Skocz do zawartości

Tablica liderów

Popularna zawartość

Pokazuje zawartość z najwyższą reputacją 02/01/21 we wszystkich miejscach

  1. https://www.cbr.com/dragon-prince-netflix-season-4-update/?fbclid=IwAR1ifWnyB7vdkdR1xU6ezHFj_QW-Uu9XlkIAdNK2gylIxUOR1YIRf97BDdY
    1 point
  2. Masz rację. Polubienie kucyków... To był błąd. Wielki błąd!!!
    1 point
  3. Historyjka składająca się z kompilacji ściśle powiązanych ze sobą drabbli? Interesujące. Pamiętam poniekąd odwrotną sytuację tj. gdy Kruczek napisał jeden fanfik, ale podejmujący wszystkie zapodane tematy do drabbli. Tutaj mamy kilka fanfików, ale po jednym drabblu na każdy. Zważywszy na brzmienie tematów, byłem bardzo ciekaw jak autor połączy ze sobą te zagadnienia, jaką dobierze formę w tym sensie, czy zdecyduje się wyłącznie na opisy, a może na dialogi, a może dobierze określone proporcje, zbalansuje to jakoś między sobą. Generalnie, traktując poszczególne odcinki zbiorczo, okazało się, że autor podążył ścieżką określoną w opcji pierwszej, czyli opisy. Mnie pasuje, nie tylko dlatego, że lubię czytać ciekawe opisy, ale również dlatego, iż na moje oko, lepiej nadają się do drabbli. A przynajmniej, na ile mogę to stwierdzić bazując na moim skromnym doświadczeniu z tą właśnie formą, no i przywołując w pamięci te drabble, które z podobały mi się najbardziej, a bądź co bądź, troszkę ich zdążyłem przeczytać Cieszy również jednostajne tempo akcji na rozpiętości całej historii, w ogóle, podoba mi się spójność kompozycji. Niemalże każdy odcinek składa się dokładnie z trzech akapitów, na modłę starego, dobrego schematu: wstęp – rozwinięcie – zakończenie. Co więcej, bodajże przy okazji dwóch ostatnich odcinków przewiną się pewne, nazwijmy to, innowacje, czyli dodatkowe wersy, stwarzające iluzję, jakoby te kluczowe, wieńczące dzieło partie tekstu były zdecydowanie dłuższe, no i przewinie się nawet jedna kwestia mówiona. Tylko jedna, ale wymyślona i umieszczona w najlepszym ku temu miejscu, toteż rzeczywiście, moment ten zyskał pewną aurę wyjątkowości, na tle reszty opowiadania. I chyba słusznie, gdyż jest to kluczowa scenka, która rozwiązuje postawiony w ramach fabuły problem, prowadząc do konkluzji, która przywodzi mi na myśl pewne opowiadanie napisane przez... Coś jeszcze? Nastrój. Okładka zasugerowała mi klimaty westernu, dzikiego zachodu. Ale jednak nie, to nie do końca to. W ramach poszczególnych odcinków przewiną się wprawdzie skromne opisy lokacji, jednakże wiele wskazuje na to, że może to być... cokolwiek. Dowolna sceneria, wskazówki odnośnie tego, jak otoczenie mogłyby wyglądać, nie zawężają zbioru możliwości zbyt radykalnie, toteż wyobraźnia czytelnika działa nieskrępowanie, projektując różne ciekawe miejsca, które przemierza bohater. Najważniejszym ograniczeniem wydaje się być motyw zawarty w odcinku opatrzonym nagłówkiem „Nieskończoność”. Niemniej, to już praktycznie końcówka, rozwiązanie zagadki, toteż trudno mówić o jakimkolwiek ograniczeniu wyobraźni czytelnika, który od tego momentu zapewne skupi się na postaci głównego bohatera, na tym, co zapewne odczuwa, jak to jest, znaleźć się w jego skórze i co byśmy poczuli/ zrobili my, gdybyśmy znaleźli się w jego położeniu. Niewiele drabbli próbuje wywołać taką reakcję, w sumie, zapewne to nawet nie było intencją autora, ale, jak na akurat mój rozum, są tutaj takie możliwości Wystarczy wczytać się w tekst, potraktować go nie