Skocz do zawartości

Po prostu Tomek

Brony
  • Zawartość

    1875
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    16

Posty napisane przez Po prostu Tomek

  1. Grim, który właśnie przechadzał się wśród swoich współtowarzyszy, od czasu do czasu oschle, ale bez drwin wyjaśniając coś tym najsłabszym, zatrzymał się na dźwięk słów. Odwrócił się. Stała przed nim jednorożec, co ciekawe w masce na części twarzy. Przyjrzał się jej z pewną podejrzliwością, po czym schował miecz. Kolejna pomoc przyda się bardzo, zwłaszcza, jeśli doświadczona. Pamiętał, że widział tę klacz już wcześniej w głównej jaskini, wśród swoich.

    - Tak, ja dowodzę. Jeżeli dobrze pamiętam, byłaś już tutaj, ale to nieważne. Plan prezentuje się tak - odpowiedział równie spokojnie, patrząc jednorożcowi w oczy. - Dzielimy się na grupki po kilkanaście do kilkudziesięciu kucyków. Każda z nich ma być dowodzona przez kogoś doświadczonego i znającego Canterlot. Takie grupki mają trzy zadania. Po pierwsze wyeliminować z dolnego miasta patrole nieprzyjaciela, możliwie cicho. Po drugie, zebrać ochotników do walki z Podmieńcami. Po trzecie, najważniejsze na początku, robić w mieście ogólny chaos, by odwrócić uwagę okupanta, i ja mam już kilka pomysłów. Dodatkowo na rozkaz Greena mamy wesprzeć atak na koszary i na arsenał, jeżeli to będzie potrzebne. W razie klęski ustępujemy bardzo powoli, chroniąc mieszkańców i dając im czas na ucieczkę. Jeżeli zostaniemy odcięci, postaramy się przebić. Ponadto istnieje polecenie, że jeśli grupki okażą się zbyt małe do jakiegoś celu, łączą się z innymi, najbliższymi, i wspólnie rozwiązują problem. To chyba wszystko. Wychodzimy kilkanaście minut przed pozostałymi drużynami.

     

    Ogier odetchnął głęboko, kiedy skończył. Był ochrypnięty, miał problemy z gardłem odkąd pamiętał i długie mówienie sprawiało mu problem. Dlatego nie czekając wrócił do krążenia między swoimi żołnierzami, gestem nakazując klaczy to samo.

  2. Fala powietrza? Uniosłem brew. Nie, to nie tak, że nie doceniałem wroga, zdążyłem się już bowiem nauczyć, iż nie należy dawać szaleńcowi żadnej ulgi. Zablokowałem ją prostą, półkulistą barierą z cienkiego lodu. Zamroziłem w tym celu resztki wilgoci w powietrzu. Niespodziewanie dla siebie poczułem jednak obecność Blazinga za sobą. Odwróciłem się szybko, kreśląc pędzlem symbole, kiedy nagle znalazłem się w powietrzu. Znowu. Pędzel świsnął w przestrzeni, kiedy starałem się poduszką śnieżną zamortyzować spodziewane uderzenie. Rzeczywiście, odbiłem się od podłoża dużo mniej sponiewierany, niż powinienem. Wzniosłem pędzel z lekko wykrzywioną twarzą. 

     

    Wtedy w moją stronę skierował się przyzwany zaklęciem miecz. Machnąłem pędzlem w powietrzu, a w miejscu pociągnięcia pojawił się lodowy kostur. Nie zdążyłem się nim zastawić, gdy klinga wrażej broni uderzyła mnie w bok. Zabolało, ale nic poza tym. Nie ciął mnie. To było dość dziwne, przecież wszelkie jego poprzednie ataki miały mnie prawdopodobnie zabić, a tu taka niespodzianka. Miecz wyleciał jednak w powietrze. Zachwiałem się mocno przez falę uderzeniową, cofnąłem nawet o krok. Setki małych mieczyków fruwało teraz w powietrzu. Czując już, jak kilka z nich wnika we mnie wydźwignąłem z przemarzniętego gruntu najprostszą możliwą osłonę - ścianę z lodu. Nie wytrzymała. Miecze skruszyły ją, odrzuciło mnie lekko na zimny piasek. Ale nie raniły mnie. Przelatywały przez ciało jakby były astralne, czy coś. Wstałem.

     

    Wtedy zrozumiałem. Drań tymi swoimi mieczykami wyczyścił mnie z energii. Czułem teraz kompletną pustkę. Zaraz zresztą raczył mnie poinformować o efektach swojego atak, jakby miał mnie za idiotę. Wyprostowałem się i spojrzałem mu w oczy.

    - Dziękuję za informację. Spieszę jednak z wyjaśnieniem, iż wy nie możecie zniszczyć duszy, raczej zapas energii. Więc, obrazowo określając "spaliliście mi spichlerz".

