-
Zawartość
183 -
Rejestracja
-
Ostatnio
-
Wygrane dni
22
Wszystko napisane przez Obsede
-
Ostatni z Equestrii [NZ][Mature] [Sci-fi] [Grimdark][Adventure][Crossover]
temat napisał nowy post w [+18] My Little Necronomicon
Drogi czytelniku, komentowanie i ocenianie „Ostatnich z Equestrii” sprawia mi pewną trudność, bo chociaż jest to fanfik wprost tragicznie napisany, to nie jestem pewien czy wiele ze wskazanych błędów nie wynika z przyczyn od autora niezależnych. Może to co tak nisko ocenię było dla niego niemałym wysiłkiem. Przez cały czas miałem jednak wrażenie, że są to co najmniej zaległości w znajomości języka polskiego. „Ostatni z Equestrii” jest, chociaż autor o tym wprost nie wspomina crossoverem z grą „The Last of Us”, gdyż w obu przypadkach świat nawiedziła plaga grzyba, która zmieniała żyjące istoty w zombie. Nigdy nie grałem w ten tytuł więc nie będę dokonywał zbyt daleko idących porównań. Poza „The Last of Us” piszący, inspirował się jeszcze w niewielkim stopniu „Fallout: Equestria”, ale nie mogę mieć co do tego żadnej pewności. Opowieść jest, co samo w sobie jest ciekawe, opowieścią w opowieści, czym też autor objaśnia wszelkiego rodzaju przeskoki czasowe itd. Każdorazowo rozpoczynają ją odwiedziny tajemniczego przybysza przy czym muszę tutaj pochwalić autora za to, że z kolejnymi rozdziałami biuro Pinkie Pie stopniowo się zmienia: ze ścian znikają zdjęcia, pojawia się w nim wilgoć, dywan butwieje, na ścianach wyrasta świecący grzyb... Także sama Pinkie ulega fizycznej degradacji, gdyż zapewne nie jest już na początku fanfika zupełnie poczytalna. To interesujący zabieg, za który muszę autora pochwalić. Niestety tylko za to. Trudno mi wyjaśnić o czym opowiada fanfik. Teoretycznie są to poszukiwania pewnej mapy, która ma wskazać drogę do miejsca, gdzie znajduje się rozwiązanie męczących Equestrią problemów z plagą grzyba przemieniającego kucyki w zombie. Chyba o to chodzi, bo fanfik jest napisany w tak chaotyczny a zarazem pobieżny sposób, że miałem problemy ze zrozumieniem dlaczego coś się dzieje. Przykładowo, opisy walk wyglądają w ten sposób: Najbardziej jednak bolą opisy, których jest tutaj całkiem sporo, niestety przypominają one właśnie ten: W tekście jest od groma powtórzeń: Powtarzają się także informacje: Zastanawiam się w czym jest gryf podobny do pegaza, poza tym, że ma skrzydła i umie latać? Najwyraźniej autor jednak sądzi, że jest między nimi jakieś podobieństwo. Dosłownie na każdej stronie jest zdanie czy wypowiedź, która aż prosi się o komentarz, dlaczego jest z nią coś nie tak: NightJack prawie zamordował Twilight Sparkle, która nazywa się tutaj Twilight Shine. Dlaczego właśnie tak? Zapewne dlatego, że tak nazywa ją Pinkie Pie. Zresztą tutaj każda znana postać jest opisana jak ta z serialu ale ma inne imię, łącznie z samą Pinkie Pie, która nazywa siebie Blue Pie. Co do innych postaci, moje typy to: Reinbow/Rainbow Star = Rainbow Dash Kindshy = Fluttershy Calamity = Big Macintosh Jest jeszcze Glory, która... a zresztą, oddajmy głos autorowi: W takiej sytuacji jest to chyba skrzyżowanie Spike'a i Rarity, co mogło się zdarzyć, gdyż Pinkie Pie może dowolnie zmieniać to co się wydarzyło. Swoją drogą z nazewnictwem postaci jest pewien problem. Przykładowo Rainbow Star, w rozdziale I nazywana jest konsekwentnie Reinbow Star. Nie jest to zatem literówka! Nie zadawałem sobie pytania, gdzie jest Applejack, gdyż wysiłek umysłowy potrzebny do zrozumienia co autor chce przekazać czytelnikowi był równorzędny z napisaniem nowego rozdziału mojego fanfika. Może dlatego po lekturze „Ostatni z Equestrii” byłem tak zmęczony. Poza tym autor ma duże problemy z użyciem rodzaju męskiego i żeńskiego, weźmy taki przykład: Autor ma też notoryczny problem z odmianą przez przypadki słowa dziesięć: Oraz odmianą przez przypadki w ogóle: Wyżej podane sytuacje powtarzają się notorycznie. Czy muszę wspominać o problemach z nazwami? Gryfstone zamiast Griffinstone, Nighter Mon zamiast Nightmare Moon itd. Ale nie koniec na tym, bo związki przyczynowo skutkowe są miejscami dość luźno zarysowane, o czym świadczy choćby ten fragment: Albo ten: Kolejnym problemem „Ostatnich z Equestrii” jest brak klimatu niszczonego w zarodku przez takie oto sceny: Nawet gramofon nagle dostaje zadyszki kiedy wchodzi NightJack. Sama Pinkie Pie też świetnie niszczy jakiekolwiek próby zbudowania klimatu rozmawiając z gościem w taki sposób, jakby rozmawiała przez telefon z perspektywy oddalonego obserwatora: Zachowania Pinkie Pie z serialu nie pasują do świata, po którym grasują hordy zainfekowanych grzybem zombie! Nie będę natomiast przytaczał jak bardzo szkodliwy dla ludzkiego umysłu jest końcowy zwrot fabularny, całkowicie niszczący jakiekolwiek znaczenie wszystkiego co się wydarzyło. Największym jednak problemem jest postać NightJacka. Oddajmy głos autorowi: Przecież to jest jakaś autoparodia. Nie może być zresztą inaczej bo NightJack to tzw. Gary Sue, męski odpowiednik Mary Sue. Posiada on bardzo mroczną przeszłość: W gruncie rzeczy jest zupełnie niegroźny (chociaż sam przyznaje, że jest groźny) więc chociaż nie jest mile widziany w Kryształowym Królestwie to wszyscy go tam lubią: Drogi czytelniku, przecież to jest jakiś BEŁKOT! Poza tym nasz Gary Sue wszystkie wie i jeszcze przed tym jak zagroził kolejną Wielką Rzeźnią to powiedział: Podsumujmy: Czy ja naprawdę muszę komentować te fragmenty? Pewnie Cadence sama się bała i dlatego go nie aresztowała. Przypuszczam, że autor nie chciał opisywać NightJacka jako skończonego psychola tylko ogiera pokrzywdzonego przez los, który też zmusił go by się stał twardzielem. Niestety wyszło zupełnie na odwrót. W ogóle NightJack to bardzo potężna postać, jego organizm samodzielnie wytworzył przeciwciała sprawiające, że nie może stać się zombie a jego matką jest: Skisłem jak to przeczytałem. Nie mam siły aby pisać co jeszcze jest nie tak z tym fanfikiem. Jestem tylko człowiekiem a nie psychopatą. Podsumowując, „Ostatni z Equestrii” to fanfik wprost tragicznie napisany. Fabuła się nie klei, główny bohater to Gary Sue, który ma zawsze wszystko pod kontrolą, zabija kogo chce ale jest poczciwy, więc jednak nie zabija kogo chce, ale i tak wszyscy powinni się go bać chociaż sam nie wie dlaczego, chociaż mówił dlaczego. Błędów jest tutaj zatrzęsienie, nie tylko literówek, ale też banalnej odmiany przez przypadki, czyli czegoś co wskazuje na głębsze podłoże problemów niż tylko nieuwaga autora. Oczywiście korekta tutaj praktycznie nie istnieje, podobnie jak klimat opowieści jaki powinien mieć fanfik postapo. Mamy tutaj natomiast jego autoparodię. Ten fanfik nigdy nie powinien się ukazać i nawet wyjustowanie do obu krawędzi nie jest w stanie uratować sytuacji. Ten fanfik to dno. -
Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale „The Cough” jest utworem, który mnie tak zdenerwował, że chciałbym aby był dłuższy i wyjaśnił pewne sprawy. Niestety, tak się nie stało i czułem się po lekturze jakby ktoś mi przyfasolił tortem śmietankowym w twarz. Fabuła fanfika jest prosta i opiera się na dość rzadko wykorzystywanych w fanfikach MLP:FiM założeniach. O jej założeniach dowiadujemy się z pierwszego posta na forum: W tym momencie zacząłem się nerwowo śmiać, lecz pozwolę sobie nie komentować przyczyn tego zachowania. Niestety muszę zepsuć czytelnikowi zabawę, gdyż musiałbym się uciec do samych ogólników a przecież pragnę wniknąć w tekst aby uświadomić czytelnikowi, dlaczego on nie musi tego czytać. Przechodząc do fabuły. W bunkrze siedzą sobie główne bohaterki serialu. Jedna z nich kaszle. Jest to objaw wczesnego stadium choroby i jest tylko jeden sposób aby ocalić pozostałe przed zarażeniem i śmiercią! Bynajmniej nie mam na myśli, że trzeba kogoś wywalić z bunkra, bo to by miało sens. Trzeba tę osobę zabić! Po krótkiej dyskusji winą za kaszlnięcie zostaje obarczona Fluttershy. I wtedy zaczyna się ostra schiza. Rainbow Dash dostaje polecenie zabicia jej aby inne kucyki mogły przeżyć. Rainbow ma być dobra w kopaniu na śmierć z tego powodu, że jest „kucykiem od pogody” i kopie chmury. W tym momencie mózg mi się zawiesił. Najwyraźniej autor uważa, że kopanie chmur to to samo co kopanie... nie wiem, może drzew? No bo jeśli się nad tym zastanowić, to w bunkrze jest Applejack, która kopie drzewa od lat. I tak na zdrowy rozum to jej kopniak powinien być silniejszy chociaż ona sama może być wolniejsza niż Rainbow Dash. Wiecie jaka kara była gorsza od ścięcia przez kata w przeszłości? Ścięcie przez początkującego kata. Bo czasami omsknęła mu się ręka i ofiara męczyła się dłużej. Już w przeszłości uważano to za nieprofesjonalne i dlatego dążono do zmniejszenia możliwości błędu człowieka poprzez wprowadzenie m.in. gilotyny. Czemu o tym wspominam? Bo oczywiście Rainbow Dash nie zabija Fluttershy tak, żeby się nie męczyła. Nie, kopie ją cztery razy zanim ta w końcu umrze. Dlaczego nie zarządzono losowania skoro znający serial wiedzą, że Applejack nie ustępuje siłą Rainbow i raczej ją przewyższa? I to jest właśnie najbardziej irytujące w tym fanfiku. Autor na siłę próbuje wyciskać czytelnikowi łzy z oczu czyniąc z Rainbow i Fluttershy parę! Dlatego musiała ją zakopać na śmierć! To była tak tania zagrywka, że aż poczułem złość, zwłaszcza, że cały fanfik ma tylko 6 stron i nie wyjaśnia nam od razu relacji między postaciami. Litościwie nie skomentuję też faktu, że ilekroć czytam jakiegoś anglojęzycznego grimdarka, w którym bohaterkami są Mane6 to mam jakieś 50% szans, że 2/6 z nich (czyli 1/3) z nich jest homo. Ba, w jednym z takich fanfików nawet zdarzył mi się przypadek, że 2/3 Znaczkowej Ligi też było homo. Ktoś powie: wiecie, rozumiecie, towarzyszu Obsede, fanfik powstał w 2011 roku, to był czas fandomu łupanego wtedy się pisało inaczej. Serio?! Jest rok 2023 i widzę tę tendencję tylko u burgerów i nie tylko w czasach fandomu łupanego ale nawet fandomu umierającego w konwulsjach! Jeszcze trochę i zostanę fandomowym nacjonalistą i będę wszem i wobec głosił, że nasze polskie, swojskie fanfiki są lepsze, bynajmniej nie tylko dlatego, że nasi autorzy nie dochodzą tak często do wniosku, że homoshipy są rozwiązaniem wszelkich problemów gdy trzeba w jednym akapicie nakreślić skomplikowane relacje między postaciami w fanfiku który ma od kilku do kilkunastu stron formatu A4! Zastanawiam się, czy tak trudno otworzyć wyszukiwarkę i wpisać „zapis dialogu w języku polskim”? Co, w 2011 r. też nie było u nas Internetu ani wyszukiwarek? Bo może to wyjaśnia dlaczego zapis dialogowy w „The Cough” wygląda jak żywcem przeniesiony z języka angielskiego! A co to jest „Kucyk od pogody”? Czy na strażaka mówimy „pan od gaszenia ognia” albo na policjantkę „pani od łapania złodziei”? Czemu te anglicyzmy nie zostały jakoś poprawione? Podsumowując , „The Cough” to słaby fanfik. Autor próbuje na siłę dramatyzować sytuację i nie ma pomysłu na końcowy twist, dzięki któremu czytelnik zapamiętałby to dziełko. Zapewne jednak osiągnął częściowe powodzenie, gdyż ja będę pamiętał o nim przez jakieś 48 godzin, chociaż nie zasługuje nawet na 48 sekund.