jak kolejny zestaw śmiesznych drabbli, ale jako pełnoprawny fanfik. Skądinąd wiem, że forma ta ma swoich antyfanów, niemniej, „Uciekinier”, poprzez skonstruowanie jednej, dłuższej historii z drabbli, próbuje wyłamywać się ze stereotypów. Zresztą, gdyby tak zliczyć słowa, mamy ich tam aż 844, co nie odbiega zbytnio od standardów pierwszych edycji forumowego konkursu literackiego. O, wiedziałem, że ten tytuł coś mi przypomina – jedną z pierwszych misji w grze „Mafia” Ale scenerie, to nie jedyny aspekt tejże historii, który można uznać za niemalże w pełni pozostawiony wyobraźni czytelnika, to nie jedyny element, który może być dowolny. Ani głównego bohatera, ani jego – epizodycznej, ale jednak – towarzyszki, nie poznajemy z imienia, ba, nie wiemy o nich nic, to może być każdy. I skoro postacie również mogą być dowolne, można nie tylko podstawić za nich określone charaktery z serialu tudzież innych fanfików, ale można równie dobrze samemu wejść w tę rolę (tj. głównego protagonisty). Kiedyś nie zwracałem na to zbytniej uwagi, ale od jakiegoś czasu podoba mnie się, gdy w ramach w miarę krótkiego opowiadania autor decyduje się tak kreować postać protagonisty, że może być nim każdy. Z drugiej strony, zważywszy na big reveal na końcu, w tym kontekście nabiera to jeszcze innego sensu. Mając za sobą ogólną ocenę „Uciekiniera”, pora omówić po kolei poszczególne odcinki Co sprezentował nam autor? Ostateczność nie bawi się w prowadzenie czytelnika za rączkę, ani w żadną introdukcję – od razu zostajemy wrzuceni w sam środek rzeczy, czyli pewnego kuca, który mierzy do swojej towarzyszki ze strzelby. Dlaczego? O co tutaj chodzi? Już kolejny akapit spieszy nam z odpowiedzią – para znalazła się w bunkrze, z którego jest tylko jedno wyjście, a kluczem do niego, jest broń rzucona znajdującym się wewnątrz kucykom. Kto im tę broń zrzucił? Nie wiadomo. Kolejny akapit to rozwiązanie sprawy – wystrzał, trup, akt ostateczności po, jak się okazuje, wielu tygodniach w niewoli. Istotnie, w chwilach, takich jak tak, pierwszą potrzebą jest przetrwanie. Wciąż niewiele wiemy, jak oni się tam znaleźli, o co chodzi temu, który zaaranżował tę sytuację, nie mamy też gwarancji pomyślnego zakończenia sprawy dla protagonisty, no bo gdzie jest ów bunkier? Co jest na zewnątrz? Co tam na niego czeka? Tekst znakomicie nakręca czytelnika na kolejne odcinki, to mi się podoba. Tak w ogóle, zdziwiła mnie jedna rzecz. Mianowicie, początek mówi o tym, że kuc mierzy do towarzyszki ze strzelby, ale zaraz potem przewija się informacja, że najwyraźniej pewien ktoś wrzucił do bunkra pistolet. Z tekstu wynika, że wewnątrz był tylko jeden rodzaj broni, kto pierwszy, ten lepszy, czyli kto za nią złapie, ten uzyska szansę na wolność. Zatem pistolet, czy strzelba? No i oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie napomknął, że cała ta sytuacja przypomniała mi jedną z ostatnich pułapek z „Jigsawa”, w której to dwoje ocalałych graczy zostaje przykutych łańcuchami do przeciwległych stron pomieszczenia, pośrodku Kramer stawia strzelbę, po czym pokazuje im naboje mówiąc, że to jest ich klucz do wolności, a następnie nabija nimi pukawkę i wychodzi. Co robią nasi dzielni protagoniści? Kto pierwszy, ten lepszy, babka łapie za broń i... no, wiadomo, że pociąga za spust. Światło ukazuje nam moment wydostania się głównego bohatera z bunkra, zatem ktokolwiek, do kogo należy chichot z