     

    Mówiłem to ozięble i pewnością siebie, lecz wiedziałem, co to tak naprawdę oznacza. Wyrok. Zanim zgromadzę nową energię, muszę sięgnąć do Ducha, na co oponent na pewno mi nie pozwoli. No i jestem wystawiony na jego ataki, mogę teraz co najwyżej osłaniać się pędzlem. Wróg począł niwelować mój mróz, którego nie byłem w stanie teraz w żaden sposób podtrzymać. Zacisnąłem pięści, oczekując na atak. Gdy wreszcie nastąpił, machnąłem krótko pędzlem jak batem, zmieniając nieco tor lotu elektrycznej kuli. Już poczułem, ile mnie to kosztowało. Teraz moc czerpałem z siebie. Ochłodziłem lekko powietrze, osłaniając się ruchomą ścianką śniegu, kondensującą się przed wyładowaniem. Moje nogi poczęły robić się miękkie.

     

    Gdy jednak adwersarz stworzył sobie dziwaczne plazmowe tornado, nie miałem jak się osłonić. Cofnąłem się krok do tyłu. Potem drugi. Walczyłem z potężną siłą ssącą ze wszystkich moich sił. Wiatr łopotał rozpiętym szynelem, wyglądającym teraz jak skrzydła nietoperza, czapka spadła mi z głowy. W końcu jednak osłabłem na tyle, że zacząłem, mimo zapierania się nogami, sunąć w kierunku wiru. W końcu wyciągnąłem przed siebie rękę, osłaniając twarz, kiedy porwało mnie jak listek. Rzucało mną jak w staczanej ze wzgórza beczce. Do tego plazma wcale nie pomagała mi nabrać mocy. Przeciwnie, czułem się jak oblewany roztopionym srebrem. Już nie mogłem się powstrzymać, krzyczałem z bólem, ale też i z nienawiścią. Zapłaci za to w stosownym czasie.

     

    Wreszcie tornado wypluło mnie z siebie. Poleciałem na ścianę, nie będąc w stanie nawet próbować jakoś się osłonić. Jęknąłem głucho i uszło ze mnie powietrze, kiedy wyrżnąłem o twardy kamień. Osunąłem się na ziemię, wykorzystując chwilę spokoju. Moja mała osłona z mrozu uśmierzała ból, łagodziła go. Półleżałem tak, oparty o ścianę i patrzyłem na wroga swoimi gałkami ocznymi. Tak, tymi, w których płyn zamarzł, na powierzchni których osadziły się drobniutkie kryształki lodu, których szara tęczówka byłą niemal niewidoczna. Patrzyłem i byłem pewien, że jeżeli jeszcze w tym pojedynku pokażę mu coś ważnego. Ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie.

     

    Teraz miałem inny kłopot. Blazing wywołał jakąś czarną dziurę, która znowu pociągnęła mną po ziemi w stronę środka areny. Nawet się nie opierałem, patrzyłem w sufit i przygotowywałem się na nieuniknione. Wchłonęło mnie, jednak tylko częściowo. Kiedy tylko zetknąłem się z powierzchnią quasi-czarnej dziury pomyślałem o tym, że każde zaklęcie będzie mnie parzyło. A potem przestałem myśleć.

     

    Kiedy znowu doszedłem do siebie było już po wszystkim. Czułem rozlewającą się po mnie nicość, która zastąpiła ból. Po prostu po jakimś czasie człowiek przekracza pewną granicę, za którą nie ma nic. Nie miałem jednak zamiaru umrzeć, o nie. Poruszyłem się. Podparłem na rękach, ze świstem, przez zęby, wciągnąłem powietrze. Trwałem chwilę w takiej pozycji, zanim zebrałem dość sił, aby przesunąć nogę. Oparłem się na niej i powoli, z wysiłkiem powstałem. Zachwiałem się, omal nie upadając. Nie mogłem rozwiać się w tuman bez wejścia do Ducha, a to teraz nie było możliwe z powodu bólu. Błędne koło.

     

    Postąpiłem krok i drugi, podparłem się ręką, żeby nie paść na ziemię. Zmusiłem się do krótkiego biegu w stronę leżącej na arenie szaszki. Schwyciłem ją w przypominającą teraz bardziej szpony dłoń. Podarty płaszcz załopotał jak żagiel, kiedy zerwał się lekki, chłodny wiatr. Musiałem za wszelką cenę odbudować zniszczone rezerwy, miałem na to sposób. Ostrze błysnęło w świetle świec w gwałtownym ataku. Nie na Blazing Hearta.

     

    Moja twarz, już wcześniej bez wyrazu, wygładziła się jeszcze bardziej, kiedy runąłem na ziemię z bronią wystającą tuż spod lewej łopatki. Ciało zwiotczało, ręce wciągnąłem pod klatkę piersiową i zamarłem w takiej pozycji. Zerwałem jedną z Nici.

     

    Ile to mogło trwać? Pięć minut, dziesięć? Ciało leżało martwe, porzucone, rozwiało w końcu wątpliwości co do stanu posiadacza, samo znikając w powiewie chłodnego wiatru. Pojawiłem się ponownie w swojej teraźniejszej formie zamarzniętego starca, natychmiast rozpoczynając wykonywanie skomplikowanych, a jednocześnie nadzwyczajnie prędkich ruchów pędzlem. Wokół przeciwnika rozrosłą się powstająca prosto z ziębnącego powietrza filigranowa konstrukcja, która przypominała najbardziej obrośniętą roślinami kolczastą od zewnątrz klatkę. Zacisnąłem pięść.

