Dawno, dawno temu obiecałem Spidiemu nie tylko przeczytanie „Żelaznego Księżyca”, ale także jego skomentowanie... i w końcu postanowiłem zebrać się w sobie i wywiązać wreszcie z tej obietnicy. Tym bardziej jest mi przykro, że nie będzie to komentarz o silnie pozytywnym wydźwięku.
Na samym wstępie muszę zaznaczyć, że zupełnie nie przemawia do mnie najbardziej podstawowa idea fanfika, czyli łączenie kuców z II wojną światową. Po części powodem tego jest fakt, że nie jestem wielkim fanem literatury wojennej. Poza tym, wychodzę z założenia, że niektóre rzeczy nie łączą się ze sobą, że po prostu nie można ich dobrze ze sobą scalić, by tworzyły strawną całość. Drugą wojnę i kolorowe koniki uznaję za jedną z tych rzeczy. Nie widzę po prostu sensu takiego połączenia, a to sprawia, że – już niezależnie od zdolności literackich autora – sam koncept od początku do końca jest dla mnie chybiony. Podczas lektury odniosłem wrażenie nie sprawnego crossoverowego przeplatania się, ale… hm… wpychania na siłę sześcianu do okrągłego otworu. Rozumiem, że chodziło tu o połączenie dwóch pasji autora, no ale… to po prostu nie działa.
Podczas lektury wielokrotnie łapałem się na zadawaniu sobie pytania „dlaczego”. Dlaczego equestriańska armia korzysta z niemieckiego nazewnictwa jednostek, które jest dla niej obce (i z którego sami żołnierze nie chcą korzystać)? Nie jest to w żaden sposób wytłumaczone, co zmusza czytelnika do zastanawiania się, czy stoi za tym jakakolwiek inna podstawa, niż wyrażenie uwielbienia dla wojsk III Rzeszy, czy niemieckiego militaryzmu w ogóle. Dlaczego ktokolwiek miałby traktować poważnie przydomek „Tęczowa Śmierć”? Podczas lektury wypowiedziałem te słowa na głos, nie zdołałem jednak uzyskać pożądanego „makabrycznego” efektu. Dlaczego to oczywiście Rainbow Dash musi dowodzić najlepszą lotniczą jednostką Equestrii? Z serialu wiemy, co prawda, że jest uzdolnionym pegazim lotnikiem, ale… no cóż, w serialu do latania używa swych własnych skrzydeł, a nie maszyn bojowych (co zresztą jest nawet w opowiadaniu napomknięte). Fanfik zdaje się wpadać tu w pułapkę założenia, że na czołowych pozycjach Equestrii muszą znajdować się przyjaciółki z Ponyville nawet jeśli nie ma ku temu żadnych dobrych przesłanek. Jak ewentualnie można jednak jeszcze Rainbow wybronić, tak nie wyobrażam sobie, by ta sztuka mogła się udać w przypadku choćby Pinkie Pie dowodzącej pułkiem pancernym. Reprezentowanie Elementów Harmonii nijak się po prostu nie może przekładać na zdolność bojową, zwłaszcza, że żadna z Mane6 nie była żołnierzem. Tutaj można przejść do kolejnego pytania – Equestria miała swoją armię pod postacią gwardii lub nawet dwóch, dlaczego to nie jej członkowie piastują najwyższe stanowiska? Abstrahując oczywiście od tego, że oni również nie mogą być obeznani z nową-nie-tak-nową technologią (której istnienie też nie jest w satysfakcjonujący sposób wyjaśnione – ciężko mi bowiem za takowe uznać zdawkowe „Celestia i Luna dawno temu ją pogrzebały”).
Co się tyczy samej fabuły – nie miałem żadnych problemów z przewidzeniem zakończenia. Nie należy traktować tego jednak jako stricte wady, ponieważ sam zapewne poprowadziłbym ją w identyczny sposób. Fanfik po prostu aż się prosił o zastosowanie właśnie takich rozwiązań. Przewidywalność, paradoksalnie, jest więc tutaj na plus. Potrafiłem się też wciągnąć w perypetie postaci, co również jest zaletą. Zderzenie Scootaloo i jej oczekiwań z wojenną rzeczywistością jest poprowadzone całkiem sprawnie. Problemem może być natomiast sama ta rzeczywistość, która kojarzy mi się z próbą przeniesienia na kuce II wojny światowej w skali 1:1. Czy nie lepiej byłoby napisać po prostu opowiadanie w realiach wojennych, bez wciskania doń na siłę kuców? Wydaje mi się, że wyszłoby mu to tylko na dobre, zwłaszcza że mało z „kucowatości” kuców zostaje (dla przykładu – mamy pegazy latające samolotami, czyli de facto usuwamy im skrzydła, równie dobrze mogłyby ich nie mieć). Nie chcę przez to powiedzieć, że jestem przeciwny wojen u kuców w ogóle… po prostu wydaje mi się, że lepiej byłoby pozwolić im wtedy wojować… no cóż, jak kuce. Z włóczniami, magią i wszystkim innym, co można wynieść z serialu. Nie ma też potrzeby umieszczać ich w bardziej konkretnych realiach, niezależnie od tego, czy to II wojna światowa, wojna w Iraku, czy choćby wojna stuletnia.
Kreacja postaci. Cóż, jak nie znosiłem Rainbow Dash, tak jej wersji z „Żelaznego Księżyca” nie znoszę jeszcze bardziej. Wszystkie jej najgorsze cechy są wyeksponowane i spotęgowane aż do przesady. Zwłaszcza głupota. Nie jestem do końca przekonany, czy rzeczywiście byłaby zdolna do takiego aktu kretynizmu, jak ściąganie bliskiej osoby do niemal samobójczej jednostki. Duet Scootalooo i Brave Wing jest natomiast niemal jej przeciwieństwem, co tworzy zgrabną dynamikę relacji. Nie zmienia to jednak faktu, że aż do końcowych scen Rainbow Dash jawi się jako pierwszej wody psychopatka. Nie tylko ona zresztą, jako że nawet pomimo zakończenia, ogólny wydźwięk fanfika zdaje się wojnę gloryfikować.
Styl. Wydaje mi się, że momentami kuleje – parę razy w trakcie lektury odniosłem wrażenie, że niektóre słowa, poprzez swoje niedopasowanie, rozbijają klimat zdań. Miejscami pojawiają się też nie do końca zrozumiałe dla mnie zwroty, jak na przykład "niemoralnie płaski krajobraz" (gdyby był wypukły, to jeszcze dałoby się tę niemoralność zrozumieć, heh), czy "łatać niczym strażak". Najlepiej moim zdaniem zrealizowane zostały opisy powietrznych starć, których dynamikę da się odczuć – widać, że to dla autora jest tym, co tygrysy lubią najbardziej. To, na co sam zwykle zwracam podczas pisania, czyli przekazywanie stanów emocjonalnych postaci, również wypada całkiem nieźle.
Ech. Jak można się domyślić z powyższych wywodów, nie mogę – niestety – oddać swojego głosu na [Legendary]. Rozumiem, co i dlaczego może się podobać innym czytelnikom, do mnie jednak opowiadanie najzwyczajniej w świecie nie przemawia. Najwyraźniej nie jestem po prostu jego targetem.