Skocz do zawartości

Obsede

Brony
  • Zawartość

    170
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    22

Wszystko napisane przez Obsede

  1. „Samotność”, cóż można napisać o fanfiku, który ma pół strony formatu A4? Że jest wzruszający? Że jest wzruszający tym bardziej, że sam mam kota i wiem jak tulaśne potrafią być to stworzenia? Ja naprawdę nie rozumiem idei takich fanfików. Sam nie potrafię ich pisać, czy też inaczej, ja bym potrafił pewnie je pisać, ale zawsze by mi czegoś brakowało. Zawsze starałbym się jakoś fabułę wzbogacić, uczynić mniej oczywistą poprzez komplikację. A tutaj? Przyznam, że nawet się wzdrygnąłem, gdy Zecora stwierdziła, że dookoła niej żyją głównie groźne zwierzęta. A tutaj? No cóż, ma to sens i tak dalej. O dziwo tekst posiada jakiś ładunek emocjonalny, który jest zrozumiały dla czytelnika. Nie ma tutaj jakiś udziwnień, eksperymentów formalnych, które czyniły by tekst udziwnionym na siłę. A krótkie teksty czasami się posiłkują takimi zabiegami aby uzasadnić swoje istnienie. A co uzasadnia istnienie „Samotności”? Konkurs, na który został napisany. I tyle. Dla mnie, po latach od jego zakończenia, byłby to raczej słaby pretekst by go skomentować. Na szczęście mam inny. Inny niż fakt, że tytuł jest na tyle tajemniczy, że zachęcił mnie do jego przeczytania.
  2. „Superbohater”, to utwór ciekawy, który mimo swej krótkości posiada interesujący kontrapunkt. Było to w 2003 r. Stałem na przystanku czekając na autobus. Po drugiej stronie ulicy szedł dzieciak, na oko środkowa podstawówka (wtedy podstawówka była krótsza, 6 letnia) i mówił do siebie: „Supermanie, leć!”. Przypomniałem sobie wtedy młodszego ja, gdy byłem narratorem zmagań między Godzillą a evil mastermindem, którym był nastoletni Adolf Hitler. W każdym razie i dzieciak i ja mieliśmy wyobraźnię. Także i bohater fanfika „Superbohater”, ją posiada. Utwór jest bardzo krótki ale posiada aż dwa zwroty akcji. Oto malec, który się bawi w ratowanie Equestrii, nagle stwierdza, że jest głodny i już woła mamę... ale okazuje się, że mama straciła przytomność i woła babcię. W swoim czasie w wiadomościach wspominano o małych bohaterach, którzy, mimo młodego wieku byli w stanie zadzwonić na policję, pogotowie lub straż pożarną. Wymagało to wbrew pozorom pewnej odwagi, gdyż równie dobrze takie dziecko mogłoby wpaść w panikę, zacząć płakać. Autorka ma zatem zmysł obserwacyjny. Kontrapunktem jest natomiast reakcja Rainbow Dash, zasłużonej bohaterki, ratującej Equestrię przed złem niejeden raz. Jej reakcja wydaje się taka małostkowa. Rainbow jest tutaj zadufana w sobie w odpychający sposób. Nie patrzy, że gazeta pisze o dziecku, tak jakby sama ratowała kraj już w wieku przedszkolnym. Owszem, zrobiłam tęczowe Boom, ale to trochę coś innego. Jest to piękne pokazanie różnicy perspektyw. Jeśli fanfik naprawdę powstał w ciągu 7 minut to jest to zaprawdę udany utwór. Polecam.
  3. Fanfik „Celestia” autorstwa Cahan, to znane a jednak chyba nie tak często spotykane podejście do tej postaci. Przywykliśmy do tego, że idealizowana przez kilka pierwszych sezonów MLP:FiM postać stopniowo jest spychana na dalszy plan i nic nie może zrobić sama. W ratowaniu Equestrii wyręcza ją Mane6 i w ostatnich sezonach zostaje ona sprowadzona do postaci komediowej raczej niż władczyni. W fanfikach jest często jeszcze gorzej. Celestia była już alkocholiczką, molestowała seksualnie kucyki, była też kanibalem albo pająkiem. Słowem, czym Celestia nie była. Natomiast w „Celestia”, Celestia jest pokazana trochę przez pryzmat władczyni, która czasami chętnie zakoszotowała by prostszego i spokojniejszego życia. Jest to motyw dość znany, chociaż w tej chwili nic konkretnego nie przychodzi mi do głowy poza „Książę i żebrak”. Księżniczka zastanawia się nad wyobrażeniami jakie mają o niej poddani i na ile jest to prawda a na ile wytwór jej własnej propagandy, która sprawia, że kucyki wytworzyły sobie idealny obraz swej władczyni. Jest w niej coś, co zdarza się u wielu władców, premierów, prezydentów, którzy są u władzy naprawdę długo czyli przekonanie, że bez niej wszystko szlag trafi. Nie jest to jednak władczyni despotyczna wedle orientalnych standardów, nie wywodzi swej władzy od bogów ani nie opiera się na terrorze. Jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli, mamy do czynienia z oświeconą absolutystką, która wierzy, że działa dla dobra ogółu. I ta wizja podoba mi się o tyle, że jest ona zbierzna z moimi własnymi wyobrażeniami o tej postaci. Dlatego polecam ten krótki fanfik uwadze moich czytelników.
  4. „Popioły” to dziełko całkiem intrygujące. Nie będę się tutaj rozpisywał o fabule, gdyż mamy tutaj streszczenie zagłady Equestrii, spowodowanej wybuchem megawulkanu. Ważniejsza jest tutaj narracja bohaterki, która, jakby to ująć, nazbyt przyzwyczajona do tego co zostawiły kucyki poza ścianami swoich podziemnych bunkrów, nie wyrabia psychicznie. Okazuje się, że jest to list czy może raczej pamiętnik pisany przez księżniczkę Lunę i wydaje mi się, że akurat jej wybór jest dyskusyjny. Bardziej spodziewałbym się tutaj Candence lub Twilight, które nie znały innego stylu życia. Spodziewałbym się nawet Celestii. Luna wszak przeżyła 1000 lat na księżycu i jako taka powinna być bardziej odporna na stresujące sytuację. Chociaż w sumie też nie jestem tego taki pewien. Gdyby była odporna chyba nie zostałaby Nightmare Moon, prawda? Nie wiadomo co się stało z Mane 6. Ogólnie autorka nie rozpisywała się o życiu w postapokaliptycznych kryptach na wzór Fallouta. Prawdopodobnie jednak księżniczki nie są w jednym schronie, co w sumie ma sens i wyjaśnia dlaczego Celestii nie ma teraz przy Lunie. Podoba mi się, że autorka sięgnęła po wiedzę specjalistyczną opisując skutki wybuchu. Nawet nie miałem pojęcia, że wybuch wulkanu, wybuchowi wulkanu jest nierówny. Podsumowując, jeśli ktoś lubi te klimaty to może tutaj znaleźć coś smutnego ale nie przeładowanego próbującymi wzbudzić emocje okropieństwami. Strona formalna jak zwykle u Cahan nie budzi zastrzeżeń. Ps. Tylko dlaczego zrezygnowała z liczby mnogiej gdy mówi o sobie? Oto jest pytanie.
  5. „Zdobywcy uroczego czołgu” to fanfik który, jakby to ująć, jest mi całkowicie obojętny. Tekst został napisany na konkurs, który wygrał. Nie wiem jaką miał konkurencję i nie będę zgadywał na jakim stała poziomie. Słyszałem, że temat przewodnim był crossover. Nie wiem z czym crossover. Fik jest krótki i właściwie pozbawiony fabuły. Ździwiłem się wręcz, że urywa się tak nagle. Gdybym nie wiedział od autorki, że jest on skończony, uznałbym za coś porzuconego. Fabuła tutaj praktycznie nie istnieje i nie mam pretensji do autorki, że nie stworzyła pasjonującego zwrotu akcji w tekście mającym niecałe 2 strony. Mamy ledwo jej zaczątek, w którym Znaczkowa Liga, współpracując z Diamond Tiarą i Silver Spoon dzieląc się wrażenia z obcowania z człogiem i projektami mundurków. Dowiadujemy się też, że Babcia SMith zmarła na zawał po tym jak zobaczyła pijaną Apple Bloom wracającą z imprezy. I tyle. Nie ma w tym fiku, po zakończeniu konkursu nic na co bym zwrócił uwagę. Forma literacka, jak zwykle u Cahan jest w porządku, ale tutaj naprawdę nie miała się czym popisać, czy raczej nie miała możliwości się rozpisać.
  6. „Czarny Polak z Ponyville” to dzieło tchnące duchem czasów. Jest to jego zaleta i zarazem duża wada. Ktoś powie, że lata 2012-2013 były złotym okresem dla fandomu MLP:FiM i będzie miał zapewne rację jeśli weźmiemy pod uwagę ilość rysunków, animacji czy też fanfików, które wtedy wychodziły. Ale jakościowy aspekt sprawy nie prezentuje się tak dobrze. Właściwie można to zrozumieć. Dla wielu ludzi były to pierwsze próby literackie. Sam zaczynałem od tworzenia fanfików bazujących na mandze „Claymore” czy anime „Puella Magi Madoka Magica”. Skutek także nie był doskonały, ba żaden z nich nie przeszedł fazy korekty, co można tłumaczyć tak: standardy w fandomie anime były wyższe lub, co bardziej prawdopodobne, miałem poczucie wstydu które nie pozwoliło mi opublikować fanfika, przez którego nawet korekta nie mogła przebrnąć. Minęło jednak kilka lat i podczas trwania konkursu zobaczyłem, że wielu, naprawdę wielu autorów fanfików nie miało żadnych zahamowań by podzielić się ze swoją twórczością mimo, że nie przeszła ona korekty lub też nie zapoznały się z nią inne osoby, które poradziły autorowi co jest a co nie jest dobrze napisane. Ba, nieraz miałem wrażenie, że nawet sami autorzy nie przeczytali swych fanfików. Zwłaszcza te przypadki powodowały u mnie niesmak. Owszem, niekiedy piszący się czegoś uczyli i demonstrowali gwałtowny skok umiejętności, ale czasami przestawali pisać już po pierwszej nieudanej próbie. Kolekcję takich nieudanych prób zawiera fanfik autorstwa Cahan „Czarny Polak z Ponyville”. Nie jest to utwór długi i próżno szukać w nim fabularnej spójności. Ale to nie jest krytyka autorki, gdyż parodiowane utwory także często (a chyba nawet zawsze), były pozbawione jakiegokolwiek sensu. Tragiczna pisowanie, przekokszone selfinserty o bardzo mrocznej przeszłości, które chcąc odbyć stosunek z jedną z Mane6 albo też z księżniczkami. W tym fanfiku jest to wszystko. Jest Krzysiu Polak uprawiający 14 godzinny seks z Luną, jest Dark Momentum, który spędził całe życie w starym domu w Ponyville, ale nikt go nie znalazł przed Twiligt... przepraszam, pisownia oryginalna to Twailait Sparkle. Jest Archanioł Michał, który uzyskał od samego Jezusa dyspensę na seks z Luną i... tak, to jest niepokojące jak wielu młodocianych autorów fapowało się do końskiego zadu Luny. Ale pamiętajcie, szanowni czytelnicy, przecież taka jest historia naszego fandomu. W USA mieli kucyka imieniem Auschwitz, którego uroczym znaczkiem była swastyka a myśmy Lunojebców. Co kraj to obyczaj. Jednak, chociaż uśmiałem się setnie przy wspomnieniu Krzysia Polaka i jego 14 godzinnego maratonu z Luną, to Dark Momentu i Archanioł Michał byli mi już nieznani. Drogi czytelniku, w amerykańskim kinie popularny był kiedyś gatunek parodiujący znane filmy. Ich królem był min. Mel Brooks albo namiętnie grający w nich Leslie Nielsen. Wymagały one jednak często przynajmniej ogólnej znajomości materiału, z którego naśmiewali się twórcy. Nie zawsze tak było ale często były to filmy, gdzie poszczególne sceny stawały się niezrozumiałe bez znajomości oryginału lub też całość traciła nieco sensu. W przypadku „Czarnego Polaka z Ponyville” ta wiedza także jest przydatna. Bowiem pełny sens tego co autorka chciała sparodiować, staje się widoczny dopiero gdy zapoznaliśmy się z oryginałami. Niestety często trudno do nich dotrzeć samodzielnie, potrzebna jest pewna wiedza i znajomości. Wtedy tekst staje się zabawniejszy. Nie mogę jednak napisać, że nie śmiałem się i bez tej wiedzy. Ba, niektóre fragmenty nie są pewnie wcale tak sparodiowane, jak mogłyby się wydawać. Jestem prawie pewien, że to dość wierne przeniesienie języka tych utworów do fanfika je parodiującego. Jednak Cahan nie mogła zawrzeć tego typu polszczyzny wszędzie. Przecież szanuje ona siebie i swoich czytelników. Dlatego jej tekst jest pozbawiony widocznych błędów językowych, gramatycznych, interpunkcyjnych. Dlatego polecam „Czarny Polak z Ponyville”, gdyż jest to część naszej historii, tylko, że dobrze napisana.