-
Pierwsza Noc [oneshot][mature][sex][violence]
temat napisał nowy post w [+18] My Little Necronomicon
Fanfik „Pierwsza noc” był dla mnie największym zaskoczeniem jakie czekało mnie w dziale My Little Necronomicom i prawdę mówiąc nie jestem pewien, czy powinien znajdować się w tym dziale. Fabuła, jak na piętnastostronicowy fanfik jest całkiem złożona. Oto na wesele Tea Rose i Oat Graina przybywa grupa rycerzy, którzy domagają się od wieśniaków uszanowania dawnej tradycji zwanej prawem pierwszej nocy. Daje ona prawo wielmożom do wzięcia w obroty panny młodej zanim uczyni to jej mąż. Ci, którzy sprzeciwiali się temu jawnemu złamania praw królestwa, zginęli. Szlachcic wziął pannę młodą ze sobą ale wśród ludu odezwały się głosy, że tak nie da się żyć i zaczęto planować bunt. „Pierwsza noc” jest osadzona w średniowiecznej wersji Equestrii (chociaż mam wątpliwości, o czym dalej). Na tak niewielkiej ilości stron udało się przedstawić zarówno życie mieszkańców wioski jak i przygotowania chłopów do buntu a nawet krótkiej wzmianki o historii buntów chłopskich w Equestrii i ich skutków. Muszę pochwalić autora za takie detale, bo dodają one dużo klimatu opowieści. Co prawda sceny walki są ledwie pobieżne zarysowane, ale przykładowo organizowaniu się wieśniaków już poświęcono więcej miejsca. Wydaje mi się, że jeśli autor potrafi napisać jakiego szyku używali chłopi ale nie opisuje dokładnie samej bitwy to nie oznacza to braku umiejętności, lecz raczej chęć zmieszczenia się w krótkie formie. Sądzę, że z powodzeniem tekst mógłby być i dwa razy dłuższy i nie czułbym, że jest sztucznie rozciągnięty. W ogóle jeśli chodzi o tempo akcji nie miałem wrażenia, że autor się spieszy, przeskakuje pewne momenty itd. On się po prostu streszcza, nie rozciąga swego utworu bardziej niż to jest niezbędne do opowiedzenia ciekawej historii. Nie brakuje tutaj też pewne dozy humoru, także czarnego humoru. Jednak to co sprawiło, że ten fanfik jest dla czytelnik dorosłego to sceny seksu. Fragmenty te są raczej krótkie i mimo powagi sytuacji nie mogę im odmówić pewnego wydźwięki komediowego a nawet edukacyjnego, czego dobrym przykładek jest scena realizacji tytułowego „prawa”. Natomiast jedna z końcowych scen była jednym z najlepszych fragmentów komediowych jakie czytałem w tym roku: Czy utwór ma wady? Cóż, przypuszczam, że bohaterowie nie wyrażają się językiem używanym w średniowieczu a nawet używają bardzo współczesnych zwrotów, ale nie przeszkadza to w odbiorze. Uważam również, że wątek komediowy gryzie się z motywem przewodnim opowiadania jakim jest gwałt, ale sam pomysł nie jest jeszcze bardziej psuty przez jego realizację, ba raczej ta go ratuje, sprawiając, że nie jest on zwyczajnie głupi i niesmaczny. Spodobała mi się również strona formalna. Nie odnalazłem tutaj literówek, zdań brzmiących niezupełnie po polsku i nawet zapis dialogowy jest poprawny, czego na MLPPolska można ze świecą szukać. Podsumowując, polecam fanfika „Pierwsza noc” za to jak opowiada w zabawny sposób opowiada o sprawach, które wcale zabawne nie są i nie robi z tego komedii absurdu czy tez autoparodii. -
The Haunted House III [Oneshot][Grimdark][Gore]
temat napisał nowy post w [+18] My Little Necronomicon
„The Haunted House III” wnosi pewien powiew świeżości do zużytej formuły. Nie wiem jednak czy nie jest to trochę za późno a przede wszystkim zbyt mało. I może zacznę od tego czego jest zbyt mało. Przede wszystkim atmosfera tajemnicy i strachu, której zaczynało brakować już w drugiej części. Przypomnijmy, że moim zdaniem była ona pod względem formalnym napisana lepiej, ale brakowało jej choćby, nie zrealizowanego idealnie w jedynce ale obecnego, nastroju grozy. W trzeciej części akcji przenosi nas z Lasu Everfree do Ponyville, gdzie doszło do jakiejś tragedii, która sprawiła, że miasto opuścili wszyscy mieszkańcy a dookoła niego utworzono kordon. Oczywiście zawsze znajdą się chętni by zgłębić tajemnicę tego co dzieje się wymarłym mieście. Jedną z nich była bohaterka fanfika imieniem... niestety zapomniałem, jak miała na imię. Nie jest to zresztą istotna informacja. Fabuła jest prosta, by nie powiedzieć prostacka. Opiera się na dwóch (w najlepszym razie) zwrotach akcji, przy czym oba rodzą więcej pytań niż coś wyjaśniają. Bo jeśli czytelnikowi się wydaje, że trzeci fanfik z tej serii przybliży nam przyczyny pojawienia się krwiożerczych sobowtórów to się bardzo rozczaruje. Nie tylko autor nie odpowiada na te pytania ale sprawia, że zacząłem się zastanawiać nad tym w jaki sposób jest on powiązany z poprzednimi dwoma częściami, poza wspomnianym sobowtórem. Na chwilę obecną chciałbym wiedzieć: Pytań zapewne miałbym więcej ale musiałbym się trochę natrudzić a fanfik nie jest tego wart. Natomiast ciekawe są opisy. Klimat fanfika jest bardzo mroczny. Pomieszczenia są tak rozległe, że nie da się rozproszyć panujących w nich ciemności a zatem... nie trzeba ich opisywać! Genialnie w swej prostacie rozwiązanie, nieprawdaż Szanowny Czytelniku? Poza tym język, jakim napisany jest fanfik jest lekki i przystępny. Nie odnalazłem tutaj poważniejszych błędów i w porównaniu z pierwszym fanfikiem serii widać olbrzymią poprawę. Jednak nie ratuje to fanfika, po prostu nie przeszkadza w jego odbiorze. Podsumowując, „The Haunted House III” to chyba najsłabsza część serii. Choć pełna akcji jest pozbawiona nastroju grozy a przez to nie wzbudziła we mnie prawie żadnych emocji. W dodatku nie wiem jak przedstawiona w niej historia ma się do poprzednich dwóch części? Czy jest to jakaś historia alternatywna? Tekst jest za krótki by dostarczyć czytelnikowi odpowiedzi na to pytanie. Dlatego nie radzę tracić na niego czasu o ile nie czytelnik nie jest fanem gatunku. -
„The Haunted House II” jest utworem, który mogę scharakteryzować jednym słowem. Jest on niepotrzebny. O ile „The Haunted House” miał zręby o tyle „The Haunted House II” posiada fabułę pretekstową. Dosłownie, fanfik jest dłuższy a treści jest w nim mniej. Przedewszystkim jest to uproszczona wersja wcześniejszej części. Można ją podsumować tak: Rainbow Dash i Applecjak spierają się która jest lepsza, ale nie mają jak tego sprawdzić. Pojawia się Discord, który proponuje klaczom zmierzenie się ze swoimi strachami. Bardziej dotyczą one jednak Rainbow, gdyż jak się okazuje drakonetus zabiera je na polankę gdzie stał nawiedzony dom z pierwszego fanfika. W tym momencie autor zaczyna trolować czytelnika, czyniąc Rainbow albo bardzo zapominalską, albo bardzo złośliwą. Pegazka udaje bowiem, że w ogóle nie było jej w tym miejscu jakiś czas temu. Najwyraźniej nie chce powiedzieć Applejack, że jej siostrzyczka zawędrowała tutaj, prawie tracąc życie. Rainbow Dash jest trochę samolubna ale to jest pewna przesada. Potem schemat się powtarza. Bohaterki wchodzą do piwnicy... gdzie znajdują komnatę z wiadomą klatką. Kiedy Rainbow Dash ostrzega przyjaciółkę, że to pułapka jest już za późno. Drogi czytelniku. Zachowanie Rainbow nie znajduje moim zdaniem żadnego logicznej wyjaśnienia i jest całkiem sprzeczne z jej charakterem z anime. Kiedy bowiem Discord już się oswoił, pegazka z całą pewnością nie ryzykowałaby życia innych (nie, życie babć w Las Pegasus nie było zagrożone!) w tak oczywisty sposób. Ale Rainbow tym razem trzyma pysk zamknięty na kłódkę aż do momentu, że jest zbyt późno. Potem powtarza się walka z Dopplegangerami. Jak wcześniej jest ona dość brutalna ale szybka. Nie czuć tutaj zagrożenia jakie oczekiwało Znaczkową Ligę, gdyż wszyscy wiedzą, że Applejack jest potężnym kucykiem. Może tylko dziwi łatwość z jaką pokonuje przeciwnika i jej całkowity brak zachamowań przed zabiciem go. Tak, Rainbow jej to powiedziała, ale Rainbow też nie przerwała zadania Discorda aż ich życie nie znalazło się w stanie zagrożenia. Ponadto nie wiemy skąd się tam wzięła klatka i same podziemia. Wyczarował je Discord? Brak na to pytanie odpowiedzi. „The Haunted House II” jest moim zdaniem lepszy od strony formalnej, ładnie oddzielona akapity, brak błędów rzucających się w oczy itd. Tekst się dobrze czyta. Jednak fanfik jest wtórny i tym razem pozbawiony jakiegokolwiek napięcia. Nie ma wątpliwości, kto jest sobowtórem, nie bałem się o życie bohaterek, gdyż wiedziałem, że potrafią sobie poradzić z zagrożeniem, słowem w ogóle nie czuć tutaj napięcia. Gdyby zamiast Apllejack była Fluttershy albo Rarity byłoby ciekawiej, ale klacz z najmocniejszym kopniakiem w miasteczku, która żyje z kopania drzew i jest przyzwyczajona do dużego wysiłku fizycznego nie skłania nas do obaw o swój los. Podsumowując, uważam „The Haunted House II” za tytuł słabszy niż pierwsza część i nie zawaham się określić go jako niepotrzebny. Po prostu to co otrzymuje czytelnik nie usprawiedliwia poświęconego mu czasu.
-
Nie miałem żadnych oczekiwań wobec „The Haunted House” autorstwa Foley'a. Nie wiem na ile to wpłynęło na moją ocenę, ale za wyjątkiem interpunkcji jakoś nie znalazłem tutaj powodów do użalania się nad swoim losem. Fanfik jest krótki, krótki i treściwy. Inaczej niż w niektórych grimdarkach, nie ma tutaj nacisku na tworzenie atmosfery tajemnicy czy grozy. Oczywiście, pojawia się pytanie, jak bardzo takową dałoby się wytworzyć na zaledwie pięciu stronach A4? Jest natomiast dużo akcji, która wypełnia prawie połowę fanfika. O dziwo jest to walka, nie najgorzej opisana i dość brutalna, acz nie niesmaczna... przynajmniej dla mnie. Autor opisuje bowiem raczej same akcje bohaterów niż rozwodzi się nad ich skutkami. Jednak trochę cierpi na tym logika w fanfiku. Ostatecznie jednak nie zauważa się tego i innych niedostatków od razu, chociaż nadal mam wrażenie, że czegoś tutaj brakuje i nawet chyba wiem czego. By napisać krótki a dobry fanfik potrzebna jest jakaś puenta, zwrot akcji, najlepiej na koniec. Tego czegoś co całkowicie zmienia myślenie czytelnika, wprawia go w zwątpienie i zmusza do zadawania pytań. Tego brakuje w „The Haunted House”. W efekcie fanfik jest, by ująć to obrazowo, jednokrotnego użytku. Nie oferuje on przyjemności z ponownego przeczytania, które pozwoli odkryć tajemnicę, zobaczyć gdzie autor dawał subtelne znaki pozwalające przewidzieć takie a nie inne zakończenie. Pod względem formy nie jest źle, chociaż zastanawia mnie czemu notorycznie słowa nie są oddzielone od kropek lub ćwierć pauz spacją. Jest to coś tak podstawowego, że nie mogłem zrozumieć czemu tak się stało? Jeśli jednak jest to jeden z wczesnych fanfików autora to nie jest najgorzej. Podsumowując, „The Haunted House” to moim zdaniem bardzo średni fanfik, chociaż z racji na małą objętość nie jest w stanie zanudzić czytelnika. Może się on natomiast zniechęcić do ogranego motywu nawiedzonego domu. Nie jest też jednak w stanie skłonić mnie do ponownego zapoznania się z nim, co spowoduje, że zapewne szybko o nim zapomnę.
-
Five Night’s at Pinkie Cupcake Pizzeria [Oneshot][Dark][Crossover][Horror]
temat napisał nowy post w [+18] My Little Necronomicon
„Five Night’s at Pinkie Cupcake Pizzeria” to kolejny fanfik, który jest połączeniem MLP z grą video. Było ich całkiem sporo, aczkolwiek ten wyróżnia się tym, że został napisany po polsku (chociaż mam co do tej polszczyzny niemało zastrzeżeń). Fabuła fanfika jak i gry jest bardzo prosta. Oto pracownik tytułowej restauracji musi spędzić pięć nocy jako dozorca na nocnej zmianie. I tak jak w grze, życiu pracownika zagrażają krwiożercze animatroniki z wadliwym oprogramowaniem. Tym razem jednak owym pracownikiem jest księżniczka Luna, względnie Luna, która wysławia się jak księżniczka - w pierwszej osobie liczby mnogiej, co mnie w pierwszej chwili zaniepokoiło. Gdy się jednak okazało, że to Luna jest bohaterką uznałem, że nie jest to eksperyment formalny wzięty z kosmosu i przeszedłem nad tym faktem do porządku dziennego. Fabuła przypomina zapis gry, która straszy tzw. scare jumpami. I także autor próbuje nas nimi straszyć. Na szczęście Luna ma do obrony kilka rzeczy: latarkę, której blask resetuje oprogramowanie animatorników, pozytywkę oraz maskę Pinkie Pie. Używając ich w odpowiedniej chwili można uniknąć okrutnej śmierci. Zapewne wszystko działa tak jak w grze. Pod tym względem jest tutaj relatywnie niewiele z MLP:FiM, przykładowo nie wiemy dlaczego Luna nie może się posłużyć magią aby się obronić tylko musi polegać na metodach znanych z „Five nights at freddy's”. Czemu Celestia prowadzi ten biznes? Czemu, skoro najwyraźniej nie jest księżniczką mówi po królewskim głosem Canterlotu? Na odpowiedź na te pytania nie ma miejsca, chociaż sądzę, że autor sięgnął po lunę tylko dlatego, że to lubiana postać. Największym problemem jednak nie jest atmosfera strachu, która jednak jest wyczuwalna. Są nie błędy językowe. Zamiast „że regularnie znajdywałem „ze”, odstępy pomiędzy przecinkami były w nieodpowiednich miejscach a zamiast „... autor pisał „..” itd. Czasami autor opisywał coś, co chyba nie istnieje: Szukałem czym mogłaby być owa kokardka związana w mały czarny melonik, ale nie znalazłem tego jakże kunsztownego wiązania. Chociaż jest to zapewne wczesny utwór autora to jest on wcale przyzwoity, chociaż strona formalna wzbudza moje zastrzeżenia. Kolejną uwagą jest fakt, że jest to utwór krótki, obejmuje sobą tylko jeden dzień, ale sądzę, że to wystarczyło by pokazać z jakimi koszmarami się musiała mierzyć Luna a co więcej dzięki temu uniknięto niepotrzebnych powtórzeń pewnych sytuacji. Grunt, że wystarczyło to by wzbudzić w czytelniku nie tyle strach co pewne zaniepokojenie. Mi to wystarczyło. -
Nacht der Untoten [Z][Dark][Violence][Interactive]
temat napisał nowy post w [+18] My Little Necronomicon
„Nacht der Untoten” jest bardzo nietypowym fanfikiem o ile można go tak nazwać. Jest on przedstawicielem niegdyś bardzo popularnych (na Zachodzie) tzw. gier paragrafowych. Zabawa polega na stawianiu gracza przed wyborami, które popychają lub kończą fabułę. Z opóźnieniem popularność gatunku wzrosła także w Polsce. Wbrew pierwszym skojarzeniom „Nacht der Untoten”, nie ma prawie nic wspólnego z filmem Johna Romero „Night of the Linving Dead”. Jeśli można porównywać go do czegokolwiek to najbliższe mi się wydaje porównanie z serią gier „Left for dead”. I fabuła bardzo przypomina ich założenia. Bohaterki na czele których stoi Twilight Sparkle co jakiś czas są zalewane przez falę Zombie. W międzyczasie spotyka kolejne przyjaciółki i znajduje sprzęt w rodzaju strzelby, kilofa, karabinu albo bagnetu. Growość fanfika podkreśla to, że odkrycia tych ostatnich nie są przypadkowe lecz skrzynia z nimi sama zaczyna się świecić a przedmiot sam z niej wylatuje po otwarciu. „Nacht der Untoten” posiada dwa zakończenia: dobre i złe. Jednak dróg do niego jest kilka, chociaż na końcu zawsze otrzymamy jedno z nich. Szkoda, że nie ma zakończeń częściowo dobrych. Być może wynika to z faktu, że sam tekst jest bardzo krótki, gdyby wziąć każdą ścieżkę odddzielnie to fanfika miałby może 1-12 stron A4. Z racji jednak na konieczność dokonywania wyborów, zabawa zajmuje czytelnikowi trochę więcej czasu. Postacie... cóż, są i nawet zachowują się jak te znane z serialu. Pinkie Pie nadal skacze niczym piłka, nawet w obliczu potworów a Apple Jack kopie wroga tylnymi nogami. Ogólnie tekst jest napisany w całkiem angażujący sposób, chociaż cały czas powtarza się schemat: Twiligt znajduje przyjaciółkę i/lub przedmiot i przy ich pomocy odpiera kolejną falę Zombie. I tak kilka razy. Być może jednak dobrze, że przy takiej powtarzalności tekst jest bardzo krótki. Szkoda, bo przy dłuższej formie, koncept paragrafówki mógłby rozwinąć skrzydła. Odnośnie języka i strony formalnej jest poprawnie, pomijając ,,-" na początku linii dialogowych i oddzielających je od didaskaliów oraz używanie angielskiego cudzysłowu zamiast polskiego. Poza tym jednak jest schludnie i czytelnie. Czy polecam „Nacht der Untoten”? Tak, to ciekawy przerywnik w morzu podobnych fanfików o linearnej fabule. Szkoda jednak, że jest tak krótki a przynajmniej nie jest bardziej urozmaicony. Oczywiście dłuższa forma bez urozmaiceń mogłaby pogorszyć odbiór fanfika a nie go polepszyć, jest to może zatem salomonowe rozwiązanie. -