     

    W środku klatki temperatura poczęła bardzo gwałtownie spadać. Słychać było trzaski zamarzających części powietrza.

    - Lód ochładza, uspokaja. Dlaczego mówi się o spokoju śmierci? Uwolnię was od szaleństwa. Nie będziecie potrafili się ruszyć, potem odczuwać, potem myśleć. Zero absolutne.

     

    Mając pięść zaciśniętą każdym pociągnięciem pędzla nanosiłem na arenę, w różnych miejscach, lodowe rośliny. Jedne masywne i wyniosłe jak drzewa, inne piękne, delikatne i giętkie jak kwiaty. Pojawiło się też znane chłoszczące drzewo. Wkrótce całe otoczenie przypominało las, gęsty lodowy las. Ja sam wymalowałem sobie sprawiającą złudne wrażenie zwiewnej, efemerycznej, tarczę. Przywołałem szaszkę. I czekałem.

  3. Hmm. A więc tak zginę, pomyślałem, zbyt późno zdając sobie sprawę z tego, do jakich konsekwencji może doprowadzić moje osłabienie. A to podstępna gadzina, ten Blazing Heart. Zabić mnie moim własnym błędem. Niedopuszczalna, karygodna pomyłka bardzo szybko miała wydać plon. Pierwszy czar wroga przyszedł oczekiwany. Wzmocniłem od spodu moją banieczkę, żałując kolców, jakie stopiły się pod wpływem temperatury. Para wodna tylko mi pomagała w utrzymaniu należycie niskiej temperatury. Odetchnąłem prawdziwym, wolnym powietrzem. Może nie wszystko poszło aż tak źle.

     

    Fala ognia nieco podgrzała atmosferę, przypominając mi dobitnie, dlaczego nie jestem i nigdy nie będę optymistą. Bariera uległa zniszczeniu, rzuciło mną przez szerokość areny i deszcz ognia. Leciałem jak szmaciana kukła ciśnięta przez znudzonego dzieciaka, choć nawet nie krzyknąłem. Skrzywiłem się tylko lekko, cierpiąc katusze za każdym razem, kiedy ognista kropka wypalała dziurę w moim dotąd świetnie wykonanym i zadbanym mundurze. Gdy zwęglała mi skórę. Rosła we mnie zimna nienawiść, zdolna niszczyć całe państwa, obalać monarchie, zawracać bieg rzek, przeorywać stepy. Uderzyłem w ścianę, powietrze z jękiem uszło z moich płuc. Zaczerpnąłem go ponownie tylko po to, by sięgnąć do Ducha. Wszedłem w siebie głębiej niż od początku tej walki, tak głęboko, że dostrzegałem już bezkresne lodowe pola Pustyni Tamtej Strony.

     

    Rozwiałem się w śnieżny tuman. Setki kryształków ostrego jak ciernie śniegu i lodu pędzonego przez porywisty, wijący jak potępieńcy wicher runęły za źródłem deszczu, krukiem, który wzleciał z ramienia swego obłąkanego pana. Chlasnęły go krótko, oszczędnie, a gdy spadał, owinęły cię w ciasnym wirze wokół niego. Ptak został dosłownie starty z własnych kości nim dotarł do płonącego gruntu. Resztki piór i strzępki mięsa unosiły się krótko w powietrzu, wprawione w ruch szybkością wiatru. Tuman wzniósł się pod sufit i skręcił się jak wąż.

     

    Byłem zły.

     

    Zjawiłem się w swojej zwykłej formie ponownie na końcu areny, naprzeciw demona i Blazinga. W zwykłej? Niekoniecznie. Zmieniłem się trochę odkąd ostatni raz stałem w materialnej postaci. Znów miałem na sobie szynel, nienaruszony. Szary mundur pociemniał, dziury zniknęły. Pojawiła się pojedyncza dystynkcja w postaci czerwonych naramienników. Wróciła też czapka. A to nie koniec. Twarz postarzała się o dobre sześćdziesiąt lat, broda urosła znacznie, posiwiała i zmierzwiła się. Postać pozostałą jednak nieodmiennie krzepka, stałem wyprostowany. Brodę pokrywał szron, cały byłem sinobiały, na twarzy wykwitło mi bardzo rozległe odmrożenie, to samo spotkało dłonie. Oczy przedstawiały sobą chyba najgorszy widok, pomimo tego, iż nie było w nich raczej nic przerażającego. Po prostu zamarzły.

     

    Byłem niesamowicie zły.

     

    W prawej dłoni mocno trzymałem lekko zakrzywioną szaszkę, ozdobioną pojedynczym czarno-czerwonym frędzlem. Sztywnym z zimna. W lewej miałem... śnieżkę. Zwykłą, nierówno ulepioną śnieżkę. Dookoła mnie rozrastał się powolutku placek przemrożonej ziemi, para resublimowała w śnieg. Temperatura opadała koncentrycznie im bliżej mnie aż do minus siedemdziesięciu. Wtedy postąpiłem pierwszy krok naprzód.

     

    - Przepraszam, ale denerwują mnie wasze maniery - powiedziałem, ciskając śnieżką w demona. Ta eksplodowała przed nim i oplotła go... stalową, a ściślej, stalową i zaklętą magią mrozu liną. Stworzenie poczuło się jakby siedziało w wannie święconej wody.

