Skocz do zawartości

black_scroll

Brony
  • Zawartość

    921
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    1

Wszystko napisane przez black_scroll

  1. black_scroll

    "Ku Chwale!" black_scroll

    Szybko podbiegłem do Diega, starając dorwać się go zanim przekroczy bramę. - Hej! - rzuciłem do niego. - Z kim rozmawiałeś? Wydawało mi się, że to ktoś z kim mógłbym się zakolegować - no Diego, powiedz mi coś o Grimie, chętnie posłucham. Warto zbierać informacje o innych mieszkańcach starego obozu. - A i mam pytanie, nie wiesz gdzie mieszka Harek? - spytałem niby tak przypadkiem. Trzeba się tego dowiedzieć, potem tamten da mi swoje poparcie i już będę o krok bliżej od ustatkowania się.
  2. Jak stwierdziłeś, tak zrobiłeś. Mocny cios z prawej iii... twoje kopytko ugrzęzło w sianie. Ktoś nie potrafi nawet porządnie związać snopka, pomijając już jego walory estetyczne i żałosne wręcz podobieństwo. Mało tego, odrobina siana wyprysnęła siłą twojego ciosu z kukły i poleciała prosto w pyszczek, zmuszając cię do zamknięcia oczu. Niecałą sekundę później poczułeś uderzenie w lewą stronę korpusu. Nie mocne, ale na tyle niespodziewane, że zachwiało tobą. Otworzyłeś oczy. Czerwona mgiełka otaczała kukłę, kompresując ją, ściągając dodatkowe siano z innych kukieł i formując się w wielkiego lwa. Był większy od ciebie i stawał się coraz bardziej wytrzymalszy. Spojrzał na dół, w miejsce gdzie wbiłeś swoje kopytko. Złapał je swoją łapą, wyciągnął z siebie i odepchnął cię do tyłu. - Dobry cios Qualakala, choć może włożyłeś w niego trochę za dużo siły, szeregowy. A teraz pokaż, jak poradzisz sobie w walce z tym monstrum - usłyszałeś za swoich pleców głos porucznika, lecz odwracać się nie było po co, gdyż lew zaryczał i wpatrzył się w ciebie swymi oczyma, które zabłysły magiczną czerwienią. Zaczął szarżować w twoją stronę, a gdy był już blisko, rzucił się na ciebie z pazurami.
  3. Zacząłeś się zastanawiać, skąd Rusty wiedział, że nadepnąłeś sierżantowi na odcisk, skoro ten siedział w namiocie oficerskim, zapewne wcinając jedzenie o dwa nieba lepsze niż to którym raczyliście się wy. Sierżant nie był technicznie oficerem, ale z jakiegoś powodu został tym kim był, znaczy, najpewniej miał koneksje z kucykami z wyższych szczebli. Papka owsiankowa smakowała jak gów... jak zwykle. Ohydnie znaczy. Jednak dawała siłę na poranne ćwiczenia i prawie nie czuło się głodu tuż przed obiadem. - A tu jesteś, mały gnoju! - doszedł twoich uszu podniesiony głos, rozchodzący się przez całą kantynę. Rusty podskoczył, jakby coś go ugryzło w tyłek i schował się za tobą. Po prawej twojej stronie pojawiła się dwójka ogierów. Niebieski ziemski i biały pegaz. Patrzyli nieprzyjemnie na Rusty'iego, by potem spojrzeć z wrogością na ciebie. - Suń się grubasie - powiedział niebieski. - Mamy sprawę do twojego kolegi. - Ta, mały prezent - dodał pegaz. - Wpierdul, hehe! - zaśmiał się, odsłaniając braki w uzębieniu. Znaczy w niejednej bójce brał udział. Lub jest niezdarą i rąbnął szczęką o kant stołu. - Pomóż... - Rusty szepnął.
  4. Przysiadł się do ciebie Gloomy Tree, memłowaty ziemski kuc o szarym umaszczeniu. Pochodził on z prowincji, ładnie rzecz ujmując. Z jakiegoś powodu usilnie starał się zaprzyjaźnić akurat z tobą. - Heeej Lucky co tam u ciebie? - spytał siadając na krześle obok. Wsadzając pysk do miski i mlaszcząc głośno, chlapiąc nieco na stół. Kiedy skończył głośno beknął. - Nom bo widzisz, ja żem dziś pokonał czteru kuca sam jeden! - chwalił się gestykulując żywo, co chwilę mocno trącając cię w ramię. Co jak co, ale silny był. Nagle twoja owsianka chlapnęła na pyszczek. Przymknąłeś oczy i usłyszałeś ciche piszczenie. Podniosłeś powieki, by zobaczyć, że na twojej łyżce znajdował się dorodny, czarny jak noc, żuk gnojarz. Z oddali dobiegły cię śmiechy ogiera i klaczy. - Ojaniemogę, widziałaś jego minę? - śmiał się uradowany pegaz. Prawie mu pióra wypadły ze śmiechu. Fioletowa klacz także nie była zbyt poważna. Gromki śmiech przeszedł przez stołówkę. - Chyyba coś wpadło cię do owsianki - rzekł Gloomy. - Nie wygląda jak jedzonko.
  5. Usłyszałeś wściekłe prychnięcie. Głowa sierżanta gwałtownie się do ciebie zbliżyła, trafiając czołem między oczy. Zamroczyło cię, przed oczami zrobiło się ciemno, byś następnie zobaczył całe konstelacje gwiazd. Cofnąłeś się, lecz nie upadłeś, utrzymując równowagę. - Idiota! Słuchać kurwa nawet nie umiesz?! - krzyknął, a mała kropelka śliny wylądowała ci pod prawym okiem. Wzrok szybko wrócił, choć głowa pulsowała bólem. Cieszyłeś się, że Loud Horn nie był jednorożcem, a jedynie kucykiem ziemskim. - Wygranie jest jedynie nagrodą, którą nieliczni z was będą w stanie odebrać! Jesteśmy średniozbrojną piechotą! A to znaczy, że nie jesteśmy lekką jazdą, ani ciężką! - zwracał się patrząc po całym oddziale, zręcznie omijając cię wzrokiem. - Nasza rola to wspierać inne oddziały, te ponoszące największe straty! Ciężcy dostają po dupie, pomagamy im! Lekkich gonią lwy, lub zapędzą się w środek bitwy, wyciągamy ich z tego zasranego bagna! - choć sierżant dalej mówił głośno, jego ton był spokojniejszy. - A teraz ŚREDNIA JAZDA, marsz na stołówkę! - sierżant zasalutował wam, po czym zaczął truchtać w stronę jadłodajni, a cały oddział podążył za nim.