głośników, jednak mówił prawdę. Na naszego protagonistę czeka ekwipunek oraz notka, życząca mu powodzenia. Zatem spełniły się obawy z poprzedniego odcinka – to najprawdopodobniej jeszcze nie koniec, a próba w bunkrze była zaledwie początkiem. Teraz dopiero ma się rozpocząć walka o przetrwanie. Chwila spokoju to dokładnie to, o czym mówi nam nagłówek – spokojna wędrówka ku zieleni, co, jak już wspominałem, jest dość szerokim kwantyfikatorem i na podstawie tychże skromnych, ale całkiem ładnych opisów, można sobie wyobrazić przeróżne rzeczy. Prawie wszystko, czego dusza zapragnie. Nie mija wiele czasu, nim bohatera ruszają wyrzuty sumienia. Cały czas usprawiedliwia się, że to było jedyne wyjście, że gdyby to nie on wystrzelił, zrobiłaby to ona. Przeżyć mogła tylko jedno z nich. Zaraz, przeżyć? Miłe złego początki to konfrontacja, wobec której dostaliśmy mały foreshadowing przy okazji Światła. Bestią okazuje się wilk zbudowany z kamieni i piasku. Bohater wykorzystuje pozostałą mu amunicję, lecz wystrzał ze strzelby nie czyni potworowi krzywdy. Widząc to, w przypływie adrenaliny, decyduje się na najkorzystniejszą taktykę, znaną doskonale każdemu, kto wychowywał się na klasycznych Residentach – unikać konfrontacji, omijać, uciekać, oszczędzać amunicję Zapadła noc, no i taktyka okazała się skuteczna – przeszedł do następnej lokacji, zostawiając potwora za sobą, zachowując nie tylko zdrowie, ale i ekwipunek. Niestety, to nie gra, więc bohatera dopada zmęczenie, ale najwyraźniej najgorsze ma już za sobą. Mamy króciutki, ładny opis rozgwieżdżonego nieba, współgrający ze wspomnianym przed chwilą fragmentem, poświęconym protagoniście oraz jego zmachaniu pomyślną ucieczką. Wszystko w porządku, jest ciekawy nastrój, tekst naprawdę mi się podoba Zieleń trawy to nie tylko widok miły dla oczu, o właściwościach relaksujących, ale także przebłysk wolności. Znów mamy krótkie, ale znakomicie skomponowane, wpadające w oko i ucho opisy scenerii, a także wyziewający z odcinka spokój, który nakazuje nam sądzić, że to koniec, że już po wszystkim, że wraz z głównym bohaterem możemy odetchnąć z ulgą. Nie miejcie jednak złudzeń – wrażenie to okazuje się mylne tak szybko, jak na ekranie pojawia się ostatnie zdanie z tego odcinka, siejące ziarno niepewności. Szczęście to coś, czego trudno się spodziewać po tym, jak zakończył się poprzedni odcinek. Co tu więcej mówić – kolejne bardzo zgrabnie skomponowane opisy, poszczególne fragmenty brzmią naprawdę dobrze i tekst po prostu się podoba Jest nastrój, co prawda bohater nadal wędruje bezkresną puszczą, ale znów mamy noc, mamy zorzę, omen szczęścia, wspomnienie babci głównego bohatera... Na miejscu jest wszystko, czego trzeba, by utwierdzić czytelnika w przekonaniu, że akcja zmierza ku dobremu, może nawet rozbudzić w nim nadzieję. Ale tylko po to, by ją strzaskać już w kolejnym odcinku Nieskończoność jest to punkt zwrotny, moment, w którym wszystko się zapętla, a my zaczynamy się domyślać, do jest grane. Nie jest to jednak nieskończoność polegająca na tym, że po wyjściu z bunkra bohater jest skazany na bezkresne przemierzanie nieskończonej puszczy, niczym Mario, usiłujący wbiec po schodach na najwyższe piętro, nie posiadając jeszcze odpowiedniej ilości zebranych gwiazdek. To znaczy, o ile gracz nie stosuje pewnego glitcha Jest to jednocześnie odcinek, w którym bohater uświadamia sobie prawdziwe rozwiązanie tejże