Skocz do zawartości

Obsede

Brony
  • Zawartość

    170
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    22

Wszystko napisane przez Obsede

  1. Szukałem, a kto szuka ten znajdzie. Lecz nawet ja nie spodziewałem się, że „Nekromanta z Ponyville” okaże się aż tak złą pozycją, chociaż do przygód Krzysia Polaka, jeszcze mu daleko. Fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa. Do Ponyville przybywa nekromanta. Pinkie bardzo chce się z nim przywitać, ale Rainbow jej odradza, mówiąc, że gościu nie wygląda zupełnie normalnie. Rainbow Dash oczywiście miała rację, ale nie przeszkodziło to Pinkie próbować zaznajomić się z tajemniczym jegomościem. Niestety zły kucyk zamienił ją w nieumarłą... ją a potem całe Ponyville. Tak można streścić pierwsze dwa rozdziały z pięciu, liczące sobie jakieś...2 strony. Jak czytelnik widzi, dzieje się tam całkiem sporo a ilość miejsca poświęconego na opisy jest mniej niż symboliczna. Czasami to ograniczenie nie pozwala autorowi wyjaśnić drobnych nieścisłości, dlaczego nekromanta może zamienić kucyki w nieumarłych trafiając je zielona kulą magicznej energii, ale Rainbow Dash musiałby najpierw zdeprawować... przepraszam, „zdeprawoać”. Czyli Pinkie Pie była już wcześniej zdeprawona? A inne kucyki? A może tylko dla tego jednego zaklęcia potrzeba było kogoś zdeprawoać, a inni nie musieli być uprzednio zdeprawoani? Wybiórczości działania nekromancji autor już nie porusza. Nie można go zresztą winić, wszak skomplikował niby dość prostą sprawę na zaledwie dwóch stronach. Zresztą pewne sytuacje wymagające rozwinięcia aby zostały lepiej zrozumiane także nie są przybliżone w odpowiedni sposób. Przykładowo dlaczego Rarity jest księżną Manehattanu? Właściwie to cały fanfik jest napisany w telegraficznym skrócie. Ale powiedzieć, że jest tam tylko co ważne to nic nie powiedzieć. Tam nawet tego co ważne jest zbyt mało. Nigdy nie czytałem krótszego opisu zabicia kogoś tak ważnego dla serialu. Jak widać jednak można. Zresztą, prawie wszystkie opisy walk na stronach 3-5 są takie. Wcześniej, na stronach 1-2 jakby autorowi chciało się trochę bardziej. No, ale nie śmiejmy się. Fabuła to nie jest to, z czego się będziemy chichrać najbardziej. Ogólna wiedza o wyglądzie zapisu dialogowego w języku polskim? 2/10, za chęci. Umiejętność przekazywania informacji czytelnikowi w zrozumiały sposób? 2/10. Czy naprawdę muszę wskazywać, co w powyższym zdaniu jest nie tak? Problemów jest więcej. Najciekawsze jest jednak to, że czasami te rzeczy są napisane prawie poprawnie! Mógłbym się jeszcze doczepić używania dużych liter ponad miarę (tak jak wyżej), używania pseudo polskiego cudzysłowu z ,, oraz ". Mamy jeszcze duże litery po przecinku, przekręcanie imion w rezultacie czego raz mamy Crystalis a raz Chrystalis (wszystko na jednej stronie!), chociaż wszyscy wiemy, że piszę Chrysaliss i wzięło się to od poczwarki a nie ma nic wspólnego z kryształem albo Kryształowym Królestwem! Tak, autor pisał fanfika w 2013 r. Jeśli do tego doliczymy błędy w zapisie słów, notoryczne pomijanie polskich znaków jak ł czy ć, to otrzymamy obraz jednego z najgorzej napisanych fanfików jakie miałem okazję czytać w tym roku! Może autor ma dysleksję? Może ma dysortografię? Ja też mam, mnie się wolno przyczepić. Ale czepię się tego, że autorowi po prostu nie chciało się przeczytać tego fanfika i usunąć błędy, która można z łatwością wykryć samodzielnie! Podsumowując, nie polecam, nawet dla przysłowiowej beki. Ocena końcowa to 2/10.
  2. Jest to dość dziwne, ale w dziale My Little Necronomicon nie spodziewałem się znaleźć aż tyle porządnych fanfików! Co prawda wynika to zapewne z faktu, że za mało szukałem tych złych, ale jak na razie średnia jest i tak dość wysoka. Nieszczęściem w szczęściu będzie to, że „Izolacja” autorstwa Insanus. AD jest wyjątkiem od tej (dobrej) reguły. Nie znaczy to jednak, że jest źle. Oj nie. W „Izolacji” nie ma zbyt wiele fabuły, chociaż o dziwo, dzieje się tutaj dość dużo. Zaczyna się jak kolejny odcinek serii opowieści przy ognisku. Gdy jednak po nocy wstaje świt okolice obozowiska a nawet cały las spowija mgła... witajcie w Silent Ponyville... znaczy się w świecie „Izolacji”! „Izolacja” ma w sobie coś, co przykuwa uwagę. Jest nią atmosfera tajemniczości tego co się dzieje dookoła. Zaskakujące jest to, że jest to czynione stopniowo, pomimo faktu, że fanfik jest bardzo krótki. Co prawda ceną za ową tajemniczość na tak niewielkiej ilości stron jest brak odpowiedzi na nieomalże każde z pytań, stawiane przez czytelnika. Ja także nie będę ich stawiał w tym miejscu, gdyż podejrzewam, że komentowany fanfik jest oneshotem nie tylko z nazwy, ale dosłownie nie ma sensu do niego wracać po raz drugi. Właśnie, czemu bawiłem się dobrze? Może dlatego, że autor sięgnął po pewne znajome klisze z opowieści grozy? Z całą pewnością „Izolacja” nie pretenduje do miana oryginalnego utworu. Poza wątkami z Silent Hill, odnajdziemy też tutaj fascynację body horror i inne rzeczy, które skądś znam, ale nie pamiętam skąd. I w zasadzie te zalety w pewnym momencie przechodzą w wady. O ile fanfik zaczyna się dość spokojnie, atmosfera tajemnicy a potem grozy narasta stopniowo, tak później całość zaczyna przyspieszać. I pewnie nie to jest problemem. Problemem jest próba wyjaśnienia tego. Ma ona sens tylko w sytuacji, gdyby napisano kontynuację. Tej jednak brak. W efekcie końcówka, a tak właściwie ostanie trzy strony, są dość chaotyczne. Nie będę jednak dokładnie zgłębiał tego tematu. Problemem jest również forma. Zdarzają się powtórzenia a jedno zdanie brzmi dziwnie: Jednak nie jest też pod tym względem źle, sądzę, że nie jest to pierwszy fanfik autora, a jeśli jest to debiut to jest całkiem nieźle. Uważam „Izolację” za niezłego fanfika z problemami, wynikającymi z ograniczonej ilości stron. Podejrzewam jednak, że jest to fanfik na raz i czytelnik nie będzie chciał po niego sięgnąć po raz drugi. Jednak fanom gatunku może przypaść do gustu.
  3. Przeczytawszy „Ponybiusa” od Hoffmana od razu zapragnąłem sięgnąć po kontynuację „Ponybius. Terroru ciąg dalszy”. Atmosfera i zarazem prostota tego fanfika mnie urzekła. Nie zawaham się w tym miejscu stwierdzić, że gdyby utwór doczekał się tłumaczenia na język angielski albo był napisany w tym języku to zapewne byłby jednym z tych, które ukazują się w jakichś antologiach najlepszych fanfików lub Scribbler lub Thelostnarrator zrobiliby nagranie z muzyką, efektami dźwiękowymi, amatorskimi ale bardzo oddanymi swojej pracy lektorami. W któryś październikowy lub listopadowy wieczór, leżąc w łóżku, przeniósłbym się do sennego miasteczka Ponyville, w którym otwarto gabinet z grami na automatach. A potem... a potem bałbym się sam przebywać w pokoju bez włączonego światła. „Ponybius. Terroru ciąg dalszy”, to dobry fanfik. Mam jednak jedno duże zastrzeżenie, nie wiem czy z fabularnego punktu widzenia jest potrzebny, a z drugiej strony, także z fabularnego punktu widzenia, nie jestem pewien czy jest on właściwie zakończony. „Ponybius. Terroru ciąg dalszy” jest kontynuacją i zaczyna się krótko po zakończeniu poprzedniego fanfika. Fabuła jest ponownie dość prosta a w zasadzie można stwierdzić, że kontynuacja oferuje więcej tego samego. Bohaterki poprzedniej części pełnią tutaj funkcję marginalną a akcja koncentruje się przede wszystkim na Twilight, Pinkie Pie i Fluttershy. Z nowości dodano wątek śledztwa, mającego wyjaśnić przyczyny zajścia, ale jest ono zaledwie wątkiem pobocznym. Moim zdaniem jego rozwinięcie i poprowadzenie mogłoby bardziej urozmaicić fanfika. Tymczasem wszystkie wątki tajemniczej organizacji kucyków w czerni urywają się zbyt nagle, zostawiając czytelnika tylko z przeżyciami bohaterek. W tym wypadku próżno szukać większych zmian. Opisy halucynacji są jednak dłuższe i bardziej szczegółowe, chyba nawet bardziej pomysłowe. Zajmują one nieraz po kilka stron ale wbrew pozorom nie są główną siłą fanfika. Są nim natomiast postacie bohaterek a dokładnie to jak przeżywają straszne wydarzenia. Owszem, każda odczuwa to w inny sposób, ale to jak próbują się chronić nawzajem i podtrzymują na duchu jest bardzo ciekawie pokazane. Te pełne czułości gesty i słowa dobrze oddają charaktery bohaterek. I chcę napisać teraz coś bardzo ważnego. Utarło się, że w bohaterki w fanfikach zachowują się często zupełnie inaczej niż w serialu. Przykładowo Pinkie Pie zostaje morderczynią, Rarity szyje sukienki ze skóry kucyków albo jest sadomasochistką, Fluttershy zabija zwierzęta itd. W przypadku „Ponybius. Terroru ciąg dalszy”, nie miałem wrażenia, że bohaterki mają innych charakter niż ten, którym zdobyły nasze serca. Twilight jest nadal dociekliwa, Fluttershy troskliwa a Pinkie Pie próbuje wszystkich rozweselić. Rarity i Applejack są na drugim planie, ale z racji na to, co spotkały ich siostry jest to zrozumiałe. Wątek Znaczkowej Ligi także jest z uzasadnionych powodów ograniczony do minimum. Charaktery bohaterek się nie zmieniły, po prostu zmieniły się okoliczności, które przerastają ich możliwości. Zwłaszcza dobre wrażenie zrobiła na mnie Fluttershy a konkretnie danie Pinkie pluszowej zabawki, w którą ta może się wypłakać i wyżalić co jest smutne lecz i wzruszające. Fluttershy cierpi psychicznie, ale nie dlatego, że grała w Ponybiusa, lecz dlatego, że cierpią jej przyjaciółki a ona nie może im pomóc. Ale to koszmary Pinkie są pokazane w najbardziej dosadny i tak jak ona zakręcony, bardzo mroczno-zakręcony sposób. Podsumowując, „Ponybius. Terroru ciąg dalszy” wywarł na mnie dobre wrażenie. Co prawda w kilku miejscach dobór słów jest nazbyt potoczny albo sformułowania brzmią nieco nie po polsku, ale nadal pod względem formalnym jest to bardzo starannie napisany fanfik. Lecz fanfik pozostawia również niedosyt, gdyż po pierwsze nie popycha wątku kucyków w czerni i Ponybiusa do przodu. Na końcu wiemy niewiele więcej niż to czego się dowiedzieliśmy z pierwszej części. Po drugie opowiadanie wydaje mi się w pewien sposób urwane. Nieznany jest dalszy los wielu bohaterek i aż się prosi ono o część trzecią. Po trzecie, nie wnosi on wiele nowego poza tym, że koszmarne przeżycia dotykają teraz innych członkiń Mane 6, co w sumie stawia pod znakiem zapytania potrzebę jego napisania. Jednak uważam, że fanfik spełnił większość moich oczekiwań, dlatego polecam go z całego serca. I gdyby pojawił się jakiś polski odpowiednik Scribbler albo Thelostnarrator, to bym chciał wysłuchać jego interpretacji tego fanfika.
  4. Przeglądając dział My Little Necronomicon spodziewałem się tam zastać wiele dziwnych fanfików. Jednak odkrycie, że jeden z nich popełnił znany wszystkim Hoffman było dla mnie zaskoczeniem. Z niemałym zainteresowaniem sięgnąłem po Ponybiusa i chociaż spodziewałem się tego co otrzymam, to nadal jestem zadowolony z lektury. Ponybius to oczywiście nawiązanie do miejskiej legendy z czasów szczytowej popularności gier automatowych w USA w latach 80-tych. Motyw ten jest do tej pory chętnie wykorzystywany do snucia teorii spiskowych oraz tworzenia creepypast. Pierwszą z nich jaką obejrzałem był program Angry Video Game Nerd nakręcony z okazji Haloween. Oczywiście film ten powiela dość dokładnie objawy jakie miała wywoływać gra. Warto jednak dodać, że fanfik Hoffmana powstał kilka lat wcześniej niż wspomniana produkcja AVGN. Fanfik Ponybius ma prostą fabułę i w zasadzie opisuje ona lęki jakie odczuwają bohaterki po zagraniu w grę. W tym wypadku są to Rainbow Dash i Znaczkowa Liga. Nie ma chyba tutaj sensu przytaczać treści fanfika, dość jednak napisać, że udało się autorowi uchować w tajemnicy przyczyny powstawania koszmarnych snów oraz uzależnienia od gry. Intrygujące są również zwidy, które ma Rainbow jeszcze przed zagraniem w Ponybiusa. Mając mało stron autor dba o to, by sygnalizować pewną nienormalność tworu z którym zetkną się nieświadome zagrożenia bohaterki. W ogóle mam wrażenie, że więcej strasznych rzeczy jest tutaj tylko sugerowanych, niż się faktycznie dzieje. Jednak groza jaką odczuwają postacie jest właściwa tylko im. Odnajdziemy tutaj nawet trochę czarnego humoru. I chociaż nie widzimy tutaj brutalności znanej z niesławnych Babeczek, to nadal opisy przemocy są bardzo sugestywne, nawet jeśli krótkie. To dobrze, bo nadmierne epatowanie przemocą czasami prowadzi do salw śmiechu a nie zamierzonego przez autora efektu grozy u czytelnika. Spodobał mi się język, jakim jest napisany fanfik. Jest on konkretny a zarazem nie ubogi. Co więcej cieszy mnie obecność takich drobnych detali jak myślnik na początku dialogów, polskie cudzysłowy, a nie jakaś zbitka dwóch przecinków i jednego cudzysłowu, względnie stosowanie cudzysłowów używanych w języku angielskim. To małe rzeczy a cieszą. Raziły mnie trochę powtórzenia w rodzaju przyjaciółek, ale przy pierwszym przeczytaniu nawet tego typu problemów nie zauważałem. Nie wiem czy jest to debiut Hoffmana, ale Ponybius jest lepiej napisany niż wiele całkiem dojrzałych dzieł z którymi mogłem się zetknąć w czasie trwania konkursu. Osobiście polecam i z chęcią sięgnę po kontynuację.
