-
Zawartość
5783 -
Rejestracja
-
Ostatnio
-
Wygrane dni
4
Wszystko napisane przez Arcybiskup z Canterbury
-
Jesteśmy rzekomo w piekle. Dalej nie ogarniam. ~~~~~~~~~~~~ Dearme wstała i przeciągnęła się. - Cudownie. Kolejny członek wyprawy. Chodźmy już. Chciałabym zwiedzić to jakże ciekawe miejsce.
-
- Głupia, głupia, głupia owco. Zaszufladkowałaś mnie. Sądzisz że ci po drugiej stronie frontu, ci których zabijasz są źli? Jesteś równa terrorystom. Oni,podobnie jak ty zabijają w imię idei. Zwróciła się do Socks. - jesteś niesamowicie prymitywnym stworzeniem. O, tak. Dzielisz świat na czarne i białe, nie dostrzegając szarego. Kiedyś, może już niedługo? Doprowadzi cię to do zguby. A martwej mnie nie zabijesz.
-
- Ale widzisz... Ja będę miała przy kim zdychać. A co jeśli w starciu ze mną to ty odniesiesz porażkę? Będziesz zdychać samotnie. Patrioci... Ach, ci wasi romantyczni patrioci... Czy każde z was widzi tylko to, co chce widzieć? Wojna to nie tylko walka dobrych przeciwko złym. Bo ci po złej stronie też są dobrzy.
-
- Powiem ci więc jedno. Nie zabijałabym. O, nie. To głupie. Wszyscy którzy myślą w ten sposób, szlachetni bohaterowie walczący za ideę... Giną. Jak każdy. Nie stają się bogami. Umierają. O, tak. Umierają nadaremnie.
-
Roześmiała się. Znowu. - Teraz nie ma tu Victa. Masz okazję. Nie wiadomo kiedy następna się nadarzy... A może już w ogóle takiej nie będzie? - Udała przerażenie, po czym... Wybuchnęła śmiechem.
-
- Tylko rozkazy... Jesteś głupsza niż sądziłam. - Zaśmiała się okrutnie. - Rozkazy... Rozkazy... A ty w ich imię zrobiłabyś wszystko... Jak szczur wyprowadzany z miasta przez Szczurołapa...
-
- Pomyśl tylko. To trudne, wiem, ale zrób to. Jestem przyczyną śmierci kucy. zrobiłam to z litości. Ty także jesteś przyczyną śmierci. Jesteś gotowa zabić dla własnego bezpieczeństwa... Cóż za egoizm. Która z nas, no powiedz mi, która z nas nosi piętno morderczyni?
-
- Owco zwana Orange... Nie wydaje ci się, że w naszym gronie pełno jest od absurdów? - zapytała Dearme. Jej spojrzenie przebijało na wylot.
-
- Tu się nie wariuje - powiedziała Dearme śpiewnym tonem. - Stąd dopiero wychodzi się wariatemmm... - dokończyła.
-
- No, dobra. - Rainbow Dash przekręciła się na drugi bok i zasnęła. Tym razem Fiury nie pamiętał snów, które przyśniły mu się w drugiej części snu.
-
- Widzę, drogie owce, że Piekło ma niesamowite wprost działanie zdrowotne. - Dodała i oparła się o jeden z głazów. Nie wiadomo dlaczego, ale czuła się niesamowicie dobrze.
-
- Tak, tak właśnie. Zabijcie się wszyscy nawzajem, zwyczajem owiec. O, tak. Będzie zabawnie patrzeć, jak robicie z siebie miazgę. A podobno owce jedzą tylko rośliny... - Roześmiała się z własnego żartu. Leżała na skalistym podłożu.
-
Za drzewem klacz dostrzegła szwendacza. Nie wyglądał strasznie, a raczej żałośnie. Przegniłe narządy leżały koło niego, wywleczone i na pierwszy rzut oka niepołączone z ciałem. Skóra zwisała luźno, A okolice pyszczka były krwawą masą. Charczał i próbował zbliżać się do Saggity.