  7. „50 twarzy Dash” to randomowa komedyjka, komedyjka tak cudownie bez sensu, że aż zabawna... ale zaraz? A może jest to alternatywny ciąg wydarzeń odcinka w którym Fluttershy uczy się Asertywności od Iron Willa? Sprawdźmy. Rainbow to nie jest taka zwykła pegazka. To bardzo męska pegazka, która zbudowała swoją opinię na byciu najszybszą i najbardziej nieustraszoną. Żadnego wyzwania się nie boi. Właściwie to nawet nie jest pegaz, tylko pocisk burzący! Niestety przez to zaczyna dziwaczeć. Będąc niewolniczką swojego wizerunku, Dash musi ukrywać, że: Tak, uśmiałem się jak diabli. Poza tym nie ma tutaj literówek, niepoprawnego zapisu dialogowego ani prób napisania zdań o prostej treści w bardzo skomplikowany sposób, aby sztucznie wydłużyć tekst. Jednym słowem, polecam.
  8. To jak doskonałym fanfikiem są „Pieśni upadłych” najlepiej potwierdza moja odpowiedź na pytanie Ziemniakforda „co czytasz”. Odpowiedziałem „nie pamiętam”. Nawet rekonstrukcja fabuły przychodzi mi z niemałym trudem, chociaż skończyłem czytać tego fanfika niecałą godzinę temu. „Pieśni upadłych” są fanfikiem niedokończonym, ale już pierwszych kilka stron daje nam do zrozumienia, jak bardzo ambitny był to projekt, który obejmował sobą kilka okresów historii Equestrii, nie wysuwając na pierwszy plan żadnego z bohaterów znanych nam z serialu. Fabuła rozgrywa się w trzech liniach czasowych. Pierwszym jest kraina po jakiejś apokalipsie, ale opisy tego co się stało są tak enigmatyczne, że trudno cokolwiek ustalić. Potem następuje przeskok czasowy do początku rządów Celestii. Ten fragment jest najciekawszy, chociaż zarazem jest także bardzo niejasny. Dość powiedzieć, że autor wykazał się nieco inwencja i wyjaśnił, dlaczego biała alikornica nie przyjęła tytułu królowej. Przyznałaby w ten sposób, że jej rodzice - król i królowa - nie żyją. To całkiem wzruszająca scena. Jednocześnie przyznaje ona wybranym kucykom coś co potem wyewoluuje w znane z serialu elementy harmonii. Niestety występuje tutaj zalew imion postaci, które nie są w żaden sposób przybliżone czytelnikowi. No dobrze, trochę są, ale bardzo pobieżnie. Weźmy taki przykład: Pięknie, prawda? Chciałbym zobaczyć tę postać na kartach fanfika, ale się nie doczekałem. Dowiedziałem się jeszcze, że była jakaś rebelia, że jakiś kucyk chyba posiada zdolność cofania czasu czy coś tam, oraz że: To musiał być strasznie wielki jednorożec, skoro stał aż na przynajmniej dwóch ulicach, chociaż może autor miał na myśli, że stał na skrzyżowaniu ulic. Ponadto kucyki muszą mieszkać bardzo blisko siebie, skoro jedna strzecha pokrywa tyle kamiennych domostw. A już absolutnie rozkleiłem się gdy przeczytałem, że żołnierze nieznanego królestwa walczyli swoimi zbrojami bo nikt im nie dał broni. Wiecie, nie lubię wielkich słów, ale TEGO NIE BYŁO NAWET ZA STALINA! Potem znowu następuje przeskok czasowy, prawdopodobnie w przyszłość, ale nie tak odległą jak na początku. Tym razem Twilight dowiaduje się, że w miasteczku znikają kucyki. Sprawa jest poważna i... a zresztą, oddajmy głos autorowi: Nic dodać, nic ująć. Sama Twilight też się czuje nieswojo prowadząc poszukiwania: Nie może jednak czynić inaczej, wszak: Tak, tyle smutku i tyle tragedii. Poszukiwania jakoś nie mogą się zacząć aż do końca fanfika i paradoksalnie ta część jest najnudniejsza i najmniej angażująca czytelnika. Czy muszę pisać o stronie formalnej, skoro przedstawiłem kilka próbek literackich umiejętności autora? Może przedstawię jeszcze jedną, bo mam wrażenie, że pisarz nie przeczytał zbyt dokładnie swego dzieła, zanim zamieścił je na forum: Tak, nic dodać, nic ująć. „Pieśni upadłych” przypominają mi bardziej zaawansowany szkic znacznie większego projektu, który, gdyby go rozbudować, byłby wcale obiecujący. Nie mogę bowiem napisać, że to co się tutaj działo w ogóle mnie nie obchodziło, gdyż fragment o Celestii jest dość udany. Niestety autor nie umie przekazać wiedzy o własnym lore ani w interesujący ani nawet w miarę poprawny językowo sposób. Jednak widzę duży potencjał by polepszyć sytuację. Skoro Sivulecdako potrafił napisać wcale przyzwoite „Pirytowe serca” po takich „Mrocznych proroctwach” czy też „Większemu dobru” to autor „Pieśni upadłych” mógłby zajść dużo, dużo dalej.
  9. „Rosiczki atakują” to bardzo zabawny fanfik. Moim zdaniem ma jednak kilka niedoróbek. Poza tym sądzę, że opowiadanie uczyni czytelnika mądrzejszym. Nie może być inaczej, bo zawiera ono tyle słów, których znaczenia nie znam. Początek fabuły jest bardzo niecodzienny. Oto jedna z hodowanych przez jednorożkę Cahan Rosiczek Drosera Regia, zwana Królową Rosiczek, zdając sobie sprawę, że klimat im nie sprzyja, postanawia zaczarować inne mięsożerne rośliny rosnące w ogrodzie i zaatakować Canterlot. Ich celem jest zjedzenie Luny i przez to likwidacja pory nocnej. W ich zamiarach wspiera je Cahan, w związku z czym pada jedna z najzabawniejszych wypowiedzi w fanfiku: Uśmiałem się diabli. Sam opis roślin jest pełen detali, chociaż może lepszym terminem byłby zwrot: języka naukowego, z którego prawie nic nie zrozumiałem, ale z całą pewnością brzmiał bardzo mądrze, bardzo naukowo. Tak jakby autorka czytała książkę Feliksa W. Kresa „Galeria złamanych piór”. Niestety problemem w tym miejscu jest brak przypisów wyjaśniających zwroty, którymi posługują się na co dzień biolodzy oraz brak tłumaczenia łacińskich fragmentów. A szkoda. Tekst przypomina mi moje dzieciństwo w momencie, gdy nagrałem kasetę doradzając bandzie Drombo, jak mają zniszczyć bohaterów kreskówki Yattaman. Autorka przeżywa tutaj radość z pocisku Mane 6 a głównie Twilight. Pomimo wzgardy, Cahan, idąc za słowami Przewodniczącego Mao Ze Donga, a konkretnie: postanawia odciągnąć uwagę Mane6 co też skutecznie czyni. Jednak fragment jej zmagań z Twilight jakoś nie zapadł mi w pamięć, gdyż nie jest równie zakręcony co początek fanfika. W dalszej części najlepiej widać, że fanfik był pisany na szybko, gdyż w motywacji armii rosiczek jest niekonsekwencja. O ile na początku chciały zjeść Lunę, ale swojej matce powiedziały, że chcą ją tylko obalić, to w Canterlocie... A później w sali tronowej: Ostatecznie jednak strony idą na kompromis, oczywiście pośredniczką jest Matka Rosiczek, Cahan. Zimy nie będzie ale tylko w krwawym ogrodzie Cahan. Moim zdanie te nieścisłości wynikają z pośpiechu wywołanego konkursem. Można by przecież napisać rozmowę, gdzie Królowa Rosiczek przedstawia plan Cahan a ta go modyfikuje. Można by też dodać fragment o tym jak to Cahan (albo las Everfree, albo Twilight, albo Trixie albo Discord...) sprawiła, że rosiczki stały się świadome itd. A tak kilka rzeczy bierze się od czapy. Także Cahan bagatelizuje fakt, iż to ona doradziła Królowej Rosiczek jak się dostać do Canterlot, chociaż doskonale wiedziała, że ta zamierza obalić jedną z władczyń, a to czyni ją współsprawcą. Drogi czytelniku, żarty na bok. „Rosiczki atakują” to bardzo zabawny fanfik, w dodatku napisany lekko i (pomijając operowanie terminami, które znają tylko biolodzy i osoby zajmujące się hodowlą kwiatów) ciekawie. Pomijając nieścisłości w motywacji rosiczek i wiarę Cahan we własną niewinność, to nie dopatrzyłem się tutaj innych błędów. Bardzo ucieszyłem się, gdy zobaczyłem, że dialogi są napisane poprawnie, od półpauzy a nie ćwierć pauzy albo myślnika czy łącznika, czego dopuszcza się 90% autorów komentowanych przeze mnie fanfików, jeśli nie używają akurat angielskiego zapisu dialogowego. Dlatego, z racji na ciekawy koncept i jego dobre i zabawne wykonanie polecam przeczytać „Rosiczki atakują”. Autorka mogłaby zaś napisać poprawioną wersję, która usunęła by wskazane wyżej niedopatrzenia.
  10. Nie potrafiłem się cieszyć „Smakiem Arbuza”, nie jest to jednak tyle wina samego fika co mojego podejścia do relacji pomiędzy fikcją a rzeczywistością. To będzie dość długi komentarz i nie jestem pewien czy do końca o „Smaku Arbuza”. Wiesz, drogi czytelniku, istnieje teoria sztuki czystej i sztuki zaangażowanej. Istnieje też pewnie wiele innych teorii sztuki, ale ich nie znam a te dwie w zupełności mi wystarczą na potrzeby tego wywodu. Jakiś czas temu w USA rozkwitła teoria, że rozrywka powinna być zaangażowana i w efekcie mamy teraz w grach wideo (oraz reklamach niektórych zachodnich marek) najbrzydsze kobiety jakie kiedykolwiek były bohaterkami tychże. Oczywiście to jest tylko jeden z efektów rozrywki zaangażowanej. Rozrywka zaangażowana nie jest bynajmniej wymysłem naszych czasów. Przykładowo najlepsze polskie seriale są efektem takiego podejścia. Weźmy przykładowo „Czterej pancerni i pies”, „Stawka większa niż życie”, „Alternatywy 4”, „Zmiennicy”. Zwłaszcza po dwóch pierwszych lubią jeździć historycy z IPN-u. W przypadku „Smaku Arbuza” nie mogę powiedzieć iż jest to fanfik zaangażowany. Gdyby nim był rzuciłbym go po pierwszej stronie a przeczytałem całe trzy rozdziały. Jest to natomiast fanfik, który zaangażował mnie w całkiem negatywny sposób. Co to znaczy? To znaczy, że przez prawie cały czas lektury nie myślałem o samym fanfiku jako o fanfiku. Myślałem raczej o tym, czego tu nie ma albo co też chciałbym zobaczyć. Jednym zdaniem, fanfik ten nie pozwolił mi się oderwać od rzeczywistości. Myślałem o niej a nie o fanfiku. Historia zaczyna się od przejażdżki bohaterki pociągiem, zaś po dotarciu na miejsce pada ona ofiarą ataku terrorystycznego, który zamienił ją w zebrę. Co prawda przemiana była niechciana, ale bohaterka i tak miała szczęście bo wszyscy inni umarli. Bohaterka trafiła do Equestrii, gdzie ją odratowano i zaczęto przyuczać do życia w nowym społeczeństwie. Ponieważ była zebrą nawet kucyki dziwiły się jej wyglądowi. Cóż, „Smak Arbuza” czyta się jak jakąś dystopię. Dosłownie już po trzech rozdziałach miałem w głowie wizję świata, gdzie Equestria robi sobie co chce a ludzkość, czy to z konformizmu czy to jakiegoś ideologicznego uzasadnienia się na to godzi. Zresztą w samej Equestrii wcale nie jest lepiej, na co się nieustannie uskarża Cahan. A to że jedzenie nie smakuje albo z kolei, że jest pod stałą kontrolą ze względów bezpieczeństwa, a co więcej nie może wrócić do świata ludzi na stałe. Może tam przebywać krótko i tylko pod nadzorem. Na tym rewelacje się nie kończą. Okazuje się, że ponifikacja zachodzi tylko w jedną stronę i powrót do ludzkiej postaci jest niemożliwy. Gdyby to była klasyczna dystopia pewnie byłaby możliwa, ale tylko dla wybranych co oczywiście byłoby równie tajne jak źródło powstawania tęcz w „Rainbow Factory”. Nie wiem czy tak jest, ale gdyby to była antyutopia to pewnie do tego byśmy doszli. Ale „Smak Arbuza” pewnie nie jest antyutopią, tylko mnie wyobraźnia ponosi i zmienia komentarz w zaangażowaną krytykę literacką. „Smak Arbuza” jest właśnie o adaptacji, która w sumie ciekawi bohaterkę, ale którą zarazem wszystko drażni. Zresztą ona też drażni innych. Mnie to nawet nie drażniło po wyżej opisanych rewelacjach. W ogóle Cahan jest bardzo fajną postacią, prawie jak moja Anemone. Tylko, że Cahan istnieje naprawdę. Inaczej jednak niż większość selfinsertów nie jest to skopana postać. Co to znaczy skopana? Self Inserty to na ogół przekokszone wersje autorów piszących fanfika. Są tak potężne, że aż nudne. Cahan nie jest nudna. Właściwie to jest to bardzo wierne odwzorowanie autorki, mogę zaręczyć. Styl jest bardzo dobry, znalazłem tylko dwa błędy, zresztą zaraz poprawione przez autorkę (co jest bardzo rzadkie, więc tym bardziej należy się jej pochwała), dialogi są soczyste, komentarze krwiste i niszczące. Tylko wiesz, czytelniku, ona powinna tam zacząć podkładać bomby, zabijać strażników, no to czego oczekujemy od bohaterów. Podsumowując, „Smak Arbuza”, nie jest złym fikiem, ale nie pozwolił mi się oderwać od rzeczywistości. Wydarzenia czy też opisy zdawały się przypominać mi coś o czym się słyszy w naszym świecie a ja nie po to czytam fanfiki, żeby się z tym stykać. A czytając „Smak Arbuza” stykałem się z tym nieustannie. Co prawda autorka miała jak sądzę inne intencje a ja jestem przewrażliwiony, ale napisałem szczerze to co myślę.