     

    - Denerwują mnie wasze drwiny - wbiłem miecz w ziemię. Stałem tak przez chwilę w głupiej pozycji. Nic się nie działo, moje słowa przebrzmiały bez echa. Wreszcie ziemia pękła z hukiem jak kra i powierzchnia areny rozdzieliła się na kilkanaście mniejszych i większych wysp, krążących nad przewalającą się pod spodem kupą skał i ziemi. Niedługo się ustabilizuje, ale nie był to atak bezpośrednio na Blazinga. W dłoni pojawił się pędzel.

     

    - Denerwuje mnie wasz niemiecki - ruchem pędzla stworzyłem kunsztowne, lodowe ostrze, które cięło demona, eliminując więzy. Następnie samo owinęło się wokół jego szyi jak szaliczek. Bynajmniej nie było to przyjemne uczucie. Ja natomiast dmuchnąłem i krótki świst wiatru zamroził przywołańcowi oczy. Ten nie mogąc widzieć co się dzieje, a dodatkowo będą podduszanym, czy raczej duszonym, postąpił nieostrożnie naprzód. Przez dość długi czas oboje, ja i oponent słyszeliśmy rozdzierające krzyki i chrzęst mielenia. Ziemia się uspokoiła, ale wysepki dalej zostały.

     

    - I wreszcie denerwuje mnie to, że nie walczycie ze mną wy, tylko wasi podwładni - z tymi słowami cisnąłem szaszką pod małym kątem ukośnie w górę, tak, że w locie powinna ciąć przeciwnika przez pierś. Oczywiście tylko, jeżeli nie zrobi uniku.

     

    Na koniec złożyłem dłonie jak do modlitwy, a następnie położyłem na płask. Kilka energicznych jak na mnie ruchów posłało w powietrze paskudnie ponacinane "karty" z cienkiego lodu. Furkotały w powietrzu, nie topniejąc w gwałtownie opadającej z każdym moim krokiem temperaturze, kierując się ku kolanom, pachwinom, bokom, szyi i czołu. Żeby nie było za łatwo, każda zmieniała tor lotu i zbliżała się do Blazing Hearta od innej strony, na innej wysokości oraz pod innym kątem.

  4. Ou, musiałem przyznać, to było cokolwiek... ciekawe doświadczenie. Nie czułem bólu, ciepło sprawiło mi tylko niewielki dyskomfort, a najważniejsze było to, że bariera się utrzymała. Co nie zmienia faktu, że nagle poczułem się mocno przytłoczony przez narastające wprost proporcjonalnie do czasu trwania ostrzału zmęczenie. Nie było ono jeszcze bardzo dotkliwą dolegliwością, lodowa osłona pomogła mi zaabsorbować część uwolnionej magii. Nabrałem powietrza, czy też może raczej: wykonałem wszystkie ruchy oddechowe, bo raczej próżni do siebie nie wciągnę. Patrzyłem na nieprzyjaciela chłodnym wzrokiem. Nie lubiłem takich. Ta tytulatura, te czcze przechwałki i przekonanie o wszechmocy.

    - A ja jestem Foma Nikołajewicz Morozow i nie władam niczym poza własnym cholernym drewnianym domem. Miło mi. Nie miewam także koszmarów - odpowiedziałem spokojnie. 

     

    Wszystko to było prawdą, lecz nie zmieniało faktu, iż potrzebowałem chwili odpoczynku. Miałem pomysł. Przecież dalej trzymam w zapasie całe powietrze z areny. Utrzymywanie takiej ilości materii konsumuje więcej energii niż cały kombinat metalurgiczny w Magnitogorsku. Ogromną ulgą będzie wreszcie wypuścić to wszystko na swobodę. Nie zrobię tego jednak tak o, po prostu. Upiekę sobie, jeżeli mogę to powiedzieć przy wstręcie do ciepła, dwie pieczenie na jednym ogniu.

     

    Blazing Heart z pewnością śmiał się lub robił coś równie bezużytecznego. Skupiłem na nim swoją uwagę i puściłem tamę, dotąd utrzymującą pod moją kontrolą zassane powietrze. Jednakowoż skierowałem je w jeden, niezbyt szeroki strumień. Taka ilość materii zgromadzona w wąskie gardło uległa srogiemu ściśnięciu. Teraz to wszystko runęło prosto ku mojemu wrogowi z siłą zdolną kruszyć skały. Ja sam aż oklapłem lekko z zadowolenia, kiedy poczułem powracającą do mnie moc. Sięgnąłem do Ducha, by upewnić się, że wszystko jest w porządku. Powietrze syczało, sunąc ku ziemi jak lodołamacz, tylko, że bardziej, a ja szykowałem kolejny atak.

     

    Wykonałem w lodowej bańce cztery łukowate ruchy pędzlem. Nie miałem drzewa, ale nie o nie mi chodziło. Niedaleko Blazinga wykwitły cztery ładnie wyprofilowane, cienkie, lecz dość mocne szerokie ostrza ozdobione delikatnymi wijącymi się nacięciami na całej powierzchni, w tym też na tej tnącej. Okrężnym ruchem pędzla wprawiłem je w ruch wirowy, po czym posłałem je w kierunku przeciwnika. Sunęły lekko, odrobinę podkręcone. A ja obserwowałem.