  5. „Silent Ponyville 3” to fanfik, z którym, na pierwszy rzut oka, wszystko jest w porządku. Jego problemy są tak subtelne, że wydają się kwestią subiektywnych preferencji. A jednak był to też jedyny fanfik z serii, który nie wzbudził we mnie większych emocji. „Silent Ponyville 3” nie powtarza w prosty sposób założeń poprzedniczek. Pod względem fabuły idzie własną drogą nie wiążąc bezpośrednio postaci Twilight, będącą główną bohaterką, z wydarzeniami, które doprowadziły do tego, że Ponyville tonie w morzu złowieszczej mgły a po jego ulicach krążą potwory. Fanfik wnosi pewne urozmaicenia względem pierwszej i drugiej części, gdyż opuszcza krainy snów i chociaż akcja dzieje się w realnym świecie a nie tylko umysłach bohaterów, to rzeczywistość jest znacznie bardziej względna. Dokładnie. Wszystko co działo się w śnieniu Pinkie Pie czy Fluttershy było koślawym odbiciem tego co się stało w ich przeszłości a czego wspomnienia wyparły. Tutaj każda z postaci postrzega wydarzenia inaczej. Nie jest to może całkiem oryginalne w kontekście serii, bo już część druga pozwalała stwierdzić, że każda z postaci przeżywa własny koszmar, ale tutaj jest to wielokrotnie podkreślone a nie incydentalnie. Mam pewien problem jak się do tego odnieść i jak to ocenić. Z jednej strony siła napędzająca koszmar bawi się kucykami i to powinno budzić grozę. Nie wiadomo co jest realne a co nie. Z drugiej strony, ta względność powoduje, że nie traktowałem koszmaru Twilight poważnie. Wszystko co widziała mogło się zdarzyć albo i nie. Szybko pozbyłem się wrażenia, że postaci z serialu giną definitywnie. Może giną a może nie. To kompletnie nic nie zmienia w odbiorze fanfika. Inna sprawa, że umierają też postacie drugoplanowe z poprzedniej serii i których właściwie nie jest czytelnikowi szkoda. Lecz to nie wszystko. Giną postacie, które są czytelnikowi w ogóle nieznane (pewnie były w fanfikach poprzedzających „Silent Ponyville 3”, ale te sam autor określił jako coś czego znajomość nie jest potrzebna, więc ich nie czytałem), których los go w ogóle nie obchodził bo usłyszał o nich po raz pierwszy. I to się dzieje kilka razy. W końcu przestałem zwracać na to uwagę. Świat „Silent Ponyville 3” jest subtelny. On wyniszcza bohaterów psychicznie nie pozwalając im odróżnić prawdy od kłamstwa. Dotyczy to także samej Twilight. Poświęca się jej sporo czasu, flashbacki jej przeszłości ciągną się nieraz po kilka stron. Ale Twilight nie jest kimś, kogo los by mnie martwił, nie tylko dlatego, że była takim nieformalnym antagonistą poprzednich części. Szybko okazuje się bowiem, że to co się z nią dzieje wcale nie musi się naprawdę dziać. Zacząłem więc zakładać, że jest ona w jakiś sposób chroniona pancerzem fabularnym. Zawsze bowiem się jakoś wyplącze z niebezpieczeństwa, wszak jest jednorożcem, włada magią, ma broń... Tak! Twiligt ma broń. I już to powoduje, że element zaszczucia słabnie. To, że ma broń i zabija nie jest jednak przeoczeniem. To świadomy zabieg, który pozwala nam pokazać jak bohaterka widzi świat i co może w nim czynić. Twilight może się bronić. Ale jak już napisałem wcześniej, może nie ma ma się przed czym bronić, może ma tylko zwidy? Nie jest to istotne chociaż pozornie jednak jest. Istotne jest to, że Twilight każde zabójstwo i każdy zgon traktuje z taką samą powagą. Nie ma znaczenia, że coś mogło spróbować ją zabić a ona nie wiedziała, że to coś mogło nie być tym co widziała i może nie próbowało jej zabić. Nie ma znaczenia czy giną jej przyjaciele czy kompletne randomy. Twilight zawsze reaguje tak samo! Albo ma wyrzuty sumienia... i żeby czytelnik nie miał wątpliwości, że je ma to rozprawia o tym, że je ma... albo ryczy. Ryczy dużo. Może nie jest to coś niezwykłego ale czemu to się wciąż powtarza i czemu mam to tak samo przeżywać? Zacząłem się zastanawiać co za przewrażliwiony człowiek to pisał? Czy jest to ktoś kto za każdym razem zaczyna płakać jak ogląda wiadomości, gdy wspominają o czyjejś śmierci? Czy Twilight zawsze musi wygłaszać te patetyczne mowy kiedy widzi czyjąś śmierć? Raz czy dwa? Ale ona przeżywa to cały czas! I choć jednorożec zdaje sobie sprawę z tego, że to może nie być prawdą to i tak nic nie zmienia w jej zachowaniu. Nie mogę napisać, że autor nie miał pomysłu. Pomysł był świetny. Twilight najpierw myśli, że świat koszmarów ma jakieś zasady, potem się okazuje, że ich nie ma bo sam je tworzy na bieżąco. I to może niszczyć psychikę. Ale moim zdaniem autor przedobrzył. Wysyła czytelnikowi tyle sygnałów, nawzajem ze sobą sprzecznych, że po prostu zacząłem się męczyć kolejnymi rewelacjami. W przypadku Pinkie Pie i Fluttershy, czytelnik miał nieustannie wrażenie, że one mogą zginąć. Że ich rany się nie będą cudownie goić za każdym razem. To powodowało obawę o ich życie. W przypadku Twilight nawet coś, co może oznaczać jej koniec jest czymś odwracalnym, uznaniowym. To ona sama musi stwierdzić, że umiera by umrzeć. W efekcie... nie da się tutaj umrzeć jeśli tego się nie chce. Dodajmy, że Twilight sama sobie doskonale zdaje z tego sprawę, chociaż nie od razu. Świetna psychologiczna tortura? Tak. Ale działa to tylko na postać, nie na czytelnika. A jak już wyjaśniłem wcześniej, mam wątpliwości dlaczego to działa na główną bohaterkę w ten sam sposób za każdym razem. Wszystkie resety stanu zdrowia Twilight działają niszcząco na klimat zagrożenia. Fakt posiadania broni nie jest jest problemem. Problemem są przeskoki pomiędzy stanami zagrożenia i względnego spokoju przeznaczonego na budowanie napięcia. Są one zbyt częste, chociaż lepiej zasygnalizowane niż w drugiej części, gdzie pozytywka Fluttershy zaczynała wydawać odgłosy gdy właściwie było już za późno i musiało dojść do konfrontacji. Co najelpiej jednak niszczy napięcie? Otóż Twilight musi rozwiązywać łamigłówki. Nie takie jak Pinkie czy Flutterka! Nie, jakieś tam zagadki nie wystarczą! Umieszczanie znalezionych po drodze kamieni szlachetnych w różnych miejscach, też było dla słabych. Twilight, niczym w grze, musi znajdować różne rzeczy i umieszczać je w odpowiednich miejscach, które odwiedziła wcześniej. W grze nazywa się to chyba backtrackingiem. Czemu jednak autor uznał, że będzie dobrym pomysłem zastosować ten motyw w fanfiku? Przecież czytelnik nie bierze udziału w rozwiązywaniu zagadek. Czyta on tylko jak robi to Twilight ponieważ nie ma tej samej wiedzy co ona i nie widzi tego co ona. To jest kolejny problem fanfika, powiązany zresztą z poprzednimi dwoma akapitami. Czytelnik po prostu nie może się wczuć w postać, gdyż to co ona przeżywa jest zbyt względne. To co widzi Twilight dotyczy tylko jej, czytelnik nie ma się jak do tego odnieść. Są to detale bardziej intelektualne, ale brakuje im tej uniwersalności, którą mógłby zrozumieć czytelnik. Dla lepszego zarysowania posłużę się przykładem. Kiedy Pinkie Pie po raz pierwszy spotyka Slenderpony'ego, zaczyna uciekać. Każdy kiedyś przed czymś uciekał, wkładając w swój bieg jak najwięcej siły by się bał, że ktoś lub coś go złapie. Kolega z klasy, sąsiad albo jego pies. Nie jest to istotne. Istotne jest to, że wiemy co czuje Pinkie Pie. Strach w koszmarze działa inaczej. Przez jedną chwilę po przebudzeniu brakuje nam pewności czy naprawdę zły sen się skończył. Co do zasady jednak wiemy kiedy coś się dzieje naprawdę a co nie. Jednak we śnie czujemy te same emocje jakby coś się działo naprawdę. Strach w „Silent Ponyville 3” działa jeszcze inaczej. Twilight nie może się obudzić, ale jest świadoma tego co się dzieje. Dopiero gdy zdaje sobie sprawę, że nie ma jasnej granicy pomiędzy fikcją a prawdą zaczyna przeżywać koszmar w jeszcze inny sposób. Określiłbym go jako nieco Lovecraftowski, bardziej abstrakcyjny, niedostępny dla czytelnika w sposób emocjonalny. Jednym słowem niestraszny. Kolejnym problemem jest to, że poprzednie części dotykały indywidualnych postaci. Tutaj jest ich wiele... ale może ich nie ma, może Twilight tylko się wydaje, że są. Załóżmy jednak, że one istnieją. Koszmar Pinkie Pie i Fluttershy był pretekstem do odzyskania wspomnień. W przypadku Twilight takie flashbacki nie służą odzyskiwaniu przeszłości. Pokazują nam one zarówno wydarzenia z życia Twilight jak również Celestii i Luny. Chyba do rozwiązania zagadki ważne są te drugie, te pierwsze są potrzebne po to, by Twilight miała po co żyć albo żeby wiedziała, że ma za kimś płakać, bo czytelnik może tej wiedzy nie posiadać. Jednak wspomnienia nie prowadzą wprost do odpowiedzi na pytanie dlaczego stało się to co się stało. W efekcie ten prosty acz silny związek emocjonalny łączący postacie i ich przeszłość tutaj nie zachodzi albo jest on zepchnięty na dalszy plan. A to przecież było motorem napędzającym fabułę serii. Te potwory, które widziała Pinkie były odbiciem jej przeszłości. Jaki mają związek z przeszłością Twilight albo Celestii rycerze w zbrojach (którzy może istnieją a może nie, dodajmy bo to bardzo ważne), którzy chcą ją zamordować? Jaki mają związek z ich przeszłością wszystkie stwory w Ponyville (które może istnieją a może nie, dodajmy bo to bardzo ważne... a może i nie?) Nie mam pojęcia. Przywiązanie do tych detali znane z wcześniejszych części, gdzieś zniknęło. Mógłbym pisać jeszcze długo ten komentarz, ale po co? „Silent Ponyville” trzymał się w dużej mierze na entuzjazmie autora, który potrafił nadać prymitywnej formie ładunek emocjonalny, który uczynił z niego klasyka fandomu. „Silent Ponyville 2” próbował powtórzyć ten sukces i do pewnego stopnia mu się to udało, zawiodła jednak główna bohaterka, której wątek wydał mi się okrutnie przerysowany. „Silent Ponyville 3”, mimo że pod względem formalnym jest najdoskonalszym dziełem to wydaje się nie budzić u mnie silnych emocji. Nie sądzę, że autorowi zabrakło inwencji, moim zdaniem miał jej aż za dużo ale pomimo rozciągnięcia fanfika na wiele stron nie potrafił połączyć swych pomysłów w jedną, spójną całość. Otrzymujemy natomiast niespójny (w swej celowej niespójności) świat, miałką główną bohaterkę i dłużące się zagadki z backtrackingiem, które niszczą napięcie zaraz po tym jak zostaje one z mozołem zbudowane. Natomiast mnóstwo pytań pozostaje bez odpowiedzi, łącznie z najważniejszym: Po co Celestia rzucała zaklęcie na początku fanfika. Po jego przeczytaniu nadal tego nie wiem. Podejrzewam, że autor też nie. I na koniec: Ja zrozumiałem, że to przeszłość Celestii przebija się niechronologicznie. I poddanie się Acnologii było przed przybyciem Merlina. Niechronologiczność wspomnień jest też widoczna w części 2 fanfika.
  6. W każdym fandomie są dzieła będące kamieniami milowymi, które pokazują kolejne etapy jego rozwoju. Niektóre z nich zyskują legendarny status... inne kultowy, jeszcze inne zaś... powiedzmy, że słusznie o nich zapomniano. W przypadku Biur Adaptacyjnych nie mogę sobie wyrobić jednoznacznej opinii, gdyż dane mi było przeczytać tylko jeden (w chwili obecnej jedyny dostępny na stronie) z siedmiu rozdziałów. Jednak po lekturze mam wrażenie, że nie nazwałbym go ani legendarnym ani nawet kultowym. Inna sprawa, że kultowe są np. filmy Uwe Bolla i żołnierskie tornistry z okresu PRL. Biura Adaptacyjne to praca kooperatywna i to, że pisało ją kilka osób jest dostrzegalne, zarówno pod kątem postaci, poruszanych tematów jak i stylu. Fabuła opowiada o losach kilku bronnies, którzy otrzymali od Celestii i Luny list, w którym stwierdzono, że niebawem dojdzie do zderzenia Eqestrii i Ziemi, o ile bohaterowie nie zaczną propagować magii przyjaźni w czym ma im pomóc przemiana w kucyki. Drogi czytelniku, uwierz mi proszę, że kiedy to czytałem, to założenia fabuły nie brzmiały tak bełkotliwie. Może po prostu źle je oddałem? A może... Przejdźmy do konkretów. Moim zdaniem fanfik ten posiada obecnie wartość głównie historyczną. To nie tylko czas, gdy popularności nabiera motyw TCB ale zawiera on obraz fandomu z tamtego okresu. Kto nie chciałby przeczytać o tym jak ten postrzegał sam siebie, niemalże u szczytu swojej popularności? Nie będę się skupiał na fabule, gdyż w momencie zakończenie rozdziału dopiero zaczyna się kształtować i trudno powiedzieć, w jakim podąży kierunku. Mogę jednak zauważyć kilka tendencji, które zdominowały pierwszy rozdział. Pierwszą z nich jest przegadanie i powtarzalność pewnych sytuacji. Bo zanim bohaterowie się zbiorą to wszyscy muszą rozważyć czy wypiją eliksir czy też nie oraz czy komuś go dadzą a jeśli tak to gdzie i jak go przekonają do tego by stał się kucykiem. Tego typu rozważania brzmiały dla mnie nieco żenująco. Równie interesujące były zachowania rodziców czy też dziadków, którzy jakoś nie przejmowali się szczególnie tym, że ich pociecha zmieniła się w kucyka. Znaczy, trochę się martwią ale jakoś nie próbują nic z tym zrobić. I to wszystko odbywa się głównie za pomocą dialogów nie opisów i nie streszczeń wydarzeń. Są one co prawda zabawne, nie mogę im tego odmówić, ale potrafią niewiele wnosić. Są one bowiem dyskusjami nad planami co zrobić niż tym co będzie zrobione i jak. Odnajdziemy tu zatem rozważania o tym czy bohaterowie zjedzą kabanosa, z czego kabanos jest zrobiony i czy w ogóle mogą jeść mięso bo mogą nie mieć kłów. Słowem, mógłbym to uznać za zapis słowo w słowo z jakiegoś meeta, ale przecież w utworach literackich nie chodzi o to by pisać dużo, zalewać czytelnika nieistotnym informacjami tylko by być konkretnym. Opisy z kolei potrafią przedstawiać drobne, nieistotne elementy inne zaś to klasyczna grafomania, która mogłyby służyć przykładem do książki Galeria złamanych piór autorstwa Feliksa W. Kresa. Co do postaci, to mam wrażenie, że są tutaj tak naprawdę dwie: Dawid i cała reszta, których imion i to w co się zamienili nie mogę spamiętać. Chciałem wspomnieć o tych drugich, ale nie pamiętam dokładnie czym się wyróżniają, poza tym, że się zamienili w kucyki i teraz uczą się lqatać pomimo lęku wysokości lub czytać prognozy pogody dla lotników. Ich zmagania z rzeczywistością, w której potrzebne im są palce, a których teraz nie mają bo zastąpiły je kopytka, są na ogół śmieszne. Duża część tekstu jest o tym jak bohaterowie się adaptują do bycia kucykami. Jednak, jak napisałem wyżej, zlewają mi się one w jedną osobę. Tą drugą jest natomiast Dawid Husarski. Właściwie nie wiem czy potrzeba dokładnie go przybliżać. Uczynię to, ale starszym widzom może wystarczy pewne porównanie. Pamiętacie może Mariana Koniuszko z serialu Zmiennicy? Dawid jest takim właśnie Marianem... tylko, że napisanym przez autora zupełnie na serio. I efekt jest przekomiczny. Można go podsumować cytatem: Dawid ma pretensje do wszystkiego i o wszystko. Geniusz aktorstwa, któremu matka podcięła skrzydła i niszczy go tym, że ma w pokoju bałagan! A gdy krytykuje matkę i siostrę za to, że on ma wykształcenie, którego one nie mają to aż się prosi zacytować porucznika Borewicza odpowiadającego mężowi prawdopodobnej samobójczyni, który pouczał milicjanta o zakresie jego obowiązków (odcinek Ścigany przez samego siebie): Niestety nie podejrzewam autora fragmentów o Dawidzie ani o znajomość tych seriali, ani tym bardziej o świadomą parodię pewnego typu ludzi. Właściwie to jestem zadowolony, że nie dowiedziałem się o fandomie MLP z tego fanfika, gdyż miałbym o nim bardzo złą opinię. Styl jest zróżnicowany, interpunkcja wybiórcza a nawet tam gdzie jest podejrzewam, że nie musi być przykładem poprawnego użycia. Wydaje mi się jednak, że autorzy mieli już pierwsze próby literackie za sobą i nieco wyrobione pióro, bo poza bełkotliwą treścią, czyta się ten utwór dość szybko. Podsumowując pierwszy rozdział dam także odpowiedź czy warto sięgnąć po Biuro Adaptacyjne. Moim zdaniem jest on warty przeczytania tylko przez osoby, które interesują się historią fandomu. Jest tutaj bowiem zawarty jego autoportret. Przedstawia on ludzi niezrozumiałych i borykających się z odrzuceniem, choć nie mogę stwierdzić, że zupełnie bez własnej winy. Na ile on jest prawdziwy? Nie jestem tego w stanie dziś stwierdzić. Ponadto zwracają uwagę smaczki jak np. posługiwanie się komunikatorem Gadu Gadu czy forum zamiast Discordem czy Messengerem. Podoba mi się również ukazany tutaj entuzjazm wczesnego fandomu z którego wyrosły memy o tym, że po śmierci Rainbow Dash zabierze cię do Equestrii czy też odpowiadanie sobie na pytanie jakim byłbym kucykiem, jaka byłaby moja ponysona. Poza tym jednak, nie polecam.
  7. Silnet Ponyville miało wady. Wiele z nich zniknęło w słuchowisku (które chyba stworzył) Thelostnarrator. Polskie tłumaczenie Silent Ponyville 2 zdawało się bronić nawet bez dźwiękowej adaptacji. Tym bardziej jego upadek był dla mnie bolesny, że w budowaniu klimatu zaszedł on nawet wyżej od swojej poprzedniczki. Silent Ponyville 2 zaczyna się krótko po przygodach Pinkie Pie. Tym razem jednak dotknięta koszmarami jest Fluttershy. Ale jest rozwiązanie! Zna je Twilight Sparkle, która pomogła uporać się ze złymi snami Pinkie Pie. Ta, gdy się tylko dowiaduje, gdzie jej przyjaciółki zmierzają próbuje im wyperswadować korzystanie z pomocy lawendowej klaczy, ale ponieważ nie mówi dokładnie gdzie leży problem, to postanawia udać się wraz z Rainbow i Fluttershy do krainy snów. Do pokrytego mgłą, cichego Ponyville. Do piekła! Proszę mi uwierzyć, że Silent Ponyville 2 jest tekstem przez jakieś 80% stron naprawdę godnym polecenia. Odnajdziemy tutaj wszystko to co wypadało bardzo dobrze w pierwszej części i bardzo niewiele z tych słabości, które mogły psuć wrażenia z lektury. Mam tutaj na myśli ubogą warstwę literacką oraz powtarzających się nazbyt często schemat spotkań z potworami i rozwiązywania zagadek. Tekst jest tym razem znacznie dłuższy i autor wykorzystuje to z rozwagą. Nadal nie uświadczymy tutaj tego co można uznać za zbędne w przybliżeniu nam sytuacji bohaterek. Tajemnice przeszłości Fluttershy są ujawniane stopniowo, tak jak wcześniej w porządku niechronologicznym, lecz tylko zapoznanie się z całością tekstu pozwoli zrozumieć znaczenie tego co się wydarzyło wcześniej. O ile jednak historia Pinkie Pie była inspirowana niesławnymi Babeczkami co odcisnęło na niej swe piętno, tak opowieść Fluttershy, jest bardziej tajemnicza i lepiej, bardziej płynnie poprowadzona. Nie miałem wrażenia, że pewne rzeczy dzieją się tutaj byle szybciej popchnąć akcję do przodu, bo autor goni w piętkę z pomysłami. Wątek wspomnień wysuwa się na pierwszy plan, podczas gdy w pierwszej części był on nieco w tle spotkań z kolejnymi potworami. Owszem, starcia z nimi występują także tutaj. Są one również bardziej brutalne. Tutaj mam dwie uwagi. Po pierwsze dla Fluttershy zagrożenie stanowią nie tylko monstra, ale też np. dziwne zjawiska a po drugie same potwory, nadal bardzo symboliczne, są interesująco przedstawione. Tak, nadal są wiernie zaadoptowane z gier Silent Hill, ale ponownie ich wygląd i schemat działania, opiera się na doświadczeniach z zapomnianej przez Fluttershy przeszłości. Jednak jest tutaj pewien problem, drugi kroczek ku przepaści. W pierwszym Silent Ponyville Pinkie Pie nie otrzymywała poważnych obrażeń, ale czuć było obawę o jej życie. Natomiast Fluttershy, niczym z gry video, leczy się napojami leczącymi! Natomiast rany są bandażowane, niczym w jakiejś grze akcji. Przez to obawa o życie bohaterki nieco słabnie. Okazuje się przy tym, że Fluttershy ma wiele talentów i jest nie tylko zdolną weterynarką ale też potrafi zszywać rany itd. Oczywiście ta, nieznana widzowi serialu, wiedza skądś pochodzi i muszę pochwalić autora za umiejętne wplecenie uzasadnienia skąd bohaterka posiada tę wiedzę. Przemierzając budynek koszmarnej wersji szpitala w Cloudsdale i odkrywając prawdziwe znaczenie koszmarów czekałem na finał, klimatyczne zakończenie tej wędrówki. Ale to co otrzymałem to było... zbyt wiele. Drogi czytelniku. Miałem dwa duże problemy z Silent Ponyville 2. Pierwszy z nich, jest raczej subiektywny. Dla mnie Silent Ponyville 2 reprezentuje sobą jakiegoś wczesnego przedstawiciela woke culture. Nie będę objaśniał tego terminu, gdyż prawdopodobnie już się z nim zetknąłeś. Dość powiedzieć, że gdy zapoznałem się z tym fanfikiem kilka lat temu te wątki mi aż tak nie przeszkadzały, za to teraz odebrały mi niemałą część przyjemności z lektury. To był ten argument bardziej subiektywny. Poważniejszym jednak problemem jest przedawkowanie grimdarkowej atmosfery. Moim zdaniem grimdark powinien być niepokojący. Silent Ponyville 2 jest taki przez bardzo długi czas. Jednak w pewnym momencie zaczyna być tak przerysowany, że aż śmieszny. Relacje pomiędzy postaciami są czasami tak przejaskrawione, że zabijają to co w Silent Ponyville 2 było najlepsze. Klimat zaszczucia i tajemnicy. Również zakończenia nie są równie wzruszające jak te z pierwszego fanfika. Są one czasami (głupio)śmieszne, czasami żenujące, nieczęsto wzruszające. Podsumowując, Silent Ponyville 2 przez większą część, to godna kontynuacja pierwszej części. Lepiej łączy wątek odgadywania przeszłości z walką o przetrwanie. W dodatku warstwa literacka oraz sama jakość tłumaczenia stoi wyższym poziomie. Niestety autor w pewnym momencie uczynił historię opartą na niedopowiedzeniach tak przerysowaną, że zatraciła swe zalety. Dlatego nie mogę jej polecić z czystym sumieniem. Ponadto tekst zwyczajnie mnie drażnił w nazbyt wielu miejscach bym mógł stwierdzić, że kiedyś do niego wrócę. Silent Ponyville to klasyk, Silent Ponyville 2 to tylko pozycja kultowa. A nawet rzeczy lub utwory kultury pośledniej jakości mogą otrzymać takie miano, jeśli znajdzie się grupa ludzi gotowa tak go nazwać w artykule na Wikipedii lub w podobnym miejscu.
