajna jak to to Izzy a druga… cóż, miejscami irytująca. Sunny z fanfika to wierne odbicie tej z serialu, zarówno jeśli chodzi o charakter jak i moce. Zipp wydaje się nieco odmieniona. Nie jestem pewien, czy to samo dotyczy Misty. Dwie ostatnie postacie są chyba najważniejsze, gdyż to one są zarzewiem konfliktu, który napędza fabułę fanfika. Konflikt zaczyna się gdy Misty, nadal spiskując przeciwko bohaterom, stara się znaleźć źródło dochodu. Misty potrzebuje go aby móc kupować rzeczy od swoich przyjaciół (tych, których szpieguje) a nie liczyć tylko na ich dobrą wolę. Jest to bardzo sprzeczne zachowanie, ale może nawet pasuje do bohaterów serialu. Niestety, wszystkie próby kończą się porażką albo wręcz katastrofą. W końcu nadchodzi kolej Zipp, która jest niechętna Misty, nie tylko z powodu jej ostatnich klęsk w życiu zawodowym. Oczywiście i tę próbę cyjanowa (słowo, którego nie znalazłem w tym znaczeniu w słowniku języka polskiego PWN, bo oznacza ono kwas, co w sumie nawet pasuje do Misty) klacz wykorzystuje do zwabienia bohaterów w pułapkę Opaline. Problem w tym, że Misty nawet swoich planów nie potrafi zbyt dobrze wcielić w życie i w międzyczasie prawie powoduje wypadek, w którym giną prawie wszyscy bohaterowie, łącznie z nią. Zipp puszczają nerwy i zaczyna otwarcie wyrażać się o niej bardzo niechętnie. To co się następuje później przypomina mi jakąś komedię absurdu. Wszyscy, wszyscy zaczynają Zipp przekonywać… przekonywać to chyba zbyt delikatne słowo, bardziej pasuje mi tutaj zwrot zapożyczony z języka angielskiego tj. gaslighting. Otóż, wszyscy nagle zaczynają gaslightować Zipp, że to ona i jej zachowanie względem Misty jest problemem a nie to, że Misty spartoli wszystko czego się tknie. I ten proceder trwa przez resztę fanfika. Dla mnie było to tym bardziej irytujące i tylko czytelnik o tym może wiedzieć, że Misty faktycznie próbuje skrzywdzić bohaterów. Lecz kiedy spisek Misty i Opaline wychodzi na jaw, nic się nie zmienia. Nadal wszyscy mają pretensje do Zipp, że odmawia zdrajczyni drugiej szansy. W końcu detektyw ulega namowom i uznaje swoją winę. Polega ona na tym, że podczas śledztwa, w którym dowodów dostarczała jej Misty pod kontrolą Opaline, nie zważała na bezpieczeństwo innych. Jest to paradoksalne, bo Zipp nie mogła wiedzieć o tym, że Misty spiskuje przeciwko niej i jej przyjaciołom. Mało tego, śledztwo Zipp nie rozpoczęłoby się, gdyby nie Misty, która sama zainspirowała Opaline do takich a nie innych działań. Czy Zipp jest zatem winna, bo nie lubiła Misty już wcześniej, za jej szereg porażek? Czy fakt, że spiskowała o czym wiedzieć nikt nie mógł jest dla Misty okolicznością łagodzącą i Zipp nie powinna tego w ogóle brać pod uwagę? Zdaniem innych tak, Zipp powinna nie nie tylko nie powinna być nagrodzona za ostrożność wobec nowego kucyka, który sprowadza na innych i siebie nieszczęścia ale wręcz powinna się przyłączyć się do rytuału samobiczowania. Poza tym Misty wydaje się w tym fanfiku postacią dość niejednoznaczną. Być może wynika to z charakteru tej postaci z serialu, być może z wizji autora, ale mi się wydaje, że Misty jest tak naprawdę zwykłą egoistką. W gruncie rzeczy sama przyznaje, że Opaline ją wykorzystywała ale także uczyła podstaw magii i magicznych eliksirów. W sytuacji, gdy w Equestrii nie było magii, byłaby to wiedza niezwykle cenna. Co prawda Opaline ją karci i słownie poniża, ale czy nie ma powodów, takich samych powodów jak protagoniści serialu? Powodem tym jest to, że Misty wszystko partoli. Tylko Opaline i Zipp przeszkadza takie a nie inne zachowanie a innym nie. To chyba je do siebie upodabnia, przynajmniej w mojej ocenie. Dla innych zachowanie Misty jest spoko, spiskowanie nie jest istotną przeszkodą do przyjaźnienia się, bo przecież cyjanowa klacz chciała mieć znaczek bez którego jest niedowartościowana. To jakby zwalniało ją z wszelkiej odpowiedzialności. A gdy się okazuje, że Opaline nie da Misty tego znaczka, następuje zdrada. I Misty nie widzi w tym nic złego. Może tak być, bo ona przecież spiskuje przeciwko każdemu. Gdy jeden spisek się kończy zaczyna inny. Czyni ją to postacią skrajnie niewiarygodną i trudną do polubienia. Tymczasem autor, czy to kierując się własnymi pomysłami czy też rozwijając idee twórców serialu, czyni z Misty nie tylko podwójną zdrajczynią ale też próbuje ją usprawiedliwić poprzez zrzucanie winy na Opaline i Zipp. Co łączy te postaci względem Misty? Cóż, one chyba czegoś od niej wymagają, czegoś od niej chcą a pozostali bohaterowie nie mają żadnych wymagań. To, że o spiskowaniu przeciwko nim nie wiedzą, nie jest dla mnie żadną okolicznością łagodzącą. A gdy zaczęli oni gaslightować Zipp stało się to dla mnie wręcz nie do zniesienia. Jeśli Efekt motyla jest jakąś wariacją na temat Misty redemption arc, to jest to niezbyt udany Misty