  6. Jednorożec westchnął, kierując oczy ku niebu. - Szeregowy, proszę. Co za bzdury mi tu opowiadacie? Czytałem w "Podróżnym przewodniku po Zebrice", że każda mała zebra uczy się ciosów, między innymi Qualakali. Więc z szeregu wystąp i walnij mnie tą kukłę! - powiedział nieco zirytowany. "Podróżny przewodnik po Zebrice" - nigdy takiej książki na oczy nie widziałeś, nawet o niej nie słyszałeś. Znaczy, dopóki nie trafiłeś do oddziału Yellowa. On często o niej wspominał, ale autor tego "niesamowitego źródła wiedzy na temat zebr" palił jakiś syf podczas całej swojej podróży po kraju pasiastych albo podczas pisania książki. Innego wytłumaczenia nie było, dlaczego na stronach tego "prostego arcydzieła sztuki podróżniczej" wypisane było więcej bzdur, niż... tam gdzie jest dużo bzdur. Ale porucznik o tym nie wiedział i nie chciał przyjąć do wiadomości, że jego książka najzwyczajniej się myli, mimo że wiele zebr tłumaczyło mu to na każdym kroku, aż zaniechano tego. Nie było warto, a efektów i tak się nie osiągało. Efektem był oddział zebr robiący dziwne rzeczy, bo im porucznik tak kazał. Czyli w sumie normalna sytuacja w wojsku. - No, szeregowy, lew nie będzie czekać - Yellow wskazał kopytem stóg siana, który otoczyła chmura magii z jego rogu. Cały dwuszereg cofnął się o dwa kroki, zostawiając cię sam na sam z "przeciwnikiem", który wiedziony żółtą mocą z rogu, polewitował spokojnie w twoją stronę.
  7. Oba ogiery praktycznie natychmiast obróciły swoją głowę w twoją stronę. Początkowo na ich pyszczkach malowało się zdziwienie, lecz gdy ujrzeli, że jesteś sam, na ich ustach pojawił się złośliwy uśmiech. Miska poleciała na głowę zebroida, a obaj oprawcy zwrócili się w twoją stronę. - Szukasz problemów, cudaku? No to właśnie je znalazłeś! - powiedział ten, który wyglądał na bystrzejszego, idąc do ciebie pewnym krokiem. - Tak, masz przerąbane! - krzyknął drugi, po czym zaczął na ciebie szarżować. Rozpędzał się wolno, ale wiedziałeś, że jak już przyspieszy, mało co go zatrzyma. Jego ciosy będą powolne, lecz jeden kopniak będzie oznaczał dla ciebie koniec, pozbawi cię żeber i powietrza w płucach, co sprawi, że zostaniesz na ich łasce, bądź niełasce. Ten drugi, brązowy, trzymał się cały czas z tyłu, szczerząc zęby w twoją stronę. Widać on nie babrał sobie kopyt w bójkach, które mógł przegrać pozwalając swojemu silniejszemu i pewnie głupszemu kumplowi zająć się niechcianym delikwentem, w tym przypadku tobą. Ale nie znali cię, a na pewno nie doceniali. Zielony był już na tyle blisko, że zobaczyłeś jego źrenice, zwężone skupione na tobie.
  8. Odpowiedź widocznie była dobra, bo sierżant łypnął na ciebie okiem, a następnie splunął ci pod kopyta. - Tak, żołnierze - ruszył wzdłuż szeregu. - Głowa to ta część ciała, w którą należy celować! Ale możecie też kruszyć żebra, jak walczycie z gryfem to co robicie najpierw? - CELUJEMY W SKRZYDŁA - cały oddział krzyknął równo. To pytanie zadawane było codziennie i odpowiedź na nie udzielana była przez was machinalnie. - Brawo! Pamiętajcie debile, że chociaż macie na sobie pancerze zafundowane przez jednorożce, nie jesteście odporni na pazury lwów. Mimo to nosicie je, bo mogą wam uratować zad. Wiecie kto je robi? Pieprzone jednorożce! Robią wam te zasrane pancerze, żebyście nie ginęli. Więc okażcie trochę szacunku ich pracy i nie dajcie się zajebać, jak najdzie czas bitwy! - sierżant darł się na całe gardło. Inni powoli się rozchodzili, lecz wy dalej staliście na zbiórce. - A teraz, szybkim truchtem do stołówki, albo skopię wam dupy! Macie 10 minut na żarcie, a potem zapieprzamy na trening kopania dupy lwom! - krzyknął Carrot Bite, prowadząc was truchtem do stołówki. - I śpiewamy! Choćbym miał zjeść wołów sto! Nie oddam kraju złym gryfom!
  9. Karta Postaci Westmarch, Equestria. Listopad 1251 Pierwsze promienie słońca uderzyły po twoich oczach. Przetarłeś oczy i podniosłeś się ze śpiwora, porządkując wszystko tak, jak zostałeś nauczony. - Dobry - mruknął Cubes, jeden z ogierów z Zebrikańskiego Oddziału Zebr. To tu właśnie trafiłeś podczas przydziału. Co dziwniejsze, dowódcą całego oddziału był porucznik Yellow Ruccola, jednorożec o żółto-zielonym umaszczeniu. Z jakiegoś powodu najwyższe dowództwo, lub nawet sama Celestia, uważało, że zebrami powinien dowodzić ktoś, kto nie zna ich ojczystego języka i sposobu walk. Teoretycznie porucznik Yellow twierdził, że czytał dużo książek na temat kraju twoich przodków, jednak okazało się, że wie on dużo mniej od ciebie, a większość jego wiedzy to bzdury wyssane z kopyta, jednak był to typ kucyka, który twierdził, że wie lepiej, nawet jeśli i to nie było prawdą. - Żołnierze, zbiórka w trzydzieści sekund! - krzyknął Yellow. Nagle wszyscy zaczęli się pospieszniej zbierać. Nie jakoś strasznie, porucznik mimo wszystko był sprawiedliwym ogierem, jednak zdarzały się niezapowiedziane wizytacje od kapitanów i majorów na ich zbiórkach, a ci już tak łaskawi nie byli. Dowodem był Amoon, który dostał za piętnaście sekund spóźnienia tygodniową wartę przy latrynach. Ty także szybko się zebrałeś i ruszyłeś na plac, by ustawić się w dwuszeregu, "tradycyjnej formacji zebr". - Witam szeregowi! Dziś przećwiczymy manewr ciosu Qualakala na tych oto słomianych kukłach lwów - wskazał snopki siana, przypominające wszystko tylko nie lwy. - Ale sir, nie ma czegoś takiego jak cios Qualakala! - odezwał się Cubes, salutując. - Morda, szeregowy. No dobrze, kto by chciał nam pokazać Qualakalę, hm? - porucznik zaczął maszerować tam i z powrotem, co troszkę czasu mu zajmowało. - Może wy, szeregowy Zen? No, pokażcie innym, jak to się robi!