  8. „Silent Ponyville”, ten tytuł budzi u mnie wiele wspomnień. Gdy nadchodzi jesień lubię posłuchać kucykowych creepypast lub grimdarków. Jednak niektórymi z nich raczyłem się więcej niż raz. Do „Silent Ponyville”, na potrzeby tego komentarza, ale nie tylko, powróciłem po raz trzeci, po raz pierwszy jednak w polskim tłumaczeniu. Z „Silent Ponyville” zapoznałem się dzięki słuchowisku na kanale na You Tube The Lost Narrator, w którym głos bohaterom podkładali amatorscy, lecz zaangażowani fani. Narracji towarzyszyły złowieszcze efekty dźwiękowe i muzyka. Razem stopiły się one w kwintesencję kucykowego horroru. Przesłuchałem je dwa razy, choć za drugim miałem wrażenie, że jego magia gdzieś ulatuje. Dlatego z pewną obawą podchodziłem do trzeciego podejścia, tym razem bez klimatycznej muzyki i znajomego odgłosu gramofonu, który miała na sobie Pinkie Pie. I niestety tłumaczenie to tragedia... ale może najpierw napiszę o czymś przyjemnym. „Silent Ponyville” to paradoksalny fanfik. Jest on napisany przez osobę, która była na wczesnym stadium swoich pisarskich umiejętności a pożywką jej działań był chyba czysty entuzjazm. Entuzjazm pierwszych lat istnienia fandomu My Little Pony: Friendship is Magic. By być bardziej konkretnym, pierwszego sezonu, w którym narodziła Pinkamena Diana Pie. A wraz z nią w głowie pewnego fana serialu zrodził się fanfik, który zmienił nasz fandom na zawsze. „Babeczki”, czy trzeba przypominać to niesławne dzieło? Chyba nie, bo od czasu jego napisania stał się on inspiracją dla wielku fanfików i komiksów, w ten czy inny sposób nawiązujących do jego motywu przewodniego. Jeden z nich, „Pie Killer”, miałem nawet okazję skomentować. Ale popularność w Polsce jest niczym w porównaniu z kultem, jakim cieszył się on w anglojęzycznej części fandomu. Dość powiedzieć, że przez pierwszy rok bycia w fandomie natykałem się na takie dziełka z zaskakującą regularnością. Jednak to do „Silent Ponyville” wracam najchętniej. Akcja zaczyna się, gdy Pinkie Pie, dręczona okrutnymi koszmarami zwraca się do Twilight o pomoc. Ta rzuca na nią zaklęcie, które powinno pomóc Pinkie dojść przyczyn jej złych snów. Co prawda Twilight uprzedza, że może być to nieprzyjemne, ale chyba nawet ona nie podejrzewała, że wysłała swoją przyjaciółkę do piekła na ziemi. W „Silent Ponyville” obowiązuje tylko jedna logika. Logika snu. Nie jestem pewien czy to paradoks czy też świadomy zabieg autora, ale sprawia to, że bez żadnych problemów przemykałem różnego rodzaju problemy logiczne, jakie zabiłyby każdego innego fanfika. Sen rządzi się bowiem swoimi prawami. Brakuje mu wyrazistości, ale zawsze wiemy co się dzieje, choć nie znamy przyczyny. Wiemy też co robimy, chociaż powód dla którego musimy coś uczynić jest dla nas mglisty. Rządzą nim emocje. Nie inaczej jest „Silent Ponyville”. Dlatego nie negujemy kolejnych poczynań Pinkie, nie zadajemy sobie pytań dlaczego tak łatwo domyśla się tego o czym my nie mamy pojęcia. A nie możemy go mieć, skoro wątek przeszłości bohaterki zostaje wzięty z przysłowiowego sufitu, bez niezbędnego w normalnych warunkach wprowadzenia czy też foreshadowingu, który nawet jeśli jest to bardzo nieoczywisty. Na szczęście autor wyjaśnia co oznaczają kolejne potwory napotykane przez ukochanego przez nas kucyka, ale czyni to w ramach spojlerów, zdradzających zakończenie fanfika. Potwory. To one były jedną z rozpoznawalnych części serii gier „Silent Hill”, a ich prawdziwe znaczenie odkrywane było z czasem. Pod tym względem autor podszedł do tematu nieco odtwórczo. W fanfiku można dostrzec nie tylko strachy z Cichego Wzgórza, ale też popularnej wtedy creepypasty o Slendermenie a nawet Dooma! Fakt, że udało się to zaadoptować w spójny sposób do świata kucyków, budzi we mnie odrobinę uznania. Bo owszem, jest odtwórczo ale nie jest to kopiuj/wklej. Natomiast fabuła... cóż, moim zdaniem jest ona bardzo prosta. W każdym rozdziale Pinkie Pie rozwiązuje zagadkę i spotyka nowe monstrum. Dziwne, że biorąc pod uwagę, że rozdziały są krótkie schemat ten powtarza się zaskakująco często, to dopiero teraz zaczęło mnie to razić. A jednak nadal z zapartym tchem czytałem te znane mi przecież fragmenty. Ból po stracie ukochanego aligatora, pierwsze spotkanie ze Slenderpony, nadal budzą we mnie silne emocje. Czy to nostalgia? A może po prostu tekst jest napisany aż tak dobrze? Otóż jeśli mogę o coś podejrzewać autora „Silent Ponyville” to nie są to zdolności literackie. Opisy są bardzo proste, co wynika też z faktu, że obracamy się w znanym miasteczku, chociaż wypaczonym na wzór gry, którą także znamy. To w zupełności wystarcza. Jednak emocjonalne fragmenty nadal brzmią dobrze. Lecz na Trygława i Swaroga, jeśli angielski oryginał nie grzeszył wyszukaną formą, ale dzięki oszczędności słów potrafił wprowadzać czytelnika w odpowiedni nastrój, to polskie tłumaczenie wzbudzało we mnie śmiech! To tylko wisienka na torcie składającym się z niewyobrażalnej ilości powtórzeń czy zapisu dialogowego wyjętego żywcem z angielskiego oryginału! Przecież to jakaś kpina! Tłumacz dokonuje przekładu bardzo dosłownie i powiela słowo w słowo idiomy nie próbując oddać ich znaczenia w języku polskim! Nie rozumiem, dlaczego nikt tego nie sprawdził! Większość tych błędów można zresztą poprawić samemu, gdyż trudno nie zauważyć, że jedno słowo powtarza się trzy raz w akapicie mającym trzy zdania! Literówki są, chociaż chyba nieliczne, o interpunkcję mnie zaś nie pytajcie. Uwierzcie mi jednak, że tłumaczenie, chociaż oddaje treść to jest żenująco słabe i w złym znaczeniu tego słowa tchnie oryginałem. Jednak nawet ono nie jest w stanie do końca popsuć przyjemności z lektury fanfika. Bo po jego przeczytaniu i zapoznaniu się z każdym z siedmiu zakończeń, nadal odczuwałem przyjemność. Powróciły wspomnienia czasów gdy każdy fanfik z kucykami był dla mnie przygodą, którą chłonąłem. Nie miało znaczenia, czy słuchałem go po angielsku czy po rosyjsku, gdyż w obydwu kręgach fanów podejście do swej pasji budziło mój szacunek. A poza tym, fanfik nadal się po prostu dobrze czyta, gdyż instynktownie wiedziałem, na co zwracać uwagę. Nie dlatego, że znałem treść, ale wiedziałem co było ważne w oryginałach, a co rozumiał także autor. Dlatego polecam „Silent Ponyville”, ale nie w ułomnym polskim przekładzie, tylko w interpretacji The Lost Narrator, nawet jeśli jest tam tylko jedno z siedmiu zakończeń. Jedno, ale to najbardziej klimatyczne. Warto jednak zapoznać się także z pozostałymi oraz opowiadaniem „Dzisiaj spotkałem boga”. Wszystkie one wnoszą nieco więcej informacji o bohaterach i tragedii Pinkie Pie.
  9. Nie wierzę w teorię, że książki, które do połowy nie wciągają czytelnika nagle zaczną to robić jeśli zajdzie się odpowiednio daleko. W przypadku „Wrednej szóstki na Dzikim Zachodzie”, mój zapał ostygł już po czterech częściach i w rezultacie nie skończyłem wszystkich opowieści. Nie będzie to jednak jednostronna krytyka, gdyż utwór z pewnością nie zasługuje na miano złego czy nawet średniego, wszak autor się bardzo starał. „Wredna szóstka na Dzikim Zachodzie” to nie tylko Western. Można tutaj odnaleźć także elementy steampunku. Wydaje mi się jednak, że większy wpływ tego ostatniego hamuje pewna namiętność autora, jakże istotna dla fanfika a jakże mało znacząca dla steampunku. Jest nią zamiłowanie do broni palnej. A realizm technologiczny jest tym, co steampunk sobie ceni najmniej i nie będę w tym komentarzu więcej poruszał tego tematu. Western to interesujący gatunek, coś pomiędzy kinem przygodowym, podróżniczym, względnie podróżniczo-awanturniczym. Wyróżnia się on atmosferą, klimatem. Rzadko kiedy jest to typowe kino akcji a strzelaniny są urozmaiceniem a nie celem samym w sobie. To nie jest „Szklana Pułapka”. Wydaje mi się, że Sun także w ten sposób rozumie ten gatunek. Dlatego nie jedynymi strzelaninami „Wredna szóstka na Dzikim Zachodzie” stoi. Jednak moim zdaniem nie są tym czymś podróże i niekoniecznie klimat. Dużą część tekstu wypełniają natomiast dialogi. Dużo dialogów. Być może dlatego uznałem, że czytany tekst dobrze sprawdziłby się jako scenariusz filmowy. Gdyż to właśnie z dialogami mam problem. Nie są one źle napisane i bardzo dobrze podkreślają charakter postaci. Słownik Twilight będzie całkowicie odmienny od Applejack. To olbrzymi plus, gdyż sposób wysławiania się pozwala odgadnąć wiele z cech postaci. Poza tym dialogi są pełne docinek, przekomarzania się przez co nieraz zaśmiałem się podczas czytania. Bo owszem, są one dobre, ale pojawiają się nazbyt często. Miałem wrażenie, że każda czynność musi być nimi okraszona co wcale nie popycha wydarzeń do przodu. Brakuje mi tutaj wewnętrznego monologu czy rozważań. Bo w gruncie rzeczy dialogi, chociaż tak zróżnicowane są dość podobne. Łączy je na ogół radosne opieprzanie się i grożenie sobie nawzajem. Co prawda pasuje to do charakteru fanfika, ale mam wrażenie że autor poszedł za daleko. Dialog powinien coś wnosić a nie być tylko nieustannym komentarzem do tego co się dzieje w tej chwili. A wiele z nich nosi taki charakter. Mam również problem z akcją. Nie mogę napisać, żeby było nudno. Mamy tutaj mnóstwo wybuchów, strzelanin... które czasami chyba się ciągną zbyt długo. W skrócie, nie wciągają. Nie jestem pewien dlaczego, ale mam wrażenie, że nie ma tutaj jakiegoś zawieszenia akcji, jakiegoś napięcia, które pozwoliłoby je uczynić takim przyjemnym urozmaiceniem. Jest śmieszkowato, nawet zabawnie, czarna komedia jest czymś autorowi nieobcym, ale gdy czytam po raz kolejny opisy jak postacie strzelają do siebie to brakuje mi właśnie emocji. Brakuje mi obawy o konsekwencje możliwego postrzału. Jakoś nieustannie zakładam, że życie bohaterek nie jest zagrożone. Nieważne jakiego ryzykownego manewru się podejmą to i tak wyjdą z niego raczej bez szwanku a jak coś to rany nie będą stanowiły problemu. Właśnie, postacie. Są to główne bohaterki serialu, tylko w wersji anthro i jakby do nich niepodobne. Pamiętacie pewnie odcinek o tym jak królowa Chrysaliss stworzyła z pnia drzew złe wersje bohaterek? Były one nie tylko ich przeciwieństwami. Były też dla siebie wredne. Sun nie poszedł tą drogą. Ale bohaterki nadal moim zdaniem nie łączy szczególna chemia czy więź. Razem napadają i rabują znęcając się psychicznie nad swoimi ofiarami, ale mam wrażenie, że nie łączy je coś ponad to. Pewnie mogłyby się nazywać inaczej, mogłyby być młodą szóstką i tak bym nie zauważył różnicy. Jedyne bowiem co je łączy z tymi Mane Six z serialu to sposób wysławiania się i czasami przywiązanie do pewnych wartości. Przykładowo dla Rarity będzie to doby smak i styl zaś Applejack nie lubi pasiastych czyli zebr, czyli... Zwrócę jeszcze uwagę na problemy stylistyczne. Niektóre fragmenty cierpią na zatrzęsienie powtórzeń a i literówki nie są im obce. Opisy zaś są pobieżne acz wystarczające. Z jednym wyjątkiem, jakim jest broń. Tutaj autor z lubością opisuje dokładnie nie tylko rodzaje pistoletów i karabinów, które używają bohaterki ale też ich zdobienia, grawerunek oraz mocne i słabe strony. Widać w tym pasję, co policzę za duży plus. Ponadto widać, że Sun przywiązuje należytą wagę do swego dzieła i pewne rozdziały posiadają dedykowane im rysunki. To bardzo dobrze o nim świadczy. Podsumowując, „Wredna szóstka na Dzikim Zachodzie” nie jest złym fanfikiem i widać, że autor włożył w niego niemało zapału. Jednak mam wrażenie, że krótka forma, przeładowana dialogami nie sprawdza się tutaj bez zarzutu. Przydałoby się lepiej ukazać relacje pomiędzy bohaterkami i stworzyć wrażenie, że tytułowa wredna szóstka może stać się wredną piątką, czwórką a może dwie wrednymi trójkami itd. Dłuższa forma pełna wydarzeń a nie tylko akcji i dialogów byłaby chyba tutaj lepsza. Bo w tym westernie brakowało mi właśnie klimatu i podróży, czyli tego za co lubię westerny.
  10. Są one zasilane magazynkami, którą wkłada się bezpośrednio do broni a amunicję z łódeczki się zsuwa a samą łódeczkę wyrzuca. Chińczycy używali obu rozwiązań, lecz Japonia tego drugiego. Przypuszczam jednak, że nie zmienia to nic w moim wywodzie, gdyż magazynek zajmuje więcej miejsca niż łódeczka. Autor o tym nie wspomina w żadnej z trzech powietrznych bitew. Zapewne jednak Nippończycy mogli zabijać Sińczyków aby na nich położyć skrzynki. Holowane lawety dla artylerii przeciwlotniczej były już znane podczas I Wojny Światowej, choćby 8.8 cm Flak 16. To pewnie nie były celowniki dla artylerii, ale spotkałem się z taką nazwą. Widziałem chyba amerykańskiego chyba Springfielda, który miał zamontowany prawdziwy celownik artyleryjski. Faktem jest, że umożliwiały one prowadzenie ostrzału pośredniego, który miał być skuteczny z racji na to, że żołnierze staliby blisko siebie. Możliwe zresztą, że obie rzeczy mi się zlały w głowie jako jedna, gdyż interesowałem się tego typu karabinami ładnych kilka lat temu.
  11. Skoro opracowali rusznice przeciwlotnicze i cumulonawisy, mogli też stworzyć sobie tego typu broń. Poza tym byłaby to też broń do walki z lotnictwem, głównie bombowcami. Nie wszystko jest przecież przeniesione 1 do 1 z armii japońskiej i naszej rzeczywistości. Przykładowo nie ma tutaj kawalerii, która przecież nadal stanowiła ważny komponent sił zbrojnych niejednego kraju zwłaszcza jeśli kraj ten miał problemy z zapleczem przemysłowym. W przypadku Japonii dochodziła jeszcze bardziej prozaiczna kwestia w postaci oszczędności benzyny.