nie kieruje się żadną moralnością, tylko nieuświadomionym egoizmem. Misty tak naprawdę nigdy nie porzuca swojej przykrywki. Nie ma odwagi powiedzieć Opaline, że kończy ich znajomość. Misty po prostu wbije jej przysłowiowy nóż w przysłowiowe plecy, gdy ta nadal będzie myśleć, że jest po jej stronie. Abstrahując od tego, jak to by się mogło skończyć, bardziej przypomina mi to kogoś z thrillera szpiegowskiego a nie bajki dla dzieci. Słabość charakteru, wrodzona strachliwość zapewne jeszcze nie raz nadwrężyłyby do niej zaufanie. Prawdę mówiąc, gdyby przedstawić tę postać w innej konwencji niż bajka dla dzieci, byłby to świetny materiał na fanfik psychologiczny. Autor bowiem udowadnia, że przykłada dużą wagę do tego co wpływa na działanie postaci. Po prostu w przypadku Misty efekt jest, przynajmniej dla mnie groteskowy. Co do strony technicznej, fanfik został napisany starannie. Rozumiem przez to, że autor unika skrótów myślowych, pokazywania wydarzeń nazbyt pospiesznie i ani przez chwilę nie miałem wrażenia, że się spieszy. Opisy walk i innych pełnych akcji chwil są zadowalające, dobrze przedstawiając bieg wypadków. Problemem jest nieco dobór słów. Nie mam na myśli royalsów ale czasami niepasujące do narracji kolokwialne zwroty względnie nazbyt wyszukane jak np. responda. Są to jednak rzadkie przypadki. Podsumowując, Efekt motyla to rzetelnie napisany fanfik. Tylko wątek Zipp i Misty wydaje mi się przerysowany a w przypadku tej drugiej, w mojej interpretacji, efekt jest nieco groteskowy, chociaż zamierzenia autora były zapewne inne. Pomimo zastrzeżeń, autor dobrze rokuje na przyszłość i dlatego warto dać temu fanfikowi szansę.
  10. Przyznaję, nie dałem rady skończyć czytać fanfika Broken Bonds: Zerwane Więzi. Próbowałem, ale pozornie drobne problemy stały się cegiełkami, z których zbudowano mur nieporozumienia, przez który nie byłem w stanie się przebić. Doszedłem do rozdziału osiemnastego i się poddałem. Sądzę, że komentowanym fanfikiem można się cieszyć, gdyż dużo czytelników miało z niego sporo frajdy. Ja jednak ,,odkleiłem” się od niego mentalnie w dwunastym rozdziale i od tej pory próbowałem czytać tekst, nie myśląc o nim, nie zastanawiając się co autor ma na myśli. Niestety, oszukiwałem się. Nie byłem w stanie przestać myśleć o tym co czytam. Podkreślam raz jeszcze, że moim zdaniem to nie jest słaby fanfik i to nie dlatego, że istnieją takie utwory jak obie części Nekromanty z Ponyville. Od strony literackiej, pomijając literówki i zdania, w których autor do czegoś zmierzał, ale nie mogłem dojść do czego, jest to fanfik napisany sprawnie. Oczywiście napisany sprawnie na tyle na ile może być napisane coś, co nie przeszło korekty czy betareadingu. Nie mamy tutaj nagminnej ilości powtórzeń a opisy bitew i walk są interesujące. Pod tym względem sam byłem zaskoczony, że miejscami od strony literackiej ten fanfik mi się podobał. Jeden z rozdziałów przypominał mi wręcz hołd złożony filmom akcji jak np. Aliens. Tym co pogrzebało dla mnie utwór, była nie tyle fabuła co jej poprowadzenie i, paradoksalnie, bardzo rozbudowany lore. Zacznijmy od fabuły. Słyszałem opinie, że fanfik przypomina grę fabularną Dungeons&Dragons. Cóż, moim zdaniem Broken Bonds: Zerwane więzi, ledwo się klasyfikuje jako fantasy, w którym to nurcie z pewnością był osadzony My Little Pony: Friendship is Magic. Jest to jakaś dziwna mieszanka fantastyki naukowej i magii, choć w moim odczuciu obie te rzeczy są jakby niespójne. Pierwszych kilka rozdziałów to ewidentne fantasy a od dwunastego nacisk został położony na science-fiction. Dobrym przykładem, gdzie następuje zmiana tonu jest walka w podziemiach, podczas której Twilight jakby stała się karabinem maszynowym strzelającym magicznymi pociskami, miast czarodziejką, która używa zaklęć. Zanim przejdę do najpoważniejszych problemów, poruszę ten, wskazywany przeze mnie już w pierwszym komentarzu. Dotyczy on, jak to ująłem, ,,placeholderów”. Jeśli mam wskazać jakąś ewidentną słabość Broken Bonds: Zerwane więzi byłyby to postacie. Są one bardzo płaskie, praktycznie nie rozwijają się podczas trwania akcji fanfika. Twilight przykładowo jest troskliwa i dużo płacze a gryf Locke jest waleczny i niczego się nie boi, Doomlancer jest chorym psychopatą z przewidywalnym twistem fabularnym, a przewidywalnym dlatego, że kiedy powstawał fanfik prości złoczyńcy już dawno wyszli z mody. Tym niemniej byłem zdziwiony sposobem rozegrania tego zwrotu fabularnego. Poza wspomnianymi postaciami mamy np. Trixie, Shining Armora i Cadence. O tej ostatniej dwójce autor zapomniał na jakąś połowę trwania fanfika. Sądziłem nawet, że od początku nie byli przewidziani do wprowadzenia, że plan fabuły fanfika powstał przed odcinkami Ślub w Canterlot. Problemem tych postaci jest to, że w ogóle nie przypominają swoich serialowych