  5. Wybił mnie z wiru? Z wiru, którym BYŁEM?! Jak to jest w ogóle możliwe, prostą kinetyką położyć bezcielesny byt? I do tego bez powietrza, które normalnie przenosi tego typu ataki? Nagle w moim umyśle błysnęło zrozumienie. Wreszcie dotarło do mnie, przeciwko komu, czy też raczej przeciwko czemu, staję na tej arenie. Wszystkie kawałki układanki wskoczyły na swoje miejsce. Szwargocze po niemiecku, nosi się jak jakiś dureń, przywołuje dziwadła znikąd, wali magią ognia i stali. Żeby było jeszcze weselej potrafi uderzać mnie gdy nie mam ciała. Przecież on się podaje za diabła - posługuje się jego mocami!

     

    Oświecenie przyszło za późno. Od razu po opuszczeniu wiru wybito mnie w powietrze. Elektryczna strzała bezszelestnie nadlatywała ku mnie, a ja bardzo nie chciałem się z nią spotkać. Zamknąłem oczy i wyciągnąłem przed siebie rękę. Dłoń płasko celowała w próżnię, wyszedł z niej lodowy płat przypominający szpachlę, choć teraz miał pełnić rolę paletki. Na szczęście dla siebie zdążyłem odbić pocisk, który wirując wbił się w ziemię. Jak się okazało, nie byłem tak oszołomiony, jak Blazing mógłby przypuszczać. Przecież jak się nie ma błędnika, nie czuje się pewnych niedogodności.

     

    No i oczywiście znowu się przeliczyłem. Chciałem mało finezyjnie strzelić płatem lodu gdzieś pod szyję adwersarza, ale nie. Jak zwykle, on miał jeszcze coś do powiedzenia. Kolejne zaklęcie wyrzuciło mnie w powietrze, a wokół stworzyła się klatka elektryczna. Aż zastanawiałem się, skąd on bierze tyle mocy. Poczułem impuls i zwinąłem się w boleści. Zapomniałem na śmierć wyłączyć receptory! Nigdy więcej takich wyczynów!

     

    Ale były też i dobre strony sytuacji. Byłem w klatce, mogłem chwilę w spokoju pomyśleć, poplanować. Na razie jednak skupiłem się nad czym innym. Nie dam się razić co jakiś czas prądem. Wykonałem w powietrzu dwa oszczędne gesty lewą dłonią, raz płasko, a za drugim razem układając palce w mało finezyjne widły. To wystarczyło, by klatkę od środka wypełniła zimna mgła, która zaraz utrwaliła się w zadziwiająco gładką, delikatnie niebieskawą, przezroczystą kulę. Utwardziłem jej najbardziej wewnętrzne warstwy, a od zewnątrz pokryłem cienkimi, bardzo łamliwymi kolcami. Każdy taki kolec miał paskudną właściwość. Kiedy wbił się w ciało, wędrował razem z krwią do serca, nie topiąc się. Tam osadzał się i wywoływał ciekawy efekt. Mianowicie psuł wrogowi kondycję, powodując dotkliwe bóle. Ale to tylko na wszelki wypadek.

     

    Po utworzeniu mojej własnej, prywatnej fortecy postanowiłem zepsuć oponentowi humor jakimś złośliwym urokiem. Zamknąłem oczy. Wyobraziłem sobie piękne wzory, jakie mróz tworzy na szybach tych urokliwych, małych domków, porzuconych w głębokiej tajdze pośród trzaskających od mrozu drzew. Znowu wykonałem kilka bardzo szybkich, lecz jednocześnie wyważonych gestów. Każdy z nich był jak fachowe pociągnięcie pędzla, który, nawiasem mówiąc, faktycznie pojawił się mi w ręce w czasie pracy. Oczywiście lodowy, jakżeby inaczej. Wprowadzałem nim poprawki, sprawdzałem użyteczność dzieła, czasem jeszcze pociągnąłem żeby wyglądało piękniej.

     

    Na placu, całkiem niedaleko Blazinga oraz jego pomagiera pojawiło się, a raczej stawało się wraz z pociągnięciami  mojego pędzla, utkane z wielu drobnych kryształków lodu drzewo. Było pochylone, a jego sękate, rozłożyste gałęzie pokrywały liście zrobione z płatków śniegu. Na końcu każdego większego konaru był pęk fantazyjnie zwiniętych długich i cienkich gałązek. Teraz mogłem przystąpić do dzieła.

     

    Wzniosłem lekko pędzel. Wymach.

     

    Gałąź lodowego drzewa szybkim niczym mgnienie ruchem chlasnęła po rękach przywołanego stwora. Włócznia uderzyła o grunt bez najmniejszego dźwięku. Wciąż trzymały ją dłonie.

     

    Wymach.

     

    Migotliwa błyskawica cienkiej gałązki owinęła się wokół szyi nazoida. Lekkie cofnięcie pędzla. Niby nic się nie zmieniło, poza tym, że lodowy bat cofnął się prędko. Dopiero po chwili istota klęknęła. Jej głowa zsunęła się z szyi i stoczyła na ziemię. Była odcięta z chirurgiczną precyzją, blisko ramion. Jednego miałem z głowy, i to nawet dosłownie.