  11. „Babeczki” i „Rainbow Factory” zapisały się jako ciemna strona jakże bujnego literackiego życia naszego fandomu. Ilość nawiązań do nich w innych fanfikach lub fandomowych komiksach jest duża. Pewien oddźwięk jest nawet widoczny w polskim fandomie MLP:FiM. Jednym z nich był komentowany przeze mnie „Pie Killer” autorstwa Niklasa. Drugim jest „Ponysher”. I muszę w tym miejscu napisać, że rollercoster szaleństwa zaczyna się niewinnie, wręcz wygląda na kolejne TCB, ale gdy tylko nabierze rozpędu to jazda na złamanie karku trwa do ostatniej strony. Dlatego, panie i panowie, zapraszam na przejażdżkę! Głównym bohater jest... a, z resztą to nie jest istotne. Jest nim jakiś Krzysztof Jarzyna ze Szczecina, który kiedyś zostałby gangsterem, lecz w drugiej dekadzie XXI wieku został bronym. Ale było światełko nadziei w tunelu: Ale pojawiły „Babeczki” i „Rainbow Factory”: Już w tym momencie fanfik stał się autoparodią. Na szczęście dla bohater zapaliło się drugie światełko w tunelu i trafił do Equestrii, gdzie trwał zakład pomiędzy Discordem a Celestią. Założyli się oni, że Celestia zreformuje najgorszego złola a jeśli jej się nie uda, to Discord będzie robił co chciał z jej królestwem. Czemu Celestia poszła na tak desperacki zakład? Bo nie mogła spać. Tak, to Discord wybrał naszego Krzysztofa Jarzynę ze Szczecina, który zamiast gangsterem został broniaczem, ale potem stracił wiarę w przyjaźń i magię. A przecież fanfik powstał w 2013 r. Niektórzy wieżyli, że po smierci Rainbow Dash zabierze ich do Equestrii... niektórzy tak, ale nie nasz Krzysztof! Czemu Discord nie sprowadził jakiegoś dorosłego tylko kogoś, kto wierzy w kucyki? Nie mam pojęcia. Jednak Celestia poznała szybko, że bohater to zło. A wystarczyło, że powiedział jej o złych fanfikach, gdzie kucyki mordują się wzajemnie i poznała, że ten człowiek, jest najgorszym zwyrolem 2013 r. A przecież było wielu takich, którzy mogliby z nim rywalizować. Okazało się, że fanfiki o których wspominał Krzysztof, to nie są tylko fanfiki. Są to inne wymiary Equestrii, o których istnieniu Celestia wie ale, pomimo tego, że wie jak kogoś tam przenieść, to nic z tym nie zrobiła. Drogi czytelniku, droga czytelniczko, siedzisz jeszcze spokojnie? Ten rollercoster dopiero zjechał z pierwszej górki i teraz pędzi na jeszcze wyższą! Bohater przenosi się do wymiaru „Rainbow Factory”, gdzie przybiera postać nie umiejącego latać pegaza, który jest uosobieniem grimdarku, grimdarkiem wcielonym... Nic dodać nic ująć. Ale jednak warto zauważyć, że bohater, chociaż nienawidzi „Rainbow Factory” to zna kilka wersji tego opowiadania, łącznie z tym, w którym Scootaloo przeżyła: Naprawdę, jakim zwyrolem trzeba być, by coś takiego myśleć o niedoszłej ofierze? Ale nasz bohater przenika do fabryki i zaczyna się tam rzeź. Co prawda wychodzi na jaw pewien problem. Mianowicie Krzysztof ma problemy z liczeniem do czterech: Jeden! Trzy!! Czter... a nie, jeden!!! Ponieważ Rainbow Dash już nie żyła, bohater morduje w najróżniejszy sposób pozostałych pracowników, co ciekawe nie wspomina o tym, że ratował jakieś źrebaki. Przy okazji wydaje się, jakim dzbanem jest Black Sunshine, skoro gościa co miał pomalować ściany uważa za grubszą rybę! Koniec końców cały personel fabryki został zarżnięty co w sumie nie jest aż takie nierealistyczne (jak na fanfika osadzonego w krainie magicznych koni), wszak to czym się zajmowała fabryka tęczy było ściśle tajne (wiedziała o tym co prawda Celestia z innego wymiaru, ale nie będę się czepiał) i normą było, że nie opuszczali jej przez lata. Potem bohater przeniósł się do wymiaru „Babeczek”. Nie wiem która była to wersja fanfika, ale tym razem przyłapał Pinkaminę na mordowaniu Twilight Sparkle. Załatwił ją koncertowo, tak jak robiła to ona ze swoimi ofiarami. Potem wrócił do wymiaru gdzie trwał zakład między Celestią a Discordem. I jeśli myślałeś drogi czytelniku lub droga czytelniczko, że to już ostatni zjazd tego rollercostera szaleństwa no to złap się czegokolwiek bo najostrzejszy zjazd dopiero przed tobą! Podsumujmy, drogi czytelniku lub droga czytelniczko. Maniak zabił z zimną krwią i w bardzo wymyślny sposób ileś tam kucyków a ona wierzy mu na słowo, że już się umoralnił. A przecież: Drogi... a zresztą, przejdźmy do podsumowania. „Ponysher” to dzieło tragiczne. Fabuła jest durna jak but, główny bohater to niewiadomo co ale inny zwrot niż Evil Mastermind, nie przychodzi mi do głowy. W dodatku wszystko to co opisałem dzieje się nie na 99 stronach ale ledwie na 19. 19 stron pełnych skrótowych opisów na zasadzie: zrobiłem to i to. Tyle. Planowanie, zbieranie informacji, przygotowanie do konfrontacji ze złem jest tutaj nieobecne. W dodatku poziom językowy fanfika jest miejscami na poziomie „Polacy są wszędzie”. Przykładowy zapis dialogowy wygląda tak: W pewnym momencie autor zmienił narrację z pierwszo na trzecioosobową by znowu powrócić do pierwszoosobowej. Oczywiście nie mogło zabraknąć mylenia liczby pojedynczej z mnogą: Lub cytatów na poziomie... nawet nie wiem czy to jest jakikolwiek poziom: Normą jest brak odstępu po przecinku albo odstępy przed i po nim, braki przecinków i co sobie jeszcze zamarzycie. Podsumowując, jedyne co ratuje tego fanfika w moich oczach to fakt, że cała ta przesada jest bardzo skondensowana i zabawna. Fanfik bowiem nie nudzi czytelnika, co najwyżej umrze on ze śmiechu! Panie i panowie, możecie już opuścić ten rollercoster szaleństwa! Liczymy jednak, że chętnie do nas wrócicie!
  12. „???” od KLGDiamond faktycznie nie jest, tak jak potwierdza sam autor, dobry fanfikiem. Jest natomiast z całą pewnością męczący, ale najbardziej zaskakujące jest to, jak szybko miałem go dość. „???” jest z początku intrygujący i sprawia że czytelnik zadaje sobie wiele pytań, dotyczących głównego bohatera. Sam przypomina mi pewne anime lub mangę, którego tytułu niestety nie mogę wspomnieć, ale zawierał on podobny motyw. Nie jest to zresztą istotne, gdyż i tak muszę oceniać fanfika jako coś z nią niezwiązanego. Narrator jest pierwszoosobowy co nie jest aż tak częste i... już tutaj zalewa nas masa pytań. Czym jest ów narrator, kucykiem, gryfem, może to Discord, może jakaś hybryda? Nie wiemy. Jego życie (nazwijmy stan w którym się znajduje w ten sposób) jest bardzo monotonne i obraca się wokół cyklu umierania i przywracania się do życia/regeneracji. W gruncie rzeczy niewiele o nim wiemy chociaż każdy rozdział próbuje nam dostarczyć jakichś nowych informacji o nim i o tym co się dzieje dookoła. I nie mogę napisać, że autor robi to w zły sposób, problem leży gdzie indziej. W fanfiku „???” dominuje pewien schemat, gdyż rozdziały rozpoczynają się i kończą tymi samymi słowami. W miarę upływu czasu dochodzą nowe informacje np. pierwszym pojawia się jednorożec, w drugim jednorożec ma o coś pretensje do bohatera w trzecim pojawia się jeszcze inny jednorożec, bardziej znany itd. I w każdym odcinku serii dzieją się dość podobne rzeczy. Bohatera spotyka coś co powinno go zabić, ale ten nie umiera, stopniowo natomiast zanika jego amnezja, dowiadujemy się coraz więcej o jego ciele itd. To chyba nawet nie jest złe podejście. Problem leżał gdzieś indziej. Miałem wrażenie, że postęp nie jest dostatecznie szybki, po trzeciej wariacji miałem już serdecznie dość nieustannego zadawania sobie tych samych pytań wynikających z jednostronności przekazu. Jest on jednostronny, gdyż czytelnik wie tylko tyle co główny bohater, który... nie wie prawie nic. Ale spisek dookoła niego jest chyba dość potężny. Mam takie wrażenie, że autor przesadził z tajemniczością. Mógł też nieco dołożyć informacji o bohaterze szybciej gdyż w zasadzie mam teraz pytanie na czym fanfik będzie się skupiał? Na nim czy na szalonych planach jego twórców? Moim zdaniem jednak tym co zniechęciło mnie do fanfika była jego forma, momentami bardzo powtarzalna. Oczywiście wiem, że tak miało być, miało to podkreślać monotonię, brutalną monotonię życia(?) bohatera i do pewnego stopnia nawet spełniło swoje zadanie. Ale czytanie wciąż i wciąż o kolejnych sposobach testowania przeżywalności bohatera i coraz bardziej brutalnych sposobach tychże po prostu mnie w końcu zniesmaczyło. Jakby ten fanfik nie miał innego celu poza tym. Owszem rozdziały nie są długie ale nawet w niedługim rozdziale można przekazać dużo nowych informacji. Sądzę, że schemat wybrany przez autora sprawdziłby się na dwa rozdziały a potem potrzebowałbym dopływu większej ilości nowych informacji. Podsumowując, na razie fanfik „???” jest tak tajemniczy i tak się stara by nadal takim pozostać, że jest zwyczajnie nadmiernie powtarzalny, chociaż zamysł był chyba dobry. Niestety jego wykonanie pozostawia do życzenia.