odpowiedników. Cóż z tego, że mają ich imiona i wyglądają jak oni? Więc po co oni są, skoro zachowują się jak ktoś zupełnie inny? Przykładowo podczas ataku Doomlancera na Canterlot, Cadence i Shining Armor jakby zapomnieli, że pierwsza jest bardzo mocno związana z Celestią i była opiekunką Twilight a drugi, że jest dowódcą straży w Canterlot a Twilight jest jego siostrą. Inaczej nie mogę wyjaśnić, dlaczego Cadence stwierdza, że skoro przy Twilight jest Celestia to jest to najlepsza możliwa ochrona. Shining Armor oczywiście swojej żonie wierzy i także nie bierze aktywnego udziału w wydarzeniach. Potężny jednorożec i alikorn, nie wzięli udziału w obronie Canterlot przed nagłym atakiem! Na dobrą sprawę to oni powinni tworzyć ,,ruchy oporu” jakie zaczęły się zawiązywać po upadku stolicy. Jeszcze bardziej widoczny jest problem Trixie. Trixie, która tutaj występuje, to jakaś parodia i była jednym z powodów dla których zarzuciłem czytanie fanfika. Czy Trixie kojarzy się fanom MLP:FiM z patriotyzmem? Cóż, tutaj jest patriotką. Nic nie zostało z jednorożca, który zniewolił całe Ponyville przy pomocy amuletu alikorna. Trixie w pierwszych sezonach była nieodpowiedzialną egoistką. Tutaj natomiast jest szpiegiem Celestii udającym, że jest po stronie Doomlancera. Gdy się o tym dowiedziałem, to nagle wizja genialnego, planującego na tysiąc lat wprzód wodza, runęła. Zmiany na tym się nie kończą. Ta Trixie chyba potrafił zamęczyć ogiera na śmierć uprawiając z nim sex przez całą noc a może i dłużej. Do takiego wniosku doszedłem po jej obrzydliwych i właściwie nonsensownych komentarzach względem Shining Armora. Podsumowując, Trixie to nie Trixie. Trixie to tylko ,,placeholder” dla jakiejś innej postaci. Te trzy postacie strasznie się kłócą choćby z Rarity i Pinkie Pie z rozdziału następującego po ucieczce balonem z Canterlot. I wszystkie w takim czy inny sposób zawodzą. Sądzę, że Broken Bonds: Zerwane więzi nie są fanfikiem, którego wydarzenia napędzają postacie. Te są zaledwie sługami fabuły. Dlatego są tak płaskie. Podejrzewam, że w momencie rozpoczęcia pisania fanfika, autor doskonale wiedział o istnieniu Shining Armora i Cadance, gdyż sezon drugi zakończył się w kwietniu 2012 r. a temat z fanfikiem był założony w sierpniu 2012 r. Nie mogło być zresztą inaczej, skoro jeszcze przed atakiem Doomlancera wspomina się o changelingach. Gdyby to postacie napędzały fabułę to Canterlotu broniliby Celestia, Luna, Cadence, Shining Armor i Twilight, już w tym czasie silna czarodziejka. Podejrzewam, że Doomlancerowi nie poszłoby tak łatwo, zwłaszcza że Shining Armor to specjalista od potężnych tarcz a więc zaklęć defensywnych. Ponieważ założeniem autora było aby Celestia wpadła w kopyta Doomlancera, nie mogło go tam być. Fabuła kazała mu nie bronić swojej księżniczki nawet za cenę swojego życia i nie sprawdzać co się stało z jego siostrą. To samo fabuła kazała Cadence zapomnieć, że Twilight ją uratowała przed Chrysaliss. Nie wiem też dlaczego Celestia nie powiedziała tej dwójce o całej sytuacji, chociaż do tej wiedzy została dopuszczone główne bohaterki serialu. Dużym problemem jest paradoksalnie to co stanowi klucz do wydarzeń, to nad czym autor tak się trudził w opowieściach Luny i Celestii z pierwszych rozdziałów. Mam na myśli lore. Mam wrażenie, że główny wątek fabularny był gotowy już na początku i autor się go trzyma. Ale wydarzenia zdają zachodzić tylko wtedy kiedy powinny, nie wcześniej, nie później. Dlatego mamy tysiącletni plan Doomlancera, zakładający jego własną klęskę i uwięzienie na tysiąc lat w Klatce Czasu. A w rozdziale osiemnastym się jeszcze okazało, że planował on zbudowanie jakiejś superbroni, więc zgromadził na pewnej wyspie zapasy metalu i… w tym miejscu przestałem czytać. Czyli Doomlancer zakładał, że przez tysiąc lat nikt nie znajdzie tajnych laboratoriów, nie odkryje sekretów przeszłości szybciej niż on będzie mógł uciec ze swojego więzienia. Jest to absurdalne założenie ale na nim buduje się fabuła tego fanfika. Największym problemem fabuły jest ilość niesamowitych a przez to często niewiarygodnych zbiegów okoliczności. Nie mam tylko na myśli planów Doomlancera. Przykładowo po przedostaniu się do kraju zebr, okazuje się, że Twilight i Luna przypadkowo spotykają Katorę, zebrę która poświęciła się badaniom nad konfliktem z Doomlancerem o którym nikt nic nie wiedział w Equestrii poza mającymi ponad tysiąc lat Luną i Celestią! Okazuje się, że klacze muszą znaleźć potomków wielkich bohaterów tamtej wojny. Przypadkiem te rody nie wygasły. Przypadkowo (używam tego słowa całkowicie świadomie) okazuje się, że jednym z takich potomków bohaterów jest mieszkająca przypadkiem nieopodal Ponyville Zecora. Twilight nie tylko przypadkowo otrzymała znaczek we właściwym czasie i miejscu, ale też przypadkowo, jest z