  10. Karta Postaci Westmarch, Equestria. Listopad 1251 Ogień, wszędzie ogień, a nigdzie nie widać wyjścia. Słyszysz wołanie, ktoś używa twojego imienia. Płacz. Próbujesz się dostać, przeciskasz się przez zniszczone rumowisko, ale docierasz za późno... - Pobudka! - krzyknęła pani sierżant swoim miłym, choć zmęczonym głosem. - Wstajemy, mamy dziś dużo do roboty! Razem z innymi wstałeś i wszedłeś na plac. Szybki apel i śniadanie w kantynie zamieniły się w codzienną robotę. Nikt nie chciał kogoś takiego jak ty, ani do lekkiej, ani do ciężkiej piechoty, wobec tego zostałeś przydzielony do zaopatrzenia. Pomimo "utraty" skrzydeł, dalej miałeś lekkie kości, a to czyniło z ciebie dobrego posłańca. Biegałeś więc po całym obozie, roznosząc meldunki, rozkazy, polecenia i inne takie rzeczy. Praca jak każda inna, a większość kucyków zdolna do walki zajęta była treningiem. Każdy żołnierz się liczy.Oczywiście, ty też byłeś zdolny do walki, ale nikt nie chciał tego zaakceptować. Dostałeś od pani sierżant rozkaz, który miałeś pilnie dostarczyć dowódczyni artylerii, jednak idąc przez obóz lekkozbrojnych dostrzegłeś niepokojącą sytuację. - Hej, oddawaj, to mój owies! - krzyczał młody zebroid. Przy nim stało dwóch ziemskich ogierów, jeden brązowy z czarną grzywą trzymał miskę tamtego młodzieniaszka. - Bo co mi zrobisz? Zebrom nie należy się owies, to nasza wojna. Możesz spieprzać stąd do Zebriki. - Ale ja urodziłem się w Equestrii! - niepotrzebnie próbował się bronić młody zebroid. Drugi ogier, zielony z niebieską grzywą, walnął go w szczękę, aż usłyszałeś jak dzwonią jego zęby. Młody ogierek upadł na ziemię z łoskotem, stękając z bólu.
  11. Karta Postaci Westmarch, Equestria. Listopad 1251 Chociaż wojna zaczęła się już jakiś czas temu, bitwy żadnej nie było. Nie było rabunków, podpaleń, jeńców, łupów, tylko treningi i wyczekiwanie, które powoli zamieniało się w niedowierzanie. Armia zagarnęła większość zapasów z okolicznych wiosek pokojowym sposobem, za rozkazem księżniczki Celestii. Poza tym, w wojsku było wiele dobrych kucyków, które nie przeżyły nawet połowy tyle trudów życia co ty. Miały ideały. Niektórzy twierdzili, że będą próbowały rozmawiać z gryfami i lwami podczas bitwy. Inni twierdzili, że będą "bić, ale tak, żeby nie zabijać". Sam dobrze wiedziałeś jakie to trudne, gdy podczas bójki troszczysz się o czyjeś życie. Dużo łatwiej tłuc kogoś, tak, żeby nie wstał. Nieważne, czy nie wstaje dlatego, że nie żyje, czy dlatego że ma połamane nogi, ważne, że ty jesteś bezpieczny. - Szeregowy Heavy, czy ja kurwa mówię niewyraźnie?! - z zamyślenia wyrwał cię sierżant, który może i był kucem ziemnym, może i był dopakowany, ale był prawie dwa razy niższy od ciebie, toteż zwracając się do ciebie, musiał niezwykle wysoko zadzierać głowę. Dobrze, że głos miał niski, bo inaczej zupełnie nie miałby posłuchu. - Pytałem, jakie są słabe punkty na ciele lwa, które tak dokładnie wczoraj wam przedstawiałem. A może nie słuchaliście, co? - nieco jego śliny obryzgało ci szyję. Walnąłbyś go, ale za przemoc wobec starszego stopniem był sąd wojskowy, a to co robili tamtemu nerwowemu idiocie nie wyglądało na milutki masaż. - No więc? - sierżant Carrot Bite, ewidentnie próbował ci się narazić.
