-
Zawartość
5783 -
Rejestracja
-
Ostatnio
-
Wygrane dni
4
Wszystko napisane przez Arcybiskup z Canterbury
-
- tylko bez szarpania się, dobrze? - bardziej stwierdził, niż zapytał głos. - Jeśli będziesz cicho, załatwimy to szybko i bezboleśnie. - Wiatr zwiał mu kaptur z głowy. Miał zielone oczy i żółtą grzywę.
-
Zakapturzony jednorożec o białym futrze przemierzał las. Niesienie klaczy nie sprawiało mu kłopotu. Szedł już jakiś czas i właśnie dochodził do groty osadzonej nad jeziorem. Woda wypływała z niej małym wodospadem. Z jaskini wydobywało się światło.
-
Większość zaspanych żołnierzy już stało. Nie na baczność, bo i po co, skoro generał jeszcze nie przyszedł. Kilka kucy stało w pozycjach mocno niedbałych, kilka starało się dobudzić bezskutecznie. Jeden nawet leżał, a wyraz jego twarzy idealnie oddawał zmęczenie i znużenie. Rocket dołączył do grupki, która za chwilę miała stać się równym szeregiem. Steel tymczasem nadchodził z resztą brutalnie obudzonych.
-
Chłód i ciemność ogarniały Ruffian. Śnił jej się nikt inny, jak Dearth. Pokazywał drogę powrotną, ale ona nie słuchała. Nie słyszała wypowiadanych słów. Nie potrafiła się skupić. Spała tak mocno, że nie zauważyła jak ktoś magią unosi ją i odchodzi z polany.
-
Nie bądźcie okrutni. Potem nie będę wiedziała o co chodzi, no.
-
- Ta. Dokładnie. Pomieścimy się chyba w trójkę, prawda? Rainbow będzie spać z nami. Przynajmniej ciepło będzie - powiedziała wesoło. Rainbow i Applejack akurat niosły drewno na ognisko.
-
- Tam zdecydowanie przyjacielu mają jej więcej, niż tutaj. Rusz zad i to w trybie natychmiastowym, jeśli nie chcesz potem kibli szorować. - Dokończył, po czym opuścił namiot i poszedł dręczyć resztę obozu. Rocket'a dopadły myśli, że wojsko nie jest warte wstawania o tej porze i takich pobudek.
-
Imię: Dearme Wiek: 21 lat Rasa: Kucyk ziemny Historia: Dearme od początku była inna. Widziała rzeczy, których nie widziały inne kucyki, komunikowała się z niewidocznymi dla innych stworzeniami. Dlatego też w wieku piętnastu lat trafiła do szpitala psychiatrycznego. Jest wariatką. Nie wiadomo nic o jej mocach, które czasem jej się objawiają. Umarła, choć nie pamięta jak. Wie jednak, że sama do tego doprowadziła. CM: Oko nakreślone na dłoni. Wygląd: Czarna, długa, poszarpana grzywa. Ciemna, granatowa sierść, jasnozielone oczy. _________________ Kilka metrów obok walczących pojawił się cień, który z czasem przybrał kształt ciemnogranatowej klaczy. Upadła z niewielkiej wysokości i uderzyła o ziemię. Powstała i przyjrzała się polu bitwy, po czym zaśmiała się głośno i szaleńczo.
-
Ciało Daertha lekko zamigotało, po czym zaczęło dymić ledwo widocznym dymem. Rozmyło się, tak jakby go nie było. Pozostało tylko kilka czarnych piór na ziemi, w miejscu, gdzie leżał.
-
Pinkie zastanowiła się. Nadeszła Applejack. Przed chwilą skończyła stawiać swój namiot. - Oj, coś się tu poplątało... - Rzekła, po czym odplątała liny. - Pinkie, tutaj wbij gwoździe. Teraz podnieś tę linkę. O, tak właśnie. Teraz ty, Fiury. Pociągnij ten sznurek. Mocniej, partnerze! Dobrze. I macie namiot! - Skończyła z uśmiechem.
-
- Ależ... Czy ja mówiłem, że będę martwy na zawsze? - zapytał. Ostatni raz zakaszlał, po czym zamknął oczy. Po chwili przestał oddychać.
-
- No, jak chcesz. - powiedziała Pinkie Pie. - Chwyć tu, pociągnij za to, teraz za to, wbij to, i... - spojrzała krytycznie na Fiury'ego zaplątanego w liny i trzymającego śledzie w pyszczku. - Coś nam nie wyszło.
-
- Nie wrócę teraz do domu. Moje prawdziwe imię brzmi Daerth. Jak zapewne się domyślasz, nie złamałem skrzydła. Musiałem się przez chwilę ukryć, żeby poczekać na odpowiedni moment - on nie mógł mnie znaleźć przed... Przed czymś, co musiałem zrobić. Pod iluzją, którą narzuciłem na siebie i w twojej obecności nie mógł mnie zlokalizować. Iluzja stała się słaba, bo moja moc się wyczerpywała. Jako pegaz nie miałem jej i tak zbyt wiele. On miał za cel zabicie mnie. Tak też się stanie. - Ostatnie zdania mówił szeptem.