  12. Gdy zacząłem czytać Krwawe Słońce Verlaxa miałem duże oczekiwania wobec tego fanfika. Nawet w najśmielszych z nich nie sądziłem, że będzie aż tak dobry. O tym jednak napiszę w komentarzu całości. W tym skupię się na omówieniu obu części rozdziału siódmego, przedstawiającego moim zdaniem, najlepszą bitwę, jakiej opis mogłem przeczytać do tej pory w fanfikach MLP:FiM. Dlatego też postanowiłem podzielić się moimi wrażeniami z niej. Przede wszystkim bitwa pod, czy raczej nad wioską Heihe, jest częścią wielkiej nippońskiej ofensywy przeciwko Sińczykom, ofensywy noszącej dumną nazwę Sina 4. Kryptonim ten nie jest przypadkowy, gdyż wymowa liczby 4 w języku chińskim (którym jednak dialekcie) jest podobno do słowa śmierć. Trudno o lepsze przedstawienie jak dokładnie autor obmyślił swego fanfika. Jako zwolennik dokładnego riserczu, jestem dumny z tego co on napisał. Ale zachwyca mnie nie tylko przeniesienia historycznych faktów do fanfika o magicznych koniach. Zachwyca mnie kreatywność w tych miejscach, gdzie o żadnych inspiracjach nie mogło być mowy. Bitwa pegazów i tylko pegazów opiera się nie na historii II Wojny Chińsko-Japońskiej, ale jest wierna naszej wiedzy o tych kucykach z serialu. Miast ostrych manewrów wielkich formacji lotniczych które potem zmieniłyby się w serię pojedynków, rodem z bitew powietrznych znanych z czasów II Wojny Światowej, mamy tutaj coś bliższego... Wojnie Secesyjnej? Sięgnąłbym nawet dalej w przeszłość, lecz wielkie bitwy poprzedzające I Wojnę Światową często kończyły się atakiem na bagnety, którego powodzenie rozstrzygało o jej losach. Natomiast historia Wojny Secesyjnej zna przypadki, gdy strony stały naprzeciw siebie, nieustannie się ostrzeliwując, powodując tym samym wielkie straty, lecz nie rozstrzygając bitwy. Wynikało to być może z charakteru amerykanów, którzy mając dostęp do broni i będąc z nią obeznani, nie byli jednak dość karni by atakować wroga na bagnety. Podobne sytuacje miały miejsce prawie pół wieku później podczas II Wojny Burskiej, gdy posiadające już wtedy zasięg ponad kilometra karabiny były używane podczas potyczek. Także tutaj strony potrafiły zadawać sobie straty bez zdecydowanego rozstrzygnięcia starcia. A zatem są inspiracje, gdzie zatem widzę kreatywność? Cóż, sama bitwa toczy się na chmurach, po których pegazy mogą chodzić. Manewry nie odbywają się poprzez latanie, ale poprzez przemieszczanie tych platform przez inne pegazy! Dzięki temu pozostałe mogą wykorzystać je jako oparcie podczas strzelania. I jest to genialny pomysł. Co prawda kłóci się z nippońskim duchem prowadzenia wojny w tej kampanii, ale dobrze podkreśla specyfikę pegazów. Siły są nierówne. Liczebną przewagę, mniej więcej o 1/4, posiadają Sińczycy, ale nippońskie pegazy są lepiej wytrenowane. Daje się to zresztą odczuć, gdyż żołnierze Tenno strzelają szybciej, celniej i lepiej manewrują. W bitwie pegazów karabiny maszynowe odgrywają mniejszą rolę, gdyż wszystko co nie jest pegazem natychmiast spada przez chmury. Dlatego muszą się one opierać na dwóch pegazach. W efekcie obsługa karabinu maszynowego liczy czterech a nie dwóch żołnierzy. Jednak, w przeciwieństwie do walki na ziemi, w chmurach nie można znaleźć osłony przed pociskami czy odłamkami. To tutaj zacząłem się zastanawiać. Z jednej strony specyfika walki pegazów jest znakomicie podkreślona. Również przyczyny zastosowania takiej a niej innej strategii są wyjaśnione. Nippończycy chcą wykorzystać swą przewagę w sile ognia do wybicia Sińczyków, którzy mają więcej pegazów, ale 1/4 z nich to cywile, zaś ledwie 1/3 to przeszkoleni na wzór gryfoński (czyli zachodni a konkretnie Niemiecki) żołnierze. Są to tzw. zmodernizowane dywizje. Jednak warto zauważyć jedną rzecz. Karabiny maszynowe, w każdym razie nie karabiny systemu Maxima, nie zostały zaprojektowane tylko do strzelania ogniem bezpośrednim. Kiedy wprowadzano je na wyposażenie wojsk, uważano je bardziej za rodzaj artylerii niż broń wsparcia piechoty, tak jak dzisiaj. W związku z tym ich obsługi były szkolone do strzelania ogniem pośrednim. Lufa jest wówczas kierowana do góry i strzela pod kątem do przeciwnika, który może nie być nawet widoczny. Nie jest to tylko specyfika tej broni. Karabiny piechoty z początku konfliktu były także bardzo długie a w dodatku posiadały celowniki artyleryjskie. Można było nimi prowadzić ogień pośredni, który byłby skuteczny jeśli przeciwnik stał lub maszerowałby w zwartych kolumnach. Dopiero przejście wojny do fazy okopowej sprawiło, że karabiny stawały się coraz krótsze a przez to bardziej praktyczne. Celowniki artyleryjskie zniknęły zaś z karabinów piechoty. Ale karabiny maszynowe systemu Maxima nie zmieniły się aż tak. Posiadały one zasięg około dwóch kilometrów i mogły spokojnie strzelać nad głowami Sińczyków. Nie znam dokładnie przyczyny dlaczego tak się nie stało. Być może jednak żołnierze nie byli już w ten sposób szkoleni. Efekt jednak byłby niszczący w przypadku trafienia. Jak jednak pisze Verlax, w starciu tym Sińczycy mają mniej amunicji i być może dlatego oszczędzają. Podstawową bronią w tym starciu są zatem karabiny piechoty. Nippończycy mają nieokreślony model Arisaki, zaś Sińczycy w ogóle nie mają swojej broni nazwanej. Mogło być to, zgodnie z prawdą historyczną, gdyż używali oni właściwie wszystkiego, włącznie z karabinami na proch dymny. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że autor niemalże 1 do 1 przenosi uzbrojenie stron z II Wojny Japońsko-Chińskiej do świata magicznych koni. Stąd nazwy jak Maxim, Arisaka itd. są tutaj bardzo wierne. Nie ma wzmianek o poprawkach na wielkość pegazów a co za tym idzie rozmiary broni czy używanej amunicji. Przyjmijmy zatem, że są one wielkości ludzi i ludzkich odpowiedników. Dlaczego? Dlatego, że cumulusy występują na wysokości 600m do 2,5 kilometra. Pociski, z broni używanej przez kucyki sięgające do kolana byłyby zatem zbyt małe by celnie razić wroga, z racji na wiatr panujący na tej wysokości. Zresztą autor sam wcześniej podawał dokładne wymiary pocisków. Walka toczy się poprzez manewry platform z chmur na dystansie 400 do 600 metrów. Są to wartości gdy można prowadzić skuteczny ostrzał z tego rodzaju broni. Karabiny o skutecznym zasięgu około 200 metrów rozpowszechniły się podczas II Wojny Światowej. Będąc przywiązany do detali, autor nawet podaje średnią strzałów oddanych przez Nippończyków i Sińczyków. Ci pierwsi osiągają od 12 do 15 na minutę, ci drudzy zaś do 10. Są to duże różnice, podkreślające przewagę wyszkolenia po stronie najeźdźców. Jednak coś wywoływało moje wątpliwości. Podczas Kampanii Wrześniowej polski piechur miał przy sobie 90 nabojów do karabinu. Były one umieszczone w ładownicach w tzw. łódkach nabojowych. Karabiny wprowadzone pod koniec XIX i na początku XX wieku można było ładować w ten sposób, że spychano pociski ułożone jeden nad drugim właśnie z takiej łódki do środka karabinu. Dzięki temu, nie trzeba ich było ładować pojedynczo. Arisaka ma mniejsze pociski niż Mauzery. Może zatem nippoński żołnierz mógł mieć ich więcej, ale wciąż musiałby być nimi obwieszony by prowadzić ogień w tym tempie. Warto tutaj wspomnieć, że faktycznie mniejszy pocisk sprawiał, że mógł być on bardziej podatny na siłę wiatru, ale o to mniejsza. Jednak bitwę w chmurach i bitwę na lądzie dzieli jedna różnica. To co nie jest pegazem spada. A zatem nie można na chmurze zrobić magazynu amunicji. Trzeba było tę amunicję dostarczać nieustannie z ziemi. Dostarczać ją od razu gotową do załadowania, w łódeczkach. Już to zwiększa ilość miejsca zajmowaną przez amunicję. Co więcej, pegaz musi trzymać tę amunicję przy sobie aż ktoś jej nie weźmie, nie może rzucić na chmurę bo wtedy spadnie na ziemię. Czyli Pegaz musi zlecieć z chmury, przelecieć pewną odległość, wziąć amunicję w łódeczkach a potem wrócić. I ten proces musiałby praktycznie powtarzać przez 4 godziny nieustannie, gdyż bitwa zaczęła się przez ósmą raną a skończyła po południu. W bitwie tej strzelało z nippońskiej strony po kilkanaście tysięcy pegazów jednocześnie. Ile zatem pegazów musiało im dostarczać amunicji i było wyłączonych z walki? Weźmy pod uwagę, że gdy pada rozkaz by pegazy, manewrujące do tej pory chmurami, także zaczęły strzelać, to siła ognia Nippończyków wzrasta o 30%. Nie będę jednak zgadywał ile pegaz mógł zabrać tej amunicji. Za pewne usprawiedliwienie zasługuje fakt, że żołnierze strzelali a potem się wycofywali by ich miejsce zajęli inni oraz to, że chmury przybliżały się a potem oddalały aby uniknąć odpowiedzi Sinczyków. Pod tym względem ci mieli przewagę. W ich szeregach było mnóstwo cywilów, którzy nie nadawali się do niczego poza manewrowaniem chmurami jak również donoszeniem amunicji. A sądzę, że kilka godzin nieustannego jej donoszenia musiało być męczące. Byłoby mi to jednak łatwiej określić, gdybym wiedział jaką pegazy musiały pokonać odległość. Nie wiemy jak głęboko na terytorium pod kontrolą Sińczyków, rozegrała się bitwa. A miałoby to znaczenie z jeszcze jednego powodu. W bitwie tej, jeśli rozegrała się na wysokości do 2,5 kilometra, mogła wziąć udział artyleria strzelająca z ziemi. Właśnie tak! Wystarczy spojrzeć na donośność armat przeciwlotniczych (albo podwójnego przeznaczenia) z tamtego okresu. Już 8 cm/40 3rd Year Type naval gun miała maksymalny zasięg prawie 11 km. A piszę celowo o zasięgu maksymalnym a nie skutecznym. Użycie ich na początku bitwy przeciwko ciasno ustawionym pegazom mogłoby zmusić je do zmiany pierwotnego (nieznanego Nippończykom) planu bitwy. 8 cm/40 3rd Year Type naval gun miała szybkostrzelność do 20 strzałów na minutę. Można by je choćby zamontować na ciężarówkach albo innych ruchomych platformach. Jeszcze ciekawiej wypada Type 10 lub 12 cm/45 10th Year Type naval gun. On także był produkowany w dużych ilościach. Nie wspominam o innych, bardziej wyspecjalizowanych rodzajach uzbrojenia przeciwlotniczego lub po prostu podwójnego przeznaczenia, gdyż ludzcy Japończycy używali ich w tej roli przez całą wojnę. A skoro pojawiły się w Krwawym Słońcu rusznice przeciwlotnicze to Nippońscy generałowie mogliby rozważać użycie artylerii przeciwpegaziej. Przedstawione wyżej wątpliwości przyszły mi do głowy jednak dopiero po lekturze rozdziału VII. Podoba mi się jednak to, że żadna ze stron nie jest pokazana jako ta gorsza, walczą one na miarę swoich możliwości i wykorzystują wszystkie przewagi. Choć bitwa kończy się strategicznym zwycięstwem Sińczyków to ich straty sięgają prawie połowy wszystkich walczących. Nippończycy stracili jedną trzecią swych sił. W bitwie, pomimo, że zajmuje ona ponad 60 stron nie odnalazłem dłużyzn. Charaktery postaci są wyraziste pomimo faktu, że niektóre poznajemy po raz pierwszy. Ponadto dowódcy obu stron myślą o tym co robią nawet jeśli zwycięstwo jest niemożliwe. A opisy chmur zmieniających barwę na czerwoną za dnia i padającym krwawym deszczu są pięknym podkreśleniem podniebnej bitwy. Verlax napisał coś niesamowicie klimatycznego a zarazem oryginalnego.
  13. Jestem wielce zobowiązany ludziom, którzy ostrzegli mnie, że w Kruchości Obsydianu niewiele się dzieje. Może nie użyli dokładnie takich słów ale mniej więcej to mieli na myśli. Dzięki temu mogę z czystym sumieniem napisać, że fanfik ten mnie nie rozczarował tak bardzo jak by mógł. Jednak nie mogę napisać, by mnie zachwycił. Właściwie pozostawił mnie prawie kompletnie obojętnym. Muszę się w tym miejscu przyznać, szanowny czytelniku, że z początku nie miałem pojęcia co napisać w tym komentarzu, aby nie był on banalny i ogólnikowy. - Autorze komentarza, może streścisz akcję? - podpowie uważny czytelnik. Proszę bardzo. Ni stąd ni z owąd do Kryształowego Królestwa zaczynają przybywać sługi pokonanego króla Sombry. Są oni z początku unieszkodliwiani z mniejszym lub większym wysiłkiem. Dzieje się tak do momentu, gdy do miasta przybywa postać, której nie można tak po prostu stłuc na kwaśne jabłko. Była nią księżniczka Obsidian, córka króla Sombry i dziedziczka tronu. Jednak miast ją zatrzymać i uwięzić, Twilight Spark podjęła inną, być może ryzykowną decyzję. Postanowiła ją wychować. Tyle można napisać niczego nie spojlerując, zresztą spojlerowanie tutaj niewiele zaszkodzi. Proces wychowywania trwa całe dzieciństwo i młodość, może nawet dorosłość. I tak też się dzieje w przypadku Obsidian. Jej wychowywanie trwa! Fabułę można też przybliżyć posługując się przykładem. Weźmy sobie książkę Harry Potter i Kamień Filozoficzny. Wyjmijmy z niego trolla, mecz quidicha, Puszka, grę w szachy czarodziejów, to paskudne coś co się boi światła no i pojedynek z Voldemortem. Co nam pozostanie? Nic? Błąd! Pozostanie nam opowieść o nauce i przyjaźni z mroczną przeszłością w tle. I o tym z grubsza o tym jest Kruchość Obsydianu. To opowieść o adaptacji do współczesnego świata klaczy wychowywanej przez tyrana na swą następczynię. I w tym miejscu muszę pokusić się o kilka uwag. Po pierwsze, nie mam pretensji o to, że w fanfiku się niewiele dzieje, dlatego że popychać akcję do przodu można w różny sposób. Nie trzeba zawsze prowadzić do konfrontacji, można się zadowolić bardziej subtelnymi metodami. Tutaj są one bardzo subtelne i wprowadzane bardzo powoli. Nie jestem jednak pewien czy można dodać, że rozważnie, raczej kunktatorsko. Informacje kluczowe są tak rozmyte poprzez informacje o świecie, że zaczynają niknąć w natłoku opisów potraw, rutynowych czynności czy też rozważań o rzeczach trywialnych. Weźmy taki przykład: Nie jestem jednak w stanie stwierdzić, czy te informacje są potrzebne, czy też bez nich świat przedstawiony straci na wyrazistości? Czemu? Jeśli mamy przykładowo pogawędkę o systemie politycznym, to przecież może być część wprowadzania Obsydian do nieznanego jej świata. Nie można przecież zaprzeczyć, że Sombra był despotą i należy pokazać Obsydian, że metody jej ojca nie są jedynymi dostępnymi. W efekcie jednak miałem wrażenie, że część informacji od autora stoi w sprzeczności ze sobą. I Tak Equestria jest monarchią absolutną, gdzie Celestia panuje, ale nie rządzi, bo kraj jest demokratyczny, co oznacza, że rządzi nim kolektyw alikornów, które są tak długowieczne, że ich żywota rozciągają się na wiele cyklów wyborczych. Jednocześnie jednak mają one dzieci, które nie mogą liczyć, że kiedykolwiek zastąpią swoje matki o ile nie dojdzie do tragedii. W związku z tym wartość bycia księciem lub księżniczką zanika. Ja się pogubiłem a co dopiero Obsidian? Ogólnie mam wrażenie, że wszyscy są tak zachwyceni panujących ustrojem, że w ogóle nie zwracają uwagi na doświadczenia Obsidian. Nie mam wrażenia, że próbują skłonić ją do przemyśleń poprzez porównania tego jak rządził Sombra a tym jak się rządzi teraz. Kolejne porównanie jakie mi się nasuwa, to fakt, że Obsidian jest bardzo dorosła jak na swój wiek i ambitna, chociaż nie wydaje mi się, by był to samorodny talent jak Starlight czy Twilight. Raczej wszelkie braki nadrabia lekturą, samokształceniem. Czułem do niej respekt i nieustannie miałem wrażenie, że jej zatknięcie z może bardziej nowocześnie wykształconymi ale mniej poważnymi rówieśnikami raczej doprowadzi ją do regresu. Wszak ona sama posiadła wykształcenie przestarzałe ale obejmujące takie dziedziny jak choćby sztuki walki. Uczyli ją nauczyciele, których darzyła szacunkiem i nieraz była karana za swoje niepowodzenia. W efekcie zrodził się w niej niezwykle silny i destruktywny samokrytycyzm, zasilany strachem ale też ambicją. Nie widzę by te cechy panowały powszechnie w Equestrii, co najlepiej tłumaczy jej ustrój. W porównaniu z nią nawet niektóre zachowania Twilight wydają się dziecinne, jak np. zakradanie się do komnaty Obsidian pod zaklęciem niewidzialności. Oj, był to zabawny fragment, Jerzy Kontent, ale był w jakimś sensie niepoważny. Obsidian to postać na której miałem się koncentrować i tak też czyniłem. Ale miałem wrażenie, że jej życiowe doświadczenia są deprecjonowane, poleca się jej z nimi zerwać. Lubisz historię? Sądzisz, że pomoże ci się odnaleźć w nowym świecie? Olej to, poczytaj książkę Mane 6, tam jest wszystko. Tak można streścić rozmowę Joy (chyba córki Discorda i Fluttershy) z Obsidian. Jakże to przypomina te wszystkie poradniki w rodzaju jak zostać kimś tam w weekend itd. Myślałem, że padnę jak to przeczytałem. Owszem, to bardzo w duchu serialu, ale trochę mi się kłóciło z bardziej poważnym tonem opowieści. W fanfiku jest dużo nowych postaci. Autor umiejętnie rozwinął wizję znaną z serialu dodając wiele szczegółów i nawiązań. Uniknął przy tym umraczniania uniwersum na siłę. Wszystko naprawdę wygląda tak jak by to mogło być w MLP:FiM i czuć zgodność z jego duchem. Od strony formalnej nie mam wielu zastrzeżeń, może poza tym, że niekiedy dobór słów jest zbyt kolokwialny i nie zawsze ma to miejsce w dialogach. Psuje to nieco odbiór tekstu. Podsumowując czy Kruchość Obsydianu mi się spodobała? To nie jest tekst zły sam w sobie, ale to chyba nie jest mój gatunek. Okruchy życia same w sobie mnie nie pociągają, choć stanowią urozmaicenie jeśli się je doda do innych gatunków. Tutaj jednak prawie nie ma akcji, tajemnicy jest może i sporo, ale jej odkrywanie ginie w natłoku rutynowych czynności. Humor jest w porządku, ale tekst nie jest komedią i śmiałem się sporadycznie, jednak chyba wtedy kiedy autor zamierzał osiągnąć taki efekt. Czy jest to tekst zły? Nie sądzę. Czytałem wiele złych fanfików, wszak te się najłatwiej komentuje, a tutaj nie mogę zarzuć braków w logice (łącznie z ustrojem, który jest zgodny z duchem znanego z serialu), masy błędów, naciąganej psychologii postaci, fekaliów itd. Nie mogę nawet z czystym sumieniem powiedzieć, co bym wyciął, gdyż wiele z pozornie nieistotnych opisów nabiera znaczenia w kontekście Obsidian. Ograniczę się zatem do stwierdzenia, że to nie jest gatunek, za którym przepadam. Przez bogactwo wykreowanego świata jest on zapewne jednak dobry wśród tych o podobnej tematyce.