     

    Dwa wymachy. Szerokie, z lewej i z prawej. Dziabnięcie pędzlem na wprost.

     

    Gałęzie najbliżej Blazinga poruszyły się jak bicze. Jedna skierowała się kosząco na nogi, mniej więcej na wysokość kolan. Druga wyżej, na pierś, i do tego z przeciwnej strony. Trzecia wystrzeliła w twarz adwersarza. Nie przypuszczam, by chciałby się zetknąć z jej ostrym końcem. Nie poprzestałem na tym. Zacisnąłem pięść, a gdy ją rozwarłem moje drzewo, moje piękne, cudowne, mieniące się jak najprzedniejszy diament drzewo eksplodowało bezgłośnie w tysiące lodowych drzazg, lecących we wszystkich kierunkach. 

  6. Cierpiałem. Nienawidzę, nienawidzę wariatów bawiących się ogniem jeszcze bardziej niż nieposłusznych poszukiwaczy przygód pałętających się po tajdze i tundrze. Wstrzymałem się od krzyku cudem, tylko dlatego nie podając się bólowi, że uwolnił mnie od tego kopniak golema. Odbiłem się od ściany, lecz tego już nie poczułem. Wyłączyłem receptory. Dałem Blazingowi czas na zabawę. Bo trzeba sobie było powiedzieć wprost. On się mną bawił, jak i ja niedawno zamierzałem bawić się nim. Szkoda, wyobrażałem sobie pojedynek jako starcie dwóch dżentelmenów. A tu młócka mieczami. No, jakbym był w domu, tylko że u mnie się zawsze zboże młóciło. Miałem sporo ran, nawet zastanawiałem się, czy nie zostawić ich sobie na pamiątkę. Eee, tam. Pewnie jeszcze więcej zgarnę, i do tego lepszych. Na razie po prostu rozwiałem się w tuman. Zastanawiałem się, na ile jeszcze starczy mi sił.

     

    Tym razem jednak nie pojawiłem się ponownie. Wirowałem coraz prędzej i prędzej, zasysając powietrze z areny. Ja go nie potrzebowałem aż tak bardzo, mój przeciwnik może jednak tak. Ponadto bez powietrza ogień zgaśnie, czyli nie będzie mi szkodził. Kiedy zebrałem całe powietrze w sobie zacząłem wypuszczać jego wiązki, gasząc wszystkie świece w lampionach. Potem wybiłem Blazingowi filiżankę z ręki i fotel spod zadka.

    - To nie piknik, przykro mi - rozległ się głos dochodzący razem z wiązką powietrza. Bo przecież w próżni dźwięki się nie rozchodzą.

     

    Kiedy wszystkie świece zgasły odessałem resztkę powietrza. Gdybym miał teraz twarz, pewnie gościł by na niej powściągliwy uśmiech. Stan lodowatej pustki bardzo mi odpowiadał, jedynym mankamentem był oponent. Nawet feniks i golem nie zniosą pobytu w takim miejscu. Wiedziałem, co zrobię. Zgarnąłem ziarna piasku z podłoża, wciąż wirując, więc od razu posłałem drugiego maga przez całą szerokość areny. Bezgłośnie zepsuł swoim ciałem jakąś płaskorzeźbę. Ja zająłem się bronią. Okryłem ziarna piasku warstwą twardego lodu zmieszanego ze stalą. Zbliżyłem się do powalonego i zawężyłem zasięg wiru. W zamyśle powinno go to pozbawić osłon wszelkiej maści, a może i skóry. Ale że coś na pewno wymyśli, zabezpieczyłem się. Byłem gotów strzelić mu wiązką powietrza pod ciśnieniem zmieszanym z moim "preparatem" prosto w twarz, gdyby znowu coś przywoływał.

  7. Nie traciłem czasu na zbędne słowa. Przeciwnik przerzucił się na ogień. Ogień nie jest moim sprzymierzeńcem, musiałem więc działać czym prędzej, jeżeli nie chciałem robić za grzaneczkę. Nie zareagowałem na drwiny oponenta, skupiając się. Miałem zarys planu.

     

    Wyciągnąłem rękę nad głowę niemal w ostatniej chwili, już czułem ból, jaki wywołało we mnie samo zbliżenie się do ognia. Skrzywiłem się, ale udało mi się uformować niewielką kopułę z szybko lodowaciejącej mgły. Wydawała się słaba, a jednak zamarzająca błyskawicznie formowała powłokę nie do przebicia dla ognistego deszczu, jaki nasłał na mnie ten popapraniec. Arena wypełniła się sykiem odparowującej wody. Zaśmiałem się lekko sam do siebie, co było drugim dzisiaj uczuciem, jakie pojawiło się na mojej twarzy i w duszy. Zabawne było, iż stworzyłem obieg zamknięty. Mgła zamarza, po zetknięciu się z ogniem odparowuje, a potem para resublimuje i tak w koło Macieju. Śmiech zamarł, kiedy owiał mnie szkarłatny płomień, wywołany drugim zaklęciem Blazinga. Myślałem że z bólu rozwieję się już bezpowrotnie, nie mogłem wyłączać receptorów jeśli chodzi o ogień. Sięgnąłem wewnątrz siebie, do samego Ducha, i tam znalazłem potrzebną siłę. Wyciągnąłem ręce na boki i wykrzywiłem dłonie tak, by przypominały sękate gałęzie. Pojawiły się na nich odmrożenia, kiedy walczyłem z płomieniami wokół, niepewny następnej chwili. Nie widziałem i nie słyszałem nic.