-
- Dobra, towarzysze. Myślę że czas zorganizować obozowisko - powiedziała Applejack. Słońce powoli zachodziło i ciemność spływała na las.
-
Słońce przesuwało się po niebie, aż w końcu zachód zabarwił niebo na różowo. Całą drogę przyjaciółki rozmawiały między sobą - wszystkie były w doskonałym humorze. Rainbow Dash co chwilę przecinała niebo i latała wokół Fluttershy. Obie się śmiały. Applejack rozmawiała z Pinkie Pie, a Rarity z Twilight.
-
Resztką sił położył się na ziemi i udaremnił wysiłki Ruffian. - Naprawdę. Tak musiało być, to i tak by się sta... - urwał i ponownie zakrztusił się. - A, właśnie. Mam jeszcze chwilę, wytłumaczę ci kilka spraw. Jeśli chcesz.
-
Po kilku godzinach przełęcz skończyła się, oferując tylko kilka spadających kamieni i żadnego żywego trupa. Przed kucami rozciągała się niewielka dolina, całkowicie zakryta drzewami. Wind zamyśliła się. - Kiedyś tu byłam. Na wycieczce. Jest tu więzienie, kilka ruin i rzeka. Dociera do brzegu morskiego. - rzekła. - Nie masz wrażenia, że ktoś nas obserwuje? - zapytała, po czym rozejrzała się dookoła.
-
- Tak. Zdecydowanie lepiej będzie iść lasem. - rzekła Twilight. - No to ruszamy! Łiiiiii! - Krzyknęła Pinkie i poszła przed siebie. - Pinkie. To w drugą stronę. - Zauważyła Rainbow Dash. Wyglądała na lekko zażenowaną. Różowa klacz zawróciła i z tym samym wyszczerzem na twarzy podążyła przed siebie. Wszystkie inne ruszyły za nią.
-
Niespodziewanie na jednej z półek pojawiła się granatowa pegazica. Miała czarną, długą grzywę. Jej oczy były żółte, ale nie wyglądały na ślepe. Szybko podeszła do całej grupy.
-
- Ja... Nie wierzę. Jestem z ciebie taka dumna! - Aplejack przytuliła Rarity, wciąż zezłoszczoną. Cała reszta przyglądała się temu z uśmiechami. - Dobra, koniec tych scen. Ruszajmy! - Zarządziła Rainbow Dash.
-
- Nie! Nie możesz. Nie rób tego. - Zsunął się z grzbietu i znów wylądował na ziemi. Upadek zamortyzowała ściółka. - Ja... Muszę umrzeć. Tak musi być. - wysapał.
-
Wszyscy na raz przekroczyli wejście i znaleźli się w środku. Kilka sekund później przestrzeń za nimi zapełniła się skałą. Komnata w której się znaleźli była wbudowana w jaskinię. Półki skalne zostały wyrównane i błyszczały z powodu przecięć pokrywających wszystkie ściany. Tutaj jednak były one granatowe. Na dole była niewielka sadzawka, której dno pokrywały świecące kamienie. Wszędzie były kryształy. Wzdłuż półek skalnych ciągnęły się drzwi, zrobione ze srebrnych, bogato zdobionych prętów.
-
- Dzięki. Nie spodziewałem się tego po tobie - powiedział z trudem. Nie odwzajemnił przytulenia - nie miał sił. Jego oddech stawał się coraz bardziej płytki i urywany. Po chwili zakrztusił się krwią. Dusił się.
-
Do namiotu napływały hałasy z budzącego się obozu. Przekleństwa, rozpinane poły namiotu, stukot kopyt na ziemi. Big Rocket przetarł oczy. Dlaczego nie usłyszał trąbki budzącej wszystkich? Dziwne... Po chwili jednak ktoś ostatecznie wyrwał go ze snu. Został oblany wodą. Lodowatą wodą. Sprawcą był żółty kuc o zielonej grzywie - Steel Hoof. - Pobudka, Rocket, śpiąca królewno! - krzyknął. A więc tak. Któryś z żartownisiów zniszczył trąbkę i przyjemność budzenia przypadła Steel'owi. Nie wydawał się być szczególnie zmartwiony tym zadaniem. W końcu, każdy czasem lubił powkurzać innych. A jeśli dodatkowo było to za darmo i bez kary...
-
Nie poruszał się. W jego piersi widniała plama krwi. Nie była wielka. Sztylet zaś zniknął razem z jednorożcem. - Rany... Aż tak zależy ci na znalezieniu drogi powrotnej? - zapytał, krztusząc się. Wbił w klacz spojrzenie.