  14. Drogi czytelniku, ja też sobie zadaję jedno pytanie po lekturze Aleo He Polis. Jak ta cała rebelia była zorganizowana? Aleo He Polis uchodzi za jednego z klasyków polskiego fandomu MLP:FiM. Dlatego miałem wobec niego bardzo wysokie oczekiwania. Niestety niektóre nie zostały spełnione, chociaż w swoim czasie ten fanfik musiał być jednym z najlepszych. Dowodów na to jest dużo. Aleo He Polis przypomina mi tekst napisany w myśl książki Feliksa W. Kresa o tytule Galeria złamanych piór. Jedną z myśli w niej zawartych, było iż pisarz powinien wiedzieć o czym pisze. Zakładało to zbieranie i zapoznanie się z materiałami dotyczącymi tematyki poruszanej przez piszącego. Nie jestem ekspertem w historii starożytnej a im więcej wiem tym bardziej sobie uświadamiam ile jeszcze mogę się nauczyć. I Dolar napisał fanfika o kucykowym Bizancjum jakim miało być Kryształowe Królestwo. Można z niego czerpać wiedzę garściami! Co prawda dotyczy to głównie dziedziny militarnej, ale nawet wtedy szczegółowość opisów, uzbrojenia oddziałów, taktyk, formacji i tak dalej jest na poziomie godnym serii Historyczne Bitwy od Bellony. Aleo He Polis mógłby w licznych fragmentach zahaczać o tekst popularnonaukowy. A moim zdaniem mógłby wejść w skład wspomnianej serii jako Smarágdipolis 1453. I nawet ta data nie byłaby przypadkowa, gdyż w roku tym, jednak naszego obecnego kalendarza, upadło Bizancjum. Państwo to konało setki lat ale wywodząc swe początki od założenia miasta Rzym, było jedyną zachodnią(?) cywilizacją, które przetrwało grubo ponad tysiąc lat! Żeby poddać krytyce Aleo He Polis trzeba mieć wiedzę daleko wykraczającą poza to co oferują szkolne podręczniki. Być może trzeba być studentem historii albo lubić historię na tyle, by zostać samoukiem. Dlatego komentarz może składać się z takich uwag. Mam ten sam problem w tworzeniu mojego własnego fanfika. O ile jednak Persowie aż do czasów Seleucydów nie słynęli z ciężkiej kawalerii (którą przejęli i rozwinęli z królestw hellenistycznych), a opierali się raczej na konnych łucznikach (za panowania dynastii partyjskiej stosunek kawalerzystów-łuczników do kawalerzystów używających do walki kontosu był jak 10:1), tak dla Bizancjum kataphraktoi byli jedną z najważniejszych formacji. Byli to zawodowi żołnierze, służący wcześniej w innych formacjach konnych. I tu się pojawia problem? Czy w armiach kucyków lub ogólnie istot czworonożnych, może istnieć kawaleria w naszych rozumieniu tego słowa? W Euqestrii istniały rydwany, ale miały one bardziej charakter ceremonialny, chociaż dla jednorożca być może byłoby to jakieś wyjście. Zresztą rydwany były już przestarzałe za czasów Aleksandra Macedońskiego, chociaż używano ich jeszcze w wojnach diadochów. Poza kataphraktoi są jeszcze scutati, czyli tarczownicy/włócznicy słowem formacja znana od tysiącleci. Jest to jednak formacja piesza. Czym się zatem różniły te formacje? Obie używają włóczni, obie noszą ciężkie zbroje. Kataphraktoi są zatem bardziej obciążeni i w zasadzie nie jest jasne dlaczego nie pełnią funkcji czegoś w rodzaju triari z czasów Republiki Rzymskiej. Byliby zatem najlepiej wyćwiczoną formacją weteranów, którzy włączali się do walki gdy bitwa stawała się naprawdę zażarta. Z drugiej strony przychodzą mi na myśl sarissoforoi (prodromoi), gdyż tak nazywano w armiach macedońskiej i innych armiach hellenistycznych żołnierza uzbrojonego w krótszą lub dłuższą włócznię, zarówno piechura jak i konnego. Ogólnie, idea kucyków z przytwierdzonymi na sztywno włóczniami jakoś do mnie nie przemawia. W innym wypadku można by nazwać scutati clibanari, chociaż są rozbieżności czy nie było to po prostu inna nazwa kataphraktoi. I scutati i być może clibanari nosili krótsze lub dłuższe włócznie oraz mniejsze lub więcej tarcze i tak dalej. Tak właśnie mógłby wyglądać ten komentarz, tylko że książki z serii Historyczne Bitwy od Bellony mają jeszcze jedną cechę. Cechę, która czyni nazwę serii trochę bez sensu. Są one często streszczeniem kilkudziesięciu lat walk a na tytułową bitwę przeznaczają niekiedy kilkanaście stron. Owszem, są wyjątki jak np. Las Teuroburski 9 r. n.e. ale Kanny 216 p.n.e. czy Ipsos 301 p.n.e. to te niechlubne przykłady. Jednak dzięki temu czytelnik otrzymuje historyczny kontekst wydarzeń. I moim głównym zarzutem jest właśnie brak kontekstu zachodzących wypadków. Powoduje to, że przez ponad trzy rozdziały siedziałem przed monitorem i zadawałem sobie pytanie: Tak czy inaczej, cały czas miałem wrażenie, że rebelia rozwija się z jakąś szaloną prędkością a Sombra jest kimś, komu nawet Aleksander Wielki, Hannibal, Cezar nie mówiąc o zaliczonym w poczet bogów Oktawianie Auguście, nie są godni bić pokłonów. Wszystko jest tak perfekcyjnie zorganizowane, maszyny oblężnicze na miejscu, oficerów jest w bród, żywność jest dostarczana tak regularnie, że nie trzeba z początków mieć taborów. I wiecie co, nie wiem czy było gorsze to czy wyjaśnienie skąd się to wzięło. Wizja mega super tajnego spisku, rodem z...bo ja wiem, Protokołów Mędrców Syjonu? Czy może byli to Iluminaci? Sam nie wiem. Spisek, który był tworzony przez niejedno pokolenie i nikt nie zwrócił uwagi na jego turbo rozmiary jest chyba najsłabszą częścią tego fanfika, z którego się można uczyć o wojskowości bizantyjskiej. Skąd się wzięły inspiracje? Może z historii rosyjskich partii rewolucyjnych, finansowanych także przez... Rotszyldów? Nic innego mi nie przychodzi do głowy. Ale nawet wtedy tempo zaorania państwa jest niewiarygodnie szybkie. Już nawet nie będę pytał skąd Sombra miał kwalifikacje by dowodzić takimi masami. Aleksander też młodo zaczynał, ale on był synem króla i też z racji tego dopuszczono go do dowodzenia kawalerię macedońską podczas bitwy pod Heroneją. Ale jak już napisałem, Sombra zawstydza każdego wodza starożytności. Gdyby Sombra był generałem, zwycięzcą kampanii, który zwrócił żołnierzy przeciwko władcy mógłbym to zrozumieć. Tak przecież doszedł do władzy Septymiusz Sewer a nawet Julian (wtedy jeszcze nie) Apostata. Albo gdyby Sombra był dowódcą jakiegoś odpowiednika Pretorian, który wpierw wchodzi w spisek z kimś i wynosi go na tron (jak podobno było to z Klaudiuszem po zabiciu Kaliguli, którego przestraszonego znaleziono w skrzyni) a potem by go również zamordował? Też bym uwierzył? Tak się zdarzało. Tak było, jak mawia mój kolega Neij! No i pamiętajmy, że mamy do czynienia z podbojem kraju, który był silny, a nie zniszczony wojną. Zresztą sama motywacja, w swej sile naiwna, nie daje mi spokoju. Jak Sombra dowodził masami cywili? Czy używał magii znanej z serialu? Ma to olbrzymie znacznie, bo jeśli była to magia, to takie wypadki mają jakieś uzasadnienie. Ale jeśli był to tylko efekt propagandy, tak wielkiej, że aż zignorowanej przez władze, to nie, to jest po prostu słabe. Weźmy przykład: Jeśli Sombra używał magii, to dlaczego nie mógł użyć jej na nomadach? A na armii? No bo ja nie wierzę, że cywile rzucają się na wojsko z pianą na pyskach dlatego, że ktoś im przez 50 lat truł, jaki to bazyleus jest zły. Takie procesy trwają niekiedy 50 lat, ale są sprzężone z nieefektywnością władzy i zubożeniem ludności, czego tutaj nie było. A może, podążamy za myślą, że rewolucje wybuchają kiedy sytuacja się poprawia ale nie dostatecznie szybko? Ale to już konkluzja z czasów po Rewolucji Francuskiej. W ogóle nie zdziwiłbym się, gdyby Sombra sam rozpuścił plotki o półwiecznej mega konspiracji. I przejdźmy do Sombry. Jest go tutaj bardzo mało. Bardziej przypomina symbol, niż wodza. A ja chcę narad, raportów, podejmowania na bieżąco trudnych decyzji. Tekstowi by to nie zaszkodziło, zwłaszcza, że jest on pisany jako relacja a nie jako przypowieść, która może sobie pozwolić na pewne nieścisłości. A jego armia? Jest duża, szybka i w ogóle, ale nie opisano jej równie dokładnie jak wojsk Bazyleusa. Wiemy tylko, że mają w (wulgarne słowo) wszystkiego. Słowem nie wyglądają jak tłuszcza tylko jacyś profesjonaliści, których nawet bez tłuszczy są tysiące. Dolarze, czy ty przewidziałeś zielone ludziki? Podsumowując, czy fanfik mi się podobał? Pod względem opisów bitew i wojsk bardzo. Pod względem całej reszty mam zastrzeżenia. Postacie są w porządku, mają przeszłość ale są tylko trybikiem historii. Akcja biegnie zdecydowanie zbyt szybko, zwłaszcza na początku. Brakuje punktów odniesienia w geografii królestwa więc trudno ustalić zależności w niektórych manewrach wojsk. Wreszcie sama historia rebelii jest dla mnie całkowicie nie do przyjęcia. Przekombinowana jest totalnie i nazbyt opierająca się na teoriach spiskowych. Ten fanfik mi się spodoba kiedy Dolar napisze dodatkowe 150 stron o przygotowaniach do rebelii (choć to jest w sumie zamach stanu) i jak Sombra ją rozpoczynał. Bez tego fanfik ten ma dla mnie wartość historyczną i poznawczą, nie fabularną. Dolarze, dodaj 150 stron, których nie zamieściłeś!
  15. W odkrywaniu przeszłości fandomu sięgnąłem po kolejną fascynującą pozycję pod tytułem Dla TAtusia. Jest to fanfik krótki, krótki a zarazem na swój sposób interesujący, by nie powiedzieć, że szalenie interesujący. Ale ponieważ nie mogę napisać, tak po prostu dlaczego jest to fanfik, który powinniście przeczytać, to spróbujmy sobie odpowiedzieć na pytanie: czym jest krytyka literacka i dlaczego jest ona tak ważna dla szanującego się pisarza. Widzisz, drogi czytelniku, każdy mój komentarz jest o innym fanfiku ale tak naprawdę każdy z nich jest trochę o mnie i zawierają w sobie cząstkę mnie. I tym razem nie może być inaczej, bo fanfik ten jest tak krótki, że nie ma tam w sumie wiele rzeczy do skomentowania. Ale do brzegu, jak mawiał kapitan Titanica. Jeśli piszecie fanfika i chcecie aby czymś się wyróżniał, nie tylko musicie się wysilić aby unikać sztampy i tym samym stworzyć jakość samą dla siebie. Warto też aby ktoś liczący się, podpowiedział innym dlaczego coś jest godne ich uwagi. Weźmy przykład z powieści Aleksandra Czernyszewskiego o tytule Co robić? która, choć nudna, dzięki ówczesnej krytyce literackiej stała się popularna wśród młodzieży w Imperium Rosyjskim w II połowie XIX wieku. Jednym z jej gorących zwolenników był Włodzimierz Lenin. Czy muszę wspominać co było później? Albo weźmy inny przykład. Mój fanfik, Trucizna w naszych żyłach, zyskał bardzo wiele dzięki przychylnym komentarzom Cahan. Teraz na mnie spoczywa obowiązek reklamowania czegoś co może być interesujące. Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na ciekawą rzecz, rzecz rzucającą się w oczy jest przyznanie autora, że tekst nie posiada żadnych ambicji artystycznych, że jest on grafomanią, przepraszam, glafomanią. Ktoś napisał, że nurt w sztuce zwany kampem, jest nim tylko wtedy, gdy autor lub autorzy tekstu kultury nie uświadamiają sobie, że coś jest kampem, zresztą poczytajcie sobie Notatki o kampie niejakiej Susan Sontag. Grafomania, jeśli ktoś nieironicznie przyznaje, że coś nią jest, może nią jednak nie być ale z całą pewnością takie określenie czegoś, znosi wszelkie pretensje do bycia czymś wartościowym. A jednak ta odważna deklaracja podnosi symbolicznie jego wartość. Interesująca jest sama treść, która przywodzi na myśl selfinserty, które były kiedyś bardzo popularne w początkach fandomu. Jednak tym razem jest to jedna z dziecięcych fantazji, nie skażona fizycznym pożądaniem ciała ulubionego kucyka lub kucyków. Bohaterka, imieniem Dżesika, udaje się do świata fantazji, do miasteczka Ponyville... a nie, przepraszam, bo udaje się do Ponyvil. Nie jest ona jednak człowiekiem ale smokucem (twarz kucyka a ciało smoka). Dżesika znalazła tam przyjaciółki... a nie, przepraszam, znalazła tam pszyjaciółki i oddawała się tam niewinnym rozrywkom. Oczywiście, co to byłaby za fabuła? Jakieś tam okruchy życia? To za mało! Potrzeba trochę akcji! Dalej się robi naprawdę ciekawie! Gdy czyta się to bez kontekstu, to przychodzą na myśl różne świństwa, ale przecież wcześniej autor pozbawił swój tekst wszystkich kontekstów, pisząc: Zresztą, biorąc pod uwagę bezpośredniość i naiwność dziecięcego postrzegania świata faktycznie może być to fanfik o przemocy domowej, wszak opis jaskini smoka jest bardzo konkretny i niepokojący: A wspominałem już o fascynującym słowotwórstwie autora? Słowo o laserowaniu z oczu przypomniało mi mojego germanistę, który stwierdził, że dzieci mają fascynującą zdolność tworzenia słów na określenie rzeczy, które już posiadają swoje nazwy? Jak się nazywa człowiek naprawiający rzeczy? Naprawca! Mój ojciec zdał mi relację o dwóch dzieciach, które stworzyły dla siebie własny język i trzeba je było uczyć języka polskiego od podstaw! Jak zatem podsumować ten fanfik? Może na początek przestanę sobie robić jaja z szanownego czytelnika. Nie wiem jak wyglądają inne utwory autora, ale napisał ten fanfik zupełnie świadomie, robiąc sobie dowcip z okazji Prima Aprilis. I faktycznie, śmiałem się gdy czytałem tego, napisanego śmiesznie nieporadnym językiem, fanficzka. Nazwy angielskie napisane po polsku rozbawiły mnie. Tak miało być i tak się stało. Lecz co jeśli ten fanfik wcale nie jest taki śmieszny jak się może wydawać na pierwszy rzut oka? Widziałem przez kilka miesięcy wiele napisanych tylko trochę mniej nieporadnie utworów, które były całkiem na serio. Ubogie i pełne błędów słownictwo i brak jakiejkolwiek interpunkcji także nie są mi obce. Próby udoroślania na siłę oraz czynienia bohatera niemalże bogiem i sprawcą wszelkich dobrodziejstw dla kucyków także wydają się znajome. Dla mnie ten fanfik jest ostrzeżeniem. Dlatego moja konkluzja będzie następująca: autorze, jeśli masz wątpliwości czy napisałeś coś godnego publikacji, przeczytaj tego, napisanego dla jaj fanfika i porównaj ze swoim. Jeśli wydadzą się wam choć trochę podobne, to porzuć swój zamiar i lepiej popracuj dłużej nad swoim dziełem.
