-
Zawartość
5783 -
Rejestracja
-
Ostatnio
-
Wygrane dni
4
Wszystko napisane przez Arcybiskup z Canterbury
-
- Jeszcze raz. Nie możesz zabić jego. Możesz zabić jego postać, która nawet nie jest jego częścią. Nie zabijesz śmierci. To zdanie nawet brzmi absurdalnie. - Dearme dokończyła trzymając w zębach źdźbło trawy. Nie rozumiała, jak można być aż tak ciężko rozumiejącym.
-
- Wiem tyle samo, co ty. Pojawiłem się tutaj, bo usłyszałem krzyk. I poczułem zawirowania energetyczne, a to oznacza, że mieliśmy nieproszonego gościa. Intruza. A teraz mamy o jedną postać mniej. Kimkolwiek był, musiał zostawić jakieś ślady. Muszę to dopiero sprawdzić. Liczę na twoją pomoc. - Powiedział.
-
- Boi się. Jej rodzice nie żyją. - Zbliżyła się do Fiury'ego. - Zwierzęta bardzo się przywiązują. Pomóż jej, a ona kiedyś pomoże tobie. - Wyszeptała pegazica, po czym mrugnęła porozumiewawczo i oderwała panterę od swojej sierści.
-
- Widzisz... za normalności była sobie taka mała... - Urwała nagle. - Chodź, uciekajmy! - Wyszeptała i ruszyła między najbliższe skały. - No, na co czekasz? Błagam, choć już! - Powiedziała.
-
- Schowaj sztylety, Somado. Już go tu nie ma. I jej także. - Z mroku wyłonił się Veritas.
-
- I tutaj po raz kolejny owco źle interpretujesz sens tego, czym jest śmierć. Śmierć to tylko personifikacja. Nie zniszczysz go. Zniszczysz postać, ale on sam wciąż będzie istniał. Tak długo, jak istnieje życie.
-
- Przecież nie możesz zabić czegoś co nie żyje i nigdy życia nie praktykowała. - Dearme ze zwykłym dla siebie realizmem spojrzała na Socks. Z ironicznym uśmiechem, oczywiście.
-
- Ładnie. Po szorstkim spotkaniu powinniście zacieśnić więzi. I ona i ty potrzebujecie przyjaciela. - Zakończyła.
-
- Księżyc cudnie oświetla lśniące błoto, kruki i wrony wesoło kraczą, a smród rozkładu niesamowicie pięknie miesza się z powietrzem. Daruj sobie. - Odburknął. - Pierwszy raz coś takiego widzę. Uwierz mi, nie jest mi do śmiechu. - Dodał.
-
Dolna część pokoju spowita była czarną mgłą. W środku nie było Twirael ani intruza. Łóżko było w nieładzie - jakby klacz próbowała walczyć, albo przynajmniej utrudnić oponentowi wykonanie... Celu?
-
Zła interpretacja, Wave. Bo widzisz, my nie jesteśmy niespokojni. My zwracamy uwagę na błędność rozumowania drogiego kolegi Adama. I na dawkę hipokryzji, którą nam zaserwował.
-
- Chciałaś powiedzieć: W przeciwieństwie do ciebie. - Z niewinną miną wstała i podeszła do Victa.
-
Dragon_Adam: nie sądzisz że lepsze to niż wychwalanie cudownych Aeroskrzydeł?
-
- Ee tam. Postoje są w porządku. - Klacz z niezadowoleniem wstała z miękkiej trawy.
-
Cień powoli i ostrożnie opuścił salę, w której niedawno była Somada. Podpełzł do pokoju Twirael i wlał się do środka. Rozległo się rytmiczne stukanie, jakby zmaterializował się i kroczył. Po chwili zaś rozległ się krzyk. Nagły, powodujący chwilowe zatrzymanie się akcji serca.
-
- Po co ruszać? Przecież możemy zostać tutaj... Gdzie mielibyśmy ruszać, poza tym? Spokój jest dobry, o tak. - Powiedziała Dearme. Od jakiegoś czasu nie zmieniła pozycji. I najwyraźniej nie miała zamiaru.
-
- Jestem żywą. Teraz tylko to ma znaczenie! Chyba że chcesz znać moje imię... Możesz je poznać. Jeśli chcesz. Pewnie chcesz. O to się w końcu pytałaś. Na imię mi Inflorescence. Ale nazywaj mnie Florence, tak wszyscy mnie nazywają. Nazywali - poprawiła się.
-
- No proszę... Owca nie postrzega tego jako zabawa... niesamowite. Zawsze się czegoś od życia dowiem. Chociaż... Nie. Nie od życia. - mruknęła pod nosem, dalej racząc się promieniami słonecznymi.
-
- W końcu to ty pierwszy ją znalazłeś. To ona. Ponieważ jeszcze przez jakiś czas będzie nam towarzyszyć... Nie mogę jej w końcu zostawić samej. Jest jeszcze mała, i została porzucona... Tobie zostawiam nadanie jej imienia.
-
Dopiero po wyjściu z cienia jednego z kątów zaświeciły się żółte ślepia. Rozejrzały się po pomieszczeniu, prawdopodobnie w celu sprawdzenia czy aby na pewno są same. Potem stwór o skrzydłach nietoperza sfrunął na ziemię i zakrył się owymi skrzydłami, zmieniając się w cień. Somada tymczasem ruszyła na zwiad pomieszczeń, nieświadoma obecności intruza.
-
- Nie wierzę! - Ryknęła klacz i rzuciła się na bohaterkę. Uścisnęła ją tak mocno, że przez chwilę Saggita straciła pewność co do jej przyjacielskich zamiarów. - Ty jesteś żywa! Zupełnie żywa! - Dla pewności dotknęła kopytem czubka jej głowy, z miną wyrażającą skrajne skupienie. - Haaa! Tak! Żywa! - Krzyknęła z triumfem w głosie. Zaczęła podskakiwać w miejscu z radości.
-
Dearme nie lubiła takich zabaw. Uważała, że są bez sensu i żadna z nich rozrywka. Zapewne jej psychiatra nie pochwalałby takich gier. I ona by w nie nie grała. Był jedynym znośnym kucem, jakiego znała. Chyba żaden z psychiatrów nie był owcą. W każdym razie nie on.
-
Twilight uśmiechnęła się i odeszła. Fluttershy tymczasem podeszła do źrebaka chwilę po tym, kiedy skończył składać namiot. - Umm... Nie przeszkadzam ci? - zapytała. Czarne kociątko uczepiło się jej nogi.
-
Mimo iż wystrzały rozbrzmiewały echem w całym, ogromnym pomieszczeniu, gwarantowało ono ciszę poza nim. Było dźwiękoszczelne. Niekoniecznie była to zaleta.
-
Ruszyli dalej. Podróż stała się nużąca, a plecak ciążył. Przed świtem musieli dotrzeć na miejsce. Nie wiadomo, gdzie mógł kryć się wróg. I gdzie miał oczy.