rodziny, której jakieś tysiąc lat temu podano eksperymentalną szczepionkę i ma przez to jakieś supermoce. Nie pamiętam co prawda jakie, w tym czasie już nie wnikałem zbytnio co pisze autor. Innym razem kiedy Locke i Twilight oraz Luna wydostają się z laboratorium, które przypadkowo znajduje się pod Canterlotem, w jaskiniach w których przypadkowo Cadence była więziona przez Chrysalis, którego drzwi przypadkiem znalazła Cadence, więc powiedziała bohaterkom o tym laboratorium… w każdym razie gdy Locke, Luna i Twilight wydostają się z tego laboratorium, gryf nie ma swoich mieczy. Twilight i Luna natomiast zużyły tyle mocy magicznej, że nie mogą walczyć. Co gorsza maszyna teleportacyjna, która przypadkiem była w tym laboratorium, przypadkiem (bo ona przenosi w losowe miejsca) przeniosła ich pod stolicę królestwa gryfów, gdzie właśnie trwa oblężenie przez wojska Doomlancera. Wtedy przypadkiem pojawiają się zebry, dają Twilight i Lunie zastrzyk odnawiający ich magiczną energię a gryfowi dają miecze. Kiedy to streściłem to brzmi jeszcze gorzej niż w rzeczywistości. A takich przypadków jest więcej, dużo więcej. Fabuła przypomina tutaj plan Doomlancera ucieczki z Klatki Czasu, który też brał pod uwagę jego porażki czy inne przypadkowe zbiegi okoliczności. Przez takie nadmierne planowanie i przypadkowe zbiegi okoliczności, w Broken Bonds: Zerwane więzi, coś takiego jak napięcie w zasadzie nie istnieje. Dlaczego? Bo na pewno stanie się coś, choćby wbrew zdrowemu rozsądkowi, co sprawi, że bohater ocaleje, odzyska sprawność bojową etc. Co do budowy świata, odnoszę wrażenie, że wszystkie rasy w Equestrii żyją w jakiejś bańce, za jakimś murem tak nieprzeniknionym, że nic o sobie nie wiedzą. Equestria wygląda jak zacofany kraj wobec zebrzej Wakandy, gdzie manipuluje się DNA aby stworzyć super żołnierzy. Co ciekawe, w tekście padają słowa jak DNA i nikt nie zadaje pytania co to właściwie jest DNA? Twilight może i uzyskała wiedzę w sposób jaki jest tutaj uznawany za normalny czyli ktoś lub coś przeniosło całą tę wiedzę do jej głowy. Ale wszyscy pozostali nie powinni mieć świadomości istnienia czegoś takiego jak DNA. Przez to magiczna, przypominająca Amerykę lat dwudziestych, kraina traci swój urok. A wspominając o Equestrii, zauważyłem jedną zbieżność serialu z Broken Bonds: Zerwane więzi. Jest nim podejście do odległości. Przykładowo w serialu nigdy nie zostało ustalone ile np. jedzie się pociągiem z Ponyville do Canterlot albo do Appleloosy. I tak jak w serialu bohaterowie używają zdolności teleportacji bardzo wybiórczo. Bohaterowie pokonuje te odległości w czasie, który wymusza na nich fabuła. Nie ma dokładnie, czy nawet w przybliżeniu określonych odległości pomiędzy lokacjami przez co czasami miałem wrażenie, że obszar na którym toczą się wydarzenia jest relatywnie niewielki. Przykładowo ze stolicy gryfów widać łunę nad Manehattanem. A zatem nie wchodzą w grę wielkie odległości. Zauważyłem jeszcze pewną niedogodność odnośnie nazewnictwa. Autor nazywa nieumarłymi wszystkie sługi Doomlancera. Rodzi to problem, gdyż wiele z nich to po prostu żywe istoty, tylko pozbawione duszy. Podczas bitwy o stolicę gryfów, trzeba było nieraz kontekstowo domyślać się z kim walczą sojusznicy. Przykładowo szarże zebr w spiczastych hełmach nie miałoby raczej sensu na kościotrupy. Ten komentarz i tak jest już zbyt długi. W tej chwili stwierdzam, że autor miał plan aby stworzyć bardzo rozbudowany i szczegółowy lore. Niestety wiele pozostałych elementów sprawia wrażenie napisanych w pośpiechu. Najlepiej świadczy o tym ten fragment, gdzie autor zdaje się sam sobie przeczyć: Moim zdaniem temu tekstowi nie pomógłby ani prerading ani korekta. Problemem jest pełen niedomówień świat czy też niekonsekwentne stosowania zasad rządzących np. Harmonią. W efekcie, zamiast czerpać przyjemność z rozbudowanego lore przeżywałem frustrację i z uporem maniaka szukałem w nim dziur. Fabuła, w której zwroty akcji zachodzą bardzo często bez przygotowania na nie widza, wydaje mi się całkowicie dominować nad postaciami, które są pozbawione charakteru. W dodatku kilka znanych z serialu postaci zachowuje się zupełnie inaczej niż w pierwowzorze. Moim zdaniem tekst powinien być napisany od nowa, na wzór niektórych starszych fanfików, które doczekały się tzw. wersji redux. Należałoby znacznie ostrożniej dozować lore i z większą uwagą sygnalizować zwroty akcji. Warto by też wprowadzić nowe postacie na miejsce znanych z serialu, które poza tym, że noszą ich imiona, pod względem charakteru mają z nimi bardzo niewiele wspólnego. Jednym zdaniem, Broken Bonds: Zerwane więzi to fanfik, który moim zdaniem został opublikowany zbyt wcześnie. Ps. Tak, autor pisał ten tekst w szkole, ja też pisałem opowiadania, gdy byłem w szkole, na szczęście nigdy nie zostały one opublikowane.