  12. Karta Postaci Ale, tak mi mijało życie. Nie ciekawie. Nie powiem żebym próbował to zmienić, i nie powiem żebym usiłował to polubić. Było jak było. Do czasu… Pamiętam to, jakby było zaledwie przed wczoraj. Miałem, może 18 lat, i rodzina już szykowała dla mnie etat abym nabrał trochę praktyki u jednego z licznych wujków czy innych nie znanych mi krewnych. Tak czy inaczej, wymagało to wyjazdu z miasta, podczas gdy ja chciałem w nim pozostac. Ale, co z tego że ja tego chciałem? Przecież to rodzina zawsze decydowała o tym co jest dla mnie najlepsze. Spotkałem ich wracając z jakiegoś wykładu na akademii im. Bardzo-Ważnego-Kuca-Z-Dziwnym-Nazwiskiem traktującym o wpływie polityki na cośtam… Nie pamiętam dokładnie, tak czy inaczej temat był niewiarygodnie wręcz nudny, jak wszystko co związane było z kupiectwem. Ale, wróćmy do historii. Szedłem sobie do domu, i zacząłem się zastanawiać nad tym jak dalej potoczy się moje życie. Może nie wydawa się to wam tematem bardzi interesującym, ale tak było. Myślałem o tym co mnie w życiu spotka. Czy już zawsze zostanę jakimś szarym kupcem, jakich wielu w Equestri? Przecież ja się do tej pracy nie naadaje. Wcale się nie nadaję! Tak rozmyślając, nawet nie zauważyłem kiedy zaszedłem do części Manehattanu do której nigdy się nie zapuszczałem. Była to na prawdę parszywa dzielnica w której, przyznam się bez większej dumy, najzwyczajniej w świecie się zgubiłem. Akurat wtedy szczęście mnie opuściło, a przy najmniej tak mi się zdawało. I to właśnie tam ich zauważyłem. To znaczy, nie ich obu na raz, tylko po kolei. Najpierw Girrena. A było to tak, że idąc przez te ciemne uliczki, zobaczyłem wielką kupę. Kupę kucyków oczywiście! Jako że przez cały czas od wejścia w nieznane mi rejony nie zobaczyłem żywej duszy nie licząc karaluchów (swoją drogą, nie są aż takie obrzydliwe jak się wydaje) postanowiłem że w tej żyjącej masie musi znajdować się jakaś osoba która mi powie jak mogę wyjść do bardziej cywilizowanych rejonów. Nie rozumiałem tylko tego, dlaczego cała ta zbieranina tak drze pyski. No cóż, zrozumiałem kiedy podszedłem bliżej. Te wszystkie kuce przyszły tu mając na celu jedno zajęcie. Patrzenie na lejących się kuców. Wszyscy zgromadzili się dookoła wielkiej żelaznej kraty w której środku stali przeciwnicy. Wiedziałem jak to wygląda, nie myślcie sobie że zawsze byłem posłusznym i potulnym kucykiem! Co to, to nie! Czasami chodziłem po dachach domów do tej dzielnicy, żeby popatrzeć na takie zagrania. Niby chodzenie po dachach częściej kończy się upadkiem niż bezpiecznym końcem, ale, ja w końcu zawsze mam szczęście. Teraz możecie się dziwić, jak się zgubiłem skoro chodziłem po dachach i widziałem wszystko z góry. No cóż… Z góry wszystko wygląda inaczej, inaczej też zapada w pamięć. Te walki też. Pamiętałem jak walczyły ze sobą kuce. Ale, w tym wypadku nie były to kuce. Owszem, jeden nim był, ale drugim był gryf. Stali na przeciwko siebie, mierząc się wzrokiem a tłum dookoła wrzeszczał i przeraźliwie krzyczał. Ciała obojga z nich lśniły od potu a na policzku ogiera widać było wielką bruzdę. Najwyraźniej już walczył z tym gryfem a teraz przyszedł czas na kolejną rundę. Pół lew uśmiechnął się niepokojąco, i skoczył! A zrobił to wyjątkowo szybko. Ogier nawet nie zdążył się uchylić kiedy powalił go sam impet uderzającego ciała. Tłum zaryczał, a ogier nieudolnie spróbował się podnieść. Przeszkodził mu w tym potężny kopniak jakim uraczyły go tylnie łapy gryfa. Po tym, już się nie podniósł. Tłum gniewnie zaryczał, a na arenę poleciały butelki i pomidory. To co zobaczyłem mi wystarczało. Odszedłem z tłumu, i poszedłem dalej. Potem, zobaczyłem Cubes’a. Grał w kości z jakimiś kucami. Nie ma co się nad tym rozwodzić, zwykła gra hazardowa. To co zwróciło moją uwagę było to że był zebrą, a tych nie widziało się często. Właściwie, pierwszy wizerunek Girrena bardziej zrobił na mnie wrażenie, ale idźmy dalej. Chodziłem tak, bez konkretniejszego kierunku, starając się wydostać jakoś z labiryntu jaki stworzyły przede mną uliczki Manehattanu. Błądziłem tak już chyba kilka godzin, kiedy natknąłem się na Girrena. Dopiero teraz dostrzegłem że miał poharatane prawe skrzydło. Nie była to nowa rana. Nie krwawiła, nie była na niej nawet zakrzepła krew. Szedł, utykając na przednią… łapę? Szpon? Nie ważne. Utykał, i już. Jedynym co wtedy wiedziałem o gryfach była waluta jaką się posługiwały i ich główne produkty eksportowe. No co! Nie patrzcie się tak na mnie! Jakby wam to tłukli do głowy przez pół życia, to też byście wiedzieli! Tak czy inaczej, gdybym wiedział o nich więcej, na pewno bym nie zadał tego pytania. Wiedział bym jak mi odpowie - Spierdalaj. Nie potrzeba mi pomocy. - Ej, co tak nerwowo? - Odezwał się ktoś z boku. Jak na komendę odwróciliśmy się, i zauważyliśmy zebrę opartą o ścianę, przypatrującą się nam z uśmieszkiem. - On tylko chciał pomóc. - A tobie co do tego pasiasty? - Spokojnie, bez niepotrzebnego spięcia - powiedziała spokojnie zebra, po czym podeszła bliżej. - Ja jednak bym radził przyjąć pomoc tego ogiera. Właściwie, to się do propozycji tej pomocy dołączam. - Nie potrzebuję pomocy - wykrztusił przez zaciśnięty dziób. - Jesteś niedorozwojem, czy co? Poradzę sobie. - Sam może i tak - odrzekłem szybko - ale przy pomocy ścigających cię kilkunastu wielkich ogierów już nie koniecznie. A tak właściwie, To nawet ich widać. - Ja pierdole… - powiedział szybko. - To jak, skorzystasz, czy mamy jednak sobie iść? - Niech będzie! - Zdecydował się szybko gryf, z wyrazem zniesmaczenia na twarzy. - Oh, zobacz jaką łaskę nam okazał ten zacny gryf - powiedział z uśmiechem, pochodząc szybko do gryfa i biorąc go pod ramię. Poszedłem za jego przykładem, i szybko skręciliśmy w jedną z uliczek, starając się iść najszybciej jak tylko było to możliwe. - Trzeba będzie cię gdzieś ukryć - stwierdziła oczywiste zebra. Nie ucieklibyśmy daleko, kiedy za nami było kilkanaście