Aż nie wiem jak zacząć, ale dałam temu odcinkowi 11 i czuję jakby to dalej było za mało. Nie pamiętam by jakiś odcinek był tak dobry jak ten. Najpierw może zacznę od samych Applejack i Fluttershy. Co prawda z początku trochę irytowała mnie AJ przez to, że chciała by to te stworzenia powiedziały im o problemie. Serio? Przecież żaden problem nie był wystawiony nigdy na tacy więc nawet jakby mogły mówić to by nie powiedziały w czym problem, a jeśli tak to by się okazało że to nie to. Ale mniejsza. Szybko złagodziło to nieporozumienie relacja między dwiema klaczami. Dochodziły do nieporozumień, ale zaraz jak przyjaciółki potrafiły sobie przyznać racje, spojrzeć na problem z innej strony. No i Fluttershy dalej nie zapomina swoich lekcji asertywności.
Co do tych stworzeń (one miały jakąś nazwę? bo chyba mi umknęła) to one są... po prostu cudowne. Ich wygląd, zachowanie, wszystko, takie majestatyczne, słodkie, piękne. To jak sobie hasają, to zupełnie co innego niż chód kucyków, one tak bardziej sarenkowo biegają i chodzą, co jest urocze Kolorki ich przywódczyni były tak perfekcyjnie dobrane, że nie mogłam się napatrzeć. W dodatku bardzo ciekawy pomysł, że takie śliczne, na ogół pokojowe stworzenia stają w płomieniach (które też miały ciekawy kolor) kiedy są złe. A i te rozwiązanie, że złość nie zawsze musi być zła. Po prostu cudowne. Nie mogę się przestać zachwycać. Piosenka była też idealna. Opowiadała o złych i okropnych rzeczach w taki wesoły sposób. A co do wiecznego milczenia i nieodczuwania emocji to było bardzo creepy rozwiązanie, ale skoro rozwalili wioskę to nie było czemu się dziwić przywódczyni. Nie pamiętam by był taki odcinek, kiedy niemal wszystkie aspekty tak ogromnie mi się podobały.