zagadki. Ze łzami w oczach, podejmuje decyzję o przerwaniu tej pętli, stając oko w oko z występkiem, przez który w ogóle tu trafił. Wrota to konkluzja historii, w której ostatnie wątpliwości czytelnika powinny zostać rozwiane. Co okazało się dla mnie całkiem satysfakcjonujące, bohatera jednak czeka... chyba pozytywne zakończenie. No, na upartego, niby nie wiadomo, co znajduje się po drugiej stronie wrót, ale mamy bardzo silne podstawy ku temu, by sądzić, iż... Tak oto prezentuje się fabuła. Generalnie, była to ciekawa i wciągająca historyjka, ciekawie skonstruowana, w liczbach przypominająca opowiadanie na jeden z pierwszych w historii konkursów literackich, w którym to limity słów były dosyć srogie. Gdyby to było na rzeczy, murowany zwycięzca, bez dwóch zdań Podobał mi się nastrój, jaki udało się wykreować w ramach tej jakże oszczędnej w słowa formy, no i jest kilka rzeczy, które mogą być rozpracowywane przez wyobraźnię czytelnika, dzięki czemu, pomimo „sztywnej” treści, każdy może to sobie wyobrażać nieco inaczej Ogólnie – bardzo dobry tekst, który ciekawi, zastanawia i satysfakcjonuje, nie tylko słownictwem, kompozycją zdań, czy też nastrojem. Warto po niego sięgnąć, do czego oczywiście Państwa gorąco zachęcam.
    1 point
  4. Coś mi się zdaje, że te apostrofy na początku, gdy wymieniony jest autor oryginalnej historii, są zbędne A poza tym, mam pewien kłopot z opowiadaniem, gdyż jest to jeden z dość rzadkich przypadków, kiedy naprawdę trudno mi cokolwiek na temat tekstu powiedzieć. Generalnie, nie jest to dobry znak, sprawie nie pomaga fakt, że jestem leniwy link do oryginału nie działa, gdyż myślałem, że na dobry początek porównam przekład z wersją angielską i może w ten sposób wymyślę jak do opowiadania podejść. W każdym razie, uwagę zwraca formatowanie, a konkretniej – wyrównanie tekstu do środka. Nie żeby była to wielka ujma, a jednak rzuca się w oczy i dziwi. Dlaczego to jest tak sformatowane? Generalnie, mamy widoczny (dzięki kursywie) podział na narrację (pierwszoosobową) prowadzoną przez głównego bohatera i na fragmenty listu od Rainbow Dash, gdzie kolejne zdania korespondencji zostają skonfrontowane z gorzkimi przemyśleniami protagonisty, z czasem doprowadzając do konkluzji, która okazała się całkiem przyjemna w odbiorze. Po – jak ujęła to skądinąd dosyć trafnie Midday Shine – kilku stron smętów, dostajemy promyk nadziei, coś sentymentalnego, ale pozytywnego. Miły kontrast w stosunku do reszty tekstu. Opowiadanie przez większość czasu jest dosyć przygnębiające, aczkolwiek nie w jakiś specjalnie odkrywczy sposób, brakuje czegoś charakterystycznego, choć warstwa emocjonalna stara się, próbuje sprzedać nam smutek, wewnętrzny żal bohatera, ciężko potraktować to na poważnie. Alkohol dodaje temu sztampy, co wydaje mnie się kuriozalne o tyle, że gdyby tak znaleźć się w analogicznej/ podobnej sytuacji, przypuszczam, że większość zajrzałaby do kieliszka (mam na myśli osoby pijące) i w tym sensie to realistyczne, ale z drugiej strony, widzieliśmy to/ czytaliśmy o tym tak wiele razy, że w „My Little Dashie: Reminescence” wypada sto standardowo, tym bardziej, że zabrakło czegoś... więcej? Chyba. Znajomość oryginału pomaga, ale nawet mając w pamięci oryginalny fanfik, zabrakło polotu. A może po prostu wynika to z faktu, że nigdy nie byłem jakimś wielkim fanem „My Little Dashie”... Cóż, wywróciłem oczami na kolejne eksplodujące