     

    W końcu mróz przeważył. Począłem przedzierać się przez ogień, rozgarniając go przed sobą jak kotarę. Kiedy tylko znalazł się blisko mnie, zmieniał barwę na sinobłękitną, a temperatura dookoła ostro spadała. Szkoda, że to miało taki mały zasięg... Wyszedłem wreszcie poza krąg. Ponownie osiągnąłem zimny spokój. Przyciągałem do siebie ogniste kruki jednego po drugim, a gdy chłód osłabił je i unieszkodliwił, machinalnie, nawet nie myśląc skręcałem im karki i odrzucałem momentalnie schłodzone truchła na boki.

     

    Teraz potrzebowałem czegoś mocniejszego, może nieco ambitniejszego niż lodowe sztuczki dla niepokornych.

    - Zamrozić cię? - zapytałem z chłodną rezerwą. - Nie wydaje mi się. Ale...

     

    Adwersarz się nawet nie ruszył. Nie musiał. Moje ciało okrył lód. I to nie tylko po wierzchu prymitywnym pancerzem. Zostałem produktem głęboko mrożonym, każdą komórkę mojego ciała uwięził mróz. Wyglądałem jak martwy, lecz ostatni krok przed zamarznięciem postawiłem tak, by potem się wywrócić. Uderzyłem o podłoże z cichym dźwiękiem i poszedłem w kawałki. Jak się wydawało, zabawa była skończona. Kawałki rozpuściły się, jak przystało na lód, i zniknęły w gruncie.

     

    A ja obserwowałem. Badałem. Czułem. Teraz cała arena była wypełniona mną. Nie mogłem zostać tak na długo. Miałem pomysł. Blazing Heart bardzo chciał zobaczyć, jak to jest na Syberii? W porządku, będzie lekcja poglądowa. Zebrałem się jako tako do kupy, następnie wyłoniłem się spod ziemi. Owinąłem się jako lodowaty wicher wypełniony drobnym, sypkim śniegiem wokół mojego przeciwnika. Śnieg nie był taki zwykły. Chłostał boleśnie, bardzo boleśnie, robiąc setki drobnych ranek w każdym odsłoniętym fragmencie ciała. Wiatr szarpał ubraniem, wywracał, wył. W zamyśle wróg miał stracić czasowo zmysły, dlatego skupiłem się na jego oczach. Na jakiś czas nie będą mu potrzebne, dlatego nagle pojawiłem przed nim swoją twarz i dmuchnąłem ostro, z głębokiego wdechu. Musiało go zaboleć, zamarzanie płynu w gałce ocznej zawsze boli.

     

    Postanowiłem, że nie będę go męczył jeszcze bardziej. Mam inne metody. Wirując, wycofałem się pod sufit i począłem od czasu do czasu nawoływać go, zmieniając miejsce, by zobaczyć jak się miota.

  8. Leżałem na ziemi bezwładnie, trawiąc porażkę, tam, gdzie wróg zdecydował się przerwać tę chorą zabawę, którą sobie urządził. Co ja myślałem idąc do tego pojedynku, że łatwo będę mieć, albo może że z kulturą postrzelamy zaklęciami i rozejdziemy się w pokoju? O ja naiwny, płaciłem słono za oszczędny ruch. Przynajmniej to wszystko mnie nie bolało. Miałem szczęście, iż zdążyłem wyłączyć receptory po pierwszym ciosie Blazinga. Ciąg myśli przerwał kamień, który tępo uderzył mnie nieco powyżej potylicy. No, nie ma co się zasiadywać.

     

    Ciało w kilka chwil rozwiało się w śnieg i zniknęło. Pojawiło się ponownie w powietrzu, niemal pod sufitem areny. Postanowiłem, że najpierw zajmę się przywołańcami. Wpierw szkielety. Znów rozwiałem się i ukazałem za pierwszym, unosząc się kilka centymetrów nad ziemią tak, by pułapki nie zdziałały. Włożyłem mu rękę w klatkę piersiową, tam, gdzie żywi mają serce. Kiedy przestał być taki żywotny jak wcześniej, zacisnąłem pięść i nieumarłego rozerwało na wiele kawałków lodu i stali. Lód ze świstem powbijał się w pozostałe szkielety, stal z kolei przylgnęła jak magnes do morgensternów. Broń obrosła szronem i posiniała. Zostało jeszcze inne zmartwienie. Nie dam rady jednocześnie zniszczyć wszystkich pułapek i stworzeń. Muszę wybrać. Ponownie przybrałem formę tumanu śniegu i z okrzykiem brzmiącym jak dech syberyjskiego wiatru wniknąłem w pierwszego z psów, tego, co tak zawzięcie gryzł mnie w łydkę.