  16. Był taki czas, kiedy noce spę­dza­łem na słu­cha­niu strasz­nych kucy­ko­wych fan­fi­ków na You Tube. Zwłasz­cza jesień obfi­to­wała w takie sesje. Oczy­wi­ście były to fan­fiki w języku angiel­skim, bo pierw­sza próba wysłu­cha­nia pol­skiego tłu­ma­cze­nia fan­fika, Fabryka tęczy prze­ko­nała mnie, żebym pozo­stał przy angiel­skich ory­gi­na­łach. Tak wysłu­cha­łem kilku inte­re­su­ją­cych pozy­cji: , ,,Roc­ket to insa­nity” ,,Story of the blanks” czy, ,,Cream and Sugar” (któ­rego wysłu­cha­łem wio­sną i który w sumie nie jest hor­ro­rem ale i tak pole­cam) oraz, ,,Unmar­ked” (o nagra­niu tak fatal­nej jako­ści, że rozu­mia­łem piąte przez dzie­siąte, ale może ktoś wysłu­cha i powie mi czy było warto, zresztą zapy­taj­cie Dolara). Był pośród nich także utwór znany jako ,,Fore­ver Fait­ful”. Nie wyróż­niał się on z pozoru niczym i bazuje zapewne na jakiejś cre­epy­pa­ście, któ­rej nie znam. W każ­dym razie szybko o nim zapo­mnia­łem, wszak na hory­zon­cie mia­łem kilka kucy­ko­wych fanow­skich komik­sów z rosyj­skim dub­bin­giem. Minęło kilka lat i kiedy piszę te słowa biorę udział w kon­kur­sie komen­ta­tor­skim. Prze­ko­na­łem się, że w każ­dym z nas drze­mie kapi­tan Kirk lub Picard (lub Sisco lub Jane­way) i posta­no­wi­łem wziąć udział w wykop­kach, w któ­rych celuje Sun. Uda­łem się tam, gdzie odna­la­złem fan­fiki nie komen­to­wane od lat. Odna­la­złem tam, ,,Fore­ver Fait­ful” i posta­no­wi­łem dać mu szansę. Oj, był­bym nie­szczery, chcia­łem ten fan­fik zbesztać za nadmierną zwięzłość i zmarnowany pomysł, ale gdy skoń­czy­łem go czy­tać zrozu­mia­łem, że mam do czy­nie­nia z dzie­łem abso­lut­nego geniu­szu, z dzie­łem czło­wieka, który prze­wi­dział naj­waż­niej­sze punkty roz­woju fabuły serialu My Lit­tle Pony: Friend­ship is Magic! Dosłow­nie czy­ta­jąc to krót­kie dzieło, wie­dzia­łem, że autor, niczym Ste­fan Siara Sia­rzew­ski, wszystko obmy­ślił i wszystko prze­wi­dział! Na począ­tek fabuła. Twi­li­ght umiera, wszy­scy pła­czą, Pony­ville, ba wszyst­kie kucyki, wyglą­dają niczym wyjęte z pio­senki, ,,Paint it Black!”. Rain­bow Dash, nie­po­mna, że tak wła­ści­wie kon­cen­truje się głównie na sobie (nawet rodzice tak śred­nio ją obcho­dzą) i będzie pod­słu­chi­wać zebra­nia wła­snego fanc­lubu, krzy­czy brze­mienne słowa: Naj­wy­raź­niej nie wie­działa co się zda­rzy na końcu 9 sezonu, na końcu koń­ców! Ale to nie jest naj­waż­niej­sze, wszak posta­cie, które nie zacho­wują się jak posta­cie znane z uko­cha­nego przez nas serialu są dość nor­malne dla tego serialu. Pamię­ta­cie jak Cele­stia w odcinku, ,,Horse Play” nagle stra­ciła połowę swego IQ i uwie­rzyła Twi­li­ght, że jest świetną aktorką? Oto tego typu sytu­acja. Punkt dla ,,Fore­ver Fait­ful’’! Ale szybko oka­zuje się, że słowa Rain­bow Dash były brze­mienne w skut­kach! Twi­li­ght nie umarła tak do końca. W kra­inie śmierci zaczęła two­rzyć swoje wła­sne impe­rium i zapeł­niać je kucy­kami. W pierw­szej kolej­no­ści tymi, które były jej przy­ja­ciół­kami. Na naszych oczach Twi­li­ght staje się zła i zimna jak lód. Te słowa cudow­nie współ­grają z odcin­kiem ,,Horse Play”, „Les­son Zero” z fil­mem z 2017 r. wresz­cie z odcinka o par­ku­rze pytań. Twi­li­ght w osta­tecz­no­ści zapo­mni o wszystkim czego się nauczyła, jeśli uzna, że to przy­nie­sie korzyść ogó­łowi czy komuś innemu (choć i jej samej nie wyłą­cza­jąc). Kolejny punkt dla, ,,Fore­ver Fait­ful”, kolejny pokaz dale­ko­wzrocz­no­ści autora! Warto pod­kre­ślić stop­nio­wa­nie nara­sta­nia paniki u Cele­stii i Luny, bez­owocne próby zara­dze­nia kosz­ma­rowi. Jed­nak i tym razem autor fan­fika prze­wi­dział taki roz­wój charakteru tej postaci i jej zna­cze­nia dla fabuły serialu: Ktoś by pomy­ślał, że to błąd w tłu­ma­cze­niu, że frag­ment powinien brzmieć tak: Istotne jest to, że nawet w takiej chwili sio­stry dro­czą się ze sobą! Pamię­ta­cie odci­nek o Day­bre­aker? Jak Luna nie mówiła Cele­stii, jakie są jej potrzeby, czym mogła dopro­wa­dzić do kry­zysu w pań­stwie? Oto przy­kład dale­ko­wzrocz­no­ści autora i kolejny punkt dla, ,,Fore­ver Fait­ful”! A zresztą spójrz­cie na ten frag­ment… Autor prze­wi­dział nawet, że Luna nie da sobie sama rady w rzą­dze­niu pań­stwem! Zro­bił to na jakieś 6–7 lat przed tym jak Has­bro przy­znało, że jest to prawda! Czego jesz­cze potrze­bu­je­cie by uznać, że obcu­je­cie z dzie­łem geniu­szu?! Czy ten frag­ment o Rarity cze­goś nie przy­po­mina? Prze­cież to wypisz wyma­luj Rarity z odcinka w któ­rym traci grzywę albo cierpi z powodu kry­tyki po uka­za­niu się Dzien­nika Przy­jaźni! W tym kon­tek­ście nie prze­szka­dza nawet sprzecz­ność w listach Twi­li­ght: Naj­pierw chce jej dać wię­cej czasu na zna­le­zie­nie opie­kunki dla sio­stry, a potem uznaje, że Che­eri­lee się na taką nadaje! Ktoś by pomy­ślał, że autor fika ma pamięć zło­tej rybki, ale… nie wiem jaki ale napewno jest w tym jakiś głęb­szy sens. I wresz­cie ostatni dowód geniu­szu. Dla­czego w ogóle Twi­li­ght ma takie moce? Takie ni z gru­chy ni z pie­tru­chy? Autor prze­wi­dział ist­nie­nie cze­goś podob­nego do Otch­łani zna­nej z ostat­nich odcin­ków 7 sezonu! Ale to nie wszystko! Pier­wia­stek magii ma powo­do­wać, że Twi­li­ght nie jest tylko szep­czą­cym cie­niem jak inni zmarli. Jakim spo­so­bem? A zasta­na­wia­li­ście się jakim spo­so­bem Cadence została ali­kor­nem? A zasta­na­wia­li­ście się jakim spo­so­bem Twi­li­ght została ali­kor­nem? A zasta­na­wia­li­ście się dla­czego Cadence uro­dziła Ali­korna co się ni­gdy nie zda­rzyło w Equ­estrii? I jak w pią­tej gene­ra­cji wymy­ślono całą kra­inę ali­kor­nów, o któ­rej ni­gdy nie wspo­mniały Cele­stia i Luna i ni­gdy nie pró­bo­wały pro­sić tam o pomoc? A zasta­na­wia­li­ście się kie­dyś dla­czego w jed­nych odcin­kach Twi­li­ght orga­ni­zuje mega imprezy a w innych nie potrafi zor­ga­ni­zo­wać łabę­dziej gali? Albo dla­czego raz do Appa­lo­osy jedzie się przez całą noc a osiem sezo­nów póź­niej można tam doje­chać w kilka godzin? I gdzie się podziały te wszyst­kie bizony? Albo dla­czego Cele­stia, skoro włada słoń­cem a Luna księ­ży­cem, nie mogą zatrzy­mać utraty magii po trzech dniach, skoro mogą po pro­stu je zatrzy­mać? A jeśli nie mogły ich zatrzy­mać to po co w ogóle suge­ro­wano, że robią to codzien­nie i są bar­dzo ważne? Rozważ­cie zatem jedną kwe­stię poru­szaną w tym fan­fiku: Skoro Cele­stia nic nie wie­działa to czemu nagle Luna zaczyna podej­rze­wać, że ele­ment magii ma coś wspól­nego z nowymi mocami Twi­li­ght? Nie wia­domo dla­czego Twi­li­ght ma te moce. Ona ma te moce bo tak i już. This is not a love song, śpie­wał Ram­m­stein w pio­sence ,,Ame­rika" a ten komen­tarz nie jest by­naj­mniej pisany, przez więk­szą część, na serio. W tym fan­fiku widać jak na dłoni wszyst­kie pro­blemy serialu. Tylko serial two­rzył zespół liczący setki ludzi, nie­kiedy nie mają­cych poję­cia o posta­ciach i świe­cie w któ­rym dzieje się akcja. Pro­blemy nara­stały przez 9 sezo­nów, two­rząc w efek­cie świat w któ­rym wszystko może i zara­zem nie może być zali­czone do kanonu. Wszyst­kie pro­blemy wystę­po­wały w ,,Fore­ver Fait­ful” na długo przed zakoń­cze­niem MLP: FiM, ale wystę­pują one na 8 stro­nach A4 i były spi­sane przez jedną osobę. Zna­la­złem tego fan­fika na pierw­szej stro­nie forum MLPPol­ska. Na pierw­szej, gdzie można zna­leźć fan­fiki nie komen­to­wana od lat. I pew­nie nie zwró­cił­bym na niego uwagi, gdy­bym go nie znał. To jak głę­boko musia­łem, ,,kopać” w forum naj­le­piej poka­zuje z jak pośled­nim utwo­rem mamy do czy­nie­nia. Utwo­rem, cał­kiem słusz­nie zapo­mnianym przez histo­rię.
  17. Tym komentarzem kończę moją przygodę z fanfikami autora o pseudonimie siwulecdako. Autora moim zdaniem mającego nieraz niezłe choć czasem też gorsze pomysły, na ogół mającego jednak problemy z ich realizacją. Jego twórczość przeszła jedna zaskakującą ewolucję, gdyż po pierwszym fanfiku ,,Mroczne proroctwa’’, które chyba nigdy nie powinny się ukazać, napisał dużo lepsze ,,Pirytowe serca’’. Jakaż to była przepaść! Niestety był to też chyba szczyt możliwości autora, który stopniowo obniżał loty. ,,Przemysł farmaceutyczny’’ to fanfik, który cierpi na kilka poważnych problemów, będąc modelowym przykładem tekstu, który został opublikowany chyba zbyt wcześnie. W każdym razie sądzę, że to raczej dopracowany szkic i gdyby przepisać go jeszcze raz rozbudowując motywację kluczowych postaci, mógłby być jednym z najlepszych utworów siwulcadako. Zanim przejdę do krytyki, napiszę co mi się spodobało. Była to pewna znajomość tematu przez autora. Pewna ale bez pseudonaukowego bełkotu ale też bez przybliżenia czytelnikowi problemu, przed którym stawali twórcy broni biologicznej. Owszem, myślę teraz życzeniowo, ale podobny wstęp w warunkach Equestrii byłby ciekawy. Po drugie tekst jest napisany bez dłużyzn, a jeśli już to raczej stwierdzę, że jest tutaj zbyt wiele telegraficznych skrótów. Chociażby życie kucy podczas pandemii mogłoby być przedstawione bardziej szczegółowo. I… to wszystko. Fabuła się nie broni, gdyż napędzają ją działania postaci a motywacja tych jest doprawdy kuriozalna. I tak główny bohater, Bright, nienawidzi pegazów i jednorożców, tworzy więc wirusa by je wymordować ale jednocześnie by zarobić na ich leczeniu. Ponadto wirus oszczędza ziemskie kucyki, być może dlatego, że Bright jest jednym z nich. O ile przyczyny do nienawiści do jednorożców są przybliżone, tak do pegazów chyba już nie. Tych zdaje się nienawidzić nawet bardziej, bo morduje je nawet przed uwolnieniem swego wirusa. Zresztą Bright nienawidzi wszystkiego i wszystkich. Nic też nie kocha. W ogóle jego nienawiść jest wręcz tak naiwna, tak nihilistyczna, tak przerysowana, że aż przesłania sobą błędy interpunkcyjne: Można wywnioskować, że jego rodzina zginęła bo Bright obchodził urodziny. Pewnie nie to autor ma na myśli, ale tak napisał i nic nie poprawił. W ogóle w Brighcie najgorsza nawet nie jest jego nihilistyczna motywacja, tylko to, jak łatwo może zmienić zdanie: Rozumiesz, szanowny czytelniku? Dawna przyjaciółka, która przyszła do niego w wymiernym celu, przeprasza go, co doprowadza do procesu totalnego rozklejenia się postaci. Może to nawet nie jest problemem (ale pewnie się mylę), ale fakt, że postać tak zacietrzewiona by mordować niewinnych w ilościach hurtowych, nawet nożem, nawet przed pandemią, postanawia zmienić swoje postępowanie. Brakuje mi tutaj czegoś. Brakuje mi iluś tam stron, które wyjaśniły by taką zmianę. Brakuje mi przygotowania, brakuje mi konfliktu wewnętrznego. Bo Bright nie ma konfliktu wewnętrznego, gdy go poznajemy. Nawet nie jestem pewien czy to, że wirus miał nie tykać jego rasy było spowodowane czymś więcej niż to, że sam był kucykiem ziemskim. Jak zresztą widać, także kucyki ziemskie mu mocno zaszkodziły. I nic? Nie zasłużyły na ,,nagrodę’’? Nic nam nie sugeruje, że Bright jest jakimś supremacjonistą, który chce wybić inne rasy przez ich szkodliwy wpływ albo eksploatację jego rasy. Nie mógł zatem przygotować leku tylko dla siebie a i to aby patrzeć jak świat umiera? Bo jak już napisałem, Bright jest nihilistą, nawet jego wygody nie są dla niego istotne: Ten bohater nie ma pozytywnych bodźców, nie ma pozytywnych celów. Dlatego jest on po prostu postacią bez sensu! Tak, bez sensu! Skoro nienawidzi przedstawicieli wszystkich ras to czemu nie robi wirusa mordującego ziemskie kucyki? Skoro nie chce zarobić to po co tworzy antidotum? Żeby ratować tych, których nienawidzi? Taka postać powinna zrobić antidotum dla samego siebie i całkowicie ignorować innych, ale nawet to nie jest pewne. Bo skoro nie byłoby już tych, których nienawidził, to powinien się w końcu zabić. Faktycznie, gdy zanika owa nienawiść de fakto popełnia coś takiego. Ale to nie Bright, którego z pewnym wysiłkiem uznałem za bezsensownie napisaną postać sprawił, że ,,Przemysł farmaceutyczny’’ zadał mi ból. Jest nim księżniczka Luna. Luna, co by dużo nie pisać, bredzi jak potłuczona! Wbrew pozorom, Luna nie zadała sobie tyle trudu by ratować siostrę, oj nie. Ona zadała sobie tyle trudu, by rozwalić państwo od środka! Tak! Luna przejęła władzę i zaczęła grozić, że jeśli ktoś inny po tę władzę sięgnie i spróbuje cokolwiek zrobić w czasie pandemii to mu przeszkodzi! Jak, skoro chwilę potem następuje fragment?: Rozumiesz drogi czytelniku? Luna nie ma siły stać, ale będzie przeszkadzać każdemu, kto by miał czelność próbować ratować sytuację! Pomimo zapewnień, że...: ...ja z całą mocą stwierdzam, że Luna zachowuje się jak skończona maniaczka! Czyż nikt jej nie powiedział, że kuce ziemskie nie chorują i ma jeszcze kim rządzić? Nie zamierza ich wykorzystywać do walki z pandemią? Przecież Luna bredzi! Dosłownie, 90% jej wypowiedzi to bredzenie! Nawet różne końcówki tego nie są w stanie zmienić! Ta zła: I ta ,,dobra’’: Oczywiście, nie muszę chyba wspominać, że żadna z księżniczek nie skojarzyła faktów, że akurat ten kuc, który miał lekarstwo na chorobę akurat w jej trakcie zaczął sobie budować fabrykę dla jego produkcji?! Najwyraźniej w Equestrii, mimo istnienia mikroskopów molekularnych, nie ma innych zakładów, które są w stanie produkować lekarstwa. Wszystko musi robić jedna firma, bo księżniczki nie mogą nakazać przekazania wiedzy potrzebnej do rozpoczęcia produkcji innym zakładom! Już pomijam fakt, jak Luna mogła dokonać zamachu stanu, znieść swoją władzę a potem wydawać rozkazy?! ‘’Przemysł farmaceutyczny’’ to nie jest po prostu zmarnowany pomysł. W obecnym stanie ten tekst nie można nazwać inaczej niż bełkotem. Bełkoczą od rzeczy księżniczki. Główny bohater nienawidzi wszystkich, ale chce zamordować tylko niektórych, ale nie chce ich zamordować, bo tworzy dla nich lek, który ma mu co prawda pozwolić zarobić, ale tak naprawdę pieniądze go nie interesują! A wisienką na torcie jest przyczyna jego przyznanie się do wywołania pandemii przed wszystkimi kucykami! Przecież tu się nic nie trzyma kupy! O tragicznej stronie gramatycznej, ortograficznej nie ma chyba co wspominać… albo co mi tam! Lecimy! Podsumowując, nie czytajcie! Szkoda waszego czasu i nieuchronnego uszkodzenia mózgu!
  18. ,,Pie Killer’’ autorstwa Niclasa to być może jeden z bardziej znaczących fanfików wczesnego fandomu. Dość powiedzieć, że nigdy nie widziałem tylu głosów na EPIC. Niewątpliwie w swoim czasie był to utwór dość ambitny, choć nie mogę z całą pewnością stwierdzić, że całość trzyma się przysłowiowej kupy. ,,Pie Killer’’ to fanfik powstały jako kolejna wariacja na temat niesławnych ,,Babeczek’’. Wpływ tego utworu na fandom był nieproporcjonalnie duży, biorąc pod uwagę jego formę i treść. A jednak ilość opowiadań nawiązujących do niego jest zauważalna. Są to nie tylko fanfiki ale nawet fanowskie komiksy. Większość z nich jest na szczęście lepsza niż ,,Babczeki’’. Nie inaczej jest z ,,Pie Killer’’, który ponownie przypomina mi ,,Rocket to Insanity’’. Nie jest tak dlatego, że fabuła jest w jakikolwiek sposób podobna do tamtego komiksu, ale pewne jej elementy i świata są zbliżone. ,,Pie Killer’’ to utwór pod kilkoma względami ciekawy fanfik. Po pierwsze nie ma tutaj głównego bohatera a jest on, że tak stwierdzę, przechodni. Ma to wpływ na sam charakter opowieści. Początek zaczyna się jak opowiadanie noir, w którym samotny (duchowo) detektyw pragnie dopaść mordercę. Potem jednak jego rola nie tylko spada, ale wręcz zanika prawie całkowicie. Jego miejsce zastępują inne postacie jak Twilight Sparkle, Cloud Kicker, księżniczki Celestia i Luna itd. Każda z nich popycha rozwiązanie tajemnicy na miarę swoich możliwości. Detektyw zdolnościami logicznego rozumowania, Cloud Kicker (chyba) siłą a Twilight wiedzą magiczną. Jest to ciekawe rozwiązanie, zwłaszcza że ,,Pie Killer’’ nie jest zbyt długim utworem. Mimo to postacie mają wyraźne charaktery i ich przeszłość, a nawet przeszłość ich rodzin ma wpływ na poczynania tychże. Co prawda zastanawiam się dlaczego czasami postacie muszą dawać się ponieść swojemu charakterowi tak bardzo, że zaczyna to wyglądać równie niepoważnie co przygody Red Stripe. Oto przykład, gdy Cloud Kicker szuka zaginionego pegaza do czego potrzebuje świadków: Oczywiście Kicker można trochę zrozumieć: po mieście grasuje seryjny morderca, a ona jest żołnierzem i wie jak stosować przemoc, zagrożone jest życie jej przyjaciółki a grupka ogierów chce się popisać przed kolegami w niedojrzały sposób. Dodajmy do tego, że rodzina Kicker jest mocno osadzona w systemie politycznym Equestrii. Czy jest to komentarz społeczny? Wątpię. Czy ten fragment naprawdę był potrzebny? Co on pokazuje? Nic nie pokazuje bo następnie pojawia się ktoś lepiej poinformowany: Ten, oraz poniższy fragment mają chyba uczynić świat jeszcze bardziej mrocznym, noir albo szczeniackim a w każdym razie jest to przednia schiza: ,,Wulgaryzmy’’ typu ,,piórwa’’, zapiórwiście’’ pod koniec są tak częste, że w zestawieniu z wyżej przywołanymi (i tymi nie przywołanymi też) fragmentami, sprawiają, że tekst wygląda jak dzieło kogoś, kto dopiero teraz może sobie swobodnie kląć i robić rzeczy, które jak się uważa, mogą robić (bezkarnie?) osoby dorosłe. Fanfik moim zdaniem traci na takim hiperrealiźmie. Zanim przybliżę postać głównego złego, poruszę sprawę gatunkowego zaklasyfikowania. ,,Pie Killer’’ nie jest kryminałem noir, jest to occult detective czyli sprymityzowana wersja wspomnianego. Po fakcie wiedza potrzebna do rozwiązania sprawy jest wiedzą tajemną, do której czytelnik nie ma dostępu. Ma ją tylko autor. I autor niewątpliwie swobodnie porusza się pomiędzy sztuczkami magicznymi mordercy i innymi magicznymi arkanami. Czytelnik nie ma tak lekko. Czasami zalewała mnie taka ilość informacji, że po prostu wyłączałem myślenie, ciesząc się, że tekst jest napisany tak lekkim językiem, bo słowo daję, że gdyby nie był, to ocena nie byłaby pozytywna. Nie pomaga również fakt, że choć fanfik napisano z perspektywy trzeciej osoby, to otrzymywane informacje nieustannie podważane przez wszechwiedzącego (?) narratora. Nie wiemy bowiem czy bohaterowie naprawdę widzą lub słyszą to co widzą lub słyszą. W każdym razie ja często miałem wątpliwości, gdzie się kończyła jawa a zaczynał sen/magiczna iluzja. I to co opisałem powyżej, dobrze oddaje postać mordercy. Mordercy, który nie tylko bawi się zdrowiem psychicznym swoich ofiar ale wręcz sam jest ofiarą wypadków i to w znacznie bardziej złożony sposób niż się może początkowo wydawać. Powiedzmy, że tak jak fabuła skupia się na różnych bohaterach go ścigających tak też ścigany przez nich morderca jest za każdym razem inny. Tylko zanim nazwę to geniuszem, a tekst nosi chyba nieco jego śladów, to nie mogę się oprzeć wrażeniu, że być może sam autor nieco improwizował. Mogę napisać, że całość ujęta przeze mnie w ten sposób jest bardziej poukładana, niż tekst zdaje się być w rzeczywistości. Czy polecam ,,Pie Killer’’? Nie mogę zaprzeczyć, że autor dysponował już wtedy niemałym doświadczeniem pisarskim i miał wyrobiony warsztat, który jednak zalatuje jeszcze zagrywkami godnymi nastolatka, który nie wie jak zaimponować rówieśnikom więc nawija o seksie i rzuca przekleństwami. W czasie kiedy on się ukazał miał prawo uchodzić za dobry, gdyż pod wieloma względami prezentuje się wprost rewelacyjnie w porównaniu z wieloma fanfikami epoki fandomu łupanego. Autor nie tylko ma pomysł i chęć, ma także możliwości by go zrealizować. Niestety chyba czasem aż nadto daje się ponosić inwencji. Jednym słowem brakuje mu chyba dyscypliny. Natomiast po dziesięciu latach jest on nadal przyzwoity, chociaż wydaje mi się, że istnieje bardziej jako kolejna wariacja na temat ,,Babeczek’’ niż samodzielnie dzieło.