  13. Drogi czytelniku, komentowanie i ocenianie „Ostatnich z Equestrii” sprawia mi pewną trudność, bo chociaż jest to fanfik wprost tragicznie napisany, to nie jestem pewien czy wiele ze wskazanych błędów nie wynika z przyczyn od autora niezależnych. Może to co tak nisko ocenię było dla niego niemałym wysiłkiem. Przez cały czas miałem jednak wrażenie, że są to co najmniej zaległości w znajomości języka polskiego. „Ostatni z Equestrii” jest, chociaż autor o tym wprost nie wspomina crossoverem z grą „The Last of Us”, gdyż w obu przypadkach świat nawiedziła plaga grzyba, która zmieniała żyjące istoty w zombie. Nigdy nie grałem w ten tytuł więc nie będę dokonywał zbyt daleko idących porównań. Poza „The Last of Us” piszący, inspirował się jeszcze w niewielkim stopniu „Fallout: Equestria”, ale nie mogę mieć co do tego żadnej pewności. Opowieść jest, co samo w sobie jest ciekawe, opowieścią w opowieści, czym też autor objaśnia wszelkiego rodzaju przeskoki czasowe itd. Każdorazowo rozpoczynają ją odwiedziny tajemniczego przybysza przy czym muszę tutaj pochwalić autora za to, że z kolejnymi rozdziałami biuro Pinkie Pie stopniowo się zmienia: ze ścian znikają zdjęcia, pojawia się w nim wilgoć, dywan butwieje, na ścianach wyrasta świecący grzyb... Także sama Pinkie ulega fizycznej degradacji, gdyż zapewne nie jest już na początku fanfika zupełnie poczytalna. To interesujący zabieg, za który muszę autora pochwalić. Niestety tylko za to. Trudno mi wyjaśnić o czym opowiada fanfik. Teoretycznie są to poszukiwania pewnej mapy, która ma wskazać drogę do miejsca, gdzie znajduje się rozwiązanie męczących Equestrią problemów z plagą grzyba przemieniającego kucyki w zombie. Chyba o to chodzi, bo fanfik jest napisany w tak chaotyczny a zarazem pobieżny sposób, że miałem problemy ze zrozumieniem dlaczego coś się dzieje. Przykładowo, opisy walk wyglądają w ten sposób: Najbardziej jednak bolą opisy, których jest tutaj całkiem sporo, niestety przypominają one właśnie ten: W tekście jest od groma powtórzeń: Powtarzają się także informacje: Zastanawiam się w czym jest gryf podobny do pegaza, poza tym, że ma skrzydła i umie latać? Najwyraźniej autor jednak sądzi, że jest między nimi jakieś podobieństwo. Dosłownie na każdej stronie jest zdanie czy wypowiedź, która aż prosi się o komentarz, dlaczego jest z nią coś nie tak: NightJack prawie zamordował Twilight Sparkle, która nazywa się tutaj Twilight Shine. Dlaczego właśnie tak? Zapewne dlatego, że tak nazywa ją Pinkie Pie. Zresztą tutaj każda znana postać jest opisana jak ta z serialu ale ma inne imię, łącznie z samą Pinkie Pie, która nazywa siebie Blue Pie. Co do innych postaci, moje typy to: Reinbow/Rainbow Star = Rainbow Dash Kindshy = Fluttershy Calamity = Big Macintosh Jest jeszcze Glory, która... a zresztą, oddajmy głos autorowi: W takiej sytuacji jest to chyba skrzyżowanie Spike'a i Rarity, co mogło się zdarzyć, gdyż Pinkie Pie może dowolnie zmieniać to co się wydarzyło. Swoją drogą z nazewnictwem postaci jest pewien problem. Przykładowo Rainbow Star, w rozdziale I nazywana jest konsekwentnie Reinbow Star. Nie jest to zatem literówka! Nie zadawałem sobie pytania, gdzie jest Applejack, gdyż wysiłek umysłowy potrzebny do zrozumienia co autor chce przekazać czytelnikowi był równorzędny z napisaniem nowego rozdziału mojego fanfika. Może dlatego po lekturze „Ostatni z Equestrii” byłem tak zmęczony. Poza tym autor ma duże problemy z użyciem rodzaju męskiego i żeńskiego, weźmy taki przykład: Autor ma też notoryczny problem z odmianą przez przypadki słowa dziesięć: Oraz odmianą przez przypadki w ogóle: Wyżej podane sytuacje powtarzają się notorycznie. Czy muszę wspominać o problemach z nazwami? Gryfstone zamiast Griffinstone, Nighter Mon zamiast Nightmare Moon itd. Ale nie koniec na tym, bo związki przyczynowo skutkowe są miejscami dość luźno zarysowane, o czym świadczy choćby ten fragment: Albo ten: Kolejnym problemem „Ostatnich z Equestrii” jest brak klimatu niszczonego w zarodku przez takie oto sceny: Nawet gramofon nagle dostaje zadyszki kiedy wchodzi NightJack. Sama Pinkie Pie też świetnie niszczy jakiekolwiek próby zbudowania klimatu rozmawiając z gościem w taki sposób, jakby rozmawiała przez telefon z perspektywy oddalonego obserwatora: Zachowania Pinkie Pie z serialu nie pasują do świata, po którym grasują hordy zainfekowanych grzybem zombie! Nie będę natomiast przytaczał jak bardzo szkodliwy dla ludzkiego umysłu jest końcowy zwrot fabularny, całkowicie niszczący jakiekolwiek znaczenie wszystkiego co się wydarzyło. Największym jednak problemem jest postać NightJacka. Oddajmy głos autorowi: Przecież to jest jakaś autoparodia. Nie może być zresztą inaczej bo NightJack to tzw. Gary Sue, męski odpowiednik Mary Sue. Posiada on bardzo mroczną przeszłość: W gruncie rzeczy jest zupełnie niegroźny (chociaż sam przyznaje, że jest groźny) więc chociaż nie jest mile widziany w Kryształowym Królestwie to wszyscy go tam lubią: Drogi czytelniku, przecież to jest jakiś BEŁKOT! Poza tym nasz Gary Sue wszystkie wie i jeszcze przed tym jak zagroził kolejną Wielką Rzeźnią to powiedział: Podsumujmy: Czy ja naprawdę muszę komentować te fragmenty? Pewnie Cadence sama się bała i dlatego go nie aresztowała. Przypuszczam, że autor nie chciał opisywać NightJacka jako skończonego psychola tylko ogiera pokrzywdzonego przez los, który też zmusił go by się stał twardzielem. Niestety wyszło zupełnie na odwrót. W ogóle NightJack to bardzo potężna postać, jego organizm samodzielnie wytworzył przeciwciała sprawiające, że nie może stać się zombie a jego matką jest: Skisłem jak to przeczytałem. Nie mam siły aby pisać co jeszcze jest nie tak z tym fanfikiem. Jestem tylko człowiekiem a nie psychopatą. Podsumowując, „Ostatni z Equestrii” to fanfik wprost tragicznie napisany. Fabuła się nie klei, główny bohater to Gary Sue, który ma zawsze wszystko pod kontrolą, zabija kogo chce ale jest poczciwy, więc jednak nie zabija kogo chce, ale i tak wszyscy powinni się go bać chociaż sam nie wie dlaczego, chociaż mówił dlaczego. Błędów jest tutaj zatrzęsienie, nie tylko literówek, ale też banalnej odmiany przez przypadki, czyli czegoś co wskazuje na głębsze podłoże problemów niż tylko nieuwaga autora. Oczywiście korekta tutaj praktycznie nie istnieje, podobnie jak klimat opowieści jaki powinien mieć fanfik postapo. Mamy tutaj natomiast jego autoparodię. Ten fanfik nigdy nie powinien się ukazać i nawet wyjustowanie do obu krawędzi nie jest w stanie uratować sytuacji. Ten fanfik to dno.
  14. Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale „The Cough” jest utworem, który mnie tak zdenerwował, że chciałbym aby był dłuższy i wyjaśnił pewne sprawy. Niestety, tak się nie stało i czułem się po lekturze jakby ktoś mi przyfasolił tortem śmietankowym w twarz. Fabuła fanfika jest prosta i opiera się na dość rzadko wykorzystywanych w fanfikach MLP:FiM założeniach. O jej założeniach dowiadujemy się z pierwszego posta na forum: W tym momencie zacząłem się nerwowo śmiać, lecz pozwolę sobie nie komentować przyczyn tego zachowania. Niestety muszę zepsuć czytelnikowi zabawę, gdyż musiałbym się uciec do samych ogólników a przecież pragnę wniknąć w tekst aby uświadomić czytelnikowi, dlaczego on nie musi tego czytać. Przechodząc do fabuły. W bunkrze siedzą sobie główne bohaterki serialu. Jedna z nich kaszle. Jest to objaw wczesnego stadium choroby i jest tylko jeden sposób aby ocalić pozostałe przed zarażeniem i śmiercią! Bynajmniej nie mam na myśli, że trzeba kogoś wywalić z bunkra, bo to by miało sens. Trzeba tę osobę zabić! Po krótkiej dyskusji winą za kaszlnięcie zostaje obarczona Fluttershy. I wtedy zaczyna się ostra schiza. Rainbow Dash dostaje polecenie zabicia jej aby inne kucyki mogły przeżyć. Rainbow ma być dobra w kopaniu na śmierć z tego powodu, że jest „kucykiem od pogody” i kopie chmury. W tym momencie mózg mi się zawiesił. Najwyraźniej autor uważa, że kopanie chmur to to samo co kopanie... nie wiem, może drzew? No bo jeśli się nad tym zastanowić, to w bunkrze jest Applejack, która kopie drzewa od lat. I tak na zdrowy rozum to jej kopniak powinien być silniejszy chociaż ona sama może być wolniejsza niż Rainbow Dash. Wiecie jaka kara była gorsza od ścięcia przez kata w przeszłości? Ścięcie przez początkującego kata. Bo czasami omsknęła mu się ręka i ofiara męczyła się dłużej. Już w przeszłości uważano to za nieprofesjonalne i dlatego dążono do zmniejszenia możliwości błędu człowieka poprzez wprowadzenie m.in. gilotyny. Czemu o tym wspominam? Bo oczywiście Rainbow Dash nie zabija Fluttershy tak, żeby się nie męczyła. Nie, kopie ją cztery razy zanim ta w końcu umrze. Dlaczego nie zarządzono losowania skoro znający serial wiedzą, że Applejack nie ustępuje siłą Rainbow i raczej ją przewyższa? I to jest właśnie najbardziej irytujące w tym fanfiku. Autor na siłę próbuje wyciskać czytelnikowi łzy z oczu czyniąc z Rainbow i Fluttershy parę! Dlatego musiała ją zakopać na śmierć! To była tak tania zagrywka, że aż poczułem złość, zwłaszcza, że cały fanfik ma tylko 6 stron i nie wyjaśnia nam od razu relacji między postaciami. Litościwie nie skomentuję też faktu, że ilekroć czytam jakiegoś anglojęzycznego grimdarka, w którym bohaterkami są Mane6 to mam jakieś 50% szans, że 2/6 z nich (czyli 1/3) z nich jest homo. Ba, w jednym z takich fanfików nawet zdarzył mi się przypadek, że 2/3 Znaczkowej Ligi też było homo. Ktoś powie: wiecie, rozumiecie, towarzyszu Obsede, fanfik powstał w 2011 roku, to był czas fandomu łupanego wtedy się pisało inaczej. Serio?! Jest rok 2023 i widzę tę tendencję tylko u burgerów i nie tylko w czasach fandomu łupanego ale nawet fandomu umierającego w konwulsjach! Jeszcze trochę i zostanę fandomowym nacjonalistą i będę wszem i wobec głosił, że nasze polskie, swojskie fanfiki są lepsze, bynajmniej nie tylko dlatego, że nasi autorzy nie dochodzą tak często do wniosku, że homoshipy są rozwiązaniem wszelkich problemów gdy trzeba w jednym akapicie nakreślić skomplikowane relacje między postaciami w fanfiku który ma od kilku do kilkunastu stron formatu A4! Zastanawiam się, czy tak trudno otworzyć wyszukiwarkę i wpisać „zapis dialogu w języku polskim”? Co, w 2011 r. też nie było u nas Internetu ani wyszukiwarek? Bo może to wyjaśnia dlaczego zapis dialogowy w „The Cough” wygląda jak żywcem przeniesiony z języka angielskiego! A co to jest „Kucyk od pogody”? Czy na strażaka mówimy „pan od gaszenia ognia” albo na policjantkę „pani od łapania złodziei”? Czemu te anglicyzmy nie zostały jakoś poprawione? Podsumowując , „The Cough” to słaby fanfik. Autor próbuje na siłę dramatyzować sytuację i nie ma pomysłu na końcowy twist, dzięki któremu czytelnik zapamiętałby to dziełko. Zapewne jednak osiągnął częściowe powodzenie, gdyż ja będę pamiętał o nim przez jakieś 48 godzin, chociaż nie zasługuje nawet na 48 sekund.