galopujących ogierów, a w walce też byśmy ich nie pokonali. - Lubisz śledzie? - Zapytałem szybko, a gryf i zebra popatrzyli się na mnie ze zdziwieniem. Nie odpowiedział. - Trudno, właź tam! - Powiedziałem, wskazując wolnym kopytem na beczki ze śledziami. - Chyba coś cię popierdoliło! - Albo tam, albo z nimi - wspomogła mnie zebra. - Masz wybór. Cóż… Ukryliśmy go w beczce ze śledziami, a sami pogalopowaliśmy dalej, i ukryliśmy się w cieniu jednej z uliczek. Gdy pościg nas minął, odczekaliśmy jeszcze trochę, i pogalopowaliśmy z powrotem do gryfa pozostawionego w beczce z owocami morza. Gdy wyjęliśmy go z beczki, wyglądał tak komicznie, że aż nie mogłem wytrzymać. Zacząłem się wyjątkowo głośno śmiać, a po chwili oboje dołączyli do mnie. I tak się poznaliśmy. Potem jeszcze trochę rozmawialiśmy, a po kilku kolejnych spędzonych wspólnie godzinach ( w trakcie których w akcie zadość uczynienia Girren oblał nas tłuszczem z beczek śledzi) zawarliśmy pewien układ… Tego samego dnia oznajmiłem rodzinie że znalazłem pracę, oczywiście związaną z kupiectwem. Inna opcja nie wchodziła w grę. Tak więc, spakowałem się i wyprowadziłem do mieszkania Cubes’a, które dzielił ze swoja dziewczyną. I tak było dla nich zdecydowanie za wielkie, więc nie było z tym problemu. A co do naszej umowy... Cubes żył z hazardu. Girren z walk, a ja... To co się liczyło u mnie, było szczęściem. Cubes takiego nie miał, dlatego kości używał lewych. A nasza umowa, polegała na tym: Cubes rzuca kośćmi, wygrywaliśmy, a kasę dzielimy po równo. Cóż... to że były to lewe kości nie jest aż tak istotną informacją. Oczywiście, każdy z nas miał w tym udział. Girren był czymś w rodzaju ochroniarza, bo w tej części Manhattanu niekiedy zdarzały się nie ciekawe rzeczy. Ja natomiast, miałem szczęście, no i nosa do okazji. Znałem się na kucykach. Była to jedna z niewielu cech jakie odziedziczyłem z kupieckiego rodu. Na pierwszy rzut oka wiedziałem kogo kręci hazard, kto ma wiele do zaoferowania, kto nie jest na tylko inteligenty aby połapać się w całym tym układzie. I tak, zarabialiśmy. Ach, to było życie o jakim zawsze marzyłem. Dreszczyk emocji, brak nudnych rubryk i kursów walut. Wszystko układało się idealnie. Niektórymi wieczorami, siadaliśmy wszyscy przy ognisku w lesie. Ja, Girren, Cubes i jego dziewczyna, również zebra, Mixture. Siadaliśmy naokoło ognia, a Girren grał na gitarze. To że posiadał taką umiejętność zdziwiło nas wszystkich, ale nie było niczym złym. Z czasem nawet podłapałem trochę chwytów i sam zacząłem grać, ale nigdy nie dorównywałem gryfowi. Jego szpony o wiele lepiej nadawały się do naciskania i szarpania za struny które wydobywały z siebie dokładnie taki dźwięk jaki powinien zostać wydobyty. Nigdy nie słyszałem żeby sfałszował. My graliśmy, a Mixture śpiewała. W takich chwilach, miałem wrażenie że tak będzie już zawsze. Już na zawsze miałem pozostać wraz z moimi przyjaciółmi, wśród dźwięków które nigdy nie miały ustać. A potem przyszła wojna. I odebrała wszystko co miało zostać ze mną na zawsze. Na pierwszy ogień poszedł Girren. Szliśmy właśnie ulicami miasta. Od samego momentu gdy wyszliśmy kucyki rzucały w nasza stronę niepokojące spojrzenia. Zawsze tak było bo, jak to mówił Girren, zawsze nienawidzi się tych którzy wygrywają, ale to nie były pojedyncze spojrzenia kierowane od konkretnych kucyków, ale każda osoba jaką mijaliśmy rzucała jakimś nieprzychylnym spojrzeniem. Momentalnie, wszystkie towarzyszące temu ogierowi kuce rzuciły się na Girrena. Był na to przygotowany, odepchnął jednego, drugiemu rozdarł policzek. Trysnęła krew. Chcieliśmy mu pomóc, ale nami zajął się inny ogier, chyba o połowę wyższy. Na nasze nie szczęście, miejsce zasadzki było dobrze wybrane. Na widoku. Widząc jak gryf tłucze się z kucykami, tłuszcza momentalnie zinterpretowała całe zajście. Zrobiła to źle. Wszystkie kucyki, jak jeden mąż rzuciły się na Girrena. Nie mógł uciec, nie mógł odlecieć, a my nie mogliśmy mu pomóc. Zabili. Ostatni raz widziałem go w tej żywej plątaninie. Nie wiem czy on mnie też widział, ale zapamiętam ten wyraz jego oczu. On chciał uciec, daleko od tych wszystkich kucyków. Nie wiedział co się działo. Jedyne co wyrażały jego oczy, to chęć ucieczki. Nie długo potem, mogliśmy obserwować bezwładne ciało naszego przyjaciela leżące na ulicy. Okaleczone, poharatane, martwe. To wszystko wydawało mi się nierealne. Nasz przyjaciel, nie istniał. Nie żył, nie było go. A przecież, to nie tak miało być. Wszystko miało się układać inaczej. Miało być dobrze. A on umarł. Nie staliśmy tak długo. Nie płakaliśmy. Oboje wiedzieliśmy że nie chciałby żebyśmy nad nim płakali. Wolałby żebyśmy go pomścili, ale jak skoro nawet nie wiedzieliśmy kto go zabił, kto zadał śmiertelny cios. Nie mogliśmy ukatrupić ich wszystkich. Nie zabijaliśmy. Wtedy, jeszcze nie. Zamiast tego wzięliśmy martwe ciało, i pochowaliśmy w lesie. A potem, wszystko wróciło do rutyny. To podłe z naszej strony, ale tak było. Staraliśmy się zapomnieć o naszym przyjacielu. Nie chcieliśmy o nim pamiętać. Ale, brakowało nam go. Już nie było dwóch melodii gitary, ale jedna. Już nie było tych wszystkich drwin i kpin z przegranych, ale ciche zabranie tego co wygraliśmy. Już nie było jego gardłowego śmiechu w dziwnych momentach, ale cisza. Oczywiście, wszyscy wiedzieliśmy dlaczego go zabili, ale nie przejmowaliśmy się wojną. Nie czułem się specjalnie zobowiązany do patriotycznego obowiązku jakim było przystąpienie do wojska, co to to nie. A Cubes nie musiał przecież ryzykować życia dla kraju w którym się nawet nie wychował. Ale, dla jakiegoś powodu jednak się tu znalazłem, no nie? Otóż, każda sielanka kiedyś się kończy, a każde kłamstwo wychodzi na jaw. Tak czy inaczej, nasze przekręty z kośćmi wykryto. Normalnie, poszlibyśmy do więzienia, ale w tej sytuacji spotkało nas coś gorszego. Wojna, jak to mówią. Przydzielono nas z Cubes'em do innych oddziałów, czy jakkolwiek