Awoken [PL][Oneshot][Sad][Dark][Adventure][Gore]
temat napisał nowy post w [+18] My Little Necronomicon
„Awoken” to ciekawy przypadek fanfika, osadzonego w uniwersum „Rainbow Factory”, ale napisanego przez innego twórcę, noszącego ksywkę Syn3rgy. Jednak jest on duchem bliższy „Rainbow's Factory”, gdyż przedstawia obraz wydarzeń podczas buntu, którego prowodyrem była Scootaloo, z punktu widzenia szeregowego pracownika niesławnej Fabryki. Tym razem jest nim niedoszła ofiara Pegasus Device imieniem... no tak właściwie to jego imię pozostaje nieznane. A zatem po raz trzeci opisywana jest tam sama sytuacja? Zaczyna to trochę przypominac film „Obywatel Kane”, gdyż każda z relacji wnosi coś nowego. Relacja Scootaloo pokazywała jaką tajemnicą otoczona jest fabryka tęczy, opowieść Rainbow Dash ukazywała nam dokładnie relacje obu klaczy, a relacja... będziemy go nazywać pracownikiem X lub po prostu X, przedstawia bardziej szczegółowo pracę zakładu. Bo X wyróżnia się czymś czego brakowało ofiarom maszyny. Jest nią niepospolita agresja ale coś także dzieli go od pozostałej części personelu. Są nim... wyrzuty sumienia, o czym dalej. Po prawdzie fabuła kończy się kilka lat po śmierci Scootaloo, ale w gruncie rzeczy jej bunt jest tylko chwila, chociaż przełomowa w jego karierze zawodowej w fabryce. Zasadniczo X otrzymuje awanse, gdy przełożeni dostrzegają jak znęca się nad innymi. Przemoc, właściwie ukierunkowana jest dla Rainbow Dash czymś pożądanym. I z tego się składa spora część fanfika: w jaki sposób i kogo X zabił. Z każdą kolejną zbrodnią polepsza się jego sytuacja zawodowa i materialna. I sądzę, że pod tym względem fanfik się broni naprawdę dobrze. Jest on bowiem opisany konsekwentnie i przypomina „karierę” więźniów obozów zagłady w hitlerowskich Niemczech lub granatowych policjantów w gettach. Obserwujemy też dalszą degenerację Rainbow Dash, która zaczyna cierpieć na kompleks boga. Co prawda, już w komentarzu do „Rainbow's Factory” przedstawiłem pogląd, że Rainbow Dash była wykolejona jeszcze zanim została dyrektorką a Fabryka tylko przyspieszyła proces jej demoralizacji, ale ten (chyba) nieoficjalny spinoff-kontynuacja, zdaje się potwierdzać moją obserwację. Scootaloo była jej potrzebna tylko po to aby czuć się dobrze i nie uczyniła nic by ją uratować przed egzaminem, chociaż było to w jej mocy. W przypadku bohatera „Awoken” także wątek etyczny jest bardzo ważny. O ile jednak przedstawienie motywacji Rainbow Dash przez autora „Rainbow's Factory” była moim zdaniem chybione, tak tym razem mamy inny problem. Nie mogę się bowiem przekonać do moralnej przemiany X-a. Dzieje się ona zbyt szybko, właściwie pod wpływem jednego wydarzenia a z drugiej strony nie mogłem uwierzyć, że tak zdegenerowana moralnie istota, była w ogóle w stanie zdobyć się na taką refleksję. Co prawdy efekty tejże są ponownie fajnie przedstawione, ale mam wrażenie, że gdyby fanfik był dłuższy, można by to opisać bardziej wiarygodnie. Tłumaczenie fanfika jest napisane poprawnie i nie znalazłem tutaj zbyt wielu błędów, dziwnych zwrotów itd. Jeśli coś mnie tutaj raziło to nie tyle opisy przemocy co atmosfera brutalności jaką dało się wyczuć na kolejnych stronach. Coś sprawiało, że czytałem go dalej, chociaż w zasadzie czułem, że nie mam na to ochoty. Było to dziwne doświadczenie. Pomimo nadmiernego skrócenia kluczowego wątku „Awoken” spodobało się na tyle, na ile coś o podobnej treści mogło się spodobać. Nie będę do niego wracał, ale przekonał mnie on, że uniwersum Rainbow Factory rozwija się raczej we właściwym kierunku i zapewne będę je zgłębiał nadal. Dla fanów serii jest to pozycja obowiązkowa. -
Na pierwszy rzut oka „Rainbow’s Factory” jest utworem lepszym od „Rainbow Factory”. Mimo to, po przeanalizowaniu go, doszedłem do wniosku, że chyba autor sam nie wiedział za bardzo jak przedstawić postać Rainbow Dash, kierowniczki tytułowego zakładu. Tym razem komentarz będzie zawierał spojlery, gdyż sam fanfik pisany był z założeniem, że czytelnik zna pierwszą część. W dodatku jestem zmuszony zagłębić się w jego fabułę, gdyż na pierwszy rzut oka ten fik wydaje się zupełnie normalny... to znaczy jeśli pominiemy gore, sadyzm i cały wątek mielenia pegazów na tęcze. „Rainbow’s Factory” powtarza wydarzenia z „Rainbow Factory”, z tą tylko różnicą, że są on przedstawiona oczami Rainbow Dash. Dlatego nie będę tutaj opisywał fabuły, bo czytelnik już powinien ją znać. Dowiadujemy się za to nieco o samej Rainbow Dash. Została ona zdradzona, w bliżej nieokreślony sposób przez jej przyjaciółki. Dlatego podjęła pracę w fabryce pogody a dokładnie została dyrektorem tytułowej jej części. Jak wiemy z poprzedniego fanfika, Rainbow Dash ma pretensje do Scootaloo, że się nie przykładała do nauki. W tym zaś winą za to obarczyła młodego ogiera imieniem Orion. Młodzi byli ku sobie co bardzo nie podobało się Rainbow Dash i dlatego to jego pierwszego rozkazała przemielić. Wątek romansu był słabo podkreślony w „Rainbow Factory” i właściwie cały czas autor określał Scootaloo i Oriona jako przyjaciół. Nie zakochanych, tylko przyjaciół. Jednak nie można stwierdzić, że Rainbow tylko wydawało się, że źrebaki czują do siebie miętę. Nie, „Rainbow Factory” potwierdza, że młodzi się kochali, chociaż może nie uświadamiali sobie tego aż do końca. Zastanawiam się kiedy zaczął to sobie uświadamiać autor. Wspominam o tym, gdyż wątek ten wyskoczył nagle i nie posiadał odpowiedniego emocjonalnego wydźwięku. Dlatego dobrze, że komentowany fanfik wyjaśnia tę sprawę. Kim właściwie jest Rainbow by decydować o tym, kto zginie pierwszy? Jest dyrektorem fabryki. Zanim przejdziemy do tego co czuła Rainbow mordując Scootaloo wspomnijmy trochę o jej zadaniach, które autor określił następująco: Odnotujmy, że Rainbow daje łapówki. Jednak dowiadujemy się też nieco o warunkach pracy w zakładzie: Jak widać, Fabryka Tęczy, to zakład niedoinwestowany lub źle zarządzany (prawdopodobnie obydwa warianty są prawdziwe), gdzie nikt nie przejmuje się BHP ani naprawą usterek. Ma to następujący wpływ na Rainbow Dash: I teraz ciekawostka, jak Rainbow widziała przyszłość Scootaloo po (jakżeby inaczej) zdanym egzaminie: Czy rozumiesz, drogi czytelniku. Rainbow Dash, chciała aby Scootaloo zdała egzamin, żeby zatrudnić ją w miejscu, gdzie nie istnieją żadne standardy BHP, pracownicy nie mogą go opuszczać, boją się swej przełożone, a co więcej ta nawet nie stara się do nich przywiązywać! Tego chciała właśnie dla Scootaloo Rainbow Dash! Chciała tego świadomie a gdy ta nie spełniła oczekiwań jej i systemu, nazwała ją dziwką i zmieliła na tęczę. Wydaje mi się, że ocena autora z poprzedniego fanfika nie jest zatem trafna. Przypomnę jednak jak ona brzmiała: Sądzę, że Rainbow Dash z tego uniwersum nie kochała Scootaloo. Kochała samą siebie, zawsze i tylko siebie. Kto normalny chciałby bowiem zrobić taką karierę? Rainbow Dash posiada jakiś instynkt macierzyński, wypaczony to prawda., ale jednak. Chyba podświadomie nie chce też aby została zapomniana. Scootaloo, która miała powtórzyć jej drogę byłaby ostatnim dowodem, że nie tylko była ona słuszna, ale też, że w jakimś sensie zostawiła po sobie zdolnego do sukcesów potomka. Tylko tak mogę wyjaśnić ten fragment, niestety niezrozumiały: Po pierwsze, nie wiem czy w drugiej wypowiedzi, po „nie”, powinien być przecinek. Zmieniałoby to całkowicie sens wypowiedzi. Poza tym autor nie wyjaśnia co jest nie tak z adopcjami a sądzę, że to bardzo ważne. Rainbow mogła sprawić, by system nie zniszczył Scootaloo i uniknąć losu jaki zapewne by czekał Fluttershy, gdyby nie mieszkała poza Cloudsdale. Mogła dać łapówkę, mogła zniechęcić Scootaloo do bycia obywatelką Cloudsdale, ale nic z tego nie uczyniła, chociaż wiedziała, że to niepełnosprawne pegazy oblewają egzaminy najczęściej. A Scootaloo jest właśnie niepełnosprawnym pegazem. Moim zdaniem Rainbow Dash jest najbliższa prawdy kiedy krzyczy: Natomiast te słowa, wypowiedziane chwilę wcześniej, są samooszukiwaniem się: Drogi czytelniku, „Rainbow Factory” był trochę inny niż wiele grimdarków z wątkami gore, które przeczytałem lub wysłuchałem. Opowiadał on o chorym systemie i czymś co określał jak pegazi nacjonalizm. Lecz po przeczytaniu „Rainbow’s Factory”, mam wrażenie, że jest to raczej jakaś forma eugeniki, niedopuszczania słabych jednostek do rozmnażania się i psucia rasy. Pokazywał nam go z punktu widzenia jego ofiar. Natomiast Rainbow Dash nie jest tutaj tylko katem, katem naczelnym, dodajmy. Bynajmniej nie jest jego ofiarą z czystego przymusu. Ona, maskując to miłością, pragnie by Scootaloo powtórzyła jej ścieżkę zawodową. Gdyby była pozbawione zdolności krytycznego myślenia mógłbym to zrozumieć. Ale Rainbow Dash jest zdolna do krytycznego myślenia. Ba, nawet rozumie pojęcia dobra i zła. Nie jest zatem istotą amoralną. Świat to nie jest są dla niej różne odcienie szarości. Tak naprawdę, to Rainbow Dash jest wypaczona nie przez system, ale przez swój charakter. O ile jednak oskarżenia wobec systemu padają wprost, to autor, ani ustami jakiejś postaci ani też głosem narratora, nie chce zwrócić uwagi, że Rainbow była wykolejona jeszcze zanim została dyrektorką Fabryki Tęczy. System po prostu wymuszał na niej najgorsze cechy, ale tylko ten swoisty pegazi nacjonalizm i nieuświadamiany egotyzm, sprawiły, że się świetnie do niego dostosowała. A Scootaloo miała być potwierdzeniem jej życiowych wyborów. Gdybym miał to napisać bardziej obrazowo to przywołałbym odcinek o The Washouts, w którym Lightning Dust każe wykonać Scootaloo karkołomny (całkiem dosłownie) numer z rakietą i dwudziestoma płonącym powozami. Rainbow Dash z serialu uratowała Scootaloo. Rainbow Dash z „Rainbow’s Factory” pozwoliłaby jej zginąć. Podsumowując, „Rainbow’s Factory” jest utworem nieco chybionym, chociaż wyjaśnia kilka nieścisłości pozostawionych przez poprzedni fanfik. Gdyby jednak autor mniej skupił się na systemie i pegazim nacjonalizmie a więcej na charakterze Rainbow Dash mógłby uzyskać dużo lepszy efekt. Moim zdaniem jednak jest to lektura obowiązkowa dla kogoś, komu podobało się „Rainbow Factory”.
- 1 odpowiedź
-
- tłumaczenie
- rainbow factory
- (i 5 więcej)
-
Są w naszym fandomie utwory, które doczekały się takiej popularności i rozgłosu, że na ich podstawie zaczęły powstawać dziełka innych pisarzy, będące nieoficjalnymi kontynuacjami, retelingami itd. Najsławniejszy z nich, „Cupcakes”, chyba nie trzeba przedstawiać a ilość fanfików napisanych na jego kanwie było znaczna, co więcej niektóre z nich były naprawdę dobre i doczekały się własnych kontynuacji. Mam tutaj namyśli m.in. „Silent Ponyville”. Mam pewną teorię, wcześni bronnies, nie chcąc się przyznać, sami przed sobą a tym bardziej przed światem, że spodobała im się bajeczka dla dzieci, postanowili ją trochę... powiedzmy, że... „udoroślić”. Można to zrobić w bardzo prosty sposób, dodając skrajną przemoc, przekleństwa, może jakiś seks. I powstało wiele utworów nie dla dzieci ale które niekoniecznie zadowoliłyby również ludzi dojrzałych. „Rainbow Factory” jest zapewne jednym z nich. Czyż trzeba przedstawiać fabułę „Rainbow Factory”? Pewnie trzeba, bo od czasu do czasu ktoś nowy przychodzi do fandomu i wie o tym utworze tyle co ja podczas Twilight Meeta w 2019 r. kiedy po raz pierwszy o nim usłyszałem. Drogi Czytelniku, Cloudsdale nie jest takim wspaniałym miejscem jakim na pierwszy rzut oka się wydaje. Natomiast fabryka pogody w nim umiejscowiona ma również swoje bardziej mroczne oblicze. Pegazy również nie są takie przyjazne, oj nie. Te z nich, które nie zdadzą testu latania na zakończenie szkoły, czeka bardzo smutny los. I właśnie o tym smutnym losie opowiada „Rainbow Factory”. Spróbuję nie zepsuć czytelnikowi możliwej przyjemności odkrywania fabuły fanfika, gdyż opiera się on raptem na jednym zwrocie fabularnym, który w założeniach miał szokować. Bez niego czytanie fanfika trochę traci sens. Powiedzmy sobie jednak, że fanfik bardzo szybko styka się z problemem logicznym. Skoro bowiem pegazy, gardzą tymi, którzy nie zdali egzaminu z latania, to fakt, że Fluttershy nie miała problemów w ogóle nie uczęszczając do szkoły latania i nie podchodząc do egzaminu oznaczałby, że była jeszcze większym przegrywem niż ci, którzy jednak do niego podeszli. Ale może po prostu Fluttershy wymknęła się systemowi? Pod względem jego opisu fanfik jest bowiem bardzo oszczędny. Co nam jednak zostaje z fabuły, gdy pominiemy ów tajemniczy moment? Cóż, droga do niego, także pełna tajemnic, obrosła legendami. Dobrze, że autor postarał się nieco potrzymać czytelników w niepewności i nie najgorzej buduje napięcie przed odkryciem prawdy o fabryce pogody. Jest to zrobione dość kompetentnie, aczkolwiek bez przebłysków geniuszu. Wszystko się bowiem rozwija jak po nitce do kłębka. Po odkryciu wiadomej tajemnicy akcja przyspiesza. W tym momencie napędzają ją głównie postaci, może zatem opowiem o nich. Z oczywistych powodów, nie ma tutaj miejsca na rozwój postaci. A te, cóż, te mówią dziwne rzeczy, jakby wzięte z sufitu. Nie ma to jak dodawać wątki emocjonalne o wielkiej sile bez przygotowania. I zwracam na to uwagę, bo ten problem powtarza się często u początkujących autorów. Co my właściwie wiemy o Orionie i jego relacjach ze Scootaloo? A ile mogliśmy się dowiedzieć na kilkunastu stronach? Potencjalnie sporo, ale tak naprawdę nie dowiadujemy się wiele. Wszechobecny pośpiech mający nadać akcji tempa przeczy całej naszej wiedzy o postaciach nie tylko wyniesionej z serialu ale też z informacji z fanfika, gdy jedna z bohaterek lata kiedy jest to potrzebne a gdy trzeba zbudować odpowiednio podniosłą scenę poświęcenia już (znowu) latać nie może. Ponadto, mam wrażenie, że tworząc postać Rainbow Dash autor inspirował się nieco opowieściami Slavoja Žižka... no dobra, jaja sobie robię, ale ten kto czytał jego książki albo oglądał film o nim, być może zauważy pewne podobieństwa pomiędzy tym jak Scootaloo jest czymś co trzyma Rainbow Dash przy zdrowych zmysłach a tym, jak pewien mężczyzna zaczął opłakiwać zmarłą na raka żonę, dopiero gdy umarł jej chomik. Rainbow Dash przypomina natomiast bohatera japońskiego shounena, który ma siłę dlatego, że się wkurzył. Rainbow Dash jest trochę lepsza. Jej złość czyni niezniszczalną na podobieństwo pancernika (i nie mam na myśli zwierzaka). W natłoku wydarzeń może to czytelnikowi umknąć, ale przy drugim podejściu już raczej to powinien zauważyć. Tłumaczenie jest przyzwoite, chociaż kilka fragmentów jest dziwnych, jak przykładowo ten: Podsumowując, „Rainbow Factory”, o dziwo nie jest czymś złym, ot kolejny grimdark, który ukazał się odpowiednio wcześnie i dlatego mógł się przebić. Tekst jest napisany bez dopracowanych pomysłów, ale nie jest czymś łopatologicznym jak „Cupcakes”. Gdyby ukazał się później, sądzę, że by nie zrobił takiej furory. Czytałem lepsze grimdarki, czytałem gorsze, ten jest ok ale też napisano go bez polotu. Czy polecam? Niekoniecznie. „Cupcakes” zrobiło jednak znacznie większą furorę, gdyż jego prosta formuła mogła być zawarta w innych fanfikach, jako punkt wyjścia i czytelnik poznawał tego fanfika, nawet jeśli go nie czytał. Z „Rainbow Factory” nie był aż tak często cytowany. Być może kolejne lektury z serii odpowiedzą mi na pytanie dlaczego.