  15. Fanfik „Pierwsza noc” był dla mnie największym zaskoczeniem jakie czekało mnie w dziale My Little Necronomicom i prawdę mówiąc nie jestem pewien, czy powinien znajdować się w tym dziale. Fabuła, jak na piętnastostronicowy fanfik jest całkiem złożona. Oto na wesele Tea Rose i Oat Graina przybywa grupa rycerzy, którzy domagają się od wieśniaków uszanowania dawnej tradycji zwanej prawem pierwszej nocy. Daje ona prawo wielmożom do wzięcia w obroty panny młodej zanim uczyni to jej mąż. Ci, którzy sprzeciwiali się temu jawnemu złamania praw królestwa, zginęli. Szlachcic wziął pannę młodą ze sobą ale wśród ludu odezwały się głosy, że tak nie da się żyć i zaczęto planować bunt. „Pierwsza noc” jest osadzona w średniowiecznej wersji Equestrii (chociaż mam wątpliwości, o czym dalej). Na tak niewielkiej ilości stron udało się przedstawić zarówno życie mieszkańców wioski jak i przygotowania chłopów do buntu a nawet krótkiej wzmianki o historii buntów chłopskich w Equestrii i ich skutków. Muszę pochwalić autora za takie detale, bo dodają one dużo klimatu opowieści. Co prawda sceny walki są ledwie pobieżne zarysowane, ale przykładowo organizowaniu się wieśniaków już poświęcono więcej miejsca. Wydaje mi się, że jeśli autor potrafi napisać jakiego szyku używali chłopi ale nie opisuje dokładnie samej bitwy to nie oznacza to braku umiejętności, lecz raczej chęć zmieszczenia się w krótkie formie. Sądzę, że z powodzeniem tekst mógłby być i dwa razy dłuższy i nie czułbym, że jest sztucznie rozciągnięty. W ogóle jeśli chodzi o tempo akcji nie miałem wrażenia, że autor się spieszy, przeskakuje pewne momenty itd. On się po prostu streszcza, nie rozciąga swego utworu bardziej niż to jest niezbędne do opowiedzenia ciekawej historii. Nie brakuje tutaj też pewne dozy humoru, także czarnego humoru. Jednak to co sprawiło, że ten fanfik jest dla czytelnik dorosłego to sceny seksu. Fragmenty te są raczej krótkie i mimo powagi sytuacji nie mogę im odmówić pewnego wydźwięki komediowego a nawet edukacyjnego, czego dobrym przykładek jest scena realizacji tytułowego „prawa”. Natomiast jedna z końcowych scen była jednym z najlepszych fragmentów komediowych jakie czytałem w tym roku: Czy utwór ma wady? Cóż, przypuszczam, że bohaterowie nie wyrażają się językiem używanym w średniowieczu a nawet używają bardzo współczesnych zwrotów, ale nie przeszkadza to w odbiorze. Uważam również, że wątek komediowy gryzie się z motywem przewodnim opowiadania jakim jest gwałt, ale sam pomysł nie jest jeszcze bardziej psuty przez jego realizację, ba raczej ta go ratuje, sprawiając, że nie jest on zwyczajnie głupi i niesmaczny. Spodobała mi się również strona formalna. Nie odnalazłem tutaj literówek, zdań brzmiących niezupełnie po polsku i nawet zapis dialogowy jest poprawny, czego na MLPPolska można ze świecą szukać. Podsumowując, polecam fanfika „Pierwsza noc” za to jak opowiada w zabawny sposób opowiada o sprawach, które wcale zabawne nie są i nie robi z tego komedii absurdu czy tez autoparodii.
  16. „The Haunted House III” wnosi pewien powiew świeżości do zużytej formuły. Nie wiem jednak czy nie jest to trochę za późno a przede wszystkim zbyt mało. I może zacznę od tego czego jest zbyt mało. Przede wszystkim atmosfera tajemnicy i strachu, której zaczynało brakować już w drugiej części. Przypomnijmy, że moim zdaniem była ona pod względem formalnym napisana lepiej, ale brakowało jej choćby, nie zrealizowanego idealnie w jedynce ale obecnego, nastroju grozy. W trzeciej części akcji przenosi nas z Lasu Everfree do Ponyville, gdzie doszło do jakiejś tragedii, która sprawiła, że miasto opuścili wszyscy mieszkańcy a dookoła niego utworzono kordon. Oczywiście zawsze znajdą się chętni by zgłębić tajemnicę tego co dzieje się wymarłym mieście. Jedną z nich była bohaterka fanfika imieniem... niestety zapomniałem, jak miała na imię. Nie jest to zresztą istotna informacja. Fabuła jest prosta, by nie powiedzieć prostacka. Opiera się na dwóch (w najlepszym razie) zwrotach akcji, przy czym oba rodzą więcej pytań niż coś wyjaśniają. Bo jeśli czytelnikowi się wydaje, że trzeci fanfik z tej serii przybliży nam przyczyny pojawienia się krwiożerczych sobowtórów to się bardzo rozczaruje. Nie tylko autor nie odpowiada na te pytania ale sprawia, że zacząłem się zastanawiać nad tym w jaki sposób jest on powiązany z poprzednimi dwoma częściami, poza wspomnianym sobowtórem. Na chwilę obecną chciałbym wiedzieć: Pytań zapewne miałbym więcej ale musiałbym się trochę natrudzić a fanfik nie jest tego wart. Natomiast ciekawe są opisy. Klimat fanfika jest bardzo mroczny. Pomieszczenia są tak rozległe, że nie da się rozproszyć panujących w nich ciemności a zatem... nie trzeba ich opisywać! Genialnie w swej prostacie rozwiązanie, nieprawdaż Szanowny Czytelniku? Poza tym język, jakim napisany jest fanfik jest lekki i przystępny. Nie odnalazłem tutaj poważniejszych błędów i w porównaniu z pierwszym fanfikiem serii widać olbrzymią poprawę. Jednak nie ratuje to fanfika, po prostu nie przeszkadza w jego odbiorze. Podsumowując, „The Haunted House III” to chyba najsłabsza część serii. Choć pełna akcji jest pozbawiona nastroju grozy a przez to nie wzbudziła we mnie prawie żadnych emocji. W dodatku nie wiem jak przedstawiona w niej historia ma się do poprzednich dwóch części? Czy jest to jakaś historia alternatywna? Tekst jest za krótki by dostarczyć czytelnikowi odpowiedzi na to pytanie. Dlatego nie radzę tracić na niego czasu o ile nie czytelnik nie jest fanem gatunku.
  17. „The Haunted House II” jest utworem, który mogę scharakteryzować jednym słowem. Jest on niepotrzebny. O ile „The Haunted House” miał zręby o tyle „The Haunted House II” posiada fabułę pretekstową. Dosłownie, fanfik jest dłuższy a treści jest w nim mniej. Przedewszystkim jest to uproszczona wersja wcześniejszej części. Można ją podsumować tak: Rainbow Dash i Applecjak spierają się która jest lepsza, ale nie mają jak tego sprawdzić. Pojawia się Discord, który proponuje klaczom zmierzenie się ze swoimi strachami. Bardziej dotyczą one jednak Rainbow, gdyż jak się okazuje drakonetus zabiera je na polankę gdzie stał nawiedzony dom z pierwszego fanfika. W tym momencie autor zaczyna trolować czytelnika, czyniąc Rainbow albo bardzo zapominalską, albo bardzo złośliwą. Pegazka udaje bowiem, że w ogóle nie było jej w tym miejscu jakiś czas temu. Najwyraźniej nie chce powiedzieć Applejack, że jej siostrzyczka zawędrowała tutaj, prawie tracąc życie. Rainbow Dash jest trochę samolubna ale to jest pewna przesada. Potem schemat się powtarza. Bohaterki wchodzą do piwnicy... gdzie znajdują komnatę z wiadomą klatką. Kiedy Rainbow Dash ostrzega przyjaciółkę, że to pułapka jest już za późno. Drogi czytelniku. Zachowanie Rainbow nie znajduje moim zdaniem żadnego logicznej wyjaśnienia i jest całkiem sprzeczne z jej charakterem z anime. Kiedy bowiem Discord już się oswoił, pegazka z całą pewnością nie ryzykowałaby życia innych (nie, życie babć w Las Pegasus nie było zagrożone!) w tak oczywisty sposób. Ale Rainbow tym razem trzyma pysk zamknięty na kłódkę aż do momentu, że jest zbyt późno. Potem powtarza się walka z Dopplegangerami. Jak wcześniej jest ona dość brutalna ale szybka. Nie czuć tutaj zagrożenia jakie oczekiwało Znaczkową Ligę, gdyż wszyscy wiedzą, że Applejack jest potężnym kucykiem. Może tylko dziwi łatwość z jaką pokonuje przeciwnika i jej całkowity brak zachamowań przed zabiciem go. Tak, Rainbow jej to powiedziała, ale Rainbow też nie przerwała zadania Discorda aż ich życie nie znalazło się w stanie zagrożenia. Ponadto nie wiemy skąd się tam wzięła klatka i same podziemia. Wyczarował je Discord? Brak na to pytanie odpowiedzi. „The Haunted House II” jest moim zdaniem lepszy od strony formalnej, ładnie oddzielona akapity, brak błędów rzucających się w oczy itd. Tekst się dobrze czyta. Jednak fanfik jest wtórny i tym razem pozbawiony jakiegokolwiek napięcia. Nie ma wątpliwości, kto jest sobowtórem, nie bałem się o życie bohaterek, gdyż wiedziałem, że potrafią sobie poradzić z zagrożeniem, słowem w ogóle nie czuć tutaj napięcia. Gdyby zamiast Apllejack była Fluttershy albo Rarity byłoby ciekawiej, ale klacz z najmocniejszym kopniakiem w miasteczku, która żyje z kopania drzew i jest przyzwyczajona do dużego wysiłku fizycznego nie skłania nas do obaw o swój los. Podsumowując, uważam „The Haunted House II” za tytuł słabszy niż pierwsza część i nie zawaham się określić go jako niepotrzebny. Po prostu to co otrzymuje czytelnik nie usprawiedliwia poświęconego mu czasu.
  18. Nie miałem żadnych oczekiwań wobec „The Haunted House” autorstwa Foley'a. Nie wiem na ile to wpłynęło na moją ocenę, ale za wyjątkiem interpunkcji jakoś nie znalazłem tutaj powodów do użalania się nad swoim losem. Fanfik jest krótki, krótki i treściwy. Inaczej niż w niektórych grimdarkach, nie ma tutaj nacisku na tworzenie atmosfery tajemnicy czy grozy. Oczywiście, pojawia się pytanie, jak bardzo takową dałoby się wytworzyć na zaledwie pięciu stronach A4? Jest natomiast dużo akcji, która wypełnia prawie połowę fanfika. O dziwo jest to walka, nie najgorzej opisana i dość brutalna, acz nie niesmaczna... przynajmniej dla mnie. Autor opisuje bowiem raczej same akcje bohaterów niż rozwodzi się nad ich skutkami. Jednak trochę cierpi na tym logika w fanfiku. Ostatecznie jednak nie zauważa się tego i innych niedostatków od razu, chociaż nadal mam wrażenie, że czegoś tutaj brakuje i nawet chyba wiem czego. By napisać krótki a dobry fanfik potrzebna jest jakaś puenta, zwrot akcji, najlepiej na koniec. Tego czegoś co całkowicie zmienia myślenie czytelnika, wprawia go w zwątpienie i zmusza do zadawania pytań. Tego brakuje w „The Haunted House”. W efekcie fanfik jest, by ująć to obrazowo, jednokrotnego użytku. Nie oferuje on przyjemności z ponownego przeczytania, które pozwoli odkryć tajemnicę, zobaczyć gdzie autor dawał subtelne znaki pozwalające przewidzieć takie a nie inne zakończenie. Pod względem formy nie jest źle, chociaż zastanawia mnie czemu notorycznie słowa nie są oddzielone od kropek lub ćwierć pauz spacją. Jest to coś tak podstawowego, że nie mogłem zrozumieć czemu tak się stało? Jeśli jednak jest to jeden z wczesnych fanfików autora to nie jest najgorzej. Podsumowując, „The Haunted House” to moim zdaniem bardzo średni fanfik, chociaż z racji na małą objętość nie jest w stanie zanudzić czytelnika. Może się on natomiast zniechęcić do ogranego motywu nawiedzonego domu. Nie jest też jednak w stanie skłonić mnie do ponownego zapoznania się z nim, co spowoduje, że zapewne szybko o nim zapomnę.