  11. Myślałem, że drugi komentarz nie będzie potrzebny tak szybko. Rozdziały V do VIII, są w pewnym sensie podobne do od I do IV, mianowicie dużą część tekstu zajmują próby stworzenia lore. Autor wykazał przy tym duże przywiązanie do szczegółów co moim zdaniem zrodziło więcej problemów niż potencjalnie przyniosło pożytku. Doomlancer, jest niczym Egon Olsen. Egon ma plan. Doomlancer też miał plan, który nawet Olsena wprawił by w osłupienie. Tak właściwie to by wprawił on w osłupienie też imperatora Shaddama IV z rodu Corrino, który nie tylko miał plan ale też plany w planach. Pewnie nawet Gene Besserit byłyby pod wrażeniem. Jak się okazuje Doomlancer zaplanował absolutnie wszystko, poza tym czego zaplanować nie mógł, bo zrobiła to za niego Celestia, która włączyła do swego planu nawet te rzeczy (jak wydarzenia z odcinka, w którym główne bohaterki uzyskują magiczne znaczki), na które nie miała wpływu ale na szczęście wydarzyły się w odpowiednim czasie. Te rzeczy, które zaplanowała i nie zaplanowała Celestia on jednak także włączył do swego planu. Rozważania na temat planu Doomlancera i antyplanu wobec tego planu Celestii, które jednak są także cześcią planu Doomlancera, zajmują kilka stron. Dochodzę do wniosku, że tak naprawdę Doomlancer chyba nie chciał wygrać wojny która miała miejsce ponad tysiąc lat wcześniej, jeszcze przed zesłaniem Luny. Od razu założył swoją porażkę we wspomnianym przez Lunę i Celestię konflikcie. Konflikcie po którym żaden ślad nie został… (uprzedzając fakty, zebry mają całą gałąź badań poświęconą temu konfliktowi, ale rozwinę tę myśl w trzecim komentarzu). Tak, wszystko to, co doprowadziło do pierwszych dwóch odcinków pierwszego sezonu oraz pierwszych dwóch odcinków drugiego sezonu, wszystko, ale to WSZYSTKO było zaplanowane! Kiedy czytałem ten fragment naprawdę podziwiałem autora. Bo operuje on takimi detalami, tak łączy ówczesny kanon MLP:FiM z lore własnego fanfika, że aby wykazać, że gubi się w detalach nie wystarczy przeczytać tekstu raz, trzeba to zrobić przynajmniej dwa razy i jeszcze przyjąć za pewnik, że autor mógł się kilka razy pomylić. Na kilku stronach bez przerwy dowiadujemy się o Harmonii, zasadach jej działania, Elementach Harmonii i ich działaniu, klątwie rzuconej na Lunę i jej działaniu. Podczas czterech rozdziałów, czytelnik jest zalewany mnóstwem informacji, których nie jest w stanie przetworzyć, o ile nie wróci do tekstu i nie przeczyta go ponownie. Wtedy wychodzą pewne błędy logiczne jak np. czy skoro Klatka Czasu, zaklęcie rzucone przy pomocy Klejnotów Harmonii słabnie, to czy Discord, na którego rzucono zaklęcie kamienia, też się wydostanie? Plan Doomlancera jest tak perfekcyjnie dokładny, że wyklucza w ogóle odniesienie zwycięstwa przed czasem. Przykładowo, czy gdyby Nighmare Moon nie została odmieniona i sama przejęła władzę nad Equestrią to co by zrobił? Gdyby Discord odniósł zwycięstwo i przejął władzę nad Equestrią to co by zrobił? Czy gdyby Celestia nie rzuciła zaklęcia uniemożliwiającego jej dostęp do klejnotów Harmonii (a skoro je rzuciła to czemu nie może go odczynić) w efekcie czego Nightmare Moon by zwyciężyła, to co by zrobił? I skąd w ogóle Celestia założyła, że nie będzie musiała używać Klejnotów Harmonii przez tysiąc lat? Czy gdyby Twilight i jej przyjaciółki się nie pojawiły aby używać Klejnotów Harmonii, to co by się stało? Przecież Nightmare Moon miała być odczarowana tymi właśnie klejnotami, żeby w efekcie ich moc spadła? Te pytania można mnożyć długo. Lecz to nie koniec. Okazuje się bowiem, że przemiana w awatara antyharmonii, po zerwaniu więzi z Harmonią lub jej elementami, jest nieunikniona, ale wcale nie jest nieunikniona. Przynajmniej ja odnosiłem wrażenie, że zasady dotyczące awatarów są różne dla różnych postaci. Doomlancer po prostu się od Harmonii odłączył i został awatarem. Na Lunę została rzucona klątwa, która spowodowała, że została zesłana na Księżyc, gdzie stała się awatarem. Chyba że to nie jest awatar i Celestia się pomyliła odnośnie swego (oraz Twilight) losu. Ale bycie awatarem nie jest ostateczne, bo przecież można awatara odczarować Klejnotami Harmonii, ale nie można tego zrobić wobec Doomlancera, bo trzeba zniszczyć Harmonię, na co on się nie zdobędzie, bo by umarł, a tak w ogóle to nie może umrzeć. A Celestia? Ona została odłączona od Klejnotów, gdy przejęła je Twilight, czyli klątwa nie była potrzebna. Czy Luna straciła łączność z Klejnotami bo zaczęła stawać się awatarem, którym przecież nie można się stać jeśli ma się łączność z Klejnotami. Chyba, że zostanie się wysłanym poza planetę, bo najwyraźniej więź z Harmonią nie działa w kosmosie. Harmonia to najpotężniejszy rodzaj magii i nie działa poza planetą, ale tak w ogóle magią można kierować działaniami gwiazd, czyli magia poza planetą może działać, tak? Mógłbym chyba o tym napisać esej na piętnaście stron formatu A4 aby wskazać potencjalne słabości tego systemu. Nie żartuję, to jest temat na wypracowanie dla Twilight Sparkle. Pewnie autor w kolejnych rozdziałach będzie wykazywał, że awatar awatarowi nie równy i wymyślał kolejne pomysły mające załatać cudowny, zaplanowany tysiąc lat do przodu, plan Doomlancera. Plan uwzględniający jego porażki, sukcesy jego wrogów, porażki jego marionetek. Muszę pogratulować autorowi, że te sprzeczności trudno wyłapać przy pierwszym przesłuchaniu. Ja sam zacząłem szukać braków bardziej w wyniku przeczucia niż przyłapawszy na czymkolwiek autora. Po prostu taka powódź, niczym nie przerywana powódź informacji, jest podejrzana. Dlatego lepiej dzielić