- 1 odpowiedź
-
- tłumaczenie
- rainbow factory
- (i 4 więcej)
-
Większe dobro [Oneshot][Grimdark][Gore][Kryminał]
temat napisał nowy post w [+18] My Little Necronomicon
Sivulecdako... ten nick przywodzi wspomnienia. Do tej pory skomentowałem pięć fanfików tego autora, z których tylko „Pirytowe serca” oraz „Płyn życia”, prezentowały w miarę przyzwoity poziom fabuły oraz kreacji postaci. „Prorok”, trzecia część przygód detektyw Red Stripe, doprowadził mnie do wybuchu frustracji. „Przemysł farmaceutyczny” powinien być pomocą dydaktyczną dla studentów prawa i administracji. „Mroczne proroctwa” w ogóle nie powinny się były ukazać w tym stanie. „Większe dobro” zaś, także nie powinno się ukazać bez poważnego przemyślenia sprawy przez autora. Niezależnie od rezultatów swoich prób, Sivulecdako z całą pewnością stara się nadać swoim fanfikom jakiś ważny motyw przewodni a wykreowana przez niego Equestria to miejsce przesiąknięte złem i niesprawiedliwością. Nie inaczej jest i tym razem. Wykładowca medycyny i chirurg o imieniu Blend zaczyna mieć nocne koszmary, które sprawiają, że przez brak snu załamuje się psychicznie i traci pracę oraz posadę na uczelni. Koszmary te cechuje jedno, w każdym z nich zabija kogoś ciosem noża w szyję. Po jednej z zakrapianych alkoholem imprez, będąc w stanie upojenia alkoholowego niechcące zbił klacz, tak jak w swoich snach. Zresztą, bohater myślał, że znowu śni i morderstwa dokonał bezwiednie. Jednak gdy poznał prawdę chciał się oddać w kopyta policji, ale wtedy zdarzyły się dwie rzeczy. Koszmary ustały a później jego przyjaciel zaproponował mu poprawienie wydajności transplantologii miejscowego szpitala. Miał on zabijać kucyki, które i tak by umarły, aby ratować te, którym przeszczep mógł pomóc. Nazywał on to „Większym dobrem”. „Większe dobro” to trzeci fanfik Sivulecdako i widać kolosalny postęp w porównaniu do „Mrocznych proroctw”. Przede wszystkim tempo fanfika jest bardziej równe, tak mnie więcej do połowy, kiedy znowu autor zaczyna się spieszyć i efekt nie jest wcale dobry. Właściwie to w mniej więcej połowie pewne działania bohaterów wydają się być bardzo przyspieszone. Przykładowo śledztwo, które prowadzi detektyw Solve jest bardzo pobieżne i właściwie rozgrywa się za kadrem. Ponadto to w tym miejscu fanfik przestaje być czymś, co można brać na poważnie. Nie mam tylko na myśli Drunkenlestii, która każe Lunie, którą nazywa (bez zachamowań, choć nie bez pewnego wysiłku fizycznego) psychopatką, zająć się sprawą mordercy wycinającego narządy. Sama Luna po przybyciu do miasta zaczyna grać na automacie, kompletnie nie interesując się sprawą. Najbardziej jednak wszelką wiarygodność zniszczył ten fragment: Rozumiesz, Drogi Czytelniku? Przed chwilą dwanaście kucy, które chyba nie były predystynowane do tego by wiedzieć o NTSJ się o nim dowiedziało a Solve zapewnia, że tajemnica jest z nią bezpieczna? Przecież to jest jakiś bełkot! Czy autor w ogóle przeczytał swojego fanfika, że nie zauważył tej logicznej sprzeczności? A czy jeśli ją dostrzegł to czemu jakoś nie napisał tego tak, żeby ta scena nie wyglądała jak wzięta z kosmosu? Jest to pierwsza tak duża wpadka niszcząca atmosferę fanfika. Kolejne kilka razy tworzy później Blend. Stopniowo przestaje się on przejmować swoimi zbrodniami, potrzebować dla nich usprawiedliwienia. W końcu zostaje złapany i skazany na dożywocie. Oczywiście odgraża się on Lunie i zapewnia, że popełniła wielki błąd. Tak, nie uprzedzając faktów Luna lub też wydający w imieniu księżniczek sąd skazuje go zaledwie na dożywocie. Wielokrotny morderca czuje się tym głęboko urażony. Z jakiegoś powodu autor daje mu jednak ciekawą motywację uzasadniającą jego zemstę na reżimie. Najgorsze jest to, że ten fanfik, zakrawający na parodię, jest napisany zupełnie na serio. W efekcie Blend, walcząc o sprawiedliwość, morduje bliżej nie określoną ilość kucyków. Jednym z nich jest Celestia. Opis zbrodni jest bardzo pobieżny, tak jakby autor nie wiedział ja to dobrze przedstawić. W tym jednak momencie Blend jest już postacią rodem z parodii. Nie tylko jego motywacja jest upośledzona. Wpierw mordował by ratować innych a potem mordował by się zemścić za to, że poniósł i tak nazbyt łagodną karę ale jeszcze dorzucił do tego walkę z nieprawością w państwie! I przez pobyt w więzieniu stał się prawdziwą maszyną do zabijania! Nieważne co się dzieje, ale musi mordować by nie mieć koszmarów, każdy powód jest dobry, ale autor jakoś o tym nie wspomina w odpowiedniej chwili. Nie, on mu daje pseudo cel. Ale to jeszcze nic. Końcówka zakrawa na komedię absurdu, której Mrożek by nie wymyślił. Oto Lunę przed Blendem ratuje ten sam kucyk, który namówił mordercę do jego czynów a potem tuszował jego zbrodnie! Rozumiesz, Szanowny Czytelniku? Luna idzie pić (i pewnie uprawiać seks) z kucykiem, który namawiał mordercę jej siostry do popełniania zbrodni i jeszcze tuszował jego poczynania. Zresztą on sam nie wierzył w tytułowe "większe dobro" i zrobił to tylko dlatego, że przyjaźnił się z kucem, którego przed chwilą zabił! Rozumiesz, szanowny czytelniku, potęgę ich przyjaźni? Dla czyjegoś dobra psychicznego uczynił z kogoś seryjnego mordercę, tuszował jego zbrodnie a potem zabił bo ten wymknął spod kontroli, ale i tak jest smutny, że ten nie żyje! I po tej deklaracji Luna idzie z nim na miasto! Czy to jest jakiś żart! Co za debil tak to zaprojektował! Czy muszę pisać o stronie językowej? Śmieszy mnie wręcz jak autor w duchu totalnej grafomanii opisuje proste rzeczy w maksymalnie skomplikowany sposób. Weźmy taki przykład: Nie „jednocześnie”, tylko „symultanicznie”! Bo „jednocześnie” jest dla jakichś pierwotniaków czy coś? Autor nie używa słów „śledztwo” tylko „inwestygacja”, nie kala się zwrotem „odwrócić uwagę”, tylko sięga po „dystrakcję”! A jednocześnie tekst jest usiany błędami tak oczywistymi, że wystarczyłoby go przeczytać by je zauważyć. „Ponad to" zamiast „Ponadto” to tylko jeden z wielu przypadków, gdy sposób zapisu całkowicie zmienia znaczenie słowa. Nie liczę przypadków prostych literówek jak „sie” „się”, gdyż słów bez polskich znaków jest tutaj całe zatrzęsienie. Nie piszę tutaj o czymś takim jak brak lub nadmiar przecinków, piszę tutaj o błędach, które można wykryć samemu, jeśli tylko przeczyta się uważnie tekst. Takie błędy wyłapie pierwszy lepszy korektor, nawet amator. Jednym słowem warstwa tekstowa to nieomal tragedia. Podsumowując, nie polecam fanfika „Większe dobro”. Jest on nie tylko źle napisany, ale wręcz pełen idiotycznych sytuacji, które zakrawają na parodię, chociaż są napisane całkiem na serio. Nadal podtrzymuję moją opinię, że tylko seria o przygodach Red Stripe jest cokolwiek godna uwagi moich szanownych czytelników. -
Pierwszy i Jedyny z Equestrii [NZ][Grimdark][Cross-Over][Sci-Fi][Wojenny][Wh40k]
temat napisał nowy post w [+18] My Little Necronomicon
Uniwersum Warhammera zarówno Fantasy jak i jego odpowiednika Sci-fi, znanego jako Warhammer 40.000 są mi znane dość dobrze. Choć z racji braków środków, nie grałem nigdy w żadną z gier bitewnych to ochoczo traciłem pieniądze na książki, które były znacznie tańsze niż pojedynczy oddział, zwany fachowo regimentem. Jedną z serii, które dzięki temu poznałem były Duchy Gaunta autorstwa Dana Abnetta. Do dziś wspominam kilka z przeczytanych książek z tej serii jako kawałek porządnego militarnego sci-fi. Jakież było moje zdziwienie, gdy odkryłem, że Verlax tworzył swego czasu fanfika nie tylko do My Little Pony: Friendship is Magic, ale postanowił, go osadzić właśnie w mrocznej przyszłości gdzie istnieje tylko wojna. Nazywał się on „Pierwszy i jedyny z Equestrii”. Sam tytuł „Pierwszy i jedyny z Equestrii” to oczywiste nawiązanie do pierwszej z książek serii o Duchach Gaunta pt. „Pierwszy i jedyny”. Już początek zdradza mnóstwo podobieństw w założeniach pomiędzy fanfikiem a popularnymi książkami. Zacznijmy od tego, że Equestria została odkryta przez Imperium Człowieka. Została odkryta i zniszczona, ale nie przez wrażliwych na punkcie walki z mutacjami Ordo Xenos, ale przez legiony Chaosu, atakujące ludzkość z bramy do innej rzeczywistości, zwanego Okiem Terroru. Ocalały tylko kucyki służące w powołanym do służby regimencie, Pierwszym z Equestrii. Tylko ten udało się sformować i tylko służące w nim kucyki przetrwały zagładę ich świata. „Pierwszy i jedyny z Equestrii” to dość wczesny fanfik Verlaxa, co zresztą łatwo dostrzec, jeśli porównamy go z napisanym trzy lata później „Krwawym słońcem”. Przepaść je dzieląca jest duża, ale już w tym utworze można odnaleźć kilka cech, które przypadły mi do gustu. Autor od razu wciąga nas w wir akcji. Dosłownie kilka stron po rozpoczęciu zostajemy przeniesieni na pole bitwy. Wojna jest brutalna, ale nie tak ekstremalnie brutalna jak w „Krwawym słońcu”. Jest również dużo mniej szczegółowo opisana. Co przez to rozumiem? Nie tylko to, że Verlax mając dostęp do odpowiedniej bibliografii mógł przedstawić nam dokładniej armie Chin czy Japonii w ich sponifikowanej wersji. Mam także na myśli to, że bitwy są przedstawione tak, jak wyglądają one w świecie Warhammera 40.000. Kucyki nie walczą na swój sposób. One walczą jak ludzie (i to nie Space Marines), jak Gwardia Imperialna. Od w inny sposób mocują karabiny, pegaz czasem przejmie kontrolę nad rakietą i zwróci ją w stronę wroga etc. Pegazy nie walczą we właściwy tylko im sposób jak to było w „Krwawym słońcu”. Nie uświadczymy tutaj rusznic przeciwlotniczych, Kumulonawisów, czerwonych od posoki chmur, z których na ziemię spływa krwawy deszcz. Nic z tego. Pegazy walczą tutaj jak cała reszta a szkoda. W ogóle opisy walk są bardziej pobieżne a różnice ograniczają się właśnie do tego jaką bronią włada kucyk albo jak zabija. Inaczej morduje heretyków Rarity a inaczej Big Macintosh. I to się chwali, ale to wciąż trochę mało. Brakuje tutaj opisów szyków, taktyki, strategii, tego wszystkiego czego było pełno w fanfiku o wojnie pomiędzy Nippony a Siną. Są natomiast niesnaski pomiędzy dowódcami, które... cóż, są one jakby znajome. Opis jednego z dowódców imperialnych wręcz jest jakby uproszczoną wersją identycznej sceny z „Pierwszy i jedyny”. Brakuje chyba tylko dopisku o tym ile to kawy zmarnowano. Oczywiście, wszystkie detale odnośnie uzbrojenia, rang i tak dalej są zgodne z uniwersum Warhammera 40.000. Dlatego jeśli Verlax pisze, że coś przypomina Leman Russa, to zakłada tak jak Dan Abnett, że czytelnik wie jak wygląda ten czołg. Ja wiem, ale dla innych ten minimalizmów opisów może być niedopuszczalny. Przejdźmy jednak do pewnej istotnej różnicy pomiędzy „Pierwszy i jedynym z Equestrii” i „Pierwszym i jedynym”. Ocaleni żołnierze z Tanith nie walczą o tak wysoką stawkę. Od ich przetrwania nie zależy los ludzkości. Za to od kucyków zależy los całego ich gatunku. Nie muszą zginąć wszyscy. Wystarczy, żeby ich pula genetyczna okazała się zbyt mała by mogli się rozmnażać bez chorób genetycznych. A kucyków ginie tutaj sporo. Natomiast warunek dla otrzymania własnego świata jest taki sam. Muszą oni go samodzielnie wyzwolić. Już w oryginalnej serii było to coś trudnego, tutaj zdaje się to być prawie niemożliwe. Dlatego zastanawia mnie jak długo Verlax miał zamiar kontynuować serię? Bo już w trzeciej powieści z serii Duchy Gaunta, Pierwszy z Tanith zaczął przyjmować w swe szeregi ludzi z kopca Vervun, na miejsce poległych towarzyszy broni ze zniszczonej planety. Kucyki nie mogą sobie chyba na to pozwolić. A mimo to walczą, walczą chociaż na dobrą sprawę to powinny sp... Gdyż dalsza walka skazuje ich tak czy inaczej na status wymarłego gatunku. Postaci są podobne do tych, jakie znamy z serialu. Może tylko zmieniła je trochę wojna. Najlepiej widać to po Rarity, która zabija w stanie niezdrowego podniecenia. Z mane six najlepiej chyba wypada Pinkie Pie. Nie dlatego, że tak dobrze się przystosowała. Raczej dlatego, że bardzo przypomina tę Pinkie, którą znamy i kochamy z serialu, łącznie z jej Pinkie zmysłem. Jest też komisarz Gaunt, ten sam Gaunt znany z powieści Dana Abneta. Tylko, że ten Verlaxowy jest pozbawiony wyrazu. To zupełnie inny typ postaci, nie tak przerysowany jak bohaterki serialu dla dzieci. Moim zdaniem nie tworzą oni w pełni udanego połączenia. Duży problem miałem ze stroną językową. Nie chodzi o błędy gramatyczne, raczej o braki polskich znaków albo o niezręcznie sformułowane zdania. Zdarzają się też anglicyzmy jak np. Jaki jest status. Przecież to dosłowne tłumaczenie brzmi naprawdę dziwnie i nie mogę uwierzyć, że korekta nie zwróciła na to uwagi. Podsumowując, „Pierwszy i jedynym z Equestrii” to fanfik, którego założenia nie są mi obce. Sam chciałem przenosić bohaterów moich ulubionych anime do innych lubianych przeze mnie światów. Połączenie kucyków i Warhammera 40.000 nie jest jednak najszczęśliwsze i pomimo olbrzymiej pracy aby jakoś umieścić kucyki w imperialnym systemie oceniania gatunków innych niż ludzie, to nadal te dwa światy się dla mnie gryzą. Moim zdaniem jednak fanfik miałby potencjał, gdyby nie został porzucony. Z pewnością jednak potencjał miał Verlax, co miał udowodnić już kilka lat później. „Pierwszy i jedynym z Equestrii” był etapem, bardzo ważnym etapem na drodze do „Krwawego słońca”.- 14 odpowiedzi
-
- Warhammer 40.000
- Cross-Over
- (i 3 więcej)
-
Szukałem, a kto szuka ten znajdzie. Lecz nawet ja nie spodziewałem się, że „Nekromanta z Ponyville” okaże się aż tak złą pozycją, chociaż do przygód Krzysia Polaka, jeszcze mu daleko. Fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa. Do Ponyville przybywa nekromanta. Pinkie bardzo chce się z nim przywitać, ale Rainbow jej odradza, mówiąc, że gościu nie wygląda zupełnie normalnie. Rainbow Dash oczywiście miała rację, ale nie przeszkodziło to Pinkie próbować zaznajomić się z tajemniczym jegomościem. Niestety zły kucyk zamienił ją w nieumarłą... ją a potem całe Ponyville. Tak można streścić pierwsze dwa rozdziały z pięciu, liczące sobie jakieś...2 strony. Jak czytelnik widzi, dzieje się tam całkiem sporo a ilość miejsca poświęconego na opisy jest mniej niż symboliczna. Czasami to ograniczenie nie pozwala autorowi wyjaśnić drobnych nieścisłości, dlaczego nekromanta może zamienić kucyki w nieumarłych trafiając je zielona kulą magicznej energii, ale Rainbow Dash musiałby najpierw zdeprawować... przepraszam, „zdeprawoać”. Czyli Pinkie Pie była już wcześniej zdeprawona? A inne kucyki? A może tylko dla tego jednego zaklęcia potrzeba było kogoś zdeprawoać, a inni nie musieli być uprzednio zdeprawoani? Wybiórczości działania nekromancji autor już nie porusza. Nie można go zresztą winić, wszak skomplikował niby dość prostą sprawę na zaledwie dwóch stronach. Zresztą pewne sytuacje wymagające rozwinięcia aby zostały lepiej zrozumiane także nie są przybliżone w odpowiedni sposób. Przykładowo dlaczego Rarity jest księżną Manehattanu? Właściwie to cały fanfik jest napisany w telegraficznym skrócie. Ale powiedzieć, że jest tam tylko co ważne to nic nie powiedzieć. Tam nawet tego co ważne jest zbyt mało. Nigdy nie czytałem krótszego opisu zabicia kogoś tak ważnego dla serialu. Jak widać jednak można. Zresztą, prawie wszystkie opisy walk na stronach 3-5 są takie. Wcześniej, na stronach 1-2 jakby autorowi chciało się trochę bardziej. No, ale nie śmiejmy się. Fabuła to nie jest to, z czego się będziemy chichrać najbardziej. Ogólna wiedza o wyglądzie zapisu dialogowego w języku polskim? 2/10, za chęci. Umiejętność przekazywania informacji czytelnikowi w zrozumiały sposób? 2/10. Czy naprawdę muszę wskazywać, co w powyższym zdaniu jest nie tak? Problemów jest więcej. Najciekawsze jest jednak to, że czasami te rzeczy są napisane prawie poprawnie! Mógłbym się jeszcze doczepić używania dużych liter ponad miarę (tak jak wyżej), używania pseudo polskiego cudzysłowu z ,, oraz ". Mamy jeszcze duże litery po przecinku, przekręcanie imion w rezultacie czego raz mamy Crystalis a raz Chrystalis (wszystko na jednej stronie!), chociaż wszyscy wiemy, że piszę Chrysaliss i wzięło się to od poczwarki a nie ma nic wspólnego z kryształem albo Kryształowym Królestwem! Tak, autor pisał fanfika w 2013 r. Jeśli do tego doliczymy błędy w zapisie słów, notoryczne pomijanie polskich znaków jak ł czy ć, to otrzymamy obraz jednego z najgorzej napisanych fanfików jakie miałem okazję czytać w tym roku! Może autor ma dysleksję? Może ma dysortografię? Ja też mam, mnie się wolno przyczepić. Ale czepię się tego, że autorowi po prostu nie chciało się przeczytać tego fanfika i usunąć błędy, która można z łatwością wykryć samodzielnie! Podsumowując, nie polecam, nawet dla przysłowiowej beki. Ocena końcowa to 2/10.