     

    Przez chwilę nic się nie działo. Wydawać by się mogło, że pojedynek jest już skończony. Sam myślałem przez chwilę, czy zaklęcie się udało. Ale miałem szczęście, Duch wciąż był we mnie i dawał mi dość sił. Za to pupilek szaleńca już tego szczęścia nie dostał. Zapadł się pod ziemię. Zamiast niego pojawił się wysoki mężczyzna, chudy, brodaty, w poszarpanym waciaku i wytartej uszance. W dłoniach dzierżył spory klucz francuski. Wyrwałem się z niego jako zimna para, następnie zaatakowałem jednego z gorylowatych. Wkrótce biedaczek został zastąpiony łysym wąsalem odzianym w kożuch. Ten miał pordzewiałą siekierę. Oboje mieli rozległe ślady po odmrożeniach, byli sini, a brodacz nawet lekko oszroniony. Wreszcie zjawiłem się w swojej postaci. Podniosłem z ziemi czapkę. Mój ruch.

     

    Krótkim, ostrym gestem wskazałem moim "kumplom" psy i gorylowatych. Ruszyli i rozpoczęli walkę, podczas gdy ja zająłem się głównym przeciwnikiem.

    - Nie zamierzałem was nie doceniać. Szaleńcy zawsze są groźni.

    Oderwałem denko od czapki. Jak się okazało, było wykonane ze stali. Teraz miałem w ręce sześć cieniutkich i ostrych krążków, reszta czapki rozpadła się w lód. Rozwiałem się w tuman, wzniosłem się w powietrze i począłem bezładnie oraz bez żadnego rytmu krążyć po arenie. Ciskałem krążkami w Blazing Hearta pojawiając się na chwilę. Wtedy ten mógł dostrzec moją twarz. Bez wyrazu, martwą. Na koniec zmaterializowałem się na jednym z morgensternów, który pod wpływem dotyku rozsypał się. Drugi po prostu kopnąłem, a potem szybko przygotowałem się do uniku, bo pewnie przeciwnik i tak sobie poradzi, a ja nie chcę znowu oberwać.

  9. - Ciszej proszę. Nie jesteście u siebie - rozległ się chłodny, stonowany głos. Nie było trudno domyślić się, że należał on do mnie, bo raczej nikogo innego nie mogło tutaj być. Mój przeciwnik skierował wzrok na źródło dźwięku. Ciekawe, czy się zdziwił.

     

    Dobrze przygotowałem się do tego pojedynku, przynajmniej w swoim mniemaniu. Wyszedłem na arenę spokojnym, a nawet spacerowym krokiem, z rękami założonymi za plecami, kontemplując kamienne płaskorzeźby, masywne, kamienne kolumny jakby żywcem wyjęte z jednej ze stacji moskiewskiego metra, podwieszone lampiony ze świecami oraz konstrukcję przypominającą klatkę całkiem w środku pomieszczenia. Niedobrze. Nie lubię światła i ciepła, a ogień jakoś daje akurat te dwie rzeczy.

     

    Krążyłem z wolna, przedłużając chwilę spokoju przed starciem. W tym czasie zdjąłem z siebie szary, dość nowy szynel. Pod spodem nosiłem prosty, szary mundur pozbawiony jakichkolwiek dystynkcji oraz ozdóbek, na nogach miałem eleganckie, czarne oficerki, a na głowie takoż szarą czapkę z czerwonym otokiem. Pogładziłem się po brodzie, uważnie przyglądając się Blazing Heartowi, przeciwko któremu miałem teraz walczyć. Wstrzymałem się od komentarza, choć przyszło mi do głowy, że wygląda jak wariat w tych spodniach w ciapki i płaszczu. Miał stwora. Nie podobało mi się to.

     

    - Dobra, możecie odejść - powiedziałem do szynela, który wciąż wisiał za mną. Ten zastosował się do polecenia i odmaszerował. Teraz dopiero, kiedy zaznajomiłem się jako tako z areną, mogłem zwrócić się do przeciwnika. - Witam. Wybaczcie, że tak późno. Skoro introdukcję mamy za sobą, przejdę do rzeczy.

     

    A co, wybadam go. Zacznę od czegoś lekkiego, na próbę. Z brody, która wyrosła mi od gładzenia wyjąłem kilka siwych włosów. Dmuchnąłem nimi w powietrze. Żadnych fajerwerków czy epickich efektów specjalnych nie było. Ot, kilkaset drobnych i ostrych jak końce szpilek z hartowanej stali płatków śniegu leciało teraz z szybkością kilku metrów na sekundę w powiewie lodowatego wichru nie wiadomo skąd w kierunku twarzy adwersarza. Ciekawe, czym odpowie.

  10. W takim razie ogłaszam przejście na PW. W ekipie są: Jaenr, Rebon, ja, Ciastko, Plague, Giercownik (na próbę), Guardian. Nati/Liddell i Arceus mogą przystąpić, ale ktoś musi dać im osobne PW, bo niestety się nie zmieścili. Albo Arcek może dawać pomysły np. mi poprzez wiadomość dotyczącą sesji "Czarne Chmury".

×
×
  • Utwórz nowe...