serce, podobne wrażenie wywoływały kolejne pretensje oraz żale protagonisty. Znów – kuriozalne, gdyż, zważywszy na sytuację i wspólnie spędzone lata, jest to w pełni uzasadnione, ludzkie, budzące współczucie, tylko w praktyce (tj. w tekście) niewiele z tego wynika. Zresztą, stąd napisałem, że warstwa emocjonalna próbuje. Jak dla mnie, niewystarczająco obszernie, tytułowe wspomnienie okazało się bardziej wspomnieniem oryginalnego fanfika, aniżeli wspólnie spędzonego czasu głównego bohatera z Rainbow Dash. W ogóle, opowiadanie niewiele wnosi do tego wątku. Próżno szukać jakichś nowych aktywności, rozmów, wspólnych zabaw, czegokolwiek, czego nie znalibyśmy z oryginału, a co pomogłoby nam w pełni zrozumieć smutek oraz emocje bohatera. To znaczy, wiecie, jak dłużej się nad tym zastanowić, piętnaście lat to szmat czasu. Widział, jak Rainbow dorastała, jak odkrywała świat, domyślam się, że dzielił z nią wątpliwości, radość itd. Urozmaiciła jego życie, nadając mu sens oraz siły, by iść dalej... Ale z drugiej strony, dzieci dorastają, rozpoczynają własne życie, no i w końcu wyfruwają z rodzinnego gniazdka, by zająć się sobą. Raczej powinien być dumny, że dał jej niesamowite dzieciństwo, że ją wychował i że w końcu odnalazła prawdziwy dom (jak wynika z listu), w którym będzie mogła wkroczyć w dorosłość, być szczęśliwa... Faktycznie, to prędzej on okazuje się być egoistą, gdyż kierując się własnymi emocjami (jak to widzę), wolał, by Rainbow nigdy nie wróciła do Equestria i sterczała razem z nim w świecie, w którym nie mogłaby się dalej rozwijać (o ile pamiętam z oryginału, utrzymywał jej egzystencję w ludzkim świecie w konspiracji, np. coby żaden szalony pracownik Umbrelli czy innej WillPharmy nie wpadł na pomysł jakichś badań nad tym kucykowym organizmem czy coś w tym rodzaju) i w którym na dłuższą metę musiałaby nieustannie się pilnować/ ukrywać, nie wspominając o tym, że nie miałaby szans na spotkanie podobnych sobie osobników... Przychylę się do opinii przedmówczyni, iż zalatuje to hipokryzją. Inna rzecz – fanfik raczej sobie nie radzi jako samodzielny utwór, bez znajomości oryginału nie miał bym pojęcia nic a nic, o co tutaj chodzi, kim jest główny bohater, o co chodzi z tą Rainbow Dash, jak to, że była dla niego jak córka, skąd ten list, co się wydarzyło itp. Jeżeli chodzi o przedstawienie świata, wprowadzenie do wydarzeń z przeszłości, opowiadanie w zasadzie nie robi żadnej roboty. Gdyby odważyć się na wniesienie czegokolwiek do oryginału, pokusić się o jakieś nowe wspomnienia, wydarzenia, które ukształtowały relacje ojciec-córka, wówczas nie tylko całość wypadłaby lepiej, ale i czytelnik nie miałby kłopotu z odnalezieniem się w tych realiach, miałby szansę domyślić się, o czym mógł być oryginał, jeżeli go nie czytał. Zatem rozszerzenia rzeczywiście mogłyby pełnić różne funkcje, podnoszące jakość czytadła oraz wrażenia z lektury. Faktycznie, nic dziwnego, że końcówka sprawiła najlepsze wrażenia – poczułem, jakby wątek autentycznie został pociągnięty dalej, jakby tekst jakkolwiek rozszerzył oryginał, dał nam jakieś zakończenie, konkluzję, coś wartego zapamiętania. Poza tym, dużo smętów, które, choć uzasadnione, nie wypadły aż tak emocjonalnie, czy wiarygodnie i w sumie niewiele z nich wynikło. A wystarczyło wymienić jakieś wspomnienia, coś, do czego bohater przez ostatni rok często wracał (w tym sensie, żył przeszłością, nie mając pewności