-
gore Izolacja [Grimdark] [Gore] [Horror] [Adventure] [Oneshot] [Sad]
temat napisał nowy post w [+18] My Little Necronomicon
Jest to dość dziwne, ale w dziale My Little Necronomicon nie spodziewałem się znaleźć aż tyle porządnych fanfików! Co prawda wynika to zapewne z faktu, że za mało szukałem tych złych, ale jak na razie średnia jest i tak dość wysoka. Nieszczęściem w szczęściu będzie to, że „Izolacja” autorstwa Insanus. AD jest wyjątkiem od tej (dobrej) reguły. Nie znaczy to jednak, że jest źle. Oj nie. W „Izolacji” nie ma zbyt wiele fabuły, chociaż o dziwo, dzieje się tutaj dość dużo. Zaczyna się jak kolejny odcinek serii opowieści przy ognisku. Gdy jednak po nocy wstaje świt okolice obozowiska a nawet cały las spowija mgła... witajcie w Silent Ponyville... znaczy się w świecie „Izolacji”! „Izolacja” ma w sobie coś, co przykuwa uwagę. Jest nią atmosfera tajemniczości tego co się dzieje dookoła. Zaskakujące jest to, że jest to czynione stopniowo, pomimo faktu, że fanfik jest bardzo krótki. Co prawda ceną za ową tajemniczość na tak niewielkiej ilości stron jest brak odpowiedzi na nieomalże każde z pytań, stawiane przez czytelnika. Ja także nie będę ich stawiał w tym miejscu, gdyż podejrzewam, że komentowany fanfik jest oneshotem nie tylko z nazwy, ale dosłownie nie ma sensu do niego wracać po raz drugi. Właśnie, czemu bawiłem się dobrze? Może dlatego, że autor sięgnął po pewne znajome klisze z opowieści grozy? Z całą pewnością „Izolacja” nie pretenduje do miana oryginalnego utworu. Poza wątkami z Silent Hill, odnajdziemy też tutaj fascynację body horror i inne rzeczy, które skądś znam, ale nie pamiętam skąd. I w zasadzie te zalety w pewnym momencie przechodzą w wady. O ile fanfik zaczyna się dość spokojnie, atmosfera tajemnicy a potem grozy narasta stopniowo, tak później całość zaczyna przyspieszać. I pewnie nie to jest problemem. Problemem jest próba wyjaśnienia tego. Ma ona sens tylko w sytuacji, gdyby napisano kontynuację. Tej jednak brak. W efekcie końcówka, a tak właściwie ostanie trzy strony, są dość chaotyczne. Nie będę jednak dokładnie zgłębiał tego tematu. Problemem jest również forma. Zdarzają się powtórzenia a jedno zdanie brzmi dziwnie: Jednak nie jest też pod tym względem źle, sądzę, że nie jest to pierwszy fanfik autora, a jeśli jest to debiut to jest całkiem nieźle. Uważam „Izolację” za niezłego fanfika z problemami, wynikającymi z ograniczonej ilości stron. Podejrzewam jednak, że jest to fanfik na raz i czytelnik nie będzie chciał po niego sięgnąć po raz drugi. Jednak fanom gatunku może przypaść do gustu. -
Ponybius [Z][Seria][Gore][Grimdark][Slice of Life]
temat napisał nowy post w [+18] My Little Necronomicon
Przeczytawszy „Ponybiusa” od Hoffmana od razu zapragnąłem sięgnąć po kontynuację „Ponybius. Terroru ciąg dalszy”. Atmosfera i zarazem prostota tego fanfika mnie urzekła. Nie zawaham się w tym miejscu stwierdzić, że gdyby utwór doczekał się tłumaczenia na język angielski albo był napisany w tym języku to zapewne byłby jednym z tych, które ukazują się w jakichś antologiach najlepszych fanfików lub Scribbler lub Thelostnarrator zrobiliby nagranie z muzyką, efektami dźwiękowymi, amatorskimi ale bardzo oddanymi swojej pracy lektorami. W któryś październikowy lub listopadowy wieczór, leżąc w łóżku, przeniósłbym się do sennego miasteczka Ponyville, w którym otwarto gabinet z grami na automatach. A potem... a potem bałbym się sam przebywać w pokoju bez włączonego światła. „Ponybius. Terroru ciąg dalszy”, to dobry fanfik. Mam jednak jedno duże zastrzeżenie, nie wiem czy z fabularnego punktu widzenia jest potrzebny, a z drugiej strony, także z fabularnego punktu widzenia, nie jestem pewien czy jest on właściwie zakończony. „Ponybius. Terroru ciąg dalszy” jest kontynuacją i zaczyna się krótko po zakończeniu poprzedniego fanfika. Fabuła jest ponownie dość prosta a w zasadzie można stwierdzić, że kontynuacja oferuje więcej tego samego. Bohaterki poprzedniej części pełnią tutaj funkcję marginalną a akcja koncentruje się przede wszystkim na Twilight, Pinkie Pie i Fluttershy. Z nowości dodano wątek śledztwa, mającego wyjaśnić przyczyny zajścia, ale jest ono zaledwie wątkiem pobocznym. Moim zdaniem jego rozwinięcie i poprowadzenie mogłoby bardziej urozmaicić fanfika. Tymczasem wszystkie wątki tajemniczej organizacji kucyków w czerni urywają się zbyt nagle, zostawiając czytelnika tylko z przeżyciami bohaterek. W tym wypadku próżno szukać większych zmian. Opisy halucynacji są jednak dłuższe i bardziej szczegółowe, chyba nawet bardziej pomysłowe. Zajmują one nieraz po kilka stron ale wbrew pozorom nie są główną siłą fanfika. Są nim natomiast postacie bohaterek a dokładnie to jak przeżywają straszne wydarzenia. Owszem, każda odczuwa to w inny sposób, ale to jak próbują się chronić nawzajem i podtrzymują na duchu jest bardzo ciekawie pokazane. Te pełne czułości gesty i słowa dobrze oddają charaktery bohaterek. I chcę napisać teraz coś bardzo ważnego. Utarło się, że w bohaterki w fanfikach zachowują się często zupełnie inaczej niż w serialu. Przykładowo Pinkie Pie zostaje morderczynią, Rarity szyje sukienki ze skóry kucyków albo jest sadomasochistką, Fluttershy zabija zwierzęta itd. W przypadku „Ponybius. Terroru ciąg dalszy”, nie miałem wrażenia, że bohaterki mają innych charakter niż ten, którym zdobyły nasze serca. Twilight jest nadal dociekliwa, Fluttershy troskliwa a Pinkie Pie próbuje wszystkich rozweselić. Rarity i Applejack są na drugim planie, ale z racji na to, co spotkały ich siostry jest to zrozumiałe. Wątek Znaczkowej Ligi także jest z uzasadnionych powodów ograniczony do minimum. Charaktery bohaterek się nie zmieniły, po prostu zmieniły się okoliczności, które przerastają ich możliwości. Zwłaszcza dobre wrażenie zrobiła na mnie Fluttershy a konkretnie danie Pinkie pluszowej zabawki, w którą ta może się wypłakać i wyżalić co jest smutne lecz i wzruszające. Fluttershy cierpi psychicznie, ale nie dlatego, że grała w Ponybiusa, lecz dlatego, że cierpią jej przyjaciółki a ona nie może im pomóc. Ale to koszmary Pinkie są pokazane w najbardziej dosadny i tak jak ona zakręcony, bardzo mroczno-zakręcony sposób. Podsumowując, „Ponybius. Terroru ciąg dalszy” wywarł na mnie dobre wrażenie. Co prawda w kilku miejscach dobór słów jest nazbyt potoczny albo sformułowania brzmią nieco nie po polsku, ale nadal pod względem formalnym jest to bardzo starannie napisany fanfik. Lecz fanfik pozostawia również niedosyt, gdyż po pierwsze nie popycha wątku kucyków w czerni i Ponybiusa do przodu. Na końcu wiemy niewiele więcej niż to czego się dowiedzieliśmy z pierwszej części. Po drugie opowiadanie wydaje mi się w pewien sposób urwane. Nieznany jest dalszy los wielu bohaterek i aż się prosi ono o część trzecią. Po trzecie, nie wnosi on wiele nowego poza tym, że koszmarne przeżycia dotykają teraz innych członkiń Mane 6, co w sumie stawia pod znakiem zapytania potrzebę jego napisania. Jednak uważam, że fanfik spełnił większość moich oczekiwań, dlatego polecam go z całego serca. I gdyby pojawił się jakiś polski odpowiednik Scribbler albo Thelostnarrator, to bym chciał wysłuchać jego interpretacji tego fanfika. -
Ponybius [Z][Seria][Gore][Grimdark][Slice of Life]
temat napisał nowy post w [+18] My Little Necronomicon
Przeglądając dział My Little Necronomicon spodziewałem się tam zastać wiele dziwnych fanfików. Jednak odkrycie, że jeden z nich popełnił znany wszystkim Hoffman było dla mnie zaskoczeniem. Z niemałym zainteresowaniem sięgnąłem po Ponybiusa i chociaż spodziewałem się tego co otrzymam, to nadal jestem zadowolony z lektury. Ponybius to oczywiście nawiązanie do miejskiej legendy z czasów szczytowej popularności gier automatowych w USA w latach 80-tych. Motyw ten jest do tej pory chętnie wykorzystywany do snucia teorii spiskowych oraz tworzenia creepypast. Pierwszą z nich jaką obejrzałem był program Angry Video Game Nerd nakręcony z okazji Haloween. Oczywiście film ten powiela dość dokładnie objawy jakie miała wywoływać gra. Warto jednak dodać, że fanfik Hoffmana powstał kilka lat wcześniej niż wspomniana produkcja AVGN. Fanfik Ponybius ma prostą fabułę i w zasadzie opisuje ona lęki jakie odczuwają bohaterki po zagraniu w grę. W tym wypadku są to Rainbow Dash i Znaczkowa Liga. Nie ma chyba tutaj sensu przytaczać treści fanfika, dość jednak napisać, że udało się autorowi uchować w tajemnicy przyczyny powstawania koszmarnych snów oraz uzależnienia od gry. Intrygujące są również zwidy, które ma Rainbow jeszcze przed zagraniem w Ponybiusa. Mając mało stron autor dba o to, by sygnalizować pewną nienormalność tworu z którym zetkną się nieświadome zagrożenia bohaterki. W ogóle mam wrażenie, że więcej strasznych rzeczy jest tutaj tylko sugerowanych, niż się faktycznie dzieje. Jednak groza jaką odczuwają postacie jest właściwa tylko im. Odnajdziemy tutaj nawet trochę czarnego humoru. I chociaż nie widzimy tutaj brutalności znanej z niesławnych Babeczek, to nadal opisy przemocy są bardzo sugestywne, nawet jeśli krótkie. To dobrze, bo nadmierne epatowanie przemocą czasami prowadzi do salw śmiechu a nie zamierzonego przez autora efektu grozy u czytelnika. Spodobał mi się język, jakim jest napisany fanfik. Jest on konkretny a zarazem nie ubogi. Co więcej cieszy mnie obecność takich drobnych detali jak myślnik na początku dialogów, polskie cudzysłowy, a nie jakaś zbitka dwóch przecinków i jednego cudzysłowu, względnie stosowanie cudzysłowów używanych w języku angielskim. To małe rzeczy a cieszą. Raziły mnie trochę powtórzenia w rodzaju przyjaciółek, ale przy pierwszym przeczytaniu nawet tego typu problemów nie zauważałem. Nie wiem czy jest to debiut Hoffmana, ale Ponybius jest lepiej napisany niż wiele całkiem dojrzałych dzieł z którymi mogłem się zetknąć w czasie trwania konkursu. Osobiście polecam i z chęcią sięgnę po kontynuację. -
Silent Ponyville 3 + wcześniejsze [PL][Z][Seria][Crossover][Grimdark]
temat napisał nowy post w [+18] My Little Necronomicon
„Silent Ponyville 3” to fanfik, z którym, na pierwszy rzut oka, wszystko jest w porządku. Jego problemy są tak subtelne, że wydają się kwestią subiektywnych preferencji. A jednak był to też jedyny fanfik z serii, który nie wzbudził we mnie większych emocji. „Silent Ponyville 3” nie powtarza w prosty sposób założeń poprzedniczek. Pod względem fabuły idzie własną drogą nie wiążąc bezpośrednio postaci Twilight, będącą główną bohaterką, z wydarzeniami, które doprowadziły do tego, że Ponyville tonie w morzu złowieszczej mgły a po jego ulicach krążą potwory. Fanfik wnosi pewne urozmaicenia względem pierwszej i drugiej części, gdyż opuszcza krainy snów i chociaż akcja dzieje się w realnym świecie a nie tylko umysłach bohaterów, to rzeczywistość jest znacznie bardziej względna. Dokładnie. Wszystko co działo się w śnieniu Pinkie Pie czy Fluttershy było koślawym odbiciem tego co się stało w ich przeszłości a czego wspomnienia wyparły. Tutaj każda z postaci postrzega wydarzenia inaczej. Nie jest to może całkiem oryginalne w kontekście serii, bo już część druga pozwalała stwierdzić, że każda z postaci przeżywa własny koszmar, ale tutaj jest to wielokrotnie podkreślone a nie incydentalnie. Mam pewien problem jak się do tego odnieść i jak to ocenić. Z jednej strony siła napędzająca koszmar bawi się kucykami i to powinno budzić grozę. Nie wiadomo co jest realne a co nie. Z drugiej strony, ta względność powoduje, że nie traktowałem koszmaru Twilight poważnie. Wszystko co widziała mogło się zdarzyć albo i nie. Szybko pozbyłem się wrażenia, że postaci z serialu giną definitywnie. Może giną a może nie. To kompletnie nic nie zmienia w odbiorze fanfika. Inna sprawa, że umierają też postacie drugoplanowe z poprzedniej serii i których właściwie nie jest czytelnikowi szkoda. Lecz to nie wszystko. Giną postacie, które są czytelnikowi w ogóle nieznane (pewnie były w fanfikach poprzedzających „Silent Ponyville 3”, ale te sam autor określił jako coś czego znajomość nie jest potrzebna, więc ich nie czytałem), których los go w ogóle nie obchodził bo usłyszał o nich po raz pierwszy. I to się dzieje kilka razy. W końcu przestałem zwracać na to uwagę. Świat „Silent Ponyville 3” jest subtelny. On wyniszcza bohaterów psychicznie nie pozwalając im odróżnić prawdy od kłamstwa. Dotyczy to także samej Twilight. Poświęca się jej sporo czasu, flashbacki jej przeszłości ciągną się nieraz po kilka stron. Ale Twilight nie jest kimś, kogo los by mnie martwił, nie tylko dlatego, że była takim nieformalnym antagonistą poprzednich części. Szybko okazuje się bowiem, że to co się z nią dzieje wcale nie musi się naprawdę dziać. Zacząłem więc zakładać, że jest ona w jakiś sposób chroniona pancerzem fabularnym. Zawsze bowiem się jakoś wyplącze z niebezpieczeństwa, wszak jest jednorożcem, włada magią, ma broń... Tak! Twiligt ma broń. I już to powoduje, że element zaszczucia słabnie. To, że ma broń i zabija nie jest jednak przeoczeniem. To świadomy zabieg, który pozwala nam pokazać jak bohaterka widzi świat i co może w nim czynić. Twilight może się bronić. Ale jak już napisałem wcześniej, może nie ma ma się przed czym bronić, może ma tylko zwidy? Nie jest to istotne chociaż pozornie jednak jest. Istotne jest to, że Twilight każde zabójstwo i każdy zgon traktuje z taką samą powagą. Nie ma znaczenia, że coś mogło spróbować ją zabić a ona nie wiedziała, że to coś mogło nie być tym co widziała i może nie próbowało jej zabić. Nie ma znaczenia czy giną jej przyjaciele czy kompletne randomy. Twilight zawsze reaguje tak samo! Albo ma wyrzuty sumienia... i żeby czytelnik nie miał wątpliwości, że je ma to rozprawia o tym, że je ma... albo ryczy. Ryczy dużo. Może nie jest to coś niezwykłego ale czemu to się wciąż powtarza i czemu mam to tak samo przeżywać? Zacząłem się zastanawiać co za przewrażliwiony człowiek to pisał? Czy jest to ktoś kto za każdym razem zaczyna płakać jak ogląda wiadomości, gdy wspominają o czyjejś śmierci? Czy Twilight zawsze musi wygłaszać te patetyczne mowy kiedy widzi czyjąś śmierć? Raz czy dwa? Ale ona przeżywa to cały czas! I choć jednorożec zdaje sobie sprawę z tego, że to może nie