  19. Bardzo żałuję tego co teraz napiszę, ale nie skończyłem ,,S.T.A.L.K.E.R. Equestria Girls "Spełniacz Życzeń" RELOADED’’. Nie byłem w stanie tego zrobić i nie mogłem się dłużej przekonywać, że jestem po prostu zmęczony tym fanfikiem i gdy trochę od niego odpocznę napewno mi się spodoba. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że fanfik ten faktycznie mnie zmęczył, dlatego niniejszy tekst dotyczy tylko drugiej części rozdziału XIII, rozdziału XIV i pierwszej z trzech części rozdziału XV. Na początek wspomnę o plusach, za które można utwór Grento pochwalić. Są nimi ciekawe i wielowymiarowe postacie, szczegółowe opisy walk i nie zdawkowe przedstawienie lokacji. Ponadto autor zna i kocha stworzony przez siebie świat, który nie opiera się tylko na grze wydanej w 2008 r. i dwóch samodzielnych rozszerzeniach do niej. Rozszerzył go o uniwersum gry ,,Chernobylite’’. Jednak Grento i to nie wystarczyło. Przeglądał on wszystkie obietnice autorów ,,S.T.A.L.K.E.R. Cień Czarnobyla’’, i wiele z nich przeniósł do swego dzieła. A często pletli trzy po trzy, obiecując rzeczy, które nie zawsze są normą nawet dzisiaj. Wszystko to jest bardzo ważne i nie wątpię, że jeśli Grento nadal będzie pisał, to stworzy coś bardzo dobrego. A jednak tym razem nie miałem sił aby dokończyć jego dzieła. Dlaczego? Kiedyś chętnie twierdziłem, że jest to chyba spowodowane długością fanfika, która równa się połowie ,,Fallout: Equestrii''. Czemu do głowy przychodzi mi to porównanie? Pomijając fakt, że oba fanfiki porzuciłem? Cóż, za nieskończenie ,,Fallout: Equestria’’ odpowiada bariera językowa, chociaż słownictwo było dość proste. Także u Grento poszczególne zdania nie są przesadnie rozbudowane i nie trzeba się zastanawiać co autor miał na myśli. Dialogi są napisane żywym językiem, chyba w tzw. manierze hiperrealistycznej. Bardzo długo odwracały one uwagę od problemów fanfika i pozwalały mi wmawiać sobie, że ten ,,zaraz się rozkręci’’. Faktycznie czasami się rozkręcał ale nigdy na długo. Moim zdaniem głównym powodem mojego zmęczenia fanfikiem można dopatrzeć się w tym fragmencie: A czemu nie napisać tego w ten sposób? Spójrz, drogi czytelniku. Tracąc niewiele z nastroju emocjonalnego i klimatu utrzymujemy praktycznie tą samą ilość informacji. U Grento zajmuje to 370 znaków a w mojej wersji 129. Prawie trzy razy mniej. To nie jest duży problem, jeśli fanfik ma 300 stron, ale bardzo się on rozrasta jeśli ma on stron 800. Ale to nie wszystko. W oryginalnym zdaniu tak naprawdę tylko wypowiedź, pierwsze zdanie i pierwsza część czwartego zdania, mają wartość informacyjną i coś sobą wnoszą nowego. Drugie zdanie to dosłownie powtórzenie tego samego dwukrotnie. Trzecie zdanie jest raczej oczywiste, gdyż nikt nie nosił by takiego imienia, więc to musi być ksywka, podobnie jak Żniwiarz, Doktor, Naznaczony etc. To jest oczywiste i nie wymaga wyjaśnień. Ale to nie wszystko. W pierwszej części XIII rozdziału jest opisana dokładnie walka pomiędzy Fluttershy i Żniwiarzem, gdy ci próbują się nawzajem wrzucić do anomalii. Druga część XII rozdziału powtarza tę walkę jeszcze raz, tylko trochę zmieniając jej wynik. Naprawdę, czy trzeba było pisać bardzo podobne rzeczy zamiast zmieścić wszystko w jednym starciu? Ile by to oszczędziło nam stron? Ale właśnie podejmując takie decyzje można by skrócić fanfik o tych 200 stron i uczynić go bardziej przyswajalnym. To nadal nie wszystko. Takie nieroztropne rozpisywanie się powoduje, że sceny akcji są po prostu tak od siebie oddzielone, że traci się wrażenie, że są jakoś połączone, że jedna doprowadziła do drugiej. Tutaj ta ciągłość zostaje zerwana i to czasami w dość kuriozalny sposób. Piszę tutaj o scenie obumierania świadomości Codrisda (przynajmniej tak mi się wydaje, nie starczyło mi siły woli by sprawdzić czy potem jakimś cudem nie ożył, a są na to maszyny w Zonie), która jest ciekawa, ale zajmuje całe dwadzieścia stron lub coś koło tego. Wpierw myślałem, że to jakieś wspomnienie, ale to chyba jednak jest sen, który przedstawia świat osoby, która nie ma już wpływu na wydarzenia bo nie żyje. Sam koncept jest bardzo ciekawy i ładnie opisany, ale na Lenina, ON SOBĄ NIC NIE WNOSI, NIE POPYCHA AKCJI NAPRZÓD! Naprawdę, sprawienie, że ¼ fanfika to fluff, to klimat, niekoniecznie musi uczynić go lepszym. Takich przykładów podałem przynajmniej kilka w poprzednich komentarzach. Dotyczą one niekiedy postaci mających może i znaczny ale krótkotrwały wpływ na fabułę i chyba zostały wprowadzone tutaj dla wspomnianego już klimatu. Trochę za dużo jest tutaj tego klimatu. Napiszę to jeszcze raz, gdyby ktoś miał wątpliwości. Grento potrafi napisać coś bardzo fajnego, przynajmniej takie mam doświadczenia po kilku czytaniach ,,Opiumowych Dziewcząt i Kultu Sombry’’ na Bronies Corner 2.0. Grento bardzo się przykłada aby jego fanfiki były napisane zróżnicowanym językiem, oddającym odpowiednio wydarzenia i charakter postaci. Pod względem samego języka nie mam tutaj mu wiele do zarzucenia, może poza literówkami. A to właśnie strona formalna powoduje, że często dalej brniemy w fanfika. Gdy piszę, że ,,S.T.A.L.K.E.R. Equestria Girls "Spełniacz Życzeń" RELOADED’’ ma problemy, to nie mam na myśli, że jest debilnym selfinsertem o zoofilu Krzysiu, napisanym tak, jakby to był SMS wysłany do kolegi lub koleżanki z klasy. SMS na 300 stron. Można go bowiem uratować na poziomie redakcyjnym. ,,Polacy są wszędzie’’ nie jest w stanie uratować nawet Boże miłosierdzie. That’s all I have to say today. Go away now.
  20. Uniwersum MLP: FiM było tworzone przez wielu ludzi. Co więcej ludzie Ci, chyba często nie wiedzieli nic o serialu, do którego pisali scenariusze. Nie pamiętam już którego dotyczyło to odcinka, ale chyba jednego z późniejszych sezonów, gdy autorowi scenariusza pokazano tylko odcinek ,,Lesson Zero''. Opowiada on o tym jak Twilight nie mogąc znaleźć problemu przyjaźni do rozwiązania zaczyna tworzyć własne. I po czymś takim miał on napisać swój własny epizod. Dobrym przykładem efektów takiego podejścia są chyba odcinki, w których Twilight organizuje imprezy. W odcinku ,,Księżniczka Spike'' jest przepracowana, zajmując się zjazdem burmistrzów, w filmie z 2017 r. organizuje wielką imprezę dla całego Canterlotu, w odcinku z ostatniego sezonu o łabędziej gali nie potrafi niczego zorganizować. Okazuje się zresztą, że od tego jest specjalny komitet w którym nie ma żadnej z jej przyjaciółek. Nie wierzę, że scenariusze tych odcinków pisała jedna osoba, zwłaszcza, że po drodze Twilight zaczęła prowadzić szkołę a więc bieżącą organizacją zajmuje się od jakiegoś czasu. Kolega opowiadał mi, dlaczego w Celestia została księżniczką a nie królową. Po prostu Hasbro zrobiło badania i okazało się, że księżniczka częściej jest utożsamiana z dobrą postacią niż królowa. Przynajmniej tak słyszałem. MLP:FiM powstawał w pewnym kontekście kulturowym, w pewnej kulturze organizacyjnej i miało to wpływ na serial. Kiedy nazywano Celestię księżniczką prawdopodobnie nie myślano o całokształcie świata i stosunków w nim panujących. Nie dziwię się. Prawdopodobnie wymyślano te rzeczy na bieżąco. Dlaczego gryfy mają króla a jakami rządzi książę? Czemu Sombra jest królem a Chrysaliss królową? Czemu Grogar jest lordem oraz czego jest lordem? Czemu Thorax nie jest królem chociaż rządzi rojem i czy w ogóle posiada on jakiś tytuł? Czemu Ember jest lordem smoków? Nie wiem kto wymyślał te nazwy, ale wydaje mi się, że kierowano się tylko tym aby brzmiały fajnie. Moim zdaniem Cahan nie powinna się mieszać w to, czego nie zrobili nawet sami autorzy serialu. Gdyby Celestia nagle została królową a potem była już księżniczką to byłoby to trudne do wyjaśnienia. Może uczyniła to ze względów propagandowych? Nazewnictwo to często sprawa drugorzędna, czysto symboliczna. Iwan IV stworzył dla siebie tytuł Cara Wszechrusi, Piotr I ogłosił się Imperatorem. Nikt im nie dał do tego prawa. Sami się tak nazwali. A Napoleon I, Cesarz Francuzów? Miał co prawda formalną zgodę papieża, ale przecież nie otrzymał jej zupełnie dobrowolnie. Święte Cesarstwo Narodu Niemieckiego przetrwało chyba aż do XIX wieku, kiedy rozwiązał je właśnie Napoleon, pobiwszy Austriaków pod Austerlitz. Wtedy władcy Austrii nadali sobie też tytuł cesarza ale właśnie Austrii. Skomplikowane? A jednak istnieje to w pewnym kontekście. A po co Cahan ma tłumaczyć coś, czego zamysłu może nie znać? Zresztą jej fanfik ma wiele zalet. Jak wiele fanfików, jest on bardziej spójny niż to co wymyślono w serialu, gdyż tworzyła go jedna osoba.
  21. Skończyłem mini trylogię opowiadań o śledczej Red Stripe. Niestety, mam wrażenie, że ostatni fanfik, noszący tytuł ,,Prorok’’ chyba przelał czarę goryczy, która zaczęła narastać w trakcie czytania ,,Płynu życia’’. Z początku jednak miałem wrażenie, że fanfik ten zakończy przygody Red Stripe w godny sposób. Początek i rozwinięcie nastrajał optymistycznie. Ot kuc-psychopata, wierzący w kierujące światem zza kulis moce nadprzyrodzone, morduje swoje ofiary i wysyła ich resztki do Red Stripe. Tym razem słowo śledztwo dokładnie oddaje to, czego jesteśmy świadkami. Są więc przesłuchania świadków, oględziny miejsca zbrodni itd. Wszystko przypomina ,,procedural’’ z prawdziwego zdarzenia wedle najlepszych tradycji CSI czy Prawa i porządku. I wszystko jest naprawdę dobrze, bo wnioski nie są wyciągane z powietrza, a policjanci nie zachowują się, jakby mogli zaglądać w przyszłość względnie w alternatywną rzeczywistość. Owszem, powoduje to, że akcja rozwija się dość powoli, ale przynajmniej jest ona poukładana. A potem wchodzi do akcji śledcza Red Stripe… Napiszę szczerze, że ten typ postaci zaczął mnie męczyć. Red Stripe żyje nie dlatego, że jest najlepsza. Żyje, bo osłania ją ,,plot shield’’. Tym razem posunęła się w mojej opinii trochę za daleko. Szukanie psychopatycznego mordercy bez niczyjej pomocy, licząc tylko na to, że ten psychopata jej nie zabije, bo nie zabił wcześniej, nie ma tym razem dobrego uzasadnienia fabularnego. Ale Red Stripe twierdzi, że tak trzeba było postąpić. Bo przecież nie po to jest mnóstwo kucyków na posterunku, żeby z nich korzystać. Przez to mam wrażenie, że tylko Red Stripe rozwiązuje sprawy. Co robi policja? Nie wiem, chyba asystuje. O ile wspomniane na początku akapitu zachowanie było uzasadnione w pierwszym fanfiku, tak tutaj go brakuje. Znowu koledzy się nie liczą, rodzina też jakoś zagrożona w tym momencie bezpośrednio nie była. Ale policja sama do tego doprowadziła. Jej kolega mówi bowiem, że: Pani Red Stripe wykazuje się zaangażowaniem porucznika policji, które chyba nie powinno być konieczne na stanowisku śledczego Canterlotu! Znika? Nikt nie kontroluje jej pracy, tylko czeka na wyniki? Jak to jest, że nie potrafi ona stworzyć zgranego zespołu, który będzie ją wspierał, tylko go wyręcza w najbardziej niebezpiecznych sytuacjach? Przypomina mi to filmy ze Stevenem Seagalem, tylko mniej efektowne. To, chociaż jest zgodne z charakterem tej postaci, tak tym razem w połączeniu z ,,proceduralem’’, zaczyna się gryźć. Niewykluczone zresztą, że to nie jest indywidualna wina Red Stripe. Jej koledzy przecież tolerują takie zachowanie nawet jeśli przekracza ono wszelkie granice. Do tego sam morderca jakby miewał momenty zaćmienia umysłu. Znaczy porwał następną ofiarę ale nie pozbawił jej możliwości użycia czarów, licząc tylko na swą zwinność jeśli ich będzie używać? Tak jest on psychopatą i pośrednio ofiarą wojny, ale także zachował się jak ktoś, kto nie potrafi przewidywać i liczy na swój fart, na swój ,,plot shield’’. To ile miał miejsca na manewry? Ile czasu leciał pocisk? Jeśli zaczynam się zastanawiać nad takimi rzeczami podczas lektury to znak, że nie pochłonęła mnie fabuła ani postacie czy klimat. Podsumowując, ,,Prorok’’ to średni kryminał i prawdę mówiąc urągał mojej inteligencji. Zasady są dla wszystkich, ale wybrańcy mogą je nie tylko ignorować, ale też czynić to, za co inni poszliby do więzienia. Equestria wygląda na państwo, które potrzebuje bohaterów, gdyż jest organizmem z gruntu dysfunkcjonalnym, rządzonym przez lekko paranoiczne i zdegenerowane moralnie elity. A zatem ma bohaterkę na jaką zasługuje. Bohaterkę swoich czasów.