to tam się nazywa. Na dzień dobry zrobili ze mnie starszego szeregowego. Jakby zwykły mi nie wystarczył. W zasadzie, nie miałem balego pojęcia co to zmieniło, ale kimże jestem aby kwestionowac decyzje wyższych stopniem? A co dalej? To się zobaczy... Ekwipunek: Jedyne co ze sobą wziął i co jest tak do końca jego to kostka do gry na gitarze Girrena, i kostka Cubes'a która zawsze wyrzuca cztery. Nosi je na srebrnym łańcuszku, jak od nieśmiertelnika. Kostka Girrena ma do tego dziurkę wykonaną jeszcze przez gryfa (niechcący! Za mocno przyciskał kostkę szponem, i zrobiła się dzióra...) natomiast kość ma do tego specjalnie wykonany otwór. Cel: Ja to kurwa przeżyję. Ja to wszystko przeżyje... Westmarch, Equestria. Listopad 1251 - Hej leniwce wstawać, chcę was widzieć na placu za dziesięć minut! - odezwał się głos sierżanta Loud Horna, który miał w zwyczaju budzić swoim donośnym krzykiem. Kolejny dzień. Kolejna doba pełna treningów, powtarzania taktyk i oczekiwania na wieści o zbliżającej się armii gryfów. Dla ciebie było to o tyle przerażające, że pamiętałeś jak wiele mógł wywalczyć Girren, a co dopiero wyszkolony, odżywiony gryf. Chodziły słuchy, że armia ma także w swoim składzie przerażające lwy z wielkimi kłami, mogącym rozszarpać kucyka jednym kłapnięciem pyska. Nie wiesz czy była to prawda, ale nie miałeś zamiaru się przekonać. Otworzyłeś leniwie oczy i podniosłeś się. Świtało, naturalne słońce, nie ruszane przez Celestię przebijało się przez płachtę namiotu, świecąc po oczach. Ubrałeś mundur, zbroję średniej piechoty i wyszedłeś na zbiórkę, by stanąć w szeregu. Pomimo bycia "starszym szeregowym" nie traktowano cię jakoś szczególnie lepiej. - Dzień dobry, żołnierze! - krzyknął sierżant. - Widzę, że wszyscy już wstali, świetnie. Gdyby gryfy atakowały nas dzisiaj, może połowa z was by przeżyła! Kolejny dzień, kolejny opieprz. Straszenie gryfami na początku przynosiło jakiś porządek w oddziale, teraz po prostu były to puste słowa, chociaż i tak działały. Inne oddziały, mające zbiórki obok was, jeszcze kompletowały swój stan osobowy. Loud Horn chodził tam i z powrotem sprawdzając wasze umundurowanie. Zatrzymał się przy tobie. - Starszy szeregowy Lucky! - chociaż jego zielony pysk był kilkanaście cali przed tobą, darł się jakbyś stał na drugim końcu placu manewrowego. - Jaka jest nasza rola w bitwie?
  13. Towarzysze tylko kiwnęli głowami i ruszyli za tobą. Wkrótce doszliście do krawędzi lasu. - To mmm, ja was zostawię, do zobaczenia! - Fluttershy pożegnała was, po czym odleciała z króliczkiem w swoją stronę. - Nie podoba mi się ten las, niby wygląda jak zwykły ziemski las, ale coś nieprzyjemnego się tu czai, jakaś... potężna siła - odezwał się Strzykawa rozglądając się w około. - Normalnie wyśmiałabym Cię, Strzykawa, ale ja to też czuję - Vimms także zdawała się być zaniepokojona. I Ty czułeś dziwną... aurę tego lasu. Jakby siedziało w nim pradawne zło, gdyby coś takiego istniało. W każdym razie potężne wyładowania biotyki... znaczy, magii dało się czuć gdzieś w głębi lasu. I znowu cholerne krzaki się poruszyły, i pomimo gotowości wypadło na was sześć kucy, ale tym razem twoi towarzysze byli gotowi. Strzykawa strzelił, Vimms też, jednak tylko jeden kuc padł. Dwa rzuciły się na ciebie z podłużnymi nożami, celując, jeden w pachwinę, drugi w szyję. Teraz liczyły się sekundy.
  14. - Cóż, ja z wielką chęcią zobaczyłabym Manehatten, widać trawa jest bardziej zielona tam gdzie nas nie ma - Rarity westchnęła, spoglądając na nisko położone słońce. - I chętnie bym się tam przeprowadziła, ale cóż, tu się urodziłam i tu są moje przyjaciółki. Poza tym, jak sam widzisz, jestem na tyle sławna, że pewnie w Manehattenie nie miałabym spokoju od fanów. Nie żeby mi jakoś to przeszkadzało, ale mogłoby być męczące - rzekła pozdrawiając skinieniem głowy przechodzącą obok bordową klacz. - Tak w ogóle, gdzie zająłeś nam miejsca? W oddali majaczyła scena, oświetlona, choć słońce jeszcze nie zaszło, dwoma reflektorami, przy których stały pegazy. - Rety, patrz ile kucyków, nic nie będzie słychać z tylnych miejsc, a tylko takie zostały - spojrzała z udawanym smutkiem na ciebie. Próbowała wziąć cię na litość, byś załatwił jakieś lepsze miejsca, jeśli było to w ogóle możliwe. Jednak nie przewidziała wszystkiego. Na przykład tego, że ogier z Manehattenu zwany Barricadem, ma wszystko przygotowane zawczasu.
  15. Oczy zniknęły, syk ucichł. Nastia zorientowała się, że Estalijczyk patrzy na nią jak na dziwne zjawisko. - Dostrzegłaś coś bella? - spytał lakonicznie, po czym kichnął na jej buty. - Vil enfermedad! - burknął ocierając cieknący nos. Nastia dalej wpatrywała się w dziurę. Sylwetki i oczy zdawały się teraz zwyczajnym złudzeniem. Jednak to już nie zaprzątało głowy czarnowłosej. Znów odezwał się żołądek, tym razem dużo bardziej dosadnie, zmuszając Nastię do siadu. Szepty nie cichły. Nie pozwalając wychwycić cichych dźwięków stóp po leśnej ściółce. Ostrza delikatnie drgały, a może to ręce Johna się trzęsły? W każdym razie nie mógł się skupić, a przez krzyk krasnoluda, z odległego obozu podniosły się dwie sylwetki z łukami w dłoniach, nakładając na cięciwy strzały i idąc ostrożnie w waszą stronę. Tymczasem małe postacie gdzieś się rozpierzchły, a uciążliwe poczucia bycia obserwowanym zniknęło. Kiedy dwie postacie się zbliżyły, krasnolud i jego towarzysz dostrzegli, że to elfy. Te wpatrywały się podejrzliwie w Torgrunda. - Czego tu szukacie? - spytał wyższy tonem nieznoszącym sprzeciwu. Nastii dość szybko przeszło uczucie ssania w żołądku. Nagle usłyszał dziwny dźwięk. To Federico. Był blady jak ściana, nawet mimo swej karnacji, a następnie przybrał odcień dorodnej zieleni i zwymiotował. - Chyba się nie najlepiej czuję... - rzekł cicho, bardzo adekwatnie oceniając swój stan. Wymiociny nie pachniały najlepiej... I znów dało się słyszeć cichy i złowieszczy syk. Tym razem dobiegał zza pleców Nastii.