być prawdą to i tak nic nie zmienia w jej zachowaniu. Nie mogę napisać, że autor nie miał pomysłu. Pomysł był świetny. Twilight najpierw myśli, że świat koszmarów ma jakieś zasady, potem się okazuje, że ich nie ma bo sam je tworzy na bieżąco. I to może niszczyć psychikę. Ale moim zdaniem autor przedobrzył. Wysyła czytelnikowi tyle sygnałów, nawzajem ze sobą sprzecznych, że po prostu zacząłem się męczyć kolejnymi rewelacjami. W przypadku Pinkie Pie i Fluttershy, czytelnik miał nieustannie wrażenie, że one mogą zginąć. Że ich rany się nie będą cudownie goić za każdym razem. To powodowało obawę o ich życie. W przypadku Twilight nawet coś, co może oznaczać jej koniec jest czymś odwracalnym, uznaniowym. To ona sama musi stwierdzić, że umiera by umrzeć. W efekcie... nie da się tutaj umrzeć jeśli tego się nie chce. Dodajmy, że Twilight sama sobie doskonale zdaje z tego sprawę, chociaż nie od razu. Świetna psychologiczna tortura? Tak. Ale działa to tylko na postać, nie na czytelnika. A jak już wyjaśniłem wcześniej, mam wątpliwości dlaczego to działa na główną bohaterkę w ten sam sposób za każdym razem. Wszystkie resety stanu zdrowia Twilight działają niszcząco na klimat zagrożenia. Fakt posiadania broni nie jest jest problemem. Problemem są przeskoki pomiędzy stanami zagrożenia i względnego spokoju przeznaczonego na budowanie napięcia. Są one zbyt częste, chociaż lepiej zasygnalizowane niż w drugiej części, gdzie pozytywka Fluttershy zaczynała wydawać odgłosy gdy właściwie było już za późno i musiało dojść do konfrontacji. Co najelpiej jednak niszczy napięcie? Otóż Twilight musi rozwiązywać łamigłówki. Nie takie jak Pinkie czy Flutterka! Nie, jakieś tam zagadki nie wystarczą! Umieszczanie znalezionych po drodze kamieni szlachetnych w różnych miejscach, też było dla słabych. Twilight, niczym w grze, musi znajdować różne rzeczy i umieszczać je w odpowiednich miejscach, które odwiedziła wcześniej. W grze nazywa się to chyba backtrackingiem. Czemu jednak autor uznał, że będzie dobrym pomysłem zastosować ten motyw w fanfiku? Przecież czytelnik nie bierze udziału w rozwiązywaniu zagadek. Czyta on tylko jak robi to Twilight ponieważ nie ma tej samej wiedzy co ona i nie widzi tego co ona. To jest kolejny problem fanfika, powiązany zresztą z poprzednimi dwoma akapitami. Czytelnik po prostu nie może się wczuć w postać, gdyż to co ona przeżywa jest zbyt względne. To co widzi Twilight dotyczy tylko jej, czytelnik nie ma się jak do tego odnieść. Są to detale bardziej intelektualne, ale brakuje im tej uniwersalności, którą mógłby zrozumieć czytelnik. Dla lepszego zarysowania posłużę się przykładem. Kiedy Pinkie Pie po raz pierwszy spotyka Slenderpony'ego, zaczyna uciekać. Każdy kiedyś przed czymś uciekał, wkładając w swój bieg jak najwięcej siły by się bał, że ktoś lub coś go złapie. Kolega z klasy, sąsiad albo jego pies. Nie jest to istotne. Istotne jest to, że wiemy co czuje Pinkie Pie. Strach w koszmarze działa inaczej. Przez jedną chwilę po przebudzeniu brakuje nam pewności czy naprawdę zły sen się skończył. Co do zasady jednak wiemy kiedy coś się dzieje naprawdę a co nie. Jednak we śnie czujemy te same emocje jakby coś się działo naprawdę. Strach w „Silent Ponyville 3” działa jeszcze inaczej. Twilight nie może się obudzić, ale jest świadoma tego co się dzieje. Dopiero gdy zdaje sobie sprawę, że nie ma jasnej granicy pomiędzy fikcją a prawdą zaczyna przeżywać koszmar w jeszcze inny sposób. Określiłbym go jako nieco Lovecraftowski, bardziej abstrakcyjny, niedostępny dla czytelnika w sposób emocjonalny. Jednym słowem niestraszny. Kolejnym problemem jest to, że poprzednie części dotykały indywidualnych postaci. Tutaj jest ich wiele... ale może ich nie ma, może Twilight tylko się wydaje, że są. Załóżmy jednak, że one istnieją. Koszmar Pinkie Pie i Fluttershy był pretekstem do odzyskania wspomnień. W przypadku Twilight takie flashbacki nie służą odzyskiwaniu przeszłości. Pokazują nam one zarówno wydarzenia z życia Twilight jak również Celestii i Luny. Chyba do rozwiązania zagadki ważne są te drugie, te pierwsze są potrzebne po to, by Twilight miała po co żyć albo żeby wiedziała, że ma za kimś płakać, bo czytelnik może tej wiedzy nie posiadać. Jednak wspomnienia nie prowadzą wprost do odpowiedzi na pytanie dlaczego stało się to co się stało. W efekcie ten prosty acz silny związek emocjonalny łączący postacie i ich przeszłość tutaj nie zachodzi albo jest on zepchnięty na dalszy plan. A to przecież było motorem napędzającym fabułę serii. Te potwory, które widziała Pinkie były odbiciem jej przeszłości. Jaki mają związek z przeszłością Twilight albo Celestii rycerze w zbrojach (którzy może istnieją a może nie, dodajmy bo to bardzo ważne), którzy chcą ją zamordować? Jaki mają związek z ich przeszłością wszystkie stwory w Ponyville (które może istnieją a może nie, dodajmy bo to bardzo ważne... a może i nie?) Nie mam pojęcia. Przywiązanie do tych detali znane z wcześniejszych części, gdzieś zniknęło. Mógłbym pisać jeszcze długo ten komentarz, ale po co? „Silent Ponyville” trzymał się w dużej mierze na entuzjazmie autora, który potrafił nadać prymitywnej formie ładunek emocjonalny, który uczynił z niego klasyka fandomu. „Silent Ponyville 2” próbował powtórzyć ten sukces i do pewnego stopnia mu się to udało, zawiodła jednak główna bohaterka, której wątek wydał mi się okrutnie przerysowany. „Silent Ponyville 3”, mimo że pod względem formalnym jest najdoskonalszym dziełem to wydaje się nie budzić u mnie silnych emocji. Nie sądzę, że autorowi zabrakło inwencji, moim zdaniem miał jej aż za dużo ale pomimo rozciągnięcia fanfika na wiele stron nie potrafił połączyć swych pomysłów w jedną, spójną całość. Otrzymujemy natomiast niespójny (w swej celowej niespójności) świat, miałką główną bohaterkę i dłużące się zagadki z backtrackingiem, które niszczą napięcie zaraz po tym jak zostaje one z mozołem zbudowane. Natomiast mnóstwo pytań pozostaje bez odpowiedzi, łącznie z najważniejszym: Po co Celestia rzucała zaklęcie na początku fanfika. Po jego przeczytaniu nadal tego nie wiem. Podejrzewam, że autor też nie. I na koniec: Ja zrozumiałem, że to przeszłość Celestii przebija się niechronologicznie. I poddanie się Acnologii było przed przybyciem Merlina. Niechronologiczność wspomnień jest też widoczna w części 2 fanfika. -
Biura Adaptacyjne [NZ][TCB][Crossover][Slice of Life]
temat napisał nowy post w Opowiadania wszystkich bronies
W każdym fandomie są dzieła będące kamieniami milowymi, które pokazują kolejne etapy jego rozwoju. Niektóre z nich zyskują legendarny status... inne kultowy, jeszcze inne zaś... powiedzmy, że słusznie o nich zapomniano. W przypadku Biur Adaptacyjnych nie mogę sobie wyrobić jednoznacznej opinii, gdyż dane mi było przeczytać tylko jeden (w chwili obecnej jedyny dostępny na stronie) z siedmiu rozdziałów. Jednak po lekturze mam wrażenie, że nie nazwałbym go ani legendarnym ani nawet kultowym. Inna sprawa, że kultowe są np. filmy Uwe Bolla i żołnierskie tornistry z okresu PRL. Biura Adaptacyjne to praca kooperatywna i to, że pisało ją kilka osób jest dostrzegalne, zarówno pod kątem postaci, poruszanych tematów jak i stylu. Fabuła opowiada o losach kilku bronnies, którzy otrzymali od Celestii i Luny list, w którym stwierdzono, że niebawem dojdzie do zderzenia Eqestrii i Ziemi, o ile bohaterowie nie zaczną propagować magii przyjaźni w czym ma im pomóc przemiana w kucyki. Drogi czytelniku, uwierz mi proszę, że kiedy to czytałem, to założenia fabuły nie brzmiały tak bełkotliwie. Może po prostu źle je oddałem? A może... Przejdźmy do konkretów. Moim zdaniem fanfik ten posiada obecnie wartość głównie historyczną. To nie tylko czas, gdy popularności nabiera motyw TCB ale zawiera on obraz fandomu z tamtego okresu. Kto nie chciałby przeczytać o tym jak ten postrzegał sam siebie, niemalże u szczytu swojej popularności? Nie będę się skupiał na fabule, gdyż w momencie zakończenie rozdziału dopiero zaczyna się kształtować i trudno powiedzieć, w jakim podąży kierunku. Mogę jednak zauważyć kilka tendencji, które zdominowały pierwszy rozdział. Pierwszą z nich jest przegadanie i powtarzalność pewnych sytuacji. Bo zanim bohaterowie się zbiorą to wszyscy muszą rozważyć czy wypiją eliksir czy też nie oraz czy komuś go dadzą a jeśli tak to gdzie i jak go przekonają do tego by stał się kucykiem. Tego typu rozważania brzmiały dla mnie nieco żenująco. Równie interesujące były zachowania rodziców czy też dziadków, którzy jakoś nie przejmowali się szczególnie tym, że ich pociecha zmieniła się w kucyka. Znaczy, trochę się martwią ale jakoś nie próbują nic z tym zrobić. I to wszystko odbywa się głównie za pomocą dialogów nie opisów i nie streszczeń wydarzeń. Są one co prawda zabawne, nie mogę im tego odmówić, ale potrafią niewiele wnosić. Są one bowiem dyskusjami nad planami co zrobić niż tym co będzie zrobione i jak. Odnajdziemy tu zatem rozważania o tym czy bohaterowie zjedzą kabanosa, z czego kabanos jest zrobiony i czy w ogóle mogą jeść mięso bo mogą nie mieć kłów. Słowem, mógłbym to uznać za zapis słowo w słowo z jakiegoś meeta, ale przecież w utworach literackich nie chodzi o to by pisać dużo, zalewać czytelnika nieistotnym informacjami tylko by być konkretnym. Opisy z kolei potrafią przedstawiać drobne, nieistotne elementy inne zaś to klasyczna grafomania, która mogłyby służyć przykładem do książki Galeria złamanych piór autorstwa Feliksa W. Kresa. Co do postaci, to mam wrażenie, że są tutaj tak naprawdę dwie: Dawid i cała reszta, których imion i to w co się zamienili nie mogę spamiętać. Chciałem wspomnieć o tych drugich, ale nie pamiętam dokładnie czym się wyróżniają, poza tym, że się zamienili w kucyki i teraz uczą się lqatać pomimo lęku wysokości lub czytać prognozy pogody dla lotników. Ich zmagania z rzeczywistością, w której potrzebne im są palce, a których teraz nie mają bo zastąpiły je kopytka, są na ogół śmieszne. Duża część tekstu jest o tym jak bohaterowie się adaptują do bycia kucykami. Jednak, jak napisałem wyżej, zlewają mi się one w jedną osobę. Tą drugą jest natomiast Dawid Husarski. Właściwie nie wiem czy potrzeba dokładnie go przybliżać. Uczynię to, ale starszym widzom może wystarczy pewne porównanie. Pamiętacie może Mariana Koniuszko z serialu Zmiennicy? Dawid jest takim właśnie Marianem... tylko, że napisanym przez autora zupełnie na serio. I efekt jest przekomiczny. Można go podsumować cytatem: Dawid ma pretensje do wszystkiego i o wszystko. Geniusz aktorstwa, któremu matka podcięła skrzydła i niszczy go tym, że ma w pokoju bałagan! A gdy krytykuje matkę i siostrę za to, że on ma wykształcenie, którego one nie mają to aż się prosi zacytować porucznika Borewicza odpowiadającego mężowi prawdopodobnej samobójczyni, który pouczał milicjanta o zakresie jego obowiązków (odcinek Ścigany przez samego siebie): Niestety nie podejrzewam autora fragmentów o Dawidzie ani o znajomość tych seriali, ani tym bardziej o świadomą parodię pewnego typu ludzi. Właściwie to jestem zadowolony, że nie dowiedziałem się o fandomie MLP z tego fanfika, gdyż miałbym o nim bardzo złą opinię. Styl jest zróżnicowany, interpunkcja wybiórcza a nawet tam gdzie jest podejrzewam, że nie musi być przykładem poprawnego użycia. Wydaje mi się jednak, że autorzy mieli już pierwsze próby literackie za sobą i nieco wyrobione pióro, bo poza bełkotliwą treścią, czyta się ten utwór dość szybko. Podsumowując pierwszy rozdział dam także odpowiedź czy warto sięgnąć po Biuro Adaptacyjne. Moim zdaniem jest on warty przeczytania tylko przez osoby, które interesują się historią fandomu. Jest tutaj bowiem zawarty jego autoportret. Przedstawia on ludzi niezrozumiałych i borykających się z odrzuceniem, choć nie mogę stwierdzić, że zupełnie bez własnej winy. Na ile on jest prawdziwy? Nie jestem tego w stanie dziś stwierdzić. Ponadto zwracają uwagę smaczki jak np. posługiwanie się komunikatorem Gadu Gadu czy forum zamiast Discordem czy Messengerem. Podoba mi się również ukazany tutaj entuzjazm wczesnego fandomu z którego wyrosły memy o tym, że po śmierci Rainbow Dash zabierze cię do Equestrii czy też odpowiadanie sobie na pytanie jakim byłbym kucykiem, jaka byłaby moja ponysona. Poza tym jednak, nie polecam. -
Silent Ponyville 3 + wcześniejsze [PL][Z][Seria][Crossover][Grimdark]
temat napisał nowy post w [+18] My Little Necronomicon