  19. „Five Night’s at Pinkie Cupcake Pizzeria” to kolejny fanfik, który jest połączeniem MLP z grą video. Było ich całkiem sporo, aczkolwiek ten wyróżnia się tym, że został napisany po polsku (chociaż mam co do tej polszczyzny niemało zastrzeżeń). Fabuła fanfika jak i gry jest bardzo prosta. Oto pracownik tytułowej restauracji musi spędzić pięć nocy jako dozorca na nocnej zmianie. I tak jak w grze, życiu pracownika zagrażają krwiożercze animatroniki z wadliwym oprogramowaniem. Tym razem jednak owym pracownikiem jest księżniczka Luna, względnie Luna, która wysławia się jak księżniczka - w pierwszej osobie liczby mnogiej, co mnie w pierwszej chwili zaniepokoiło. Gdy się jednak okazało, że to Luna jest bohaterką uznałem, że nie jest to eksperyment formalny wzięty z kosmosu i przeszedłem nad tym faktem do porządku dziennego. Fabuła przypomina zapis gry, która straszy tzw. scare jumpami. I także autor próbuje nas nimi straszyć. Na szczęście Luna ma do obrony kilka rzeczy: latarkę, której blask resetuje oprogramowanie animatorników, pozytywkę oraz maskę Pinkie Pie. Używając ich w odpowiedniej chwili można uniknąć okrutnej śmierci. Zapewne wszystko działa tak jak w grze. Pod tym względem jest tutaj relatywnie niewiele z MLP:FiM, przykładowo nie wiemy dlaczego Luna nie może się posłużyć magią aby się obronić tylko musi polegać na metodach znanych z „Five nights at freddy's”. Czemu Celestia prowadzi ten biznes? Czemu, skoro najwyraźniej nie jest księżniczką mówi po królewskim głosem Canterlotu? Na odpowiedź na te pytania nie ma miejsca, chociaż sądzę, że autor sięgnął po lunę tylko dlatego, że to lubiana postać. Największym problemem jednak nie jest atmosfera strachu, która jednak jest wyczuwalna. Są nie błędy językowe. Zamiast „że regularnie znajdywałem „ze”, odstępy pomiędzy przecinkami były w nieodpowiednich miejscach a zamiast „... autor pisał „..” itd. Czasami autor opisywał coś, co chyba nie istnieje: Szukałem czym mogłaby być owa kokardka związana w mały czarny melonik, ale nie znalazłem tego jakże kunsztownego wiązania. Chociaż jest to zapewne wczesny utwór autora to jest on wcale przyzwoity, chociaż strona formalna wzbudza moje zastrzeżenia. Kolejną uwagą jest fakt, że jest to utwór krótki, obejmuje sobą tylko jeden dzień, ale sądzę, że to wystarczyło by pokazać z jakimi koszmarami się musiała mierzyć Luna a co więcej dzięki temu uniknięto niepotrzebnych powtórzeń pewnych sytuacji. Grunt, że wystarczyło to by wzbudzić w czytelniku nie tyle strach co pewne zaniepokojenie. Mi to wystarczyło.
  20. „Nacht der Untoten” jest bardzo nietypowym fanfikiem o ile można go tak nazwać. Jest on przedstawicielem niegdyś bardzo popularnych (na Zachodzie) tzw. gier paragrafowych. Zabawa polega na stawianiu gracza przed wyborami, które popychają lub kończą fabułę. Z opóźnieniem popularność gatunku wzrosła także w Polsce. Wbrew pierwszym skojarzeniom „Nacht der Untoten”, nie ma prawie nic wspólnego z filmem Johna Romero „Night of the Linving Dead”. Jeśli można porównywać go do czegokolwiek to najbliższe mi się wydaje porównanie z serią gier „Left for dead”. I fabuła bardzo przypomina ich założenia. Bohaterki na czele których stoi Twilight Sparkle co jakiś czas są zalewane przez falę Zombie. W międzyczasie spotyka kolejne przyjaciółki i znajduje sprzęt w rodzaju strzelby, kilofa, karabinu albo bagnetu. Growość fanfika podkreśla to, że odkrycia tych ostatnich nie są przypadkowe lecz skrzynia z nimi sama zaczyna się świecić a przedmiot sam z niej wylatuje po otwarciu. „Nacht der Untoten” posiada dwa zakończenia: dobre i złe. Jednak dróg do niego jest kilka, chociaż na końcu zawsze otrzymamy jedno z nich. Szkoda, że nie ma zakończeń częściowo dobrych. Być może wynika to z faktu, że sam tekst jest bardzo krótki, gdyby wziąć każdą ścieżkę odddzielnie to fanfika miałby może 1-12 stron A4. Z racji jednak na konieczność dokonywania wyborów, zabawa zajmuje czytelnikowi trochę więcej czasu. Postacie... cóż, są i nawet zachowują się jak te znane z serialu. Pinkie Pie nadal skacze niczym piłka, nawet w obliczu potworów a Apple Jack kopie wroga tylnymi nogami. Ogólnie tekst jest napisany w całkiem angażujący sposób, chociaż cały czas powtarza się schemat: Twiligt znajduje przyjaciółkę i/lub przedmiot i przy ich pomocy odpiera kolejną falę Zombie. I tak kilka razy. Być może jednak dobrze, że przy takiej powtarzalności tekst jest bardzo krótki. Szkoda, bo przy dłuższej formie, koncept paragrafówki mógłby rozwinąć skrzydła. Odnośnie języka i strony formalnej jest poprawnie, pomijając ,,-" na początku linii dialogowych i oddzielających je od didaskaliów oraz używanie angielskiego cudzysłowu zamiast polskiego. Poza tym jednak jest schludnie i czytelnie. Czy polecam „Nacht der Untoten”? Tak, to ciekawy przerywnik w morzu podobnych fanfików o linearnej fabule. Szkoda jednak, że jest tak krótki a przynajmniej nie jest bardziej urozmaicony. Oczywiście dłuższa forma bez urozmaiceń mogłaby pogorszyć odbiór fanfika a nie go polepszyć, jest to może zatem salomonowe rozwiązanie.
  21. „Awoken” to ciekawy przypadek fanfika, osadzonego w uniwersum „Rainbow Factory”, ale napisanego przez innego twórcę, noszącego ksywkę Syn3rgy. Jednak jest on duchem bliższy „Rainbow's Factory”, gdyż przedstawia obraz wydarzeń podczas buntu, którego prowodyrem była Scootaloo, z punktu widzenia szeregowego pracownika niesławnej Fabryki. Tym razem jest nim niedoszła ofiara Pegasus Device imieniem... no tak właściwie to jego imię pozostaje nieznane. A zatem po raz trzeci opisywana jest tam sama sytuacja? Zaczyna to trochę przypominac film „Obywatel Kane”, gdyż każda z relacji wnosi coś nowego. Relacja Scootaloo pokazywała jaką tajemnicą otoczona jest fabryka tęczy, opowieść Rainbow Dash ukazywała nam dokładnie relacje obu klaczy, a relacja... będziemy go nazywać pracownikiem X lub po prostu X, przedstawia bardziej szczegółowo pracę zakładu. Bo X wyróżnia się czymś czego brakowało ofiarom maszyny. Jest nią niepospolita agresja ale coś także dzieli go od pozostałej części personelu. Są nim... wyrzuty sumienia, o czym dalej. Po prawdzie fabuła kończy się kilka lat po śmierci Scootaloo, ale w gruncie rzeczy jej bunt jest tylko chwila, chociaż przełomowa w jego karierze zawodowej w fabryce. Zasadniczo X otrzymuje awanse, gdy przełożeni dostrzegają jak znęca się nad innymi. Przemoc, właściwie ukierunkowana jest dla Rainbow Dash czymś pożądanym. I z tego się składa spora część fanfika: w jaki sposób i kogo X zabił. Z każdą kolejną zbrodnią polepsza się jego sytuacja zawodowa i materialna. I sądzę, że pod tym względem fanfik się broni naprawdę dobrze. Jest on bowiem opisany konsekwentnie i przypomina „karierę” więźniów obozów zagłady w hitlerowskich Niemczech lub granatowych policjantów w gettach. Obserwujemy też dalszą degenerację Rainbow Dash, która zaczyna cierpieć na kompleks boga. Co prawda, już w komentarzu do „Rainbow's Factory” przedstawiłem pogląd, że Rainbow Dash była wykolejona jeszcze zanim została dyrektorką a Fabryka tylko przyspieszyła proces jej demoralizacji, ale ten (chyba) nieoficjalny spinoff-kontynuacja, zdaje się potwierdzać moją obserwację. Scootaloo była jej potrzebna tylko po to aby czuć się dobrze i nie uczyniła nic by ją uratować przed egzaminem, chociaż było to w jej mocy. W przypadku bohatera „Awoken” także wątek etyczny jest bardzo ważny. O ile jednak przedstawienie motywacji Rainbow Dash przez autora „Rainbow's Factory” była moim zdaniem chybione, tak tym razem mamy inny problem. Nie mogę się bowiem przekonać do moralnej przemiany X-a. Dzieje się ona zbyt szybko, właściwie pod wpływem jednego wydarzenia a z drugiej strony nie mogłem uwierzyć, że tak zdegenerowana moralnie istota, była w ogóle w stanie zdobyć się na taką refleksję. Co prawdy efekty tejże są ponownie fajnie przedstawione, ale mam wrażenie, że gdyby fanfik był dłuższy, można by to opisać bardziej wiarygodnie. Tłumaczenie fanfika jest napisane poprawnie i nie znalazłem tutaj zbyt wielu błędów, dziwnych zwrotów itd. Jeśli coś mnie tutaj raziło to nie tyle opisy przemocy co atmosfera brutalności jaką dało się wyczuć na kolejnych stronach. Coś sprawiało, że czytałem go dalej, chociaż w zasadzie czułem, że nie mam na to ochoty. Było to dziwne doświadczenie. Pomimo nadmiernego skrócenia kluczowego wątku „Awoken” spodobało się na tyle, na ile coś o podobnej treści mogło się spodobać. Nie będę do niego wracał, ale przekonał mnie on, że uniwersum Rainbow Factory rozwija się raczej we właściwym kierunku i zapewne będę je zgłębiał nadal. Dla fanów serii jest to pozycja obowiązkowa.