informacje na drobniejsze części i podawać je w odpowiednim czasie. Błędy są trudne do uniknięcia ale czytelnik może się o nich nigdy nie dowiedzieć. Nie mogę napisać, że autor fanfika i w tej dziedzinie nie ma sukcesów, bo musiałem się wysilić, żeby podważyć twierdzenia Starlancera/Doomlancera, Celestii i Luny. Pomimo zręczności autora, uważam, że próby łączenia kanonu serialowego z kanonem fanfika okazały się zrodzić tyleż problemów co pozytywnych skutków. Zastanawia mnie coś jeszcze, skoro w tym fanfiku panuje założenie, że wiedza przychodzi do bohaterów w zasadzie bez trudu, to dlaczego Starlancer nie wiedział tak elementarnej rzeczy, że oderwanie się od Harmonii spowoduje jego spaczenie? Poza tym wie wszystko, nigdy nie kłamie, chyba że kłamie etc. Od strony stylistycznej, stwierdzam, że minimalne boczne marginesy wyglądają nieestetycznie a liczba literówek wskazuje, że tekst przechodził bardzo powierzchowną korektę. Poza tym, prawie identycznie jak w poprzednim zbiorze rozdziałów, akcja czasami jakby się urywała i rozpoczynała bez ostrzeżenia w innym miejscu. Pomijając moje dywagacje powyżej, raz dopatrzyłem się potencjalnego braku związku przyczynowo skutkowego. Na plus mogę zapisać pewną filmowość scen akcji, który przypominają mi trochę filmową trylogię Władcy pierścieni. Podtrzymuje moją tezę, że Broken Bonds: Zerwane więzi to bardziej szkic niż ukończone dzieło. Szkice potrafią być bowiem przesadnie szczegółowe, tam gdzie autor miał pomysły a potrafią być absurdalnie ubogie, tam gdzie autorowi zabrakło weny. Przynajmniej ja mam takie wrażenie, uwzględniając moje własne doświadczenia z pisaniem fanfików. Niestety, fanfik chyba nie przeszedł żadnej korekty (i chyba nawet nie był przeczytany, bo wiele z tych błędów zostałoby podkreślonych przez dowolny edytor tekstu). A szkoda, bo potencjał wynikający z wyobraźni autora jest tutaj znaczny. Będę go czytał dalej, ot tak z ciekawości. Jednak nie jest ona masochistyczna.
  12. Broken Bonds: Zerwane więzi to fanfik, który przykuł uwagę części fandomu MLP:FiM i jest czytany na Bronies Corner 2.0. Już wtedy miałem wobec niego zastrzeżenia, ale czułem, że wymagają one potwierdzenia w samodzielnej lekturze. Broken Bonds: Zerwane więzi, jest zapewne jednym z wczesnych utworów autora, nie pierwszym, ale raczej jednym z pierwszych. Chronologicznie osadzono go pomiędzy drugim a trzecim sezonem. Wskazuje choćby na to fakt, że Twilight Sparkle mieszka w bibliotece a nie w pałacu (do którego się przeprowadziła piątym sezonie) ale przede wszystkim, że nie posiada ona skrzydeł. Z początku chciałem opublikować jeden całościowy komentarz, ale ilość zagadnień, które chciałem omówić po lekturze wzrosła. Już na wstępie zaznaczę, że w momencie pisania tego komentarza nie uważam Broken Bonds: Zerwane więzi za fanfika słabego. Co prawda żaden z elementów nie wydaje mi się wyróżniający się w pozytywnym sensie tego słowa ale też żaden nie jest wybitnie zły. Jeśli w chwili obecnej, mam o coś pretensję do autora, to chyba tylko o to, że fanfikowi przydałaby się co najmniej jeszcze jedna redakcja, gdyż mam nieustanne wrażenie, że nie jest to skończony fanfik a raczej dość zaawansowany szkic. Zachęcam czytających ten komentarz do zapoznania się z czterema pierwszymi rozdziałami, inaczej nie zrozumieją poruszanych tutaj problemów. Weźmy następujący przykład: Zastanówmy się na tym zdaniem. W pierwszej chwili, gdy następuje przejście od poczynań Twilight do treści książki, panicznie wróciłem do tekstu powyżej. Byłem bowiem przekonany, że pominąłem jakiś ważny fragment. Lecz nie, przejście jest tak nagłe, że wywołało zamieszanie. Nie wiemy np. czy Twilight otworzyła książkę na pierwszej stronie gdy szukała tam lekarstwa na chorobę Celestii. Czy był to ten fragment, który przetłumaczyła księżniczka? No i wreszcie, dlaczego wpierw autor pisze o księdze a sam Starlancer wspomina w niej: Problem jaki tu znalazłem jest następujący. Czy notes, jak go nazywa Starlancer, to cała książka? Nie, ale po przeczytaniu fragmentu notesu odnosiłem wrażenie, że tak właśnie jest. Czy notes jest tłumaczeniem Celestii, a jeśli tak, to gdzie się ono znajduje? Na marginesach, na wtykanych w księgę luźny kartkach? Tyle informacji, pozornie nieistotnych, ale mających swoją wagę przy odbiorze utworu przez czytelnika. Poza tym, mam wrażenie, że wszelkie informacje są zdobywane przez bohaterów bez najmniejszego trudu, wręcz natychmiast, kiedy jest to tylko potrzebne. O czym świadczy ten fragment notesu: I ten: A wreszcie tutaj: Jest jeszcze jeden problem. Autor umieścił mnóstwo, mnóstwo lore swojego fanfika już na początku i moim zdaniem to, że nie zmienił on tej części utworu w bezładną paplaninę zasługuje na uznanie. Więcej, zrobił to w sposób dość ciekawy. Nie mogę jednak dojść do tego, co kazało, miast użyć zapisu dialogowego, przekazać słowa Celestii kursywą, oddzieloną porucznikami. Bo ewidentnie jest to narracja Celestii. Do innych problemów zaliczam, chyba można to nazwać placeholdery. Przykładowo chorej Celestii dogląda siostra Redheart. Dlaczego pielęgniarka z Ponyville, z lokalnego, małego szpitala, dogląda władczyni? Albo dlaczego Starlancer/Doomlancer używa słowa “notes” lub dialogu: Spokojna głowa, na pewno nie pomyli mnie z nikim innym. Mamy wspólny, burzliwy epizodzik w historii tego świata. Tak naprawdę, to żyłem na długo przed pojawieniem się gryfów i zebr. Tak… stary już jestem. Czy to brzmi, jakby powiedział to ktoś z pradawnych czasów. Tak, czepiam się detali, ale detale mają wpływ na odbiór utworu przez czytelnika.