Silnet Ponyville miało wady. Wiele z nich zniknęło w słuchowisku (które chyba stworzył) Thelostnarrator. Polskie tłumaczenie Silent Ponyville 2 zdawało się bronić nawet bez dźwiękowej adaptacji. Tym bardziej jego upadek był dla mnie bolesny, że w budowaniu klimatu zaszedł on nawet wyżej od swojej poprzedniczki. Silent Ponyville 2 zaczyna się krótko po przygodach Pinkie Pie. Tym razem jednak dotknięta koszmarami jest Fluttershy. Ale jest rozwiązanie! Zna je Twilight Sparkle, która pomogła uporać się ze złymi snami Pinkie Pie. Ta, gdy się tylko dowiaduje, gdzie jej przyjaciółki zmierzają próbuje im wyperswadować korzystanie z pomocy lawendowej klaczy, ale ponieważ nie mówi dokładnie gdzie leży problem, to postanawia udać się wraz z Rainbow i Fluttershy do krainy snów. Do pokrytego mgłą, cichego Ponyville. Do piekła! Proszę mi uwierzyć, że Silent Ponyville 2 jest tekstem przez jakieś 80% stron naprawdę godnym polecenia. Odnajdziemy tutaj wszystko to co wypadało bardzo dobrze w pierwszej części i bardzo niewiele z tych słabości, które mogły psuć wrażenia z lektury. Mam tutaj na myśli ubogą warstwę literacką oraz powtarzających się nazbyt często schemat spotkań z potworami i rozwiązywania zagadek. Tekst jest tym razem znacznie dłuższy i autor wykorzystuje to z rozwagą. Nadal nie uświadczymy tutaj tego co można uznać za zbędne w przybliżeniu nam sytuacji bohaterek. Tajemnice przeszłości Fluttershy są ujawniane stopniowo, tak jak wcześniej w porządku niechronologicznym, lecz tylko zapoznanie się z całością tekstu pozwoli zrozumieć znaczenie tego co się wydarzyło wcześniej. O ile jednak historia Pinkie Pie była inspirowana niesławnymi Babeczkami co odcisnęło na niej swe piętno, tak opowieść Fluttershy, jest bardziej tajemnicza i lepiej, bardziej płynnie poprowadzona. Nie miałem wrażenia, że pewne rzeczy dzieją się tutaj byle szybciej popchnąć akcję do przodu, bo autor goni w piętkę z pomysłami. Wątek wspomnień wysuwa się na pierwszy plan, podczas gdy w pierwszej części był on nieco w tle spotkań z kolejnymi potworami. Owszem, starcia z nimi występują także tutaj. Są one również bardziej brutalne. Tutaj mam dwie uwagi. Po pierwsze dla Fluttershy zagrożenie stanowią nie tylko monstra, ale też np. dziwne zjawiska a po drugie same potwory, nadal bardzo symboliczne, są interesująco przedstawione. Tak, nadal są wiernie zaadoptowane z gier Silent Hill, ale ponownie ich wygląd i schemat działania, opiera się na doświadczeniach z zapomnianej przez Fluttershy przeszłości. Jednak jest tutaj pewien problem, drugi kroczek ku przepaści. W pierwszym Silent Ponyville Pinkie Pie nie otrzymywała poważnych obrażeń, ale czuć było obawę o jej życie. Natomiast Fluttershy, niczym z gry video, leczy się napojami leczącymi! Natomiast rany są bandażowane, niczym w jakiejś grze akcji. Przez to obawa o życie bohaterki nieco słabnie. Okazuje się przy tym, że Fluttershy ma wiele talentów i jest nie tylko zdolną weterynarką ale też potrafi zszywać rany itd. Oczywiście ta, nieznana widzowi serialu, wiedza skądś pochodzi i muszę pochwalić autora za umiejętne wplecenie uzasadnienia skąd bohaterka posiada tę wiedzę. Przemierzając budynek koszmarnej wersji szpitala w Cloudsdale i odkrywając prawdziwe znaczenie koszmarów czekałem na finał, klimatyczne zakończenie tej wędrówki. Ale to co otrzymałem to było... zbyt wiele. Drogi czytelniku. Miałem dwa duże problemy z Silent Ponyville 2. Pierwszy z nich, jest raczej subiektywny. Dla mnie Silent Ponyville 2 reprezentuje sobą jakiegoś wczesnego przedstawiciela woke culture. Nie będę objaśniał tego terminu, gdyż prawdopodobnie już się z nim zetknąłeś. Dość powiedzieć, że gdy zapoznałem się z tym fanfikiem kilka lat temu te wątki mi aż tak nie przeszkadzały, za to teraz odebrały mi niemałą część przyjemności z lektury. To był ten argument bardziej subiektywny. Poważniejszym jednak problemem jest przedawkowanie grimdarkowej atmosfery. Moim zdaniem grimdark powinien być niepokojący. Silent Ponyville 2 jest taki przez bardzo długi czas. Jednak w pewnym momencie zaczyna być tak przerysowany, że aż śmieszny. Relacje pomiędzy postaciami są czasami tak przejaskrawione, że zabijają to co w Silent Ponyville 2 było najlepsze. Klimat zaszczucia i tajemnicy. Również zakończenia nie są równie wzruszające jak te z pierwszego fanfika. Są one czasami (głupio)śmieszne, czasami żenujące, nieczęsto wzruszające. Podsumowując, Silent Ponyville 2 przez większą część, to godna kontynuacja pierwszej części. Lepiej łączy wątek odgadywania przeszłości z walką o przetrwanie. W dodatku warstwa literacka oraz sama jakość tłumaczenia stoi wyższym poziomie. Niestety autor w pewnym momencie uczynił historię opartą na niedopowiedzeniach tak przerysowaną, że zatraciła swe zalety. Dlatego nie mogę jej polecić z czystym sumieniem. Ponadto tekst zwyczajnie mnie drażnił w nazbyt wielu miejscach bym mógł stwierdzić, że kiedyś do niego wrócę. Silent Ponyville to klasyk, Silent Ponyville 2 to tylko pozycja kultowa. A nawet rzeczy lub utwory kultury pośledniej jakości mogą otrzymać takie miano, jeśli znajdzie się grupa ludzi gotowa tak go nazwać w artykule na Wikipedii lub w podobnym miejscu. -
Silent Ponyville 3 + wcześniejsze [PL][Z][Seria][Crossover][Grimdark]
temat napisał nowy post w [+18] My Little Necronomicon
„Silent Ponyville”, ten tytuł budzi u mnie wiele wspomnień. Gdy nadchodzi jesień lubię posłuchać kucykowych creepypast lub grimdarków. Jednak niektórymi z nich raczyłem się więcej niż raz. Do „Silent Ponyville”, na potrzeby tego komentarza, ale nie tylko, powróciłem po raz trzeci, po raz pierwszy jednak w polskim tłumaczeniu. Z „Silent Ponyville” zapoznałem się dzięki słuchowisku na kanale na You Tube The Lost Narrator, w którym głos bohaterom podkładali amatorscy, lecz zaangażowani fani. Narracji towarzyszyły złowieszcze efekty dźwiękowe i muzyka. Razem stopiły się one w kwintesencję kucykowego horroru. Przesłuchałem je dwa razy, choć za drugim miałem wrażenie, że jego magia gdzieś ulatuje. Dlatego z pewną obawą podchodziłem do trzeciego podejścia, tym razem bez klimatycznej muzyki i znajomego odgłosu gramofonu, który miała na sobie Pinkie Pie. I niestety tłumaczenie to tragedia... ale może najpierw napiszę o czymś przyjemnym. „Silent Ponyville” to paradoksalny fanfik. Jest on napisany przez osobę, która była na wczesnym stadium swoich pisarskich umiejętności a pożywką jej działań był chyba czysty entuzjazm. Entuzjazm pierwszych lat istnienia fandomu My Little Pony: Friendship is Magic. By być bardziej konkretnym, pierwszego sezonu, w którym narodziła Pinkamena Diana Pie. A wraz z nią w głowie pewnego fana serialu zrodził się fanfik, który zmienił nasz fandom na zawsze. „Babeczki”, czy trzeba przypominać to niesławne dzieło? Chyba nie, bo od czasu jego napisania stał się on inspiracją dla wielku fanfików i komiksów, w ten czy inny sposób nawiązujących do jego motywu przewodniego. Jeden z nich, „Pie Killer”, miałem nawet okazję skomentować. Ale popularność w Polsce jest niczym w porównaniu z kultem, jakim cieszył się on w anglojęzycznej części fandomu. Dość powiedzieć, że przez pierwszy rok bycia w fandomie natykałem się na takie dziełka z zaskakującą regularnością. Jednak to do „Silent Ponyville” wracam najchętniej. Akcja zaczyna się, gdy Pinkie Pie, dręczona okrutnymi koszmarami zwraca się do Twilight o pomoc. Ta rzuca na nią zaklęcie, które powinno pomóc Pinkie dojść przyczyn jej złych snów. Co prawda Twilight uprzedza, że może być to nieprzyjemne, ale chyba nawet ona nie podejrzewała, że wysłała swoją przyjaciółkę do piekła na ziemi. W „Silent Ponyville” obowiązuje tylko jedna logika. Logika snu. Nie jestem pewien czy to paradoks czy też świadomy zabieg autora, ale sprawia to, że bez żadnych problemów przemykałem różnego rodzaju problemy logiczne, jakie zabiłyby każdego innego fanfika. Sen rządzi się bowiem swoimi prawami. Brakuje mu wyrazistości, ale zawsze wiemy co się dzieje, choć nie znamy przyczyny. Wiemy też co robimy, chociaż powód dla którego musimy coś uczynić jest dla nas mglisty. Rządzą nim emocje. Nie inaczej jest „Silent Ponyville”. Dlatego nie negujemy kolejnych poczynań Pinkie, nie zadajemy sobie pytań dlaczego tak łatwo domyśla się tego o czym my nie mamy pojęcia. A nie możemy go mieć, skoro wątek przeszłości bohaterki zostaje wzięty z przysłowiowego sufitu, bez niezbędnego w normalnych warunkach wprowadzenia czy też foreshadowingu, który nawet jeśli jest to bardzo nieoczywisty. Na szczęście autor wyjaśnia co oznaczają kolejne potwory napotykane przez ukochanego przez nas kucyka, ale czyni to w ramach spojlerów, zdradzających zakończenie fanfika. Potwory. To one były jedną z rozpoznawalnych części serii gier „Silent Hill”, a ich prawdziwe znaczenie odkrywane było z czasem. Pod tym względem autor podszedł do tematu nieco odtwórczo. W fanfiku można dostrzec nie tylko strachy z Cichego Wzgórza, ale też popularnej wtedy creepypasty o Slendermenie a nawet Dooma! Fakt, że udało się to zaadoptować w spójny sposób do świata kucyków, budzi we mnie odrobinę uznania. Bo owszem, jest odtwórczo ale nie jest to kopiuj/wklej. Natomiast fabuła... cóż, moim zdaniem jest ona bardzo prosta. W każdym rozdziale Pinkie Pie rozwiązuje zagadkę i spotyka nowe monstrum. Dziwne, że biorąc pod uwagę, że rozdziały są krótkie schemat ten powtarza się zaskakująco często, to dopiero teraz zaczęło mnie to razić. A jednak nadal z zapartym tchem czytałem te znane mi przecież fragmenty. Ból po stracie ukochanego aligatora, pierwsze spotkanie ze Slenderpony, nadal budzą we mnie silne emocje. Czy to nostalgia? A może po prostu tekst jest napisany aż tak dobrze? Otóż jeśli mogę o coś podejrzewać autora „Silent Ponyville” to nie są to zdolności literackie. Opisy są bardzo proste, co wynika też z faktu, że obracamy się w znanym miasteczku, chociaż wypaczonym na wzór gry, którą także znamy. To w zupełności wystarcza. Jednak emocjonalne fragmenty nadal brzmią dobrze. Lecz na Trygława i Swaroga, jeśli angielski oryginał nie grzeszył wyszukaną formą, ale dzięki oszczędności słów potrafił wprowadzać czytelnika w odpowiedni nastrój, to polskie tłumaczenie wzbudzało we mnie śmiech! To tylko wisienka na torcie składającym się z niewyobrażalnej ilości powtórzeń czy zapisu dialogowego wyjętego żywcem z angielskiego oryginału! Przecież to jakaś kpina! Tłumacz dokonuje przekładu bardzo dosłownie i powiela słowo w słowo idiomy nie próbując oddać ich znaczenia w języku polskim! Nie rozumiem, dlaczego nikt tego nie sprawdził! Większość tych błędów można zresztą poprawić samemu, gdyż trudno nie zauważyć, że jedno słowo powtarza się trzy raz w akapicie mającym trzy zdania! Literówki są, chociaż chyba nieliczne, o interpunkcję mnie zaś nie pytajcie. Uwierzcie mi jednak, że tłumaczenie, chociaż oddaje treść to jest żenująco słabe i w złym znaczeniu tego słowa tchnie oryginałem. Jednak nawet ono nie jest w stanie do końca popsuć przyjemności z lektury fanfika. Bo po jego przeczytaniu i zapoznaniu się z każdym z siedmiu zakończeń, nadal odczuwałem przyjemność. Powróciły wspomnienia czasów gdy każdy fanfik z kucykami był dla mnie przygodą, którą chłonąłem. Nie miało znaczenia, czy słuchałem go po angielsku czy po rosyjsku, gdyż w obydwu kręgach fanów podejście do swej pasji budziło mój szacunek. A poza tym, fanfik nadal się po prostu dobrze czyta, gdyż instynktownie wiedziałem, na co zwracać uwagę. Nie dlatego, że znałem treść, ale wiedziałem co było ważne w oryginałach, a co rozumiał także autor. Dlatego polecam „Silent Ponyville”, ale nie w ułomnym polskim przekładzie, tylko w interpretacji The Lost Narrator, nawet jeśli jest tam tylko jedno z siedmiu zakończeń. Jedno, ale to najbardziej klimatyczne. Warto jednak zapoznać się także z pozostałymi oraz opowiadaniem „Dzisiaj spotkałem boga”. Wszystkie one wnoszą nieco więcej informacji o bohaterach i tragedii Pinkie Pie. -
Wredna szostka na dzikim zachodzie [Seria][Anthro][Steampunk][Western]
temat napisał nowy post w [+18] My Little Necronomicon
Nie wierzę w teorię, że książki, które do połowy nie wciągają czytelnika nagle zaczną to robić jeśli zajdzie się odpowiednio daleko. W przypadku „Wrednej szóstki na Dzikim Zachodzie”, mój zapał ostygł już po czterech częściach i w rezultacie nie skończyłem wszystkich opowieści. Nie będzie to jednak jednostronna krytyka, gdyż utwór z pewnością nie zasługuje na miano złego czy nawet średniego, wszak autor się bardzo starał. „Wredna szóstka na Dzikim Zachodzie” to nie tylko Western. Można tutaj odnaleźć także elementy steampunku. Wydaje mi się jednak, że większy wpływ tego ostatniego hamuje pewna namiętność autora, jakże istotna dla fanfika a jakże mało znacząca dla steampunku. Jest nią zamiłowanie do broni palnej. A realizm technologiczny jest tym, co steampunk sobie ceni najmniej i nie będę w tym komentarzu więcej poruszał tego tematu. Western to interesujący gatunek, coś pomiędzy kinem przygodowym, podróżniczym, względnie podróżniczo-awanturniczym. Wyróżnia się on atmosferą, klimatem. Rzadko kiedy jest to typowe kino akcji a strzelaniny są urozmaiceniem a nie celem samym w sobie. To nie jest „Szklana Pułapka”. Wydaje mi się, że Sun także w ten sposób rozumie ten gatunek. Dlatego nie jedynymi strzelaninami „Wredna szóstka na Dzikim Zachodzie” stoi. Jednak moim zdaniem nie są tym czymś podróże i niekoniecznie klimat. Dużą część tekstu wypełniają natomiast dialogi. Dużo dialogów. Być może dlatego uznałem, że czytany tekst dobrze sprawdziłby się jako scenariusz filmowy. Gdyż to właśnie z dialogami mam problem. Nie są one źle napisane i bardzo dobrze podkreślają charakter postaci. Słownik Twilight będzie całkowicie odmienny od Applejack. To olbrzymi plus, gdyż sposób wysławiania się pozwala odgadnąć wiele z cech postaci. Poza tym dialogi są pełne docinek, przekomarzania się przez co nieraz zaśmiałem się podczas czytania. Bo owszem, są one dobre, ale pojawiają się nazbyt często. Miałem wrażenie, że każda czynność musi być nimi okraszona co wcale nie popycha wydarzeń do przodu. Brakuje mi tutaj wewnętrznego monologu czy rozważań. Bo w gruncie rzeczy dialogi, chociaż tak zróżnicowane są dość podobne. Łączy je na ogół radosne opieprzanie się i grożenie sobie nawzajem. Co prawda pasuje to do charakteru fanfika, ale mam wrażenie że autor poszedł za daleko. Dialog powinien coś wnosić a nie być tylko nieustannym komentarzem do tego co się dzieje w tej chwili. A wiele z nich nosi taki charakter. Mam również problem z akcją. Nie mogę napisać, żeby było nudno. Mamy tutaj mnóstwo wybuchów, strzelanin... które czasami chyba się ciągną zbyt długo. W skrócie, nie wciągają. Nie jestem pewien dlaczego, ale mam wrażenie, że nie ma tutaj jakiegoś zawieszenia akcji, jakiegoś napięcia, które pozwoliłoby je uczynić takim przyjemnym urozmaiceniem. Jest śmieszkowato, nawet zabawnie, czarna komedia jest czymś autorowi nieobcym, ale gdy czytam po raz kolejny opisy jak postacie strzelają do siebie to brakuje mi właśnie emocji. Brakuje mi obawy o konsekwencje możliwego postrzału. Jakoś nieustannie zakładam, że życie bohaterek nie jest zagrożone. Nieważne jakiego ryzykownego manewru się podejmą to i tak wyjdą z niego raczej bez szwanku a jak coś to rany nie będą stanowiły problemu. Właśnie, postacie. Są to główne bohaterki serialu, tylko w wersji anthro i jakby do nich niepodobne. Pamiętacie pewnie odcinek o tym jak królowa Chrysaliss stworzyła z pnia drzew złe wersje bohaterek? Były one nie tylko ich przeciwieństwami. Były też dla siebie wredne. Sun nie poszedł tą drogą. Ale bohaterki nadal moim zdaniem nie łączy szczególna chemia czy więź. Razem napadają i rabują znęcając się psychicznie nad swoimi ofiarami, ale mam wrażenie, że nie łączy je coś ponad to. Pewnie mogłyby się nazywać inaczej, mogłyby być młodą szóstką i tak bym nie zauważył różnicy. Jedyne bowiem co je łączy z tymi Mane Six z serialu to sposób wysławiania się i czasami przywiązanie do pewnych wartości. Przykładowo dla Rarity będzie to doby smak i styl zaś Applejack nie lubi pasiastych czyli zebr, czyli... Zwrócę jeszcze uwagę na problemy stylistyczne. Niektóre fragmenty cierpią na zatrzęsienie powtórzeń a i literówki nie są im obce. Opisy zaś są pobieżne acz wystarczające. Z jednym wyjątkiem, jakim jest broń. Tutaj autor z lubością opisuje dokładnie nie tylko rodzaje pistoletów i karabinów, które używają bohaterki ale też ich zdobienia, grawerunek oraz mocne i słabe strony. Widać w tym pasję, co policzę za duży plus. Ponadto widać, że Sun przywiązuje należytą wagę do swego dzieła i pewne rozdziały posiadają dedykowane im rysunki. To bardzo dobrze o nim świadczy. Podsumowując, „Wredna szóstka na Dzikim Zachodzie” nie jest złym fanfikiem i widać, że autor włożył w niego niemało zapału. Jednak mam wrażenie, że krótka forma, przeładowana dialogami nie sprawdza się tutaj bez zarzutu. Przydałoby się lepiej ukazać relacje pomiędzy bohaterkami i stworzyć wrażenie, że tytułowa wredna szóstka może stać się wredną piątką, czwórką a może dwie wrednymi trójkami itd. Dłuższa forma pełna wydarzeń a nie tylko akcji i dialogów byłaby chyba tutaj lepsza. Bo w tym westernie brakowało mi właśnie klimatu i podróży, czyli tego za co lubię westerny. -