  22. Na pierwszy rzut oka „Rainbow’s Factory” jest utworem lepszym od „Rainbow Factory”. Mimo to, po przeanalizowaniu go, doszedłem do wniosku, że chyba autor sam nie wiedział za bardzo jak przedstawić postać Rainbow Dash, kierowniczki tytułowego zakładu. Tym razem komentarz będzie zawierał spojlery, gdyż sam fanfik pisany był z założeniem, że czytelnik zna pierwszą część. W dodatku jestem zmuszony zagłębić się w jego fabułę, gdyż na pierwszy rzut oka ten fik wydaje się zupełnie normalny... to znaczy jeśli pominiemy gore, sadyzm i cały wątek mielenia pegazów na tęcze. „Rainbow’s Factory” powtarza wydarzenia z „Rainbow Factory”, z tą tylko różnicą, że są on przedstawiona oczami Rainbow Dash. Dlatego nie będę tutaj opisywał fabuły, bo czytelnik już powinien ją znać. Dowiadujemy się za to nieco o samej Rainbow Dash. Została ona zdradzona, w bliżej nieokreślony sposób przez jej przyjaciółki. Dlatego podjęła pracę w fabryce pogody a dokładnie została dyrektorem tytułowej jej części. Jak wiemy z poprzedniego fanfika, Rainbow Dash ma pretensje do Scootaloo, że się nie przykładała do nauki. W tym zaś winą za to obarczyła młodego ogiera imieniem Orion. Młodzi byli ku sobie co bardzo nie podobało się Rainbow Dash i dlatego to jego pierwszego rozkazała przemielić. Wątek romansu był słabo podkreślony w „Rainbow Factory” i właściwie cały czas autor określał Scootaloo i Oriona jako przyjaciół. Nie zakochanych, tylko przyjaciół. Jednak nie można stwierdzić, że Rainbow tylko wydawało się, że źrebaki czują do siebie miętę. Nie, „Rainbow Factory” potwierdza, że młodzi się kochali, chociaż może nie uświadamiali sobie tego aż do końca. Zastanawiam się kiedy zaczął to sobie uświadamiać autor. Wspominam o tym, gdyż wątek ten wyskoczył nagle i nie posiadał odpowiedniego emocjonalnego wydźwięku. Dlatego dobrze, że komentowany fanfik wyjaśnia tę sprawę. Kim właściwie jest Rainbow by decydować o tym, kto zginie pierwszy? Jest dyrektorem fabryki. Zanim przejdziemy do tego co czuła Rainbow mordując Scootaloo wspomnijmy trochę o jej zadaniach, które autor określił następująco: Odnotujmy, że Rainbow daje łapówki. Jednak dowiadujemy się też nieco o warunkach pracy w zakładzie: Jak widać, Fabryka Tęczy, to zakład niedoinwestowany lub źle zarządzany (prawdopodobnie obydwa warianty są prawdziwe), gdzie nikt nie przejmuje się BHP ani naprawą usterek. Ma to następujący wpływ na Rainbow Dash: I teraz ciekawostka, jak Rainbow widziała przyszłość Scootaloo po (jakżeby inaczej) zdanym egzaminie: Czy rozumiesz, drogi czytelniku. Rainbow Dash, chciała aby Scootaloo zdała egzamin, żeby zatrudnić ją w miejscu, gdzie nie istnieją żadne standardy BHP, pracownicy nie mogą go opuszczać, boją się swej przełożone, a co więcej ta nawet nie stara się do nich przywiązywać! Tego chciała właśnie dla Scootaloo Rainbow Dash! Chciała tego świadomie a gdy ta nie spełniła oczekiwań jej i systemu, nazwała ją dziwką i zmieliła na tęczę. Wydaje mi się, że ocena autora z poprzedniego fanfika nie jest zatem trafna. Przypomnę jednak jak ona brzmiała: Sądzę, że Rainbow Dash z tego uniwersum nie kochała Scootaloo. Kochała samą siebie, zawsze i tylko siebie. Kto normalny chciałby bowiem zrobić taką karierę? Rainbow Dash posiada jakiś instynkt macierzyński, wypaczony to prawda., ale jednak. Chyba podświadomie nie chce też aby została zapomniana. Scootaloo, która miała powtórzyć jej drogę byłaby ostatnim dowodem, że nie tylko była ona słuszna, ale też, że w jakimś sensie zostawiła po sobie zdolnego do sukcesów potomka. Tylko tak mogę wyjaśnić ten fragment, niestety niezrozumiały: Po pierwsze, nie wiem czy w drugiej wypowiedzi, po „nie”, powinien być przecinek. Zmieniałoby to całkowicie sens wypowiedzi. Poza tym autor nie wyjaśnia co jest nie tak z adopcjami a sądzę, że to bardzo ważne. Rainbow mogła sprawić, by system nie zniszczył Scootaloo i uniknąć losu jaki zapewne by czekał Fluttershy, gdyby nie mieszkała poza Cloudsdale. Mogła dać łapówkę, mogła zniechęcić Scootaloo do bycia obywatelką Cloudsdale, ale nic z tego nie uczyniła, chociaż wiedziała, że to niepełnosprawne pegazy oblewają egzaminy najczęściej. A Scootaloo jest właśnie niepełnosprawnym pegazem. Moim zdaniem Rainbow Dash jest najbliższa prawdy kiedy krzyczy: Natomiast te słowa, wypowiedziane chwilę wcześniej, są samooszukiwaniem się: Drogi czytelniku, „Rainbow Factory” był trochę inny niż wiele grimdarków z wątkami gore, które przeczytałem lub wysłuchałem. Opowiadał on o chorym systemie i czymś co określał jak pegazi nacjonalizm. Lecz po przeczytaniu „Rainbow’s Factory”, mam wrażenie, że jest to raczej jakaś forma eugeniki, niedopuszczania słabych jednostek do rozmnażania się i psucia rasy. Pokazywał nam go z punktu widzenia jego ofiar. Natomiast Rainbow Dash nie jest tutaj tylko katem, katem naczelnym, dodajmy. Bynajmniej nie jest jego ofiarą z czystego przymusu. Ona, maskując to miłością, pragnie by Scootaloo powtórzyła jej ścieżkę zawodową. Gdyby była pozbawione zdolności krytycznego myślenia mógłbym to zrozumieć. Ale Rainbow Dash jest zdolna do krytycznego myślenia. Ba, nawet rozumie pojęcia dobra i zła. Nie jest zatem istotą amoralną. Świat to nie jest są dla niej różne odcienie szarości. Tak naprawdę, to Rainbow Dash jest wypaczona nie przez system, ale przez swój charakter. O ile jednak oskarżenia wobec systemu padają wprost, to autor, ani ustami jakiejś postaci ani też głosem narratora, nie chce zwrócić uwagi, że Rainbow była wykolejona jeszcze zanim została dyrektorką Fabryki Tęczy. System po prostu wymuszał na niej najgorsze cechy, ale tylko ten swoisty pegazi nacjonalizm i nieuświadamiany egotyzm, sprawiły, że się świetnie do niego dostosowała. A Scootaloo miała być potwierdzeniem jej życiowych wyborów. Gdybym miał to napisać bardziej obrazowo to przywołałbym odcinek o The Washouts, w którym Lightning Dust każe wykonać Scootaloo karkołomny (całkiem dosłownie) numer z rakietą i dwudziestoma płonącym powozami. Rainbow Dash z serialu uratowała Scootaloo. Rainbow Dash z „Rainbow’s Factory” pozwoliłaby jej zginąć. Podsumowując, „Rainbow’s Factory” jest utworem nieco chybionym, chociaż wyjaśnia kilka nieścisłości pozostawionych przez poprzedni fanfik. Gdyby jednak autor mniej skupił się na systemie i pegazim nacjonalizmie a więcej na charakterze Rainbow Dash mógłby uzyskać dużo lepszy efekt. Moim zdaniem jednak jest to lektura obowiązkowa dla kogoś, komu podobało się „Rainbow Factory”.
  23. Są w naszym fandomie utwory, które doczekały się takiej popularności i rozgłosu, że na ich podstawie zaczęły powstawać dziełka innych pisarzy, będące nieoficjalnymi kontynuacjami, retelingami itd. Najsławniejszy z nich, „Cupcakes”, chyba nie trzeba przedstawiać a ilość fanfików napisanych na jego kanwie było znaczna, co więcej niektóre z nich były naprawdę dobre i doczekały się własnych kontynuacji. Mam tutaj namyśli m.in. „Silent Ponyville”. Mam pewną teorię, wcześni bronnies, nie chcąc się przyznać, sami przed sobą a tym bardziej przed światem, że spodobała im się bajeczka dla dzieci, postanowili ją trochę... powiedzmy, że... „udoroślić”. Można to zrobić w bardzo prosty sposób, dodając skrajną przemoc, przekleństwa, może jakiś seks. I powstało wiele utworów nie dla dzieci ale które niekoniecznie zadowoliłyby również ludzi dojrzałych. „Rainbow Factory” jest zapewne jednym z nich. Czyż trzeba przedstawiać fabułę „Rainbow Factory”? Pewnie trzeba, bo od czasu do czasu ktoś nowy przychodzi do fandomu i wie o tym utworze tyle co ja podczas Twilight Meeta w 2019 r. kiedy po raz pierwszy o nim usłyszałem. Drogi Czytelniku, Cloudsdale nie jest takim wspaniałym miejscem jakim na pierwszy rzut oka się wydaje. Natomiast fabryka pogody w nim umiejscowiona ma również swoje bardziej mroczne oblicze. Pegazy również nie są takie przyjazne, oj nie. Te z nich, które nie zdadzą testu latania na zakończenie szkoły, czeka bardzo smutny los. I właśnie o tym smutnym losie opowiada „Rainbow Factory”. Spróbuję nie zepsuć czytelnikowi możliwej przyjemności odkrywania fabuły fanfika, gdyż opiera się on raptem na jednym zwrocie fabularnym, który w założeniach miał szokować. Bez niego czytanie fanfika trochę traci sens. Powiedzmy sobie jednak, że fanfik bardzo szybko styka się z problemem logicznym. Skoro bowiem pegazy, gardzą tymi, którzy nie zdali egzaminu z latania, to fakt, że Fluttershy nie miała problemów w ogóle nie uczęszczając do szkoły latania i nie podchodząc do egzaminu oznaczałby, że była jeszcze większym przegrywem niż ci, którzy jednak do niego podeszli. Ale może po prostu Fluttershy wymknęła się systemowi? Pod względem jego opisu fanfik jest bowiem bardzo oszczędny. Co nam jednak zostaje z fabuły, gdy pominiemy ów tajemniczy moment? Cóż, droga do niego, także pełna tajemnic, obrosła legendami. Dobrze, że autor postarał się nieco potrzymać czytelników w niepewności i nie najgorzej buduje napięcie przed odkryciem prawdy o fabryce pogody. Jest to zrobione dość kompetentnie, aczkolwiek bez przebłysków geniuszu. Wszystko się bowiem rozwija jak po nitce do kłębka. Po odkryciu wiadomej tajemnicy akcja przyspiesza. W tym momencie napędzają ją głównie postaci, może zatem opowiem o nich. Z oczywistych powodów, nie ma tutaj miejsca na rozwój postaci. A te, cóż, te mówią dziwne rzeczy, jakby wzięte z sufitu. Nie ma to jak dodawać wątki emocjonalne o wielkiej sile bez przygotowania. I zwracam na to uwagę, bo ten problem powtarza się często u początkujących autorów. Co my właściwie wiemy o Orionie i jego relacjach ze Scootaloo? A ile mogliśmy się dowiedzieć na kilkunastu stronach? Potencjalnie sporo, ale tak naprawdę nie dowiadujemy się wiele. Wszechobecny pośpiech mający nadać akcji tempa przeczy całej naszej wiedzy o postaciach nie tylko wyniesionej z serialu ale też z informacji z fanfika, gdy jedna z bohaterek lata kiedy jest to potrzebne a gdy trzeba zbudować odpowiednio podniosłą scenę poświęcenia już (znowu) latać nie może. Ponadto, mam wrażenie, że tworząc postać Rainbow Dash autor inspirował się nieco opowieściami Slavoja Žižka... no dobra, jaja sobie robię, ale ten kto czytał jego książki albo oglądał film o nim, być może zauważy pewne podobieństwa pomiędzy tym jak Scootaloo jest czymś co trzyma Rainbow Dash przy zdrowych zmysłach a tym, jak pewien mężczyzna zaczął opłakiwać zmarłą na raka żonę, dopiero gdy umarł jej chomik. Rainbow Dash przypomina natomiast bohatera japońskiego shounena, który ma siłę dlatego, że się wkurzył. Rainbow Dash jest trochę lepsza. Jej złość czyni niezniszczalną na podobieństwo pancernika (i nie mam na myśli zwierzaka). W natłoku wydarzeń może to czytelnikowi umknąć, ale przy drugim podejściu już raczej to powinien zauważyć. Tłumaczenie jest przyzwoite, chociaż kilka fragmentów jest dziwnych, jak przykładowo ten: Podsumowując, „Rainbow Factory”, o dziwo nie jest czymś złym, ot kolejny grimdark, który ukazał się odpowiednio wcześnie i dlatego mógł się przebić. Tekst jest napisany bez dopracowanych pomysłów, ale nie jest czymś łopatologicznym jak „Cupcakes”. Gdyby ukazał się później, sądzę, że by nie zrobił takiej furory. Czytałem lepsze grimdarki, czytałem gorsze, ten jest ok ale też napisano go bez polotu. Czy polecam? Niekoniecznie. „Cupcakes” zrobiło jednak znacznie większą furorę, gdyż jego prosta formuła mogła być zawarta w innych fanfikach, jako punkt wyjścia i czytelnik poznawał tego fanfika, nawet jeśli go nie czytał. Z „Rainbow Factory” nie był aż tak często cytowany. Być może kolejne lektury z serii odpowiedzą mi na pytanie dlaczego.