  13. Czas na ostatni komentarz odnośnie Ace Combat: Wojna o Equestrię. Gdy prawie dwa lata temu się z nim rozstawałem, po przeczytaniu 10 rozdziałów, nie miałem ochoty do niego wracać. W każdym razie nie miałem tego zamiaru uczynić nazbyt szybko. Jednak nie żałuję, że dałem mu szansę. W poprzednich komentarzach zwracałem uwagę, głównie na słabe strony fanfika. Teraz spróbuję skupić się na jego mocniejszych stronach. Być może podchodziłem do niego z nieodpowiednim nastawieniem gdyż, prawdopodobnie, nie jestem docelowym audytorium dla tego utworu. Lektura dostarczyła mi więcej frustracji, niż przyjemności a znajdowanie głupot, mniejszych lub większych, zajmowało mi więcej czasu niż skupianie się na tym co się dzieje w fanfiku. Po prawdzie, muszę napisać, że lektura ostatnich 11 rozdziałów dostarczyła mi tyleż negatywnych co pozytywnych odczuć. Nie mogę jednak odmówić autorowi tego, że podszedł do swojej pracy z oddaniem, nie szedł na skróty, nie porzucił go w połowie. Nie jest to częsty przypadek w naszym fandomie. Fabuła jest prosta, przypomina właśnie grę, gdzie bohaterowie muszą wykonywać kolejne misje, krótko mówiąc zaliczać kolejne zadania. W drugiej połowie fanfika akcja nareszcie przyspieszyła, jednak nie pędzi ona cały czas na złamanie karku. Daje to czytelnikowi trochę odetchnąć a autor mógł poświęcić więcej miejsca na rozwój postaci. Tutaj jednak efekt, nie jest jednoznaczny. Przez większość fanfika odnosiłem wrażenie, że większość postaci wyróżniają imiona a nie cechy indywidualne. Nigdy się tego wrażenia nie pozbyłem zupełnie. Sądzę, że gdyby autor nagle zmienił np. imiona członków szwadronu Mirage to nie zorientowałbym się od razu, że miało to miejsce. Fire Bolt, Cloud Kicker dla mnie w ogóle są nie do zapamiętania. O dziwo dużo lepiej wyszło autorowi z Rainbow Dash, Fluttershy czy Derpy. Potrafił rozbudować ich charaktery o doświadczenia wyniesione z wydarzeń. Tutaj jest naprawdę dobrze. Niestety główna bohaterka, Firefly jest bardzo schematycznie napisana i prawdę mówiąc, miałem wrażenie, że odtwórcza. Jej przeżycia, doświadczenia i zachowania wydają się zapożyczone z innych podobnych bohaterów, dlatego miałem wrażenie, że ustępuje ona tym zapożyczonym z serialu. O przeciwnikach, gryfach, ciężko coś napisać i tylko Gilda, jako tako wyszła autorowi ciekawie, gdyż Red Cyclone jest bardzo schematycznym czarnym charakterem. Mam wrażenie, że autor nawet nie starał się jakoś wyróżnić antagonistów przez co zlewają się w jedno. Podsumowując postacie czasem jest lepiej, czasem gorzej a na ogół raczej nijako. Autor nie żałuje jednak czasu na bliższe przedstawienie pewnych postaci, ale brakuje mu doświadczenia by zrobić to dobrze. Ace Combat: Wojna o Equestrię to fanfik akcji. Względem rozdziałów 1-10, nastąpiła spora poprawa w przedstawieniu walk. Stały się bogatsze w detale a wydarzenia z ostatnich dwóch rozdziałów śledziłem z zapartym tchem. Ostatnia walka Rainbow Dash jest rewelacyjna, czemu nie przeszkadza nawet wyjęta z anime konwencja, gdzie przeciwnicy, tocząc zmagania chętnie prowadzą ze sobą dyskusję. Podczas śledzenia wypadków warto włączyć sobie muzykę, do której linki autor umieścił w fanfiku. Są one nadal aktywne a przecież od publikacji minęło kilkanaście lat! Niestety, w tekście nie brakuje dziwnych pomysłów i widać, że język polski nie jest chyba pierwszym, którym posługuje się twórca fanfika, który czasem formułuje swoje myśli nieprecyzyjnie jak np. we fragmencie poniżej: Można z tego wywnioskować, że Sky Eye chyba bardzo nie lubił Mobiusa, lecz z tekstu to wcale nie wynika. Było wręcz przeciwnie! Poza tym znalazło się trochę literówek. Odbioru tekstu nie ułatwia, że miary odległości czy wysokości są podawane w skali imperialnej a nie metrycznej. Czyli zamiast metrów mamy np. stopy czy jardy. Tekst został przetłumaczony z języka angielskiego na polski ale najwyraźniej nie zlokalizowany. Nie będę się czepiał dziwnych rzeczy jak np. broń nazywana wybuchający pocisk (sic!), spadek tempa ostrzału spowodowanego niszczeniem generatorów itd. bo wspominałem już wcześniej, że tekst jest przesycony tego rodzaju nieporozumieniami. Po prostu dam potencjalnym czytelnikom jedną radę: lepiej nie myślcie zbyt dużo podczas lektury. Cieszcie się natomiast filmowym doświadczeniem jakie niesie ze sobą tekst. Są one całkiem niezłe pod koniec. Podsumowując, Ace Combat: Wojna o Equestrię to fanfik nadal dość średni, który częściej mnie irytował niż cieszył. Wiele zależy od wieku autora, gdy go pisał. Jeśli była to jedna z jego wczesnych prób literackich to mogę ją uznać za obiecującą. Widać tutaj bowiem pasję autora przy pisaniu scen walk, lecz brak doświadczenia przy tworzeniu postaci czy czasami fabuły. Widzę jednak duże pole do poprawy i solidny fundament aby ta miała miejsce.