-
Po wejściu do namiotu Rainbow się obudziła. Spojrzała na zegarek. - Coś długo ci to zeszło... Jakieś komplikacje? - zapytała.
-
Drzewa zaczęły się przerzedzać. Coraz więcej było widoczne, kuce nie mogły jednak zlokalizować źródła odoru. Na trawie i na ziemi pojawił się szron.
-
Drugi z jednorożców jakby nie mógł zapanować nad ciałem, bo poruszał się wolniej. Noc była naprawdę zimna, a jaskinia znajdowała się nad wodą. Ostatnim na co Ruffian miałaby ochotę byłoby wskoczenie do takowej. Nie było jednak innej drogi ucieczki.
-
- I co z tego? Szczycisz się swoją szybkością reakcji? Buc, jak Wulkana kocham! Ja ci jeszcze pokażę! Pokażę! Rozumiesz to ty organiczne truchło? Rozumiesz mnie? - Kamień był wyraźnie poirytowany. Więcej, gdyby tylko był nieco większy, z pewnością przygniótłby Ashena. Ze swoim wzrostem jednak mógł sobie pozwolić najwyżej na spadnięcie mu na kopyto ze znacznej wysokości.
-
Dearme rozglądała się po otoczeniu bez przekonania. Weszli do Piekła, fajnie, ale co dalej? Po chwili wszystko wydało się dziwnie znajome. - Kiedyś tu byłam... O, tak. Na pewno.
-
A jednak, myśl o powrocie do domu w pewnym sensie odstraszała Saggitę. W lesie było bezpiecznie... Względnie bezpiecznie. W mieście natomiast kłębiło się od szwend, zdolnych rzucić się na wszystko, byleby tylko miało puls.
-
Ale Wind już nie odpowiedziała. Straciła przytomność. Tymczasem kałuża krwi rosła... I rosła. Po kilku chwilach pegazica przestała oddychać.
-
- Umrę... Wiem to. Krew... Ja... - urwała, próbując wykrztusić krew. - Poczekaj, aż umrę. Proszę. Zostań ze mną. Nie zostawiaj mnie. - Powiedziała. Upadła na ziemię. Oddychała coraz ciężej i przychodziło jej to z coraz większym trudem.
-
Sesja oficjalnie rozpoczęta. Miłych starań o przetrwanie.
-
- O, tak! Znajdź, tłumoku! Myślisz że jesteśmy za to odpowiedzialni? Żyłem na długo zanim się wszyscy pojawiliście! Co, co? Będziesz mnie ignorował? Ja ci zaraz dam, bucu! - Kamień zaczął uparcie uderzać w jedną z nóg drabiny. Jego determinacja nie pozwoliła mu zauważyć, że kompletnie nic to nie daje.
-
Słońce powoli chowało się za horyzont. W lesie panował spokój. Zupełnie tak, jakby tego miejsca to nie dotyczyło. Zaledwie kilka dni temu na Equestrię spłynęli Jeźdźcy Apokalipsy - Wojna - pomiędzy żywymi, a martwymi. Głód - jedyne uczucie znane umarłym. Zaraza - rozprzestrzeniła się w przerażającym tempie. I wreszcie Śmierć - ona jedyna była w Equestrii zawsze, a teraz ustąpiła. Przychodziła z trudem i zwykle po dwa razy. W lesie jednak - spokojnym, harmonijnym, niewzruszonym lesie tylko czasami pojawiały się skutki epidemii. Poza jednym - oto drobny kucyk o rudej grzywie podąża zatartą ścieżką, coraz głębiej w las.
-
Odwróciła głowę. Dopiero teraz widać było ranę. Klacz zaczęła pluć krwią. Ciecz z rany także obficie wylewała się, wyciągając z Wind życie. Zaczęła płakać, krztusząc się.