  24. Sivulecdako... ten nick przywodzi wspomnienia. Do tej pory skomentowałem pięć fanfików tego autora, z których tylko „Pirytowe serca” oraz „Płyn życia”, prezentowały w miarę przyzwoity poziom fabuły oraz kreacji postaci. „Prorok”, trzecia część przygód detektyw Red Stripe, doprowadził mnie do wybuchu frustracji. „Przemysł farmaceutyczny” powinien być pomocą dydaktyczną dla studentów prawa i administracji. „Mroczne proroctwa” w ogóle nie powinny się były ukazać w tym stanie. „Większe dobro” zaś, także nie powinno się ukazać bez poważnego przemyślenia sprawy przez autora. Niezależnie od rezultatów swoich prób, Sivulecdako z całą pewnością stara się nadać swoim fanfikom jakiś ważny motyw przewodni a wykreowana przez niego Equestria to miejsce przesiąknięte złem i niesprawiedliwością. Nie inaczej jest i tym razem. Wykładowca medycyny i chirurg o imieniu Blend zaczyna mieć nocne koszmary, które sprawiają, że przez brak snu załamuje się psychicznie i traci pracę oraz posadę na uczelni. Koszmary te cechuje jedno, w każdym z nich zabija kogoś ciosem noża w szyję. Po jednej z zakrapianych alkoholem imprez, będąc w stanie upojenia alkoholowego niechcące zbił klacz, tak jak w swoich snach. Zresztą, bohater myślał, że znowu śni i morderstwa dokonał bezwiednie. Jednak gdy poznał prawdę chciał się oddać w kopyta policji, ale wtedy zdarzyły się dwie rzeczy. Koszmary ustały a później jego przyjaciel zaproponował mu poprawienie wydajności transplantologii miejscowego szpitala. Miał on zabijać kucyki, które i tak by umarły, aby ratować te, którym przeszczep mógł pomóc. Nazywał on to „Większym dobrem”. „Większe dobro” to trzeci fanfik Sivulecdako i widać kolosalny postęp w porównaniu do „Mrocznych proroctw”. Przede wszystkim tempo fanfika jest bardziej równe, tak mnie więcej do połowy, kiedy znowu autor zaczyna się spieszyć i efekt nie jest wcale dobry. Właściwie to w mniej więcej połowie pewne działania bohaterów wydają się być bardzo przyspieszone. Przykładowo śledztwo, które prowadzi detektyw Solve jest bardzo pobieżne i właściwie rozgrywa się za kadrem. Ponadto to w tym miejscu fanfik przestaje być czymś, co można brać na poważnie. Nie mam tylko na myśli Drunkenlestii, która każe Lunie, którą nazywa (bez zachamowań, choć nie bez pewnego wysiłku fizycznego) psychopatką, zająć się sprawą mordercy wycinającego narządy. Sama Luna po przybyciu do miasta zaczyna grać na automacie, kompletnie nie interesując się sprawą. Najbardziej jednak wszelką wiarygodność zniszczył ten fragment: Rozumiesz, Drogi Czytelniku? Przed chwilą dwanaście kucy, które chyba nie były predystynowane do tego by wiedzieć o NTSJ się o nim dowiedziało a Solve zapewnia, że tajemnica jest z nią bezpieczna? Przecież to jest jakiś bełkot! Czy autor w ogóle przeczytał swojego fanfika, że nie zauważył tej logicznej sprzeczności? A czy jeśli ją dostrzegł to czemu jakoś nie napisał tego tak, żeby ta scena nie wyglądała jak wzięta z kosmosu? Jest to pierwsza tak duża wpadka niszcząca atmosferę fanfika. Kolejne kilka razy tworzy później Blend. Stopniowo przestaje się on przejmować swoimi zbrodniami, potrzebować dla nich usprawiedliwienia. W końcu zostaje złapany i skazany na dożywocie. Oczywiście odgraża się on Lunie i zapewnia, że popełniła wielki błąd. Tak, nie uprzedzając faktów Luna lub też wydający w imieniu księżniczek sąd skazuje go zaledwie na dożywocie. Wielokrotny morderca czuje się tym głęboko urażony. Z jakiegoś powodu autor daje mu jednak ciekawą motywację uzasadniającą jego zemstę na reżimie. Najgorsze jest to, że ten fanfik, zakrawający na parodię, jest napisany zupełnie na serio. W efekcie Blend, walcząc o sprawiedliwość, morduje bliżej nie określoną ilość kucyków. Jednym z nich jest Celestia. Opis zbrodni jest bardzo pobieżny, tak jakby autor nie wiedział ja to dobrze przedstawić. W tym jednak momencie Blend jest już postacią rodem z parodii. Nie tylko jego motywacja jest upośledzona. Wpierw mordował by ratować innych a potem mordował by się zemścić za to, że poniósł i tak nazbyt łagodną karę ale jeszcze dorzucił do tego walkę z nieprawością w państwie! I przez pobyt w więzieniu stał się prawdziwą maszyną do zabijania! Nieważne co się dzieje, ale musi mordować by nie mieć koszmarów, każdy powód jest dobry, ale autor jakoś o tym nie wspomina w odpowiedniej chwili. Nie, on mu daje pseudo cel. Ale to jeszcze nic. Końcówka zakrawa na komedię absurdu, której Mrożek by nie wymyślił. Oto Lunę przed Blendem ratuje ten sam kucyk, który namówił mordercę do jego czynów a potem tuszował jego zbrodnie! Rozumiesz, Szanowny Czytelniku? Luna idzie pić (i pewnie uprawiać seks) z kucykiem, który namawiał mordercę jej siostry do popełniania zbrodni i jeszcze tuszował jego poczynania. Zresztą on sam nie wierzył w tytułowe "większe dobro" i zrobił to tylko dlatego, że przyjaźnił się z kucem, którego przed chwilą zabił! Rozumiesz, szanowny czytelniku, potęgę ich przyjaźni? Dla czyjegoś dobra psychicznego uczynił z kogoś seryjnego mordercę, tuszował jego zbrodnie a potem zabił bo ten wymknął spod kontroli, ale i tak jest smutny, że ten nie żyje! I po tej deklaracji Luna idzie z nim na miasto! Czy to jest jakiś żart! Co za debil tak to zaprojektował! Czy muszę pisać o stronie językowej? Śmieszy mnie wręcz jak autor w duchu totalnej grafomanii opisuje proste rzeczy w maksymalnie skomplikowany sposób. Weźmy taki przykład: Nie „jednocześnie”, tylko „symultanicznie”! Bo „jednocześnie” jest dla jakichś pierwotniaków czy coś? Autor nie używa słów „śledztwo” tylko „inwestygacja”, nie kala się zwrotem „odwrócić uwagę”, tylko sięga po „dystrakcję”! A jednocześnie tekst jest usiany błędami tak oczywistymi, że wystarczyłoby go przeczytać by je zauważyć. „Ponad to" zamiast „Ponadto” to tylko jeden z wielu przypadków, gdy sposób zapisu całkowicie zmienia znaczenie słowa. Nie liczę przypadków prostych literówek jak „sie” „się”, gdyż słów bez polskich znaków jest tutaj całe zatrzęsienie. Nie piszę tutaj o czymś takim jak brak lub nadmiar przecinków, piszę tutaj o błędach, które można wykryć samemu, jeśli tylko przeczyta się uważnie tekst. Takie błędy wyłapie pierwszy lepszy korektor, nawet amator. Jednym słowem warstwa tekstowa to nieomal tragedia. Podsumowując, nie polecam fanfika „Większe dobro”. Jest on nie tylko źle napisany, ale wręcz pełen idiotycznych sytuacji, które zakrawają na parodię, chociaż są napisane całkiem na serio. Nadal podtrzymuję moją opinię, że tylko seria o przygodach Red Stripe jest cokolwiek godna uwagi moich szanownych czytelników.
  25. Uniwersum Warhammera zarówno Fantasy jak i jego odpowiednika Sci-fi, znanego jako Warhammer 40.000 są mi znane dość dobrze. Choć z racji braków środków, nie grałem nigdy w żadną z gier bitewnych to ochoczo traciłem pieniądze na książki, które były znacznie tańsze niż pojedynczy oddział, zwany fachowo regimentem. Jedną z serii, które dzięki temu poznałem były Duchy Gaunta autorstwa Dana Abnetta. Do dziś wspominam kilka z przeczytanych książek z tej serii jako kawałek porządnego militarnego sci-fi. Jakież było moje zdziwienie, gdy odkryłem, że Verlax tworzył swego czasu fanfika nie tylko do My Little Pony: Friendship is Magic, ale postanowił, go osadzić właśnie w mrocznej przyszłości gdzie istnieje tylko wojna. Nazywał się on „Pierwszy i jedyny z Equestrii”. Sam tytuł „Pierwszy i jedyny z Equestrii” to oczywiste nawiązanie do pierwszej z książek serii o Duchach Gaunta pt. „Pierwszy i jedyny”. Już początek zdradza mnóstwo podobieństw w założeniach pomiędzy fanfikiem a popularnymi książkami. Zacznijmy od tego, że Equestria została odkryta przez Imperium Człowieka. Została odkryta i zniszczona, ale nie przez wrażliwych na punkcie walki z mutacjami Ordo Xenos, ale przez legiony Chaosu, atakujące ludzkość z bramy do innej rzeczywistości, zwanego Okiem Terroru. Ocalały tylko kucyki służące w powołanym do służby regimencie, Pierwszym z Equestrii. Tylko ten udało się sformować i tylko służące w nim kucyki przetrwały zagładę ich świata. „Pierwszy i jedyny z Equestrii” to dość wczesny fanfik Verlaxa, co zresztą łatwo dostrzec, jeśli porównamy go z napisanym trzy lata później „Krwawym słońcem”. Przepaść je dzieląca jest duża, ale już w tym utworze można odnaleźć kilka cech, które przypadły mi do gustu. Autor od razu wciąga nas w wir akcji. Dosłownie kilka stron po rozpoczęciu zostajemy przeniesieni na pole bitwy. Wojna jest brutalna, ale nie tak ekstremalnie brutalna jak w „Krwawym słońcu”. Jest również dużo mniej szczegółowo opisana. Co przez to rozumiem? Nie tylko to, że Verlax mając dostęp do odpowiedniej bibliografii mógł przedstawić nam dokładniej armie Chin czy Japonii w ich sponifikowanej wersji. Mam także na myśli to, że bitwy są przedstawione tak, jak wyglądają one w świecie Warhammera 40.000. Kucyki nie walczą na swój sposób. One walczą jak ludzie (i to nie Space Marines), jak Gwardia Imperialna. Od w inny sposób mocują karabiny, pegaz czasem przejmie kontrolę nad rakietą i zwróci ją w stronę wroga etc. Pegazy nie walczą we właściwy tylko im sposób jak to było w „Krwawym słońcu”. Nie uświadczymy tutaj rusznic przeciwlotniczych, Kumulonawisów, czerwonych od posoki chmur, z których na ziemię spływa krwawy deszcz. Nic z tego. Pegazy walczą tutaj jak cała reszta a szkoda. W ogóle opisy walk są bardziej pobieżne a różnice ograniczają się właśnie do tego jaką bronią włada kucyk albo jak zabija. Inaczej morduje heretyków Rarity a inaczej Big Macintosh. I to się chwali, ale to wciąż trochę mało. Brakuje tutaj opisów szyków, taktyki, strategii, tego wszystkiego czego było pełno w fanfiku o wojnie pomiędzy Nippony a Siną. Są natomiast niesnaski pomiędzy dowódcami, które... cóż, są one jakby znajome. Opis jednego z dowódców imperialnych wręcz jest jakby uproszczoną wersją identycznej sceny z „Pierwszy i jedyny”. Brakuje chyba tylko dopisku o tym ile to kawy zmarnowano. Oczywiście, wszystkie detale odnośnie uzbrojenia, rang i tak dalej są zgodne z uniwersum Warhammera 40.000. Dlatego jeśli Verlax pisze, że coś przypomina Leman Russa, to zakłada tak jak Dan Abnett, że czytelnik wie jak wygląda ten czołg. Ja wiem, ale dla innych ten minimalizmów opisów może być niedopuszczalny. Przejdźmy jednak do pewnej istotnej różnicy pomiędzy „Pierwszy i jedynym z Equestrii” i „Pierwszym i jedynym”. Ocaleni żołnierze z Tanith nie walczą o tak wysoką stawkę. Od ich przetrwania nie zależy los ludzkości. Za to od kucyków zależy los całego ich gatunku. Nie muszą zginąć wszyscy. Wystarczy, żeby ich pula genetyczna okazała się zbyt mała by mogli się rozmnażać bez chorób genetycznych. A kucyków ginie tutaj sporo. Natomiast warunek dla otrzymania własnego świata jest taki sam. Muszą oni go samodzielnie wyzwolić. Już w oryginalnej serii było to coś trudnego, tutaj zdaje się to być prawie niemożliwe. Dlatego zastanawia mnie jak długo Verlax miał zamiar kontynuować serię? Bo już w trzeciej powieści z serii Duchy Gaunta, Pierwszy z Tanith zaczął przyjmować w swe szeregi ludzi z kopca Vervun, na miejsce poległych towarzyszy broni ze zniszczonej planety. Kucyki nie mogą sobie chyba na to pozwolić. A mimo to walczą, walczą chociaż na dobrą sprawę to powinny sp... Gdyż dalsza walka skazuje ich tak czy inaczej na status wymarłego gatunku. Postaci są podobne do tych, jakie znamy z serialu. Może tylko zmieniła je trochę wojna. Najlepiej widać to po Rarity, która zabija w stanie niezdrowego podniecenia. Z mane six najlepiej chyba wypada Pinkie Pie. Nie dlatego, że tak dobrze się przystosowała. Raczej dlatego, że bardzo przypomina tę Pinkie, którą znamy i kochamy z serialu, łącznie z jej Pinkie zmysłem. Jest też komisarz Gaunt, ten sam Gaunt znany z powieści Dana Abneta. Tylko, że ten Verlaxowy jest pozbawiony wyrazu. To zupełnie inny typ postaci, nie tak przerysowany jak bohaterki serialu dla dzieci. Moim zdaniem nie tworzą oni w pełni udanego połączenia. Duży problem miałem ze stroną językową. Nie chodzi o błędy gramatyczne, raczej o braki polskich znaków albo o niezręcznie sformułowane zdania. Zdarzają się też anglicyzmy jak np. Jaki jest status. Przecież to dosłowne tłumaczenie brzmi naprawdę dziwnie i nie mogę uwierzyć, że korekta nie zwróciła na to uwagi. Podsumowując, „Pierwszy i jedynym z Equestrii” to fanfik, którego założenia nie są mi obce. Sam chciałem przenosić bohaterów moich ulubionych anime do innych lubianych przeze mnie światów. Połączenie kucyków i Warhammera 40.000 nie jest jednak najszczęśliwsze i pomimo olbrzymiej pracy aby jakoś umieścić kucyki w imperialnym systemie oceniania gatunków innych niż ludzie, to nadal te dwa światy się dla mnie gryzą. Moim zdaniem jednak fanfik miałby potencjał, gdyby nie został porzucony. Z pewnością jednak potencjał miał Verlax, co miał udowodnić już kilka lat później. „Pierwszy i jedynym z Equestrii” był etapem, bardzo ważnym etapem na drodze do „Krwawego słońca”.
×
×
  • Utwórz nowe...