  14. Nie sądziłem, że przeczytam coś równie ułomnego intelektualnie niż rozdział XIII Ace Combat: Wojna o Equestrię. Fanfik ten nigdy nie próbował być realistyczny, choćby nawet w umowny sposób, bzdur było tutaj sporo. Ale rozdział XIII ich natężeniem przebił je wszystkie. Dla porządku zacznijmy od tego, co mi chyba umknęło podczas czytania poprzednich rozdziałów, że w lotnictwie, polskim odpowiednikiem angielskiego słowa squadron jest eskadra/dywizjon a nie szwadron. Szwadron to na ogół poddział kawalerii, ale w przypadku fanfika nie można powiedzieć, że pegazy to skrzydlata kawaleria, więc to zapożyczenie pasuje. Nie pasuje, bo gryfy także dzielą się na szwadrony. To jednak najmniejszy problem i mogę zrozumieć skąd on się wziął, fanfik powstawał najpierw w języku angielskim a dopiero później został przełożony przez autora na język polski. Rozdział XIII opowiada o oblężeniu Stalliongradu, przez gryfy. Próbowałem w swojej głowie dojść do tego, dlaczego gryfy oblegają miasto. Właśnie, oblegają nie blokują, tylko oblegają. Przecież mogą je po prostu ominąć i uderzyć na Canterlot, zostawiając na tyłach tylko tyle sił aby produkcja ze Stalliongradu nie docierała na front (jeśli można mówić o czymś takim w stosunku do lotnictwa). Zapewne jest jakieś logiczne wyjaśnienie, ale w tekście go nie znalazłem. Przypomina mi to pierwsze rozdziały, gdzie gryfy prowadziły z Equestrią dziwną wojnę polegającą na chowaniu zbiorów przed kucykami na ziemi tychże. Gdzieś tam czułem, że to pokłosie jakiegoś logicznego zachowania, ale tak przetworzonego przez wyobraźnię autora, że pierwotny zamysł całkiem zanikł. Idźmy dalej: Mam wrażenie, że to jednak jeszcze nie podpada pod PTSD. I jak w końcu działają te bomby, którymi gryfy chcą zburzyć Stalliongrad?: Problem w tym, że na poprzedniej stronie było napisane, że: Czy te bomby mają zapalniki kontaktowe czy nastawione na eksplozję na określonej wysokości? I skąd pegazy wiedziały, że akurat ta bomba, po wcześniejszych doświadczeniach nie wybuchnie w powietrzu, tylko jeszcze można ją kopać? Na koniec, nie wiem czy ten fanfik próbuje być poważny czy rozrywkowy. Gdy czytam o kolejnych pomysłach gryfów na prowadzenie wojny, albo o tym, że: To mam wrażenie, że to jest taki rozrywkowy fanfik. Ale przecież tutaj walczący są rozrywani na strzępy, płoną żywcem (we wcześniejszym rozdziale), kucyki mają początki PTSD, atmosfera fanika ostatnich kilku rozdziałach stała się dużo cięższa. Nie wiem czy to było zamierzone, ale czyni to całość niespójną. Na zakończenie jeszcze taki fragment: Przyspieszony trening nie kojarzy mi się z dobrym wyszkoleniem, raczej z brakami kadrowymi. Wiem, że są to drobne błędy, ale kiedy takie drobne błędy stają się nazbyt częste cierpi na tym cały utwór. Mam zamiar jednak przeczytać tego fanfika i wówczas napisać jak oceniam całość fanfika, który przecież posiada plusy.
  15. Pałac północny pojawił się dlatego, że w Babilonie też były dwa pałace. Ponieważ całą akcję umieściłem w południowym a w książkach znalazłem informację, że ten był ostatnią twierdzą, to uznałem, że nadaje się na jakieś miejsce, gdzie Anemone przechowuje pamiątki ze swojej przeszłości i dlatego dostęp do niego jest bardzo ograniczony. A co do kapy ślubnej to mam nadzieję, że napisałem, że tę która nosiła Selene była przerobiona przez Crescent Dawn. W którejś wersji tak było, ale nie mogę teraz znaleźć tego fragmentu.
  16. Rozumiem, że miałaś na myśli przemycić róg Discorda i Selene a nie Forlorn Hope pomyślała o Crescent.
  17. Aktualizacja Etyka urzędnicza: Opowieść z Królestwa Alikornów
  18. O problemach formalnych nie będę się wypowiadać, zrobił to za mnie Ziemniak. Natomiast jak na debiut, tekst jest napisany w sposób treściwy, co uważam za plus. Postaci są zarysowane wyraziście i zróżnicowane. Może nawet dobrze się stało, że w pierwszym rozdziale nie ma informacji o tym co doprowadziło do wojny nuklearnej, skąd się w ogóle wzięły w Equestrii bomby lub rakiety przenoszące głowice z bronią atomową itd. Autor skupił się na zwięzłym opisie rutyny życia w bunkrze co wypadło, pomimo językowych wpadek tu i ówdzie, w porządku. Mam nadzieję, że pojawią się kolejne rozdziały, gdyż opowieść wydaje się dość ciekawa. Co do problemów językowych, są strony z automatyczną korektą tekstu. Są one darmowe i pozwalają dokonać sprawdzenia tekstu, który pozwoliłby uniknąć najbardziej podstawowych błędów, zwłaszcza przecinków. To bardzo pomaga przy debiutach, gdy nie zna się nikogo, kto mógłby zrobić korektę początkującemu autorowi.
×
×
  • Utwórz nowe...