  16. Klacz dała się pocałować w kopytko z delikatnym uśmiechem. - Dziękuję. Jesteś bardziej spostrzegawczy niż większość ogierów - delikatnie dotknęła grzywy, niby ją poprawiając. - I bardzo chętnie przejdę z komendantem na Ty. Znaczy z Tobą, Barricadzie - zachichotała cicho, jakby palnęła jakieś głupstwo. Było to do niej odrobinę niepodobne, ale wiedziałeś o co chodzi. Dla niej właśnie zaczęła się gra zwana Randką. A zgrywanie słodkiej nieco idiotki, zazwyczaj przyprawiało wielu ogierów o szybsze bicie serca. Tacy łatwiej dawali się owinąć dookoła kopytka. Widać nie była to jej pierwsza randka. Ani druga. Ale chyba pierwsza z ogierem z wielkiego miasta. - Potowarzyszę Ci z przyjemnością, szczególnie, że jak widzę masz już coś zaplanowanego - chwyciła cię pod kopytko.
  17. Pachnący, elegancki z "naprawionymi" kwiatami ruszyłeś do butiku, mijając rosnące tłumy kucyków zmierzających na przedstawienie. Aż dziwne było, że Ponyville miało tyle mieszkańców, przy takiej ilości budynków... Będąc niedaleko butiku musiałeś prawie się przepychać, by dostać się do drzwi. Wszedłeś do środka i zgiełk, który był na ulicach ucichł. Był on dużo cichszy niż ten na ulicach Manehattenu, lecz zaczynałeś przyzwyczajać się do spokojnego klimatu wsi. - Kto taaaaam? - usłyszałeś, po czym zza rogu wyszła Rarity. Dla niewprawionego oka wyglądało tak samo, lecz ty, pegaz z wielkiego miasta, przez którego kopyta przeszło tyle klaczy, dostrzegłeś tą subtelną różnicę w uczesaniu i w blasku sierści. - Och to dla mnie? - wzięła bukiet od Ciebie i pocałowała Cię delikatnie w policzek. - Dziękuję, już wędrują do wazonu - jak powiedziała tak zrobiła.
  18. Toporek ułożony na trawie, zaraz znalazł się w rękach Federico. - Ja nas będę pilnować señorita - powiedział przez nos do Nastii. Ta nie bardzo wiedziała, jakby miało to wyglądać. Estalijczyk, rozebrany prawie do naga, siedzący pod kocem, który trząsł się delikatnie z zimna i smarkał jak pięciolatek, chciał bronić obozowiska. A w razie ataku najpewniej nic nie zrobi tylko ucieknie. Albo podniesie ręce, bo dla niego za zimno na ucieczkę. Jednak na razie pewnie trzymał toporek i patrzył jak krasnolud przebiera krótkimi nóżkami, goniąc za odległym już Johnem, który nie raczył wcześniej nic powiedzieć i po prostu ruszył przed siebie. Coś było nie tak z tym lasem i Nastia to czuja. Co chwilę na granicy wzroku pojawiały się jakieś drobne sylwetki, jednak skupienie uwagi na tych punktach nie dawało niczego nadzwyczajnego. Może w powietrzu był jakiś halucynogen? Albo to ze zmęczenia. Bo czy możliwe jest, że jakieś drobne, jakby szczurzopodobne stworzenia biegały ot tak po lesie? Co prawda dziewczyna słyszała jakieś pogłoski i legendy o szczuroludziach, ale jeśli już to żyły one w kanałach miast, kradły dzieci i je pożerały, więc co takie stwory robiłyby w lesie? Oczywiście, gdyby istniały. Problem pojawił się, gdy wąskie ślepia zabłyszczały w dziupli większego drzewa i cicho zasyczały patrząc wrogo na Nastię. Oczywiście, Estalijczyk zdawał się tego nie dostrzegać, a John i Torgrund byli już daleko. John posuwał się naprzód, a szepty zdawały się nasilać. Teraz był już pewien, że mówią w jego języku, dalej jednak nie rozumiał nawet pojedynczego słowa. Dopiero po chwili krasnolud się z nim zrównał, będąc już lekko zdyszanym. Pochylił się by zaczerpnąć tchu i wtem doszło do jego uszu. Trzask ognia. Słyszał go przed sobą, za krzakami. Na pewno nie było to obozowisko w którym zostawili Nastię i Federica. Zdawało mu się, że nawet widzisz fragmenty namiotu, tam o, jakieś dwadzieścia pięć-trzydzieści jardów przed sobą. Obu przez chwilę zdawało się, że gdzieś obok patrzy ktoś na nich nieprzychylnym wzrokiem, położonym niewiele wyżej niż poziom gruntu. Ale to przecież niemożliwe, żeby jakieś stworzenie miało tak nisko osadzone oczy i tak zręcznie się kryło. Johnowi drgnęło runiczne ostrze, jakby chciało przekazać jakąś niepokojącą wieść. Tylko jaką?
  19. Pinkie nie zwracała uwagi na Twoje krzyki i dalej trzęsła delikatnie kwiatkami. Zaraz jednak skończyła i odłożyła je do wazonu. O dziwo, wyglądały lepiej. - Ratuję twoje kwiatki, nie widać? - spytała wyraźnie zdziwiona. - I wiem, że nie idziesz ze mną na randkę głuptasie, sama to powiedziałam. Te kwiatki - wskazała na wazon - daj je Rarci od razu, jak tylko do niej przyjdziesz. Jak zmarnieją na jej oczach to się nie przyczepi. No. Miłej randki życzęęęęęę - melodyjnie zakończyła króciutki (przynajmniej jak na nią) wywód i opuściła komendę. Zostałeś sam. Przeglądnięcie się w lustrze, pozwoliło ci zauważyć, że kołnierzyk był niepoprawiony, co załatwiłeś w trzy sekundy. Wyglądało na to że byłeś gotowy iść na randkę z 'najzacniejszą klaczą w Ponyville'. A przynajmniej samej zainteresowanej tak się zdawało. - A przy okazji, cmoknij ją w nosek, bardzo to lubi - zachichotała Pinkie, wyrastając obok ciebie. - To pa, widzimy się na przedstawieniu - ponownie opuściła komendę.