Krwawe Słońce [Z][Wojenny][Grimdark][Far East]
temat napisał nowy post w [+18] My Little Necronomicon
Są one zasilane magazynkami, którą wkłada się bezpośrednio do broni a amunicję z łódeczki się zsuwa a samą łódeczkę wyrzuca. Chińczycy używali obu rozwiązań, lecz Japonia tego drugiego. Przypuszczam jednak, że nie zmienia to nic w moim wywodzie, gdyż magazynek zajmuje więcej miejsca niż łódeczka. Autor o tym nie wspomina w żadnej z trzech powietrznych bitew. Zapewne jednak Nippończycy mogli zabijać Sińczyków aby na nich położyć skrzynki. Holowane lawety dla artylerii przeciwlotniczej były już znane podczas I Wojny Światowej, choćby 8.8 cm Flak 16. To pewnie nie były celowniki dla artylerii, ale spotkałem się z taką nazwą. Widziałem chyba amerykańskiego chyba Springfielda, który miał zamontowany prawdziwy celownik artyleryjski. Faktem jest, że umożliwiały one prowadzenie ostrzału pośredniego, który miał być skuteczny z racji na to, że żołnierze staliby blisko siebie. Możliwe zresztą, że obie rzeczy mi się zlały w głowie jako jedna, gdyż interesowałem się tego typu karabinami ładnych kilka lat temu. -
Krwawe Słońce [Z][Wojenny][Grimdark][Far East]
temat napisał nowy post w [+18] My Little Necronomicon
Skoro opracowali rusznice przeciwlotnicze i cumulonawisy, mogli też stworzyć sobie tego typu broń. Poza tym byłaby to też broń do walki z lotnictwem, głównie bombowcami. Nie wszystko jest przecież przeniesione 1 do 1 z armii japońskiej i naszej rzeczywistości. Przykładowo nie ma tutaj kawalerii, która przecież nadal stanowiła ważny komponent sił zbrojnych niejednego kraju zwłaszcza jeśli kraj ten miał problemy z zapleczem przemysłowym. W przypadku Japonii dochodziła jeszcze bardziej prozaiczna kwestia w postaci oszczędności benzyny. -
Krwawe Słońce [Z][Wojenny][Grimdark][Far East]
temat napisał nowy post w [+18] My Little Necronomicon
Gdy zacząłem czytać Krwawe Słońce Verlaxa miałem duże oczekiwania wobec tego fanfika. Nawet w najśmielszych z nich nie sądziłem, że będzie aż tak dobry. O tym jednak napiszę w komentarzu całości. W tym skupię się na omówieniu obu części rozdziału siódmego, przedstawiającego moim zdaniem, najlepszą bitwę, jakiej opis mogłem przeczytać do tej pory w fanfikach MLP:FiM. Dlatego też postanowiłem podzielić się moimi wrażeniami z niej. Przede wszystkim bitwa pod, czy raczej nad wioską Heihe, jest częścią wielkiej nippońskiej ofensywy przeciwko Sińczykom, ofensywy noszącej dumną nazwę Sina 4. Kryptonim ten nie jest przypadkowy, gdyż wymowa liczby 4 w języku chińskim (którym jednak dialekcie) jest podobno do słowa śmierć. Trudno o lepsze przedstawienie jak dokładnie autor obmyślił swego fanfika. Jako zwolennik dokładnego riserczu, jestem dumny z tego co on napisał. Ale zachwyca mnie nie tylko przeniesienia historycznych faktów do fanfika o magicznych koniach. Zachwyca mnie kreatywność w tych miejscach, gdzie o żadnych inspiracjach nie mogło być mowy. Bitwa pegazów i tylko pegazów opiera się nie na historii II Wojny Chińsko-Japońskiej, ale jest wierna naszej wiedzy o tych kucykach z serialu. Miast ostrych manewrów wielkich formacji lotniczych które potem zmieniłyby się w serię pojedynków, rodem z bitew powietrznych znanych z czasów II Wojny Światowej, mamy tutaj coś bliższego... Wojnie Secesyjnej? Sięgnąłbym nawet dalej w przeszłość, lecz wielkie bitwy poprzedzające I Wojnę Światową często kończyły się atakiem na bagnety, którego powodzenie rozstrzygało o jej losach. Natomiast historia Wojny Secesyjnej zna przypadki, gdy strony stały naprzeciw siebie, nieustannie się ostrzeliwując, powodując tym samym wielkie straty, lecz nie rozstrzygając bitwy. Wynikało to być może z charakteru amerykanów, którzy mając dostęp do broni i będąc z nią obeznani, nie byli jednak dość karni by atakować wroga na bagnety. Podobne sytuacje miały miejsce prawie pół wieku później podczas II Wojny Burskiej, gdy posiadające już wtedy zasięg ponad kilometra karabiny były używane podczas potyczek. Także tutaj strony potrafiły zadawać sobie straty bez zdecydowanego rozstrzygnięcia starcia. A zatem są inspiracje, gdzie zatem widzę kreatywność? Cóż, sama bitwa toczy się na chmurach, po których pegazy mogą chodzić. Manewry nie odbywają się poprzez latanie, ale poprzez przemieszczanie tych platform przez inne pegazy! Dzięki temu pozostałe mogą wykorzystać je jako oparcie podczas strzelania. I jest to genialny pomysł. Co prawda kłóci się z nippońskim duchem prowadzenia wojny w tej kampanii, ale dobrze podkreśla specyfikę pegazów. Siły są nierówne. Liczebną przewagę, mniej więcej o 1/4, posiadają Sińczycy, ale nippońskie pegazy są lepiej wytrenowane. Daje się to zresztą odczuć, gdyż żołnierze Tenno strzelają szybciej, celniej i lepiej manewrują. W bitwie pegazów karabiny maszynowe odgrywają mniejszą rolę, gdyż wszystko co nie jest pegazem natychmiast spada przez chmury. Dlatego muszą się one opierać na dwóch pegazach. W efekcie obsługa karabinu maszynowego liczy czterech a nie dwóch żołnierzy. Jednak, w przeciwieństwie do walki na ziemi, w chmurach nie można znaleźć osłony przed pociskami czy odłamkami. To tutaj zacząłem się zastanawiać. Z jednej strony specyfika walki pegazów jest znakomicie podkreślona. Również przyczyny zastosowania takiej a niej innej strategii są wyjaśnione. Nippończycy chcą wykorzystać swą przewagę w sile ognia do wybicia Sińczyków, którzy mają więcej pegazów, ale 1/4 z nich to cywile, zaś ledwie 1/3 to przeszkoleni na wzór gryfoński (czyli zachodni a konkretnie Niemiecki) żołnierze. Są to tzw. zmodernizowane dywizje. Jednak warto zauważyć jedną rzecz. Karabiny maszynowe, w każdym razie nie karabiny systemu Maxima, nie zostały zaprojektowane tylko do strzelania ogniem bezpośrednim. Kiedy wprowadzano je na wyposażenie wojsk, uważano je bardziej za rodzaj artylerii niż broń wsparcia piechoty, tak jak dzisiaj. W związku z tym ich obsługi były szkolone do strzelania ogniem pośrednim. Lufa jest wówczas kierowana do góry i strzela pod kątem do przeciwnika, który może nie być nawet widoczny. Nie jest to tylko specyfika tej broni. Karabiny piechoty z początku konfliktu były także bardzo długie a w dodatku posiadały celowniki artyleryjskie. Można było nimi prowadzić ogień pośredni, który byłby skuteczny jeśli przeciwnik stał lub maszerowałby w zwartych kolumnach. Dopiero przejście wojny do fazy okopowej sprawiło, że karabiny stawały się coraz krótsze a przez to bardziej praktyczne. Celowniki artyleryjskie zniknęły zaś z karabinów piechoty. Ale karabiny maszynowe systemu Maxima nie zmieniły się aż tak. Posiadały one zasięg około dwóch kilometrów i mogły spokojnie strzelać nad głowami Sińczyków. Nie znam dokładnie przyczyny dlaczego tak się nie stało. Być może jednak żołnierze nie byli już w ten sposób szkoleni. Efekt jednak byłby niszczący w przypadku trafienia. Jak jednak pisze Verlax, w starciu tym Sińczycy mają mniej amunicji i być może dlatego oszczędzają. Podstawową bronią w tym starciu są zatem karabiny piechoty. Nippończycy mają nieokreślony model Arisaki, zaś Sińczycy w ogóle nie mają swojej broni nazwanej. Mogło być to, zgodnie z prawdą historyczną, gdyż używali oni właściwie wszystkiego, włącznie z karabinami na proch dymny. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że autor niemalże 1 do 1 przenosi uzbrojenie stron z II Wojny Japońsko-Chińskiej do świata magicznych koni. Stąd nazwy jak Maxim, Arisaka itd. są tutaj bardzo wierne. Nie ma wzmianek o poprawkach na wielkość pegazów a co za tym idzie rozmiary broni czy używanej amunicji. Przyjmijmy zatem, że są one wielkości ludzi i ludzkich odpowiedników. Dlaczego? Dlatego, że cumulusy występują na wysokości 600m do 2,5 kilometra. Pociski, z broni używanej przez kucyki sięgające do kolana byłyby zatem zbyt małe by celnie razić wroga, z racji na wiatr panujący na tej wysokości. Zresztą autor sam wcześniej podawał dokładne wymiary pocisków. Walka toczy się poprzez manewry platform z chmur na dystansie 400 do 600 metrów. Są to wartości gdy można prowadzić skuteczny ostrzał z tego rodzaju broni. Karabiny o skutecznym zasięgu około 200 metrów rozpowszechniły się podczas II Wojny Światowej. Będąc przywiązany do detali, autor nawet podaje średnią strzałów oddanych przez Nippończyków i Sińczyków. Ci pierwsi osiągają od 12 do 15 na minutę, ci drudzy zaś do 10. Są to duże różnice, podkreślające przewagę wyszkolenia po stronie najeźdźców. Jednak coś wywoływało moje wątpliwości. Podczas Kampanii Wrześniowej polski piechur miał przy sobie 90 nabojów do karabinu. Były one umieszczone w ładownicach w tzw. łódkach nabojowych. Karabiny wprowadzone pod koniec XIX i na początku XX wieku można było ładować w ten sposób, że spychano pociski ułożone jeden nad drugim właśnie z takiej łódki do środka karabinu. Dzięki temu, nie trzeba ich było ładować pojedynczo. Arisaka ma mniejsze pociski niż Mauzery. Może zatem nippoński żołnierz mógł mieć ich więcej, ale wciąż musiałby być nimi obwieszony by prowadzić ogień w tym tempie. Warto tutaj wspomnieć, że faktycznie mniejszy pocisk sprawiał, że mógł być on bardziej podatny na siłę wiatru, ale o to mniejsza. Jednak bitwę w chmurach i bitwę na lądzie dzieli jedna różnica. To co nie jest pegazem spada. A zatem nie można na chmurze zrobić magazynu amunicji. Trzeba było tę amunicję dostarczać nieustannie z ziemi. Dostarczać ją od razu gotową do załadowania, w łódeczkach. Już to zwiększa ilość miejsca zajmowaną przez amunicję. Co więcej, pegaz musi trzymać tę amunicję przy sobie aż ktoś jej nie weźmie, nie może rzucić na chmurę bo wtedy spadnie na ziemię. Czyli Pegaz musi zlecieć z chmury, przelecieć pewną odległość, wziąć amunicję w łódeczkach a potem wrócić. I ten proces musiałby praktycznie powtarzać przez 4 godziny nieustannie, gdyż bitwa zaczęła się przez ósmą raną a skończyła po południu. W bitwie tej strzelało z nippońskiej strony po kilkanaście tysięcy pegazów jednocześnie. Ile zatem pegazów musiało im dostarczać amunicji i było wyłączonych z walki? Weźmy pod uwagę, że gdy pada rozkaz by pegazy, manewrujące do tej pory chmurami, także zaczęły strzelać, to siła ognia Nippończyków wzrasta o 30%. Nie będę jednak zgadywał ile pegaz mógł zabrać tej amunicji. Za pewne usprawiedliwienie zasługuje fakt, że żołnierze strzelali a potem się wycofywali by ich miejsce zajęli inni oraz to, że chmury przybliżały się a potem oddalały aby uniknąć odpowiedzi Sinczyków. Pod tym względem ci mieli przewagę. W ich szeregach było mnóstwo cywilów, którzy nie nadawali się do niczego poza manewrowaniem chmurami jak również donoszeniem amunicji. A sądzę, że kilka godzin nieustannego jej donoszenia musiało być męczące. Byłoby mi to jednak łatwiej określić, gdybym wiedział jaką pegazy musiały pokonać odległość. Nie wiemy jak głęboko na terytorium pod kontrolą Sińczyków, rozegrała się bitwa. A miałoby to znaczenie z jeszcze jednego powodu. W bitwie tej, jeśli rozegrała się na wysokości do 2,5 kilometra, mogła wziąć udział artyleria strzelająca z ziemi. Właśnie tak! Wystarczy spojrzeć na donośność armat przeciwlotniczych (albo podwójnego przeznaczenia) z tamtego okresu. Już 8 cm/40 3rd Year Type naval gun miała maksymalny zasięg prawie 11 km. A piszę celowo o zasięgu maksymalnym a nie skutecznym. Użycie ich na początku bitwy przeciwko ciasno ustawionym pegazom mogłoby zmusić je do zmiany pierwotnego (nieznanego Nippończykom) planu bitwy. 8 cm/40 3rd Year Type naval gun miała szybkostrzelność do 20 strzałów na minutę. Można by je choćby zamontować na ciężarówkach albo innych ruchomych platformach. Jeszcze ciekawiej wypada Type 10 lub 12 cm/45 10th Year Type naval gun. On także był produkowany w dużych ilościach. Nie wspominam o innych, bardziej wyspecjalizowanych rodzajach uzbrojenia przeciwlotniczego lub po prostu podwójnego przeznaczenia, gdyż ludzcy Japończycy używali ich w tej roli przez całą wojnę. A skoro pojawiły się w Krwawym Słońcu rusznice przeciwlotnicze to Nippońscy generałowie mogliby rozważać użycie artylerii przeciwpegaziej. Przedstawione wyżej wątpliwości przyszły mi do głowy jednak dopiero po lekturze rozdziału VII. Podoba mi się jednak to, że żadna ze stron nie jest pokazana jako ta gorsza, walczą one na miarę swoich możliwości i wykorzystują wszystkie przewagi. Choć bitwa kończy się strategicznym zwycięstwem Sińczyków to ich straty sięgają prawie połowy wszystkich walczących. Nippończycy stracili jedną trzecią swych sił. W bitwie, pomimo, że zajmuje ona ponad 60 stron nie odnalazłem dłużyzn. Charaktery postaci są wyraziste pomimo faktu, że niektóre poznajemy po raz pierwszy. Ponadto dowódcy obu stron myślą o tym co robią nawet jeśli zwycięstwo jest niemożliwe. A opisy chmur zmieniających barwę na czerwoną za dnia i padającym krwawym deszczu są pięknym podkreśleniem podniebnej bitwy. Verlax napisał coś niesamowicie klimatycznego a zarazem oryginalnego.