  22. Druga część przygód głównej śledczej Canterlotu Red Stripe pt. ,,Płyn życia” jest dość podobny do pierwszej części. Jednak o ile tam wszystko mniej więcej grało, tak tutaj jakoś elementy, które wcześniej mi nie przeszkadzały, tutaj zaczynają zwracać na siebie uwagę w negatywnym tego słowa znaczeniu. Red Stripe już rok ukrywa się a nikomu nawet nie przychodzi na myśl jej szukać, gdyż oficjalnie nie żyje. Przychodzi jednak moment, gdy znudzona życiem na prowincji, w dodatku w coraz większej biedzie, podejmuje się pracy prywatnego detektywa. Przypadkiem dostaje poważne i dobrze płatne zlecenie w Canterlocie, gdzie pomimo próśb męża się udaje. Red Stripe nie występuje oczywiście jako ona sama. Aby ukryć swą tożsamość przefarbowała włosy i zmieniła imię na Gold Nugget. Czy tyle wystarczy aby nie być rozpoznaną? Sądzę, że ,,Płyn życia” jest w większym stopniu kryminałem niż ,,Pirytowe serca’’. Sama sprawa nie jest bardziej skomplikowana niż tam, lecz jest tym razem rozwiązana od początku do końca przez naszą bohaterkę. Jednak o ile w pierwszej części przygód Red Stripe, zbrodnia splatała się z wątkiem politycznym, tak tutaj zastępuje go próba ukrycia przed światem tożsamości pani detektyw. Pozornie prosta sprawa, znalezienie zaginionego pianisty, zostaje wzbogacona o wątek morderstwa. Niestety samo dochodzenie nie wydaje się dominować, chociaż faktycznie jest ono przeprowadzone w sposób zrozumiały. Po prostu nie jest ona bardzo angażująca ale też nie potraktowana po macoszemu. Natomiast wątek ukrywania tożsamości Red Stripe jest bardziej frapujący. I to z kilku powodów. Po pierwsze Red Stripe odwiedza miejsca, które coś znaczyły dla niej i osoby, które pomagały jej udawać martwą. I w tym momencie zaczęły się zgrzyty, gdyż klacz sama zaangażowała się w pracę w takim stopniu, że nie sposób było nie dojść, że zna się na tym fachu co oczywiście zwróciło zaraz uwagę innych policjantów. Znowu wypłynął tragikomiczny wątek podjęcia pracy dobrowolnie acz pod przymusem jej podjęcia. To brzmiało absurdalnie w ,,Ace Combat: Wojna o Equestrię’’ i brzmi tak samo niedorzecznie teraz. Jeszcze bardziej absurdalne jest to, że Red Stripe nie robi nic poza absolutnym minimum aby uniknąć odkrycia jej prawdziwej tożsamości. Przejęzyczenia, odwiedzanie miejsc publicznych, w których ktoś może ją znać a nawet osób, które dla nie pracowały jako informatorzy dałyby każdemu jasno do zrozumienia z kim ma do czynienia. Red Stripe nie spuszcza z tonu nawet kiedy jej zdjęcia ukazuje się w canterlockiej gazecie! Przez cały czas miałem wrażenie, że jej poziom inteligencji bardzo się obniżył. I kompletnie ignoruje przy tym fakt, że udając śmierć nie tylko sama popełniła przestępstwo ale też wszystkie osoby, które jej w tym pomagają także są na bakier z prawem. Przypomnijmy, że te osoby to policjanci. Nie wiem jak w Equestrii, ale w Polsce czy pewnie w większości państw, prawomocne skazanie wyrokiem może oznaczać koniec kariery w policji. Red Stripe po prostu ma to w nosie. Ma w nosie siebie, ale też swoich przyjaciół a zwłaszcza swoją rodzinę! Tę samą rodzinę, dla której udawała nieboszczkę! Tak jakby nikt inny nie mógł rozwiązać tej sprawy! A przecież w poprzedniej części miała całkowicie w nosie, że ktoś morduje kucyki, ona chciała być tylko z rodziną! Nie rozumiem i tekst tego też nie wyjaśnia wiarygodnie, skąd w niej zaszła taka przemiana. Czy chęć zarobku aż tak zaćmiła jej umysł? Po drugie zacząłem się w pewnym momencie zastanawiać czy Red Stripe się po prostu bała, że Celestia, podejrzewając, że za dużo wie, po prostu nie rozkaże jej zabić? Nic jednak ostatecznie na to nie wskazuje. Owo zdradzanie swej tożsamości i dziwna emocjonalna niestabilność głównej bohaterki, zrobiły na mnie bardzo złe wrażenie. Napiszę to dobitnie. Red Stripe z pierwszej części kocha swą rodziną ponad pracę. W drugiej części jest ona na drugim planie a praca jest najważniejsza. Nie rozumiem, dlaczego w ciągu roku lat aż tak bardzo się zmieniła, skoro poprzednio dwa lata uciekała przed swoimi obowiązkami, budując sobie nowe życie rodzinne. To po prostu nie ma sensu! A ekonomiczna motywacja? Ona także nie wytrzymuje krytyki. Podsumowując ,,Płyn życia’’ to nadal przyzwoity fanfik, ale o ile kreacja postaci Red Stripe w ,,Pirytowych sercach’’, wydawała mi się wiarygodną, to tutaj jest ona nie tylko sprzeczna z tym co wiemy o bohaterce z pierwszej części ale wręcz jest wewnętrznie niespójna. Jeśli podobała ci się pierwsza część to możesz dać szansę ,,Płynowi życia’’, ale jeśli masz co do niej bardziej chłodne uczucia to nie masz tutaj czego szukać.
  23. Jakiś czas temu miałem okazję skomentować fanfika autorstwa Siwulecdako pt. ,,Mroczne proroctwa’’, który uznałem raczej za szkic niż gotowy do publikacji utwór. Ponadto od strony technicznej był on pełen błędów, które wykluczały sens jakiejkolwiek korekty. Dlatego z pewnymi obawami sięgnąłem po czwarty z kolei fanfik autora pt. ,,Pirytowe serca’’, tym razem będący kryminałem. Spodziewałem się… cóż, nie spodziewałem się niczego dobrego. Jednak mile się rozczarowałem i teraz jestem nawet skłonny napisać, że pierwsza część przygód detektyw Red Stripe jest nieoszlifowanym diamentem i niesłusznie zapomnianym przedstawicielem okresu fandomu łupanego. Założenie jest typowe dla kryminału (poza polskim serialem ,,07 zgłoś się’’). Po Canterlocie grasuje seryjny morderca. Policja jest bezradna więc Celestia wzywa najlepszą śledczą Equestrii, Red Stripe. Ta co prawda wcale by się do nowego przydziału nie garnęła gdyby nie przymus w postaci rozkazu władczyni. Nasza detektyw rusza do dzieła a pomagać jej będzie Mane Six. Nie będę streszczał fanfika, gdyż popsułoby to czytelnikom zabawę. Co prawda sama tajemnica i śledztwo nie stanowią tutaj jedynego powodu dla którego jest to interesująca pozycja. Właściwie mogę napisać, że pod tym względem ,,Pinkie Pie is Dead’’ wykonywało lepszą robotę. Autor kładzie bowiem nacisk nie tyle na samo dochodzenie co na jego otoczkę. I tutaj sprawa robi się bardzo ciekawa, jednak również tutaj nie mogę zdradzić szczegółów. Dość powiedzieć, że odnoszę wrażenie, że fanfik przesiąknięty jest atmosferą życia w USA za czasów Georga Busha i wczesnego Baracka Obamy. Tak, napisałem to, bo w gruncie rzeczy ,,Pirytowe serca’’ nie mają w sobie wiele z atmosfery serialu ani nawet nie są mocno osadzone w Equestriańskich realiach. Mowa jest tutaj o moralnej degrengoladzie ekonomicznej i politycznej elity państwa kucyków, uprzedzeniach wobec… hmm… mniejszości gatunkowych oraz o psychicznych urazach, które rzucają cień na relacje głównej bohaterki z otoczeniem. Warto jeszcze wspomnieć, że tym razem Mane Six nie jest bezużyteczne i ma do odegrania ważną rolę. Najbardziej jednak spodobała mi się sama postać Red Stripe. Będąc ciężko doświadczoną przez los, próbuje ona poświęcać się całkowcie swej rodzinie i w efekcie jej początkowy gniew, jaki odczuwa jej otoczenie, budzi zrozumienie. Przez ¼ fanfika miałem wręcz wrażenie, że gdzieś przegapiłem pierwszą część jej przygód i dopiero przybliżenie jej przeszłości uzupełnia brakującą lukę potrzebną do zrozumienia jej zachowań. Muszę w tym miejscu napisać, że sama przeszłość bohaterki jest ciekawie zarysowana i zasługiwałaby na przybliżenie. Ponadto także główne bohaterki serialu zachowują się tak jak można po nich oczekiwać, chociaż Pinkie Pie, jak zwykle będąca często w euforii, kłóci się z ponurą wymową fanfika. Kłóci się ale z drugiej strony znakomicie do niego pasuje. Na plus zapisuję też to, że autor lepiej wykorzystuje fachową wiedzę i robi z niej użytek w kluczowych momentach. Jednak tekst ma jeden duży problem. Na szczęście nie jest nim narracja, dialogi czy logika wydarzeń. Tutaj raczej wszystko gra. Jest tutaj natomiast mnóstwo literówek, błędów gramatycznych, interpunkcyjnych czy nawet zapis dialogowy rozpoczynający się od ,,-’’. To co uchodziło jeszcze w pierwszym fanfiku tutaj zaczyna budzić moje zastrzeżenia. Na plus policzę jednak autorowi to, że gdy zacząłem proponować zmiany ten zaczął je wprowadzać. Siwulecdako nie zostawił bowiem fanfika bez możliwości pisania komentarzy i to się chwali. Dzięki temu tekst teraz wygląda na wpół przyzwoicie. Nie mogę napisać by czytelnik niezwłocznie sięgnął po tego fanfika ale moim zdaniem warto dać mu szansę. Jest to bowiem niezły przedstawiciel historii polskiego fandomu z czasów jego rozkwitu. Niestety jest to też tekst mocno zaniedbany i moje poprawki tylko nieco polepszyły sytuację. W każdym razie chętnie sięgnę po kontynuację przygód red Stripe.
  24. Przeczytałem ,,Mroczne proroctwa’’ autorstwa Siwulecdako i coś mnie tchnęło (ale pamiętajcie, że Cahan nie jest rzeczą!) by napisać tekst nie będący komentarzem tego jednego fanfika, ale przedstawieniem pewnego nastawienia umysłu młodych pisarzy, którzy po napisaniu kilku utworów zarzucali swoje twórcze hobby. Sądzę, że doskonale wiem jak się wtedy czuli. My Little Pony: Friendship is Magic to serial docelowo dla dzieci. Bronies i Pegasis są na ogół ludźmi dużo starszymi niż zakładane audytorium i chyba łączyło ich to, że wielu nie miało pomysłu jak napisać coś w duchu serialu a więc komedię i okruchy życia w jednym. Pisarze ci potrzebowali chyba czegoś co usprawiedliwiałoby ich przed światem i samymi sobą, czemu w ich wieku oglądają namiętnie serial dla dzieci? Moje pokolenie dorastało inaczej a kreskówkowe fandomy posiadały tylko nieliczne seriale nie mówiąc o tym, że nie było wówczas rozpowszechnionego Internetu. Jeśli ktoś pisał fanfiki, chociaż jak sądzę prawie nikt nie używał wtedy tej nazwy, to krążyły one w wąskim gronie. Większość z nich zapewne było pisanych ręcznie. Jeden z nich popełniła koleżanka mojej siostry a opierał się on na serialu ,,Gwiezdna Eskadra’’ emitowanym w latach dziewięćdziesiątych na Polsacie. Tak, to były inne czasy, inne pokolenie. W efekcie mnóstwo fanfików nigdy nie doczekało się skomentowania, nigdy nie zaistniało. Jednak po roku 2000 coraz więcej osób nie tylko mogło pisać na komputerze, ale też miało dostęp do Internetu. Publikowanie swoich prac nigdy nie było łatwiejsze. Czy przyczyniło się to do zalewu nas tworami początkujących autorów, którzy porzucili hobby zanim nabrali wprawy? Ależ oczywiście. Jednak pojawiła się także możliwość łatwiejszego otrzymania informacji zwrotnej. Kiedy popełniłem kilku częściowego i niedokończonego fanfika, jego proces publikacji zatrzymał się na tym, że nikt z betarederów go nie przeczytał, chociaż chętni byli. Wtedy dano mi do zrozumienia, że mój fanfik, w którego włożyłem mnóstwo pracy, nie nadaje się do publikacji w tym stanie. Do pisania nowego fanfika zabrałem się dopiero w 2019 r. Dzisiaj nie uważam już, że tamten fanfik nie nadawałby się do publikacji, choć nie byłbym z niego dumny. Miał swoje zalety, ale też potworne dłużyzny. Problem w tym, że w radosnych czasach rozkwitu naszego fandomu, nikt takich informacji nie przekazywał. A sumienie pisarza jest pierwszą barierą zabezpieczającą nas przed złymi fanfikami. Nie chce on przecież zadebiutować czymś złym albo niedopracowanym. W każdym razie tak myślę. Tym razem zabrakło kogoś, kto po prostu doradziłby Siwulecdako, aby poczekał z publikacją, dopracował tekst. Sądzę bowiem, że w tym przypadku korekta by nie pomogła, bo cała strona formalna ,,Mrocznych proroctw’’ jest mocno upośledzona. Nie będę w tym miejscu podawał przykładów, gdyż mógłbym prawdopodobnie zamieścić pierwszy lepszy akapit i roiłoby się w nim od błędów. Lista niedopatrzeń jest długa: literówki, przekręcanie nazwisk, ,,nie’’ pisane oddzielnie lub razem bez zwracania uwagi na poprawność, raz Rainbow Dash została ogierem, dialogi zaczynane od małej litery i przede wszystkim, mnóstwo powtórzeń. O dziwo jednak zdania są niezbyt skomplikowane i zrozumiałe. O ile zapis dialogowy zaczynający się ,,-’’ jeszcze mogę zrozumieć, gdyż sam popełniałem ten błąd, to wiele z niedopatrzeń wynika ze zwykłego niechlujstwa, publikacji tekstu bez przeczytania lub po bardzo pobieżnym przeczytaniu przez autora. Tutaj nie jest potrzebna korekta, bo ta pewnie musiałaby pozmieniać ¼ tekstu. A to się mija z celem. Pod względem fabuły ,,Mroczne proroctwa’’ to raczej pobieżny szkic niż rozwinięcie fabuły. Rozdziały mają po kilka stron a wydarzenia są opisane bardzo pobieżnie. Biorąc pod uwagę, że fanfik dość mocno bawi się psychologią postaci, wszelkie uproszczenia bolą jeszcze bardziej, gdyż przedstawiona historia bardzo mi przypominała ,,The Manchurian Candidate’’. Nie wiem czy są to świadome nawiązania, ale materiał, gdyby go rozwinąć mógłby zrobić duże wrażenie. Tymczasem jest tak skrócony i pobieżnie potraktowany, że budzi żal. ,,Mroczne proroctwa’’ były drugim fanfikiem Siwulecdako i ja w to wierzę. Autor napisał go pod względem fabuły pobieżnie a pod względem formy bardzo niechlujnie. Wypada żałować, że doszło do jego publikacji w takiej formie. Mam jednak pewną nadzieję, że kolejne fanfiki tego autora będą lepsze.
  25. Napisałem kiedyś do Cahan, że złe fanfiki się łatwiej komentuje, choć gdzieś po drodze zatraca się przyjemność w ich czytaniu. Cahan mnie nawet zachęciła, żebym komentował dobre fanfiki. Pojawił się jednak pewien szkopuł, gdyż ,,Świt królestw” autorstwa Tankisty Stacha, nie jest dobrym fanfikiem. On jest jednym z najlepszych fanfików jakie miałem okazję czytać, odkąd jestem w fandomie My Little Pony. Zanim przejdę do odpowiedzi na pytanie co tak urzekło mnie w ,,Świcie królestw”, podzielę się z czytelnikiem pewną myślą, myślą którą podsunął mi Feliks W. Kres, którego nie przeczytałem żadnej książki poza jedną, za to tą właściwą. ,,Galeria złamanych piór” jest raczej zbiorem felietonów będących oceną pracy początkujących pisarzy niż tradycyjnie rozumianą książką o tym jak pisać książki. Jednak zapamiętałem z niej jedno, ale to bardzo ważne zdanie. Piszący powinien znać się na tym co opisuje. I Tankista Stachu zna się na tym co opisuje bardzo dobrze. ,,Świt królestw’’ przenosi czytelnika w czasy gdy Equestria jest już tylko wspomnieniem, odległym choć bliskim zarazem, gdyż pozostawiła po sobie wspaniałe ruiny. Jednak właściwa akcja przenosi nas w odległe rejony, zamieszkiwane przez kucyki-wikingów. To losy ich jarlów (wodzów), będziemy śledzić. Obfitują one w czyny bohaterskie i podłe, małe i wielkie, szlachetne i zbrodnicze. Mierzyć się oni będą z przeciwnikami, często silniejszymi od nich, intrygami oraz siłami natury, bezlitosnymi i nie trzymającymi niczyjej strony. Ten element jest napisany sprawnie, może nawet bardzo sprawnie, bo ręczę tutaj, że kolejne rozdziały pochłaniałem znacznie szybciej niż niejednego sławnego fanfika, który powstał w czasach rozkwitu fandomu. Nawet sam autor był zdziwiony jak szybko czytam jego dzieło. Czyniłem to bez żadnego zmuszania się, gdyż szybkości akcji towarzyszą dobrze nakreśleni bohaterowie o ambicjach sięgających daleko poza horyzont. Nie cofną się prawie przed niczym aby zdobyć to o czym marzą. A jaki jest tego skutek? Cóż, ambiwalentny. Z jednej strony ich sukcesy nie cieszyły mnie, gdyż były okupione cierpieniem niewinnych. Ich zmartwienia nie powodowały współczucia, gdyż odnosiłem wrażenie, że podjęli ryzyko, za które przyszło im zapłacić. To tak jak w prawdziwym życiu. I dlatego, uważam ich za tak ciekawych, bo są oni produktem swoich czasów i określonych warunków. Budują swoją moralność nie na naszych wartościach, ale na swoich i dzięki temu nie wyrywają nas z opowieści aby jedną, nazbyt współcześnie brzmiąca ideą przenieść nas do naszej rzeczywistości z której przecież chcemy się wyrwać. A jednak, nad światem rysuje się groźba. Przepowiednie stare i nowe, prorocze sny są tutaj brane całkiem poważnie i wpływają na postępowanie postaci. Nie odnajdziemy tutaj niewierzących czy obojętnych na sprawy duchowe. Nie zabrakło również obrządków, którym także przypisuje się doniosłe znaczenie. Wbrew temu co się obawiałem, poważne podejście do tego tematu dodaje całości nie tylko powagi, nie tylko klimatu, ale wręcz sprawia, że bohaterowie odnajdują sens swego życia a jeśli trzeba to także swojej śmierci. To co opisałem jest bardzo ważne i jest jedną z przyczyn czemu ,,Świt królestw’’ tak mi się spodobał. Jednak tym co zrobiło na mnie największe wrażenie było przywiązanie autora do oddania detali życia postaci. A są tutaj zarówno opisy zbroi, jak również pełne fachowych zwrotów opisy mieczy. Poznamy sposoby wodowania okrętu oraz proces jego powstania poczynając od wyrobu gwoździ. No i szermierka (jeśli to słowa pasuje do walki toporem), nie wiem w jaki sposób powiązana z techniką walki wikingów, ale nadal jest pełna życia a zarazem zwięźle i brutalnie przedstawiona. To miła odmiana po tym co mogłem przeczytać w ,,Ace Combat: Wojna o Equestrię’’. Autor wykorzystuje wiedzę nabytą w codziennym życiu jak również z książek, które jak sądzę są czytane raczej przez studentów archeologii i członków grup rekonstrukcyjnych niż domorosłych fanów wikingów. Dzięki temu dowiedziałem się z fanfika (o kucykach!) wielu nowych rzeczy a przecież sam się nieco interesuje się tym tematem. Tak jak zachwycałem się oddaniem detali w filmie ,,Wiking’’ Roberta Eggersa tak dziś zachwycam się ,,Świtem królestw” Tankisty Stacha. A każdy kto zna moją twórczość wie, że budującym nastrój i klimat detalom poświęcam bardzo wiele uwagi. I właśnie, miejscami ten klimat nieco ulatywał. Postaci używają zwrotów niepasujących do ich czasów albo opisy są jakby nazbyt wyjęte z naszego życia codziennego. Weźmy taki przykład: By później przeczytać coś takiego: Oczywiście we wczesnym średniowieczu tak się nie mówiło, ale archaizm chędożyć lepiej podkreśla dystans pomiędzy naszym światem a czasami kucyków-wikingów niż walić do kogoś. Kończąc ten jakże długi komentarz, pragnę napisać, że za znakomite połączenie akcji, klimatu i realistycznych opisów świata, który nigdy nie istniał a jednak zdaje się być tak mi bliski, fanfik ,,Świt królestw’’ zasługuję na EPIC. Największą jednak radością dla mnie będzie jeśli ty, szanowny czytelniku, zaczniesz go czytać jak tylko przeczytasz to zdanie.
×
×
  • Utwórz nowe...