  20. - Do roboty? Nieeeee, pracę w cukierni już skończyłam, teraz, znaczy zaraz będzie przedstawienie wiesz, niedaleko wieży ratuszowej będzie super, bo będzie o mnie i o Rarity i Twilight i Rainbow Dash i Applejack i Fluttershy... - wzięła głęboki oddech. - I na pewno będzie su-uuuuu-peeer! - ostatnie słowo zostało prawie przez nią wypiane. - Ładna koszula, chociaż jak dla mnie, lepiej Ci bez niej. Ale to nie ze mną idziesz na randkę, prawda? - nie był to wyrzut, raczej stwierdzenie, po którym na pyszczku klaczy zawitał szczery uśmiech. - Kwiatki są ładne, chociaż, jak dla mnie lepsze byłyby do jedzenia. Ale Rarity lubi je trzymać w wazonie aż nie uschną. Ona to jest czasem dziwna - przewróciła oczami. Podeszła do wazonu i wyciągnęła pyszczkiem kwiatki. Nim się zorientowałeś, obróciła róże do góry nogami i zaczęła delikatnie trząść. - To ye hrohe oszywi - powiedziała z kwiatami w ustach.
  21. Zdawało Ci się, że kwiaty jakby odrobinę się uniosły, kiedy koniuszki ich łodyg zanurzyły się w chłodnej wodzie. - Czeeeeeeść Cady! - próg komendy przekroczyła Pinkie Pie. Ta różowa wariatka albo Cię śledziła, albo nie miała nic do roboty... albo ciekawił ją jeden taki policyjny ogier. To ostatnie byłoby miłe, bo z jakiegoś powodu, ona była interesująca dla ciebie, chociaż po jej zachowaniu dalej byłeś przekonany, że nigdy nawet się nie całowała. Albo bardzo dobrze to ukrywała. Jeśli by tak było... trzeba na nią naprawdę uważać. - Jak sprawa z różowym włosem? Wiesz kto się za mnie podszywał? - spytała, oglądając komendę, jakby pierwszy raz w niej była. - I jeszcze nie zmieniłeś okien? Rety, lubisz te deski co? Applejack śmieje się, że Rainbow jest deską, chociaż to dziwne, bo jak dla mnie Dashie nie wygląda na drewno, ani na taką, w którą można wbijać gwoździe - zachichotała. - A ty uważasz Rainbow Dash za deskę? - spytała zaciekawiona. - Jeju co za śliczne kwiatki, dla kogo to?
  22. - No dobrze... - niepewnie zgodził się z tobą bileter. Czyli tę sprawę miałeś już odhaczoną. Zerknąłeś na trzymany w kopytku bukiet. Chyba kwiatkom zaczynał doskwierać brak wody, gdyż płatki wyglądały odrobinę gorzej niż kilka chwil temu. Była to najpewniej wina popołudniowego słońca, które miło grzało twój grzbiet. Dostrzegłeś, że pierwsze kuce kierują się spokojnym krokiem w stronę sceny. Albo przedstawienie zaczyna się za godzinę, albo, co w przypadku tego miasteczka było możliwe, wszyscy byli nadpunktualni i chcieli pojawić się trochę wcześniej, by zająć jak najlepsze miejsca.
  23. Zaiste, wyobraźnia podpowiadała ci niesamowite i zarazem dziwne obraz z Czwórką i Vimms w roli głównej. Krótko potrząsnąłeś głową, żeby wyrzucić te niecne pomysły z wyobraźni. Fluttershy kiwnęła głową na zgodę. - Zatem, chodźcie. Angel nie ociągaj się. Po czym podniosła się z trawy i lekkim krokiem udała się w stronę lasu. Nieco ociągając się "Angel" podążył za nią, machając wam łapką byście podążali ich śladem.
  24. Jak to w lesie, drewna do ogniska było pod dostatkiem. Szybko zebraliście najwięcej szczap, kilka większych gałęzi i parę konarów. Hubka i krzesiwo poszły w ruch i po pół godzinie mieliście już przyzwoite ognisko płonące w środku lasu. Estalijczyk, cały czas smarkając i ciągnąc nieprzyjemnie nosem, ściągnął z siebie ubrania, układając je w pobliżu ognia by wyschły. Sam usadowił się także blisko ognia okryty kocem i wpatrywał się w migoczące języki płomieni. Ognisko i chwila przerwy w wędrówce były tym czego potrzebowaliście. No, może poza jedzeniem, o czym co chwila przypominały burczące żołądki. Na domiar złego zapach ponownie trącił nozdrza krasnoluda, z tej samej strony co uprzednio. I jak sobie uświadomiła Nastia, to stamtąd czuła na sobie niezręczne i świdrujące spojrzenia. Siedzieliście w ciszy, co chwile przerywanej pociąganiem nosa. Wytężając słuch, dało się usłyszeć jedynie trzask ogniska i odgłosy owadów. John
  25. - Ludźmi? Nigdy o niczym takim nie słyszałam - klacz zainteresowała się tym co mówisz, nawet delikatnie przekręciła głowę w bok. Dalszy twój wywód został tylko skwitowany zdziwionym wzrokiem. Chyba nie bardzo wiedziała o czym mówisz.Kiedy spytałeś o jej imię, rozmówczyni spuściła głowę. - Mmm. Jestem Fluttershy... - odpowiedziała prawie szepcząc klacz. Wyglądało to jakby wstydziła się własnego imienia. - Podprowadzić was w stronę lasu? I tak zamierzaliśmy kierować się w tamtą stronę z Angelem - spojrzała na swojego królika, który odpowiedział jej nieprzychylnym wzrokiem. - Kuźwa, mam nadzieję, że Czwórka wyszedł z tego cało, jak słowo daję, ktoś uszkodził naszego getha i go zajebe - odezwała się poirytowana Vimms. //wybacz, że odpisy tak rzadko, ale hm... borykam się z paroma problemami w życiu i ostatnio nie mam czasu za bardzo na forum.
×
×
  • Utwórz nowe...