odnośnie dobra przybranej córki), a z czego przeminięciem mógłby się pogodzić na końcu i tak dalej, i tak dalej. Dobrze, że styl (to znaczy, przekład), zrobił dobrą robotę – tekst czytało się płynnie, jak na łzawy klimat, dosyć lekko i sprawnie. W sumie, nie znalazłem niczego, do czego mógłbym się przyczepić. No i coby nie mówić, nie żałuję czasu poświęconego na lekturę. Naprawdę, wszystko brzmiało dobrze i pod tym względem tekst daje radę nawet dzisiaj. Formatowanie troszkę nietypowe i chyba, jeżeli potraktować to na chłodno, błędne, ale nie przeszkadzało i w sumie, na swój sposób, wyróżniło nieco tekst, ogólnie. Niestety, to troszkę za mało i ostatecznie, opowiadanie uznaję za nie wykorzystany potencjał. Po mojemu, gdyby zachować zwięzłość, wyszłoby tego góra kilkanaście stron. Pisząc o dodatkowych, nowych wspomnieniach, nie miałem na myśli epopei. Recepta na lepsze opowiadanie? Dołożyć nowe, konkretne wspomnienia, przedstawić nowe aktywności i podkreślić relacje głównego bohatera i Rainbow Dash, coby: Nadać emocjom protagonisty więcej sensu, wiarygodności i pewnej głębi Wnieść coś nowego do oryginalnej historii, rozszerzyć ją Pomóc nieznającym oryginału odbiorcom odgadnąć co mogło się wydarzyć i jak do tego doszło (mamy wzmiankę o kartonie – właśnie o coś podobnego mi chodzi, to był dobry kierunek) Ubarwić ten tekst, ogólnie Oprócz tego: Pozostawić zdania zaczerpnięte z listu Rainbow Dash, w miarę możliwości skojarzyć je ze nowymi wspomnieniami, o których wspomniałem powyżej Może by tak dołożyć więcej pamiątek? Mamy obraz matki głównego bohatera, czy rysunek od Dashie, moim zdaniem to dobry kierunek. Osobiście zrezygnowałbym z whisky, czy eksplodującego serca, a także „pieprzących” słów W sumie... skoro, jak sam przyznał nasz bohater, „już nie chodzi do pracy”. Z czego on żyje? W każdym razie, powyższe postulaty widzę jako remedium na problemy, które mam z tym tekstem. Wiem, że to bardzo ogólne i że tychże elementów można doszukać się w tekście, ale mnie chodzi nie tylko o sam koncept, ale o wykonanie oraz o tematykę. Mogło być dużo, dużo lepiej. Bez tego alkoholu, ale może przez zwykłą codzienność. Bohater mógłby normalnie chodzić do pracy, spotykać się ze znajomymi, łazić po mieście i... ja wiem? Widzieć dzieciaki bawiące się na jakimś placu i przypomnieć sobie zabawę z Rainbow Dash, gdy ta była jeszcze mała? Może mógłby usłyszeć jakąś historię kolegi/ koleżanki i przypomnieć sobie coś, ale jednocześnie nie mogąc się tym podzielić, bo kto by mu uwierzył? Może mógłby przyuważyć jakiś baner, usłyszeć jakiś komunikat, przez co nabrałby nostalgii i zaczął znów przeżywać te wspomnienia? Taka treść mogłaby okazać się bardziej przejmująca – żyć tak cały rok, gdzie wszystko przypomina ci o przeszłości, a ty nie masz pewności i nie możesz się dowiedzieć, jesteś sam ze swoimi emocjami. I wtedy, w okrągłą rocznicę dzieje się to, co na końcu fanfika. Konkludując – mogło być bardzo dobrze, wręcz świetnie, no i przejmująco. Niestety, ostatecznie jest dosyć średnio, powiadanie raczej na jeden raz, ale dobrze, że przekład brzmi dobrze i tak też się to czyta. Czy można sobie zajrzeć i poczytać? Jasne. Dla fanów "My Little Dashie" może się to okazać nie lada gratką. Dla reszty czytelników - niekoniecznie. Polecam przeczytać i wyrobić sobie własne zdanie
    1 point
Tablica liderów jest ustawiona na Warszawa/GMT+